Bertie przetrwał 21 lat, radujmy się!
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
|05.03.1956r
Wiele z osób, jakie dzisiaj przyjdą na imprezę było już w Ruderze i wiedziało, skąd wzięła się jej nazwa. Warto wspomnieć jednak, że od zakupu jej przez Bertiego minęły już ponad cztery miesiące i dom został całkiem-nieźle wyremontowany! Nie ma już wszechobecnego bałaganu, zniszczonych rupieci, opadających farb, niebezpiecznych schodów i innych atrakcji.
Gdzieniegdzie można znaleźć co najwyżej dowód na to, że remontujący byli amatorami, czasami nietrzeźwymi. Ważne jednak, że wszystko stoi i nie wygląda już, jakby miało się zapaść.
Lana Bergman, domowy duch najpewniej lata między Wami.
Po środku pomieszczenia stoi stół z alkoholami wszelkiej maści, naczyniami których prosimy nie tłuc oraz poczęstunkiem. Słodycze prosto ze Słodkiej Próżności! Ale nie tylko słodycze oczywiście. Dodatkowo pomieszczenie udekorowano zaklęciami. Co jakiś czas pojawia się w nim sporo baniek mydlanych, gdzieś leżą balony w kształtach morskich stworzeń, a kolor ścian czasowo (lub nie) zmieniono na niebieski.
|05.03.1956r
Wiele z osób, jakie dzisiaj przyjdą na imprezę było już w Ruderze i wiedziało, skąd wzięła się jej nazwa. Warto wspomnieć jednak, że od zakupu jej przez Bertiego minęły już ponad cztery miesiące i dom został całkiem-nieźle wyremontowany! Nie ma już wszechobecnego bałaganu, zniszczonych rupieci, opadających farb, niebezpiecznych schodów i innych atrakcji.
Gdzieniegdzie można znaleźć co najwyżej dowód na to, że remontujący byli amatorami, czasami nietrzeźwymi. Ważne jednak, że wszystko stoi i nie wygląda już, jakby miało się zapaść.
Lana Bergman, domowy duch najpewniej lata między Wami.
Po środku pomieszczenia stoi stół z alkoholami wszelkiej maści, naczyniami których prosimy nie tłuc oraz poczęstunkiem. Słodycze prosto ze Słodkiej Próżności! Ale nie tylko słodycze oczywiście. Dodatkowo pomieszczenie udekorowano zaklęciami. Co jakiś czas pojawia się w nim sporo baniek mydlanych, gdzieś leżą balony w kształtach morskich stworzeń, a kolor ścian czasowo (lub nie) zmieniono na niebieski.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Za dużo dźwięków. Wciąż ktoś krzyczał, ktoś się śmiał i pewnie w tle leciały kawałki mające nakłonić człowieka do chaotycznych podskoków. Za dużo dźwięków. Judith była pewna, że oszaleje. Matt mówił coś do niej ale nie była wstanie nawet na niego spojrzeć. Tak naprawdę nie padła na ziemię i nie udawała trupa tylko dla tego, że się na nim opierała ( taki mały eufemizm). Jeden, dwa i trzy a oni stali już przy nich. Judith oderwała spojrzenie od mocno zdezorientowanej twarzy Matta i przeniosła je na Polly. Wygięła usta w przyjazny uśmiech skupiając się głównie na dziwnym kapeluszu czy masce dziewczyny. - Wspaniałe przyjęcie - udało jej się w końcu wydusić. Jednocześnie coraz mocniej zacisnęła palce na dłoni Matta. - Musiałaś się naprawdę napracować- uśmiech Skamander nieznacznie się powiększył. Była z siebie taka dumna. Nareszcie zachowywała się jak dorosła. - Ja jestem Judith. To jest Sam a ta wariatka bawiąca się z duchami to Justine - wskazała po kolei na brata i przyjaciółkę. - Matta już pewnie zdążyłaś poznać - kątem oka spojrzała w stronę starszego Botta. Miała wrażenie, że jedna zgrzewka ognistej to trochę za mało. Na pytanie odnośnie bycia parą Jude zdobyła się tylko na potakujące kiwnięcie głową. Podobnie jak jej nowy życiowy partner postanowiła nie roztrząsać tej kwestii bardziej niż to konieczne.
Gdy z ust Bertiego padło jej imię czuła jak dreszcz przeszywa całe jej ciało. Musiała spojrzeć w jego stronę, nie mogła go przecież ignorować przez cały wieczór. Musiała wiedzieć jego reakcje, uparcie wierzyła, że nie dostrzeżona na jego twarzy nic prócz zwykłej obojętności.
Z konieczności odezwania wyratował ją Matt. Jude uśmiechnęła się na wpół rozbawiona na wpół z ulgą. Tylko na chwilę odwróciła się w stronę barta by sprawdzić jak biedny Samuel to wytrzymuje. Może Just już się nim zajęła odciągając myśli Skamandera od wybryków siostry. Ale wtedy ta cała Polla zaczęła ten temat…czy ona naprawdę nie umie trzymać język za zębami. - Mój drogi braciszek już się nauczył, że sama potrafię o siebie zadbać. Wystarczyło nabić mu kilka siniaków - zaśmiała się cicho próbując trochę rozładować atmosferę. - Chętnie spróbujemy wszystkiego - zapewniła organizatorkę imprezy. Jeszcze chwila a ta cala kurtuazja i przyjazne uśmiechy wyjdą jej bokiem. Gdyby jeszcze powstrzymała się od zerkania w stronę Beriego może i wyszła by z tego z twarzą. Matt próbował grać rycerza w lśniącej zbroi do czego w pewnym sensie zmusiła go sama Judith. - Nic mi nie jest. Ale skoro bardzo nalegasz - zaoponowała ale i tak dała się poprowadzić. Zatrzymała się może po dwóch krokach. - Gdzie jaj mam głowę - odwróciła się w stronę Bertiego. Jedną ręką wciąż ściskała dłoń Matta ( bez tego ani rusz) a drugą przytuliła młodszego Botta. Głupi pomysł, wyjątkowo sadystystyczny pomysł. - Wszystkiego najlepszego Bertie - szepnęła cicho. Chciała sprawdzić jak zareaguje, chciała sprawdzić czy sama coś poczuje. Może chodziło tylko o by doprowadzić do wżenia wszystkie uczucia które dostrzegła w tak dobrze znanym jej błękitnym spojrzeniu. Po kilku sekundach wypuściła go ze swoich objęć pozwalając by jakaś inne dziewczyna się do niego przykleiła. - Nie będziemy cię już zabierać innym gościom - uśmiechnęła się po raz ostatni. Dopiła jeszcze swojego drinka i wróciła do Matta. - Mieliśmy gdzieś iść - gdyby nie ten alkohol który właśnie wypalał jej gardło nie byłaby wstanie zdobyć się na równie dwuznaczny uśmiech.
Gdy z ust Bertiego padło jej imię czuła jak dreszcz przeszywa całe jej ciało. Musiała spojrzeć w jego stronę, nie mogła go przecież ignorować przez cały wieczór. Musiała wiedzieć jego reakcje, uparcie wierzyła, że nie dostrzeżona na jego twarzy nic prócz zwykłej obojętności.
Z konieczności odezwania wyratował ją Matt. Jude uśmiechnęła się na wpół rozbawiona na wpół z ulgą. Tylko na chwilę odwróciła się w stronę barta by sprawdzić jak biedny Samuel to wytrzymuje. Może Just już się nim zajęła odciągając myśli Skamandera od wybryków siostry. Ale wtedy ta cała Polla zaczęła ten temat…czy ona naprawdę nie umie trzymać język za zębami. - Mój drogi braciszek już się nauczył, że sama potrafię o siebie zadbać. Wystarczyło nabić mu kilka siniaków - zaśmiała się cicho próbując trochę rozładować atmosferę. - Chętnie spróbujemy wszystkiego - zapewniła organizatorkę imprezy. Jeszcze chwila a ta cala kurtuazja i przyjazne uśmiechy wyjdą jej bokiem. Gdyby jeszcze powstrzymała się od zerkania w stronę Beriego może i wyszła by z tego z twarzą. Matt próbował grać rycerza w lśniącej zbroi do czego w pewnym sensie zmusiła go sama Judith. - Nic mi nie jest. Ale skoro bardzo nalegasz - zaoponowała ale i tak dała się poprowadzić. Zatrzymała się może po dwóch krokach. - Gdzie jaj mam głowę - odwróciła się w stronę Bertiego. Jedną ręką wciąż ściskała dłoń Matta ( bez tego ani rusz) a drugą przytuliła młodszego Botta. Głupi pomysł, wyjątkowo sadystystyczny pomysł. - Wszystkiego najlepszego Bertie - szepnęła cicho. Chciała sprawdzić jak zareaguje, chciała sprawdzić czy sama coś poczuje. Może chodziło tylko o by doprowadzić do wżenia wszystkie uczucia które dostrzegła w tak dobrze znanym jej błękitnym spojrzeniu. Po kilku sekundach wypuściła go ze swoich objęć pozwalając by jakaś inne dziewczyna się do niego przykleiła. - Nie będziemy cię już zabierać innym gościom - uśmiechnęła się po raz ostatni. Dopiła jeszcze swojego drinka i wróciła do Matta. - Mieliśmy gdzieś iść - gdyby nie ten alkohol który właśnie wypalał jej gardło nie byłaby wstanie zdobyć się na równie dwuznaczny uśmiech.
Kiedy zaatakowała go Eileen w pierwszej chwili całkowicie wybiło go to z rytmu. Uśmiechnął się do niej, a przynajmniej na prawdę się starał, bo na prawdę doceniał to, że przyszła (nawet, jeśli nie miała daleko). Przyjął prezent i poczochrał jej włosy lekko. Nie ważne, że czochranie swojej nauczycielki jest dziwne, chyba powoli zaczynał przechodzić do normy z tym, że teraz profesor Wilde jest po prostu jego współlokatorką.
- Dziękuję. Świetny strój. - na pewno wyróżniała się w tym słodkim, mugolskim kostiumie. I, kiedy się odsuwała, bardzo chciał ruszyć za nią. Bardzo. A jednak Polly znowu się odezwała i uciec tak do końca nie mógł. Choć czuł się, jak w klatce. Był cały sztywny i spięty. I starał się zachowywać naturalnie i jak-to-on cieszyć twarz do wszystkich dookoła, śmiać się, żartować, zaczepiać, pić, tańczyć, bawić się. Bardzo się starał. To w końcu zabawa, prawda? Ludzie nie przyszli tutaj, żeby słuchać o jego problemach sercowych i o tym, że jak upośledzony idiota nie wyleczył się z jednej dziewczyny od trzech lat. I na pewno Polly nie zorganizowała mu tej zabawy, żeby zostać tak potraktowana. Żeby patrzeć, jak on przeżywa na nowo stare rozstanie z jakąś inną. Tylko gdyby tą inną była jakakolwiek dziewczyna poza Judy, życie byłoby łatwiejsze.
Chociaż. Czy to wszystko nie jest całkiem proste? Matt jakby odpowiedział tej myśli, obejmując mocniej swoją dziewczynę.
- Tak sądzisz? - uśmiechnął się krzywo na jego odpowiedź zupełnie jakby nie załapał, że dotyczy stroju. I nie mógł zrozumieć, czemu kuzyn to robi. Po jaką cholerę tu dzisiaj z nią przyszedł. Nigdy nie spodziewałby się po nim tak chorych zagrywek. Czuł się bombardowany z dosłownie każdej strony.
Kiedy Judy mówiła, jak to Sam wie, że sama potrafi o siebie zadbać, uśmiechnął się cierpko. Zabawne, że jeszcze kilka lat temu nie miał o tym pojęcia i każda kłótnia z nią nie ważne o co, bardzo często kończyła się później spotkaniem ze Skamanderem. Choć pewnie z Mattem jest inaczej. W końcu się przyjaźnią. To o wiele wygodniejszy związek.
A może to zemsta? Odgrywa się? Pokazuje, jak bardzo jej nie zależy, jak bardzo ma gdzieś jego rzekomą zdradę?
I już myślał, że po prostu sobie pójdą po całej tej pieprzonej prezentacji i pozwolą mu się w spokoju zapić i wymazać tę scenę z głowy, kiedy Skamander postanowiła poskakać jeszcze chwilę po jego uczuciach w butach najeżonych szpilkami.
To było już za wiele. Aż przeszły go dreszcze, kiedy była tak blisko. Złapał ją jednak za ramiona i odsunął od siebie. Coś było, jak dawniej. Złość aż paliła go w środku. Tylko teraz wszystko przybierało całkowicie inną skalę. A jego Judy stała się sadystką. Złapał ją za ramiona może odrobinę zbyt mocno i odsunął od siebie.
- Wam też. - nie zamierzał już się przejmować pozorami, coś w nim chyba pękło, złamało się w pół i może nie powinien tego po sobie pokazywać, ale miał to w tej chwili całkowicie gdzieś. - Jeśli się znudzisz, mam jeszcze paru kuzynów. Coś wybierzesz. Choć może zaczekaj, Lou powinien tu niedługo być, warto, żebyście się poznali.
Nie wierzył już, żeby przyszła tu w innym celu, niż odtańczenie kankana na jego sercu i chyba nie mógł tego tak po prostu przepuścić. Gdyby potrafił po prostu przemilczeć sytuację, połowy ich awantur by nigdy nie było. A może i tych pieprzonych siedmiu lat.
- Chodź. - złapał Polly za rękę. Miał dość tej rozmowy i tych idiotycznych zagrywek. Chciał się nawalić, zapomnieć, tańczyć. Przecież ma Polly. Żadna Judy nie powinna go już obchodzić. Nie siląc się na wyjaśnienia pociągnął ją między bawiących się.
- Dziękuję. Świetny strój. - na pewno wyróżniała się w tym słodkim, mugolskim kostiumie. I, kiedy się odsuwała, bardzo chciał ruszyć za nią. Bardzo. A jednak Polly znowu się odezwała i uciec tak do końca nie mógł. Choć czuł się, jak w klatce. Był cały sztywny i spięty. I starał się zachowywać naturalnie i jak-to-on cieszyć twarz do wszystkich dookoła, śmiać się, żartować, zaczepiać, pić, tańczyć, bawić się. Bardzo się starał. To w końcu zabawa, prawda? Ludzie nie przyszli tutaj, żeby słuchać o jego problemach sercowych i o tym, że jak upośledzony idiota nie wyleczył się z jednej dziewczyny od trzech lat. I na pewno Polly nie zorganizowała mu tej zabawy, żeby zostać tak potraktowana. Żeby patrzeć, jak on przeżywa na nowo stare rozstanie z jakąś inną. Tylko gdyby tą inną była jakakolwiek dziewczyna poza Judy, życie byłoby łatwiejsze.
Chociaż. Czy to wszystko nie jest całkiem proste? Matt jakby odpowiedział tej myśli, obejmując mocniej swoją dziewczynę.
- Tak sądzisz? - uśmiechnął się krzywo na jego odpowiedź zupełnie jakby nie załapał, że dotyczy stroju. I nie mógł zrozumieć, czemu kuzyn to robi. Po jaką cholerę tu dzisiaj z nią przyszedł. Nigdy nie spodziewałby się po nim tak chorych zagrywek. Czuł się bombardowany z dosłownie każdej strony.
Kiedy Judy mówiła, jak to Sam wie, że sama potrafi o siebie zadbać, uśmiechnął się cierpko. Zabawne, że jeszcze kilka lat temu nie miał o tym pojęcia i każda kłótnia z nią nie ważne o co, bardzo często kończyła się później spotkaniem ze Skamanderem. Choć pewnie z Mattem jest inaczej. W końcu się przyjaźnią. To o wiele wygodniejszy związek.
A może to zemsta? Odgrywa się? Pokazuje, jak bardzo jej nie zależy, jak bardzo ma gdzieś jego rzekomą zdradę?
I już myślał, że po prostu sobie pójdą po całej tej pieprzonej prezentacji i pozwolą mu się w spokoju zapić i wymazać tę scenę z głowy, kiedy Skamander postanowiła poskakać jeszcze chwilę po jego uczuciach w butach najeżonych szpilkami.
To było już za wiele. Aż przeszły go dreszcze, kiedy była tak blisko. Złapał ją jednak za ramiona i odsunął od siebie. Coś było, jak dawniej. Złość aż paliła go w środku. Tylko teraz wszystko przybierało całkowicie inną skalę. A jego Judy stała się sadystką. Złapał ją za ramiona może odrobinę zbyt mocno i odsunął od siebie.
- Wam też. - nie zamierzał już się przejmować pozorami, coś w nim chyba pękło, złamało się w pół i może nie powinien tego po sobie pokazywać, ale miał to w tej chwili całkowicie gdzieś. - Jeśli się znudzisz, mam jeszcze paru kuzynów. Coś wybierzesz. Choć może zaczekaj, Lou powinien tu niedługo być, warto, żebyście się poznali.
Nie wierzył już, żeby przyszła tu w innym celu, niż odtańczenie kankana na jego sercu i chyba nie mógł tego tak po prostu przepuścić. Gdyby potrafił po prostu przemilczeć sytuację, połowy ich awantur by nigdy nie było. A może i tych pieprzonych siedmiu lat.
- Chodź. - złapał Polly za rękę. Miał dość tej rozmowy i tych idiotycznych zagrywek. Chciał się nawalić, zapomnieć, tańczyć. Przecież ma Polly. Żadna Judy nie powinna go już obchodzić. Nie siląc się na wyjaśnienia pociągnął ją między bawiących się.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Autentycznie chciał być spokojny. Trzymam emocje na wodzy, dopuszczając do siebie myśl, że zwyczajnie mógł przesadzać w swojej nadopiekuńczości. Dlatego stał spokojnie, kiedy kolejne sylwetki przemykały obok. Kiedy narastały śmiechy i powitania. Ignorował impulsy rozdrażnienia, gdy postać Bertiego zamajaczyła na horyzoncie. Ba, uśmiechnął się nawet, gdy zlokalizował spojrzenie Just. To mogło się udać. Tylko najwyraźniej rzeczywistość postanowiła sobie z niego zakpić.
- Ja obchodzę - nie bardzo wiedział, dlaczego odpowiedział półprzezroczystej duszce, której humor - wyraźnie wpisywał się w nastrój Skamandera. I rzeczywiście, zbliżała się rocznica, którą jak co roku obchodził, chociaż - nie należała do hucznych. Jego prywatna nemezis. Ratowniczkę tylko obserwował, nadal odzywając się tylko półsłówkami, wciąż krążąc wokół swojej siostry. Mimo wszystko, obecność Just, pozwalała mu złapać większy oddech, który powiększył się, gdy pojawiła się pstrokata (jak na standardy Skamandera) sylwetka Matta.
- Uważaj, żebym cię przez ten komin nie przeciągnął...korku - wykrzywił wargi, ale zamilkł, gdy konspiracyjny szept dotarł jego uszu - Postaram się - obiecał. I taki był plan. Nie miał zamiaru szykować burdy, tylko dlatego, że nie podobało mu się...wszystko. Chodziło tylko o Jude. Jak zawsze.
- Nie upijesz - burknął tylko cicho, ale na ustach pojawił się kwadratowy uśmiech - inaczej wyjdziesz z imprezy na moim ramieniu - kierował słowa prosto do Jude. Zakładać się nie miał ochoty. Nie dziś, kiedy jego uwaga lawirowała od utrzymywania swojej obecności obok siostry i tłumienia chęci wyjścia na balkon i zapalenia. Wyjątkowo często sięgał do mieszeni płaszcza, w której tkwiła nierozpoczęta paczka papierosów. I to w tym geście zatrzymał się, kiedy - po co? - nieszczęsny solenizant pojawił się zbyt blisko grona, które się wokół Skamandera utworzyło. Zacisnął lekko pięści, ale w głowie dźwięczały słowa obietnicy. Stał więc wyprostowany, mierząc spojrzeniem dwójkę, która się pojawiła. Nowa dziewczyna Bott? Tym lepiej. Dla ciebie.
Kiwnął głową, kiedy cukiernik łaskawie i lakonicznie przedstawił ich swojej dziewczynie.
A potem czas spłatał dziwnego figla, zakrzywiając wszystko w nienaturalnym szyku przyczynowo-skutkowym.
Zaciśnięta dłoń Jude, w ręku Matta.
Co do parszywych bahanek?
Przez krótką chwile nie słyszał, wypowiedzi Polly, skupiając się na zrozumieniu, czemu właściwie widzi to co widzi. Przesunął się bliżej dwójki, starając się opanować drganie czarnej brwi, która sugerowała coraz większą irytację. Głos, skierowany centralnie ku niemu, wybił go z początkowego zamiaru odwrócenia Matta ku sobie i zadania jednego, ważnego pytania - Co ty właściwie odpierdalasz - . Głos jednak uwiązł i uwagę przeniósł na dziewczynę drugiego Botta. Lekko zbity z tropu odwrócił twarz ku dziewczynie i lekko oprzytomniał. Wydawała się absolutnie nie zdawać z napięcia, jakie wręcz buzowało między zgromadzonymi. Jedyna, prawdopodobnie nieświadoma całości...nieścisłości - W naturze starszych braci jest troska o młodsze siostry - zaczął powoli, by z Polly przenieść czarne źrenice na Brtiego - ...jestem pewien, ze gdyby stała ci się krzywda, nie odpuściłby...twemu chłopakowi - cicha groźba, zrozumiała prawdopodobnie dla wszystkich, prócz samej Polly - Matt.. - no własnie. Skamander miała wrażenie, stał między dwoma młotami, z których każdy chciał w niego trafić. I sprowokować. A Jude nie pomagała. Miał ochotę spełnić prośbę, przerzucić ja [rzez ramię i wyjść, bo niewiele brakowało, by zwyczajnie puściły mu nerwy - Pójdziesz, ale z nami. Będziesz patrzeć jak palimy i poważnie rozmawiamy - jeśli w oczach Samuela mogło być więcej czerni, teraz stały cię podobne bezdennej studni. I już sięgał za ramię Jude, kiedy padły słowa. Kilka złożonych w zdanie wyrazów, które uderzyły niby trzaśnięcie bicza. I wtedy nie zastanawiał się nad opanowaniem - Ty gnoju - zdołał wysyczeć przez zęby, nim gwałtownie obrócił się do Bertiego, by najpierw szarpnąć go za bark - odrywając tym samym od dziewczyny, która trzymał, a potem dopadł go pięścią w twarz.
I szlag pochłonął wszystkie obietnice. Musiał. Teraz odpuścić nie mógł.
- Ja obchodzę - nie bardzo wiedział, dlaczego odpowiedział półprzezroczystej duszce, której humor - wyraźnie wpisywał się w nastrój Skamandera. I rzeczywiście, zbliżała się rocznica, którą jak co roku obchodził, chociaż - nie należała do hucznych. Jego prywatna nemezis. Ratowniczkę tylko obserwował, nadal odzywając się tylko półsłówkami, wciąż krążąc wokół swojej siostry. Mimo wszystko, obecność Just, pozwalała mu złapać większy oddech, który powiększył się, gdy pojawiła się pstrokata (jak na standardy Skamandera) sylwetka Matta.
- Uważaj, żebym cię przez ten komin nie przeciągnął...korku - wykrzywił wargi, ale zamilkł, gdy konspiracyjny szept dotarł jego uszu - Postaram się - obiecał. I taki był plan. Nie miał zamiaru szykować burdy, tylko dlatego, że nie podobało mu się...wszystko. Chodziło tylko o Jude. Jak zawsze.
- Nie upijesz - burknął tylko cicho, ale na ustach pojawił się kwadratowy uśmiech - inaczej wyjdziesz z imprezy na moim ramieniu - kierował słowa prosto do Jude. Zakładać się nie miał ochoty. Nie dziś, kiedy jego uwaga lawirowała od utrzymywania swojej obecności obok siostry i tłumienia chęci wyjścia na balkon i zapalenia. Wyjątkowo często sięgał do mieszeni płaszcza, w której tkwiła nierozpoczęta paczka papierosów. I to w tym geście zatrzymał się, kiedy - po co? - nieszczęsny solenizant pojawił się zbyt blisko grona, które się wokół Skamandera utworzyło. Zacisnął lekko pięści, ale w głowie dźwięczały słowa obietnicy. Stał więc wyprostowany, mierząc spojrzeniem dwójkę, która się pojawiła. Nowa dziewczyna Bott? Tym lepiej. Dla ciebie.
Kiwnął głową, kiedy cukiernik łaskawie i lakonicznie przedstawił ich swojej dziewczynie.
A potem czas spłatał dziwnego figla, zakrzywiając wszystko w nienaturalnym szyku przyczynowo-skutkowym.
Zaciśnięta dłoń Jude, w ręku Matta.
Co do parszywych bahanek?
Przez krótką chwile nie słyszał, wypowiedzi Polly, skupiając się na zrozumieniu, czemu właściwie widzi to co widzi. Przesunął się bliżej dwójki, starając się opanować drganie czarnej brwi, która sugerowała coraz większą irytację. Głos, skierowany centralnie ku niemu, wybił go z początkowego zamiaru odwrócenia Matta ku sobie i zadania jednego, ważnego pytania - Co ty właściwie odpierdalasz - . Głos jednak uwiązł i uwagę przeniósł na dziewczynę drugiego Botta. Lekko zbity z tropu odwrócił twarz ku dziewczynie i lekko oprzytomniał. Wydawała się absolutnie nie zdawać z napięcia, jakie wręcz buzowało między zgromadzonymi. Jedyna, prawdopodobnie nieświadoma całości...nieścisłości - W naturze starszych braci jest troska o młodsze siostry - zaczął powoli, by z Polly przenieść czarne źrenice na Brtiego - ...jestem pewien, ze gdyby stała ci się krzywda, nie odpuściłby...twemu chłopakowi - cicha groźba, zrozumiała prawdopodobnie dla wszystkich, prócz samej Polly - Matt.. - no własnie. Skamander miała wrażenie, stał między dwoma młotami, z których każdy chciał w niego trafić. I sprowokować. A Jude nie pomagała. Miał ochotę spełnić prośbę, przerzucić ja [rzez ramię i wyjść, bo niewiele brakowało, by zwyczajnie puściły mu nerwy - Pójdziesz, ale z nami. Będziesz patrzeć jak palimy i poważnie rozmawiamy - jeśli w oczach Samuela mogło być więcej czerni, teraz stały cię podobne bezdennej studni. I już sięgał za ramię Jude, kiedy padły słowa. Kilka złożonych w zdanie wyrazów, które uderzyły niby trzaśnięcie bicza. I wtedy nie zastanawiał się nad opanowaniem - Ty gnoju - zdołał wysyczeć przez zęby, nim gwałtownie obrócił się do Bertiego, by najpierw szarpnąć go za bark - odrywając tym samym od dziewczyny, która trzymał, a potem dopadł go pięścią w twarz.
I szlag pochłonął wszystkie obietnice. Musiał. Teraz odpuścić nie mógł.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 20.10.16 19:50, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Nie żebym się spodziewał, że Jud, jak gdyby nigdy nic wymieni uprzejmości, a potem zechce usunąć się z tej sceny bez echa. Znałem ją wystarczająco długo by spodziewać się w tym momencie wszystkiego co najgorsze. Jednak naprawdę, NAPRAWDĘ byłoby miło gdyby jakkolwiek się pohamowała. Problem polegał jednak na tym, że obecnie zdawała się ignorować cały świat, a do tego niebezpiecznie rozwijała skrzydła. Skrzywiłem się. Nie miałem pomysłu na to jak mógłbym zatrzymać tę karuzelę śmiechu.
- Czemu wszyscy musicie brać dziś do siebie wszystko co mówię - Nie potrzymałem się i wywróciłem oczami, skarżąc się bardziej w przestrzeń niż komukolwiek konkretnemu. Bo naprawdę denerwowało mnie to, że nagle każde moje słowo nabierało w magiczny sposób niepotrzebnego znaczenia, a ja się o tym dowiadywałem z drugiej ręki. Jeszcze bardziej denerwowało mnie i niepokoiło to w jakim kierunku zmierzała ta wymiana zdań.
Matt... - do mych uszu doszedł głos Skamandera i nie musiałem na niego patrzeć by wiedzieć, co mi chce przekazać. Wypuściłem ciężko powietrze bo niech mi wierzy, albo nie, lecz NA PRAWDĘ starałem wyparować stąd Jude, siebie, jego, lecz jakoś nic ze sobą nie chciało współpracować. Ponowiłem próbę sugestii Jude by sobie odpuściła. Tak na wszelki wypadek, jakby telepatia jej brata nie podziałała.
- Myślę, że jednak jest ci trochę gorzej. Przyda ci się świeże powietrze - Już jej nie próbowałem przekonywać. Tym razem stanowczo jej oświadczyłem prawdę objawioną, chwyciłem za przedramię i zacząłem ciągnąć w zapowiedzianym już wcześniej kierunku. Oczywiście to nie powstrzymało jednego od wprowadzania w życie dalszych prowokacji, drugiego odszczekiwania na nie, a trzeciego na zareagowanie na rewelacje drugiego. Oczywiście prowokatorem była Jud, szczekającym Bertie, zaś reagującym Sam. Naturalnie Sam reagował na Bertiego w takich sytuacja w typowy dla siebie sposób - chęcią mordu.
Zacisnąłem zęby, puściłem Jude i miałem nadzieję, że uda mi się powstrzymać Skamandera nim to wszystko wymknie się spod kontroli. Na prawdę nie uważałem, że Sam robił coś złego, lecz miejsce i czas na to co zamierzał było ZŁE i chyba o tym trochę zapomniał. Chociaż w tym momencie widziałem, że nie ma dla niego znaczenie, że był aurorem, że było tu sporo ludzi i że wszystko mogło przeobrazić się w chaos. Potrzebny był tylko pretekst.
- Cholera jasna... - fuknąłem, starając się na czas zablokować Sama nim zdoła dopaść Bertiego.
- Czemu wszyscy musicie brać dziś do siebie wszystko co mówię - Nie potrzymałem się i wywróciłem oczami, skarżąc się bardziej w przestrzeń niż komukolwiek konkretnemu. Bo naprawdę denerwowało mnie to, że nagle każde moje słowo nabierało w magiczny sposób niepotrzebnego znaczenia, a ja się o tym dowiadywałem z drugiej ręki. Jeszcze bardziej denerwowało mnie i niepokoiło to w jakim kierunku zmierzała ta wymiana zdań.
Matt... - do mych uszu doszedł głos Skamandera i nie musiałem na niego patrzeć by wiedzieć, co mi chce przekazać. Wypuściłem ciężko powietrze bo niech mi wierzy, albo nie, lecz NA PRAWDĘ starałem wyparować stąd Jude, siebie, jego, lecz jakoś nic ze sobą nie chciało współpracować. Ponowiłem próbę sugestii Jude by sobie odpuściła. Tak na wszelki wypadek, jakby telepatia jej brata nie podziałała.
- Myślę, że jednak jest ci trochę gorzej. Przyda ci się świeże powietrze - Już jej nie próbowałem przekonywać. Tym razem stanowczo jej oświadczyłem prawdę objawioną, chwyciłem za przedramię i zacząłem ciągnąć w zapowiedzianym już wcześniej kierunku. Oczywiście to nie powstrzymało jednego od wprowadzania w życie dalszych prowokacji, drugiego odszczekiwania na nie, a trzeciego na zareagowanie na rewelacje drugiego. Oczywiście prowokatorem była Jud, szczekającym Bertie, zaś reagującym Sam. Naturalnie Sam reagował na Bertiego w takich sytuacja w typowy dla siebie sposób - chęcią mordu.
Zacisnąłem zęby, puściłem Jude i miałem nadzieję, że uda mi się powstrzymać Skamandera nim to wszystko wymknie się spod kontroli. Na prawdę nie uważałem, że Sam robił coś złego, lecz miejsce i czas na to co zamierzał było ZŁE i chyba o tym trochę zapomniał. Chociaż w tym momencie widziałem, że nie ma dla niego znaczenie, że był aurorem, że było tu sporo ludzi i że wszystko mogło przeobrazić się w chaos. Potrzebny był tylko pretekst.
- Cholera jasna... - fuknąłem, starając się na czas zablokować Sama nim zdoła dopaść Bertiego.
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Warknąłem zaciskając dłoń na ręce Skamandera. Powstrzymałem ją tym samym przed dotarciem do twarzy Bertiego. Nie zamierzałem jednak odpuszczać bo wiedziałem, że w tym momencie to zaś on znajduje się w swoim małym świecie i nic go w nie interesowało prócz przelania krwi Bertiego. Starałem się więc go przytrzymać, będąc gotowym z jego strony na wszystko. Przeszyłem ostrzegawczym spojrzeniem Bertiego by nawet nie myślał o tym by się odezwać.
- Nie tutaj, Sam - mówię mu spokojnie, a jednak głosem nie znoszącym sprzeciwu. Nie chcę by robił sobie problemów. - Na wszystko jest czas i miejsce - przypominam, składając mu tym samym, obietnicę tego, że jeszcze zdąży dopiąć swego. Nie miałem zamiaru mu tego wybijać z głowy. Nigdy tego nie robiłem - Wychodzimy - znów stwierdziłem. Jednak głośniej, tak by słyszał to i Bertie, i Judith. Ani na moment nie traciłem przy tym kontaktu wzrokowego z Samem. Dopiero gdy dostrzegłem, że wraca na ziemię i się ze mną zgadza odetchnąłem z ulgą i odsunąłem się od niego na krok. Koniec zabawy.
- Nie tutaj, Sam - mówię mu spokojnie, a jednak głosem nie znoszącym sprzeciwu. Nie chcę by robił sobie problemów. - Na wszystko jest czas i miejsce - przypominam, składając mu tym samym, obietnicę tego, że jeszcze zdąży dopiąć swego. Nie miałem zamiaru mu tego wybijać z głowy. Nigdy tego nie robiłem - Wychodzimy - znów stwierdziłem. Jednak głośniej, tak by słyszał to i Bertie, i Judith. Ani na moment nie traciłem przy tym kontaktu wzrokowego z Samem. Dopiero gdy dostrzegłem, że wraca na ziemię i się ze mną zgadza odetchnąłem z ulgą i odsunąłem się od niego na krok. Koniec zabawy.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 24.10.16 2:16, w całości zmieniany 1 raz
Szum w uszach nie pozwalał zebrać myśli, które prawdopodobnie usunęły się w cień, umykając przez nagłym skokiem adrenaliny. Nie zastanawiał się w tej jednej, krótkiej chwili nad konsekwencjami. Był zły. Na siebie, na Jude, na cholernego Botta i na rzeczywistość.
Nagłe szarpnięcia, które zatrzymało jego wędrująca ku celowi pięść - nie pomogło. machnął ramieniem, starając się w pierwszej chwili odepchnąć napastnika, ale uścisk był pewny i silny. Zaciśnięte gniewnie usta otworzył, by wycharczeć jakieś przekleństwo, ale wypowiadane słowa dotarły do właściwego przekazu. Przestał się szarpać, opadając na stopy, już nie napięte, jak do skoku. Opuścił powoli podniesioną rękę, wciąż nie patrząc na Matta. Jego wzrok skupiony był na twarzy drugiego Botta. Nie powiedział ani słowa, ale ciemne źrenice mówiły więcej, a pulsująca w żyłach adrenalina w końcu cofała swoje ogniste żniwo. Miał dosyć tej przeklętej imprezy, prowokacji, idiotycznych podchodów i głupoty. I musiał zapalić, żeby przepalone neurony przywróciły mu jasność myślenia.
- Zaczekaj - odwrócił się w końcu do Matta. Wciąż zaciśnięte dłonie świadczyły o pozostałościach gniewu, który plątał się w jego organizmie, ale apogeum minęło - Jude, idziesz z nami? Czy zostajesz z...Just? - odszukał spojrzeniem najpierw zielarkę, potem swoją skrzydłową, nie próbując już nic tłumaczyć. Nie zwracał uwagi na skierowane ku nim oczy. Miał zamiar wyjść, żałując , że nie udało mu się przekonać młodszej Skamanderówny do swojej racji. Uparta. Czasem bardziej jak on - Daj mi tylko znać, jak będziesz wracać i...przepraszam Polly ..uważaj na niego - dodał zwracając się wyłącznie do jasnowłosej dziewczyny. Odwrócił się na pięcie bez najmniejszego zamiaru patrzenia dłużej, niż to było konieczne na "solenizanta". Ale wiedział, że Matt miał rację. Dorwie gnoja i tak. Nie dziś, nie teraz. I to oni porozmawiają sobie poważnie.
Masz kurwa prezent urodzinowy. Nie dostałeś w pysk.
- Dzięki - odezwał się, gdy już w drzwiach wyjściowych wkładał do ust papierosa, a paczkę wysunął w dłonie tego lepszego Botta. Mroźne powietrze łagodziło gniewny oddech. Samuel ściągnął kaptur, pozwalając by wiatr szarpał rozpuszczonymi głupio włosami.
Nagłe szarpnięcia, które zatrzymało jego wędrująca ku celowi pięść - nie pomogło. machnął ramieniem, starając się w pierwszej chwili odepchnąć napastnika, ale uścisk był pewny i silny. Zaciśnięte gniewnie usta otworzył, by wycharczeć jakieś przekleństwo, ale wypowiadane słowa dotarły do właściwego przekazu. Przestał się szarpać, opadając na stopy, już nie napięte, jak do skoku. Opuścił powoli podniesioną rękę, wciąż nie patrząc na Matta. Jego wzrok skupiony był na twarzy drugiego Botta. Nie powiedział ani słowa, ale ciemne źrenice mówiły więcej, a pulsująca w żyłach adrenalina w końcu cofała swoje ogniste żniwo. Miał dosyć tej przeklętej imprezy, prowokacji, idiotycznych podchodów i głupoty. I musiał zapalić, żeby przepalone neurony przywróciły mu jasność myślenia.
- Zaczekaj - odwrócił się w końcu do Matta. Wciąż zaciśnięte dłonie świadczyły o pozostałościach gniewu, który plątał się w jego organizmie, ale apogeum minęło - Jude, idziesz z nami? Czy zostajesz z...Just? - odszukał spojrzeniem najpierw zielarkę, potem swoją skrzydłową, nie próbując już nic tłumaczyć. Nie zwracał uwagi na skierowane ku nim oczy. Miał zamiar wyjść, żałując , że nie udało mu się przekonać młodszej Skamanderówny do swojej racji. Uparta. Czasem bardziej jak on - Daj mi tylko znać, jak będziesz wracać i...przepraszam Polly ..uważaj na niego - dodał zwracając się wyłącznie do jasnowłosej dziewczyny. Odwrócił się na pięcie bez najmniejszego zamiaru patrzenia dłużej, niż to było konieczne na "solenizanta". Ale wiedział, że Matt miał rację. Dorwie gnoja i tak. Nie dziś, nie teraz. I to oni porozmawiają sobie poważnie.
Masz kurwa prezent urodzinowy. Nie dostałeś w pysk.
- Dzięki - odezwał się, gdy już w drzwiach wyjściowych wkładał do ust papierosa, a paczkę wysunął w dłonie tego lepszego Botta. Mroźne powietrze łagodziło gniewny oddech. Samuel ściągnął kaptur, pozwalając by wiatr szarpał rozpuszczonymi głupio włosami.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nawet nie wiem kiedy wszystko zaczęło dziać się w takim zatrważającym tempie. Bo w jednej chwili stoję całkowicie swoją uwagę poświęcając domowemu duchowi a w drugim momencie jakby dotarła do mnie świadomość że ton wypowiadanych słów nie jest dobry. Może nie cały sens złapałam skupiona na lanie ale złapało mnie to dziwne uczucie że coś jest nie tak. A właściwie że za chwilę będzie. Więc na chwilę kompletnie zapomniałam o Lanie. Zwróciłam się w stronę grupki osób i jakby ze zdziwieniem zauważyłam obok znanej mi trójki, mniej znanego cukiernika i właściwie w ogóle nie znaną dziewczynę. To nie mogło skończyć się dobrze.
A je przeklinałam samą sobie. Za swoją głupotę głównie. Bo przecież oparciem miałam być. A nawet wsparciem dla Samuelowej siostry którą traktowałam jak własną a zamiast tego dałam się ponieść dobremu nastrojowi i z duchem się zadałam zamiast pilnować dwójki Skamanderów.
Juditch była kochana i uczynna a przede wszystkich była największą słabością i troską Samuela. Oczywistym było że i dla mnie z biegiem czasu stała się ważna. A jednak spieprzyłam dzisiaj sprawę koncertowo.
Mój wzrok pada na Matta i Judtich i ich złączone dłonie prawie od razu nasuwając mu wrażenie że dzieje się coś nie tak i zdążę zadać pytanie koło zwrotów i wypadków wprawia się w ruch jeszcze szybcy sprawiając że i moje przemyślenia giną. W końcu Bertie mówi o kilka słów za dużo, a ja wiem że już nawet nie zdążę zrobić tych kilku słów by stanąć między nim i Samem – jakbym mogła w ogóle w ten sposób cokolwiek zrobić. Sam przy swojej aparycji prztyczkiem palca usunął by mnie ze swojej drogi.
-Sam – mamroczę tylko i wątpię że ktokolwiek to usłyszy czy zrozumie bo usta dłońmi zakrywam by bliżej oczu były i bym mogła i je zakryć gdy zacznie się dziać jeszcze nie przyjemniej. Przez myśl mi przebiega że dobrze że wykształcenie mam medyczne bo chociaż potem ich poskładam, ale to dość marne pocieszenie.
Na szczęście jest Matt. Chyba jako jedyny z trójki mężczyzn zdaje się myśleć logicznie. Oddycham z ulgą gdy udaje mu się zatrzymać Matta i w końcu w kilku krokach doskakuję do Judtich którą łapię za ramię. Niby wiem że i jej sporo winy tym wszystkim jest, ale nie umiem jej winić. Zraniona jest. Złamane serce boli najmocniej. Wiem, chociaż sama swojego do końca jeszcze nie złamałam. Poza tym to Judtih, w moich oczach była bez skaz – tak samo jak jej brat.
Łapię spojrzenie Samuela i skinam lekko głową trzymając już dłoń – a nie ramię – Judtih. Zaparcie widać w moim wzroku. Zrozumie też, że wiem że głupotę zrobiłam. Ale jednocześnie i ślepe zapatrzenie które nie pozwala mi być na niż złą.
-Judtih. – mamroczę i sama nie wiem co chcę przez to powiedzieć. Judith chodźmy do domu tam się schlejemy, Judtih co się tak właściwie stało, Judith, serio chcesz zostać?. Najchętniej poszłabym w ślad za Samem, ale wiem że moje towarzystwo nie jest mu teraz potrzebne. Na nic nie jestem w stanie zdać się jemu teraz poza staniem jak kołek u jego boku. Lepiej z Judith zostać i porozmawiać z nią bo i ona dla mnie wygląda na rozchwianą. Odprowadzam więc wzrokiem mężczyznę którego kocham od zawsze a potem wzrok kieruję na jego siostrę i niemrawo uśmiecham się do niej chcąc by postanowiła co dalej.
A je przeklinałam samą sobie. Za swoją głupotę głównie. Bo przecież oparciem miałam być. A nawet wsparciem dla Samuelowej siostry którą traktowałam jak własną a zamiast tego dałam się ponieść dobremu nastrojowi i z duchem się zadałam zamiast pilnować dwójki Skamanderów.
Juditch była kochana i uczynna a przede wszystkich była największą słabością i troską Samuela. Oczywistym było że i dla mnie z biegiem czasu stała się ważna. A jednak spieprzyłam dzisiaj sprawę koncertowo.
Mój wzrok pada na Matta i Judtich i ich złączone dłonie prawie od razu nasuwając mu wrażenie że dzieje się coś nie tak i zdążę zadać pytanie koło zwrotów i wypadków wprawia się w ruch jeszcze szybcy sprawiając że i moje przemyślenia giną. W końcu Bertie mówi o kilka słów za dużo, a ja wiem że już nawet nie zdążę zrobić tych kilku słów by stanąć między nim i Samem – jakbym mogła w ogóle w ten sposób cokolwiek zrobić. Sam przy swojej aparycji prztyczkiem palca usunął by mnie ze swojej drogi.
-Sam – mamroczę tylko i wątpię że ktokolwiek to usłyszy czy zrozumie bo usta dłońmi zakrywam by bliżej oczu były i bym mogła i je zakryć gdy zacznie się dziać jeszcze nie przyjemniej. Przez myśl mi przebiega że dobrze że wykształcenie mam medyczne bo chociaż potem ich poskładam, ale to dość marne pocieszenie.
Na szczęście jest Matt. Chyba jako jedyny z trójki mężczyzn zdaje się myśleć logicznie. Oddycham z ulgą gdy udaje mu się zatrzymać Matta i w końcu w kilku krokach doskakuję do Judtich którą łapię za ramię. Niby wiem że i jej sporo winy tym wszystkim jest, ale nie umiem jej winić. Zraniona jest. Złamane serce boli najmocniej. Wiem, chociaż sama swojego do końca jeszcze nie złamałam. Poza tym to Judtih, w moich oczach była bez skaz – tak samo jak jej brat.
Łapię spojrzenie Samuela i skinam lekko głową trzymając już dłoń – a nie ramię – Judtih. Zaparcie widać w moim wzroku. Zrozumie też, że wiem że głupotę zrobiłam. Ale jednocześnie i ślepe zapatrzenie które nie pozwala mi być na niż złą.
-Judtih. – mamroczę i sama nie wiem co chcę przez to powiedzieć. Judith chodźmy do domu tam się schlejemy, Judtih co się tak właściwie stało, Judith, serio chcesz zostać?. Najchętniej poszłabym w ślad za Samem, ale wiem że moje towarzystwo nie jest mu teraz potrzebne. Na nic nie jestem w stanie zdać się jemu teraz poza staniem jak kołek u jego boku. Lepiej z Judith zostać i porozmawiać z nią bo i ona dla mnie wygląda na rozchwianą. Odprowadzam więc wzrokiem mężczyznę którego kocham od zawsze a potem wzrok kieruję na jego siostrę i niemrawo uśmiecham się do niej chcąc by postanowiła co dalej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Jakoś nie zorozumiałam za bardzo, dlaczego mam uważać na Bertiego? Pewnie Samuel tak mówi z przekory, żeby pożartować z obecnego. To zawsze jest w cenie.
Szkoda, że nie wiedziałam, że on tak na serio!
- Mi się nic nie stanie, jestem dobrym człowiekiem. To znaczy, ja wcale tak nie sądzę, bo jak każdy robiłam wiele głupstw. Ale teraz już jestem, lepsza, jestem? - kontynuując ten small talk z Samuelem, zwracam się o potwierdzenie słów do Bertiego. Jest dziś nieco nieobecny, ale pomyślałam sobie, że to na pewno wciąż jest szok. Musiałam mu zrobić niesamowitą niespodziankę, zresztą gdyby ktoś mi urządził takie przyjęcie to pewnie tydzień byłabym pod wrażeniem. Więc mu wybaczam i chciałam cmoknąć go w policzek, ale widzę, że teraz robi to ktoś inny.
Ta siostra tego przystojnego Sama, co chodzi z tym kuzynem-nie-bratem tak całuje niby Bertiego no i widok to przeciętny i normalny na urodzinach, ale wcale nie patrzę na ten jego policzek i jej usteczka co coś mówią. Widzę, jak Bertie zaciska swoje dłonie na ramionach dziewczyny.
I wtedy wszystko się zaczęło!
Może to kwestia tego, że od rana przywieszałam te meduzy-poprawiajki humoru, a moze to ten błotnisty poncz, może wszystko razem. Ale nie ogarnęłam tego, co się właśnie zadziało przed moimi oczami.
Najpierw, tak jak mówiłam, Bertie ścisnął za ramiona tę Judith. Później Samuel przestał mnie słuchać. Bertie powiedział coś i wszyscy słyszeliśmy dokładnie o jakiś nowych kuzynach. Oczy moje się powiększyły, bo trochę byłam wybita z kontekstu. Co mają kuzyni i Louis do tego, że Judith ma się znudzić imprezą? Otwierałam już usta, by spytać, co się Judith nie podoba w mojej imprezie? Czy było nudno, czy ten cały morski motyw ją przytłaczał? Ale przecież to jest zabawa, takie przebieranki. Nie pojmowała tego? Usta zamknęłam, bo nagle przedemną pojawia się ta odległość, w którą jak rozumiem, wchodzić nie powinnam. Więc nie wchodzę. Cofam się, a na moim miejscu pojawia sie tarcza przed ruchami prędkimi Samuela. A wyawał się takim spokojnym człowiekiem! Jednak w tych ciemnych oczach musiało się coś mrocznego tlić. Ale żeby zaraz napadać na urodzinowego chłopca? Zdezorientowana protestuję, ale moje słowa jedynie sprawiły, że kilka osób obok nas się zorientowało, że coś jest nie tak. Podsłuchałam, jak ktoś tłumaczył drugiemu ktosiowi o co ta afera. Nie kojarzę teraz o co była, ale Bertie mi wyjaśni, prawda? Chciał mnie pociągnąć w stronę tłumu, ale wtedy Matt i Samuel wychodzą. A Samuel, ten przystojny, chociaż Matt też jest przystojny, to on do mnie mówi, że mam uważać na Bertiego. Ojej? Aż kiwnęłam głową, bo spojrzenie Samuela nie pozwalało mi się zachować inaczej. Było takie stanowcze, że aż mnie ciarki przeszły!
Stoję z oczami wytrzeszczonymi i powoli dochodzi do mnie, że obok mnie własnie zadziała się jakaś okropna drama. A ja nie mam pojęcia o co w niej chodziło! Dlaczego brat wyszedł z chłopakiem Judith, ba, z kuzynem Bertiego, a Judith nie wyszła z nimi? I dlaczego nagle zrobiło mi się jakoś tak biało przed oczami? A, bo pojawia się jakaś białogłowa.
Pewnie jej slońce odbija się w moim homarze dyskotekowym.
- WTF, co tu się właśnie stało? - spoglądam za wychodzącymi mężczyznami i później na Bertiego, na Judith i na.. Just? Czy ktoś mi to wytłumaczy?
Pojmuję, że zrobiliśmy jakieś małe zamieszanko, wiec biorę głęboki wdech i się odwracam do wszystkich obecnych i z uśmiechem wołam: - Pijemy! - i złapałam wódkę, żeby wszystkim polać. Nie ma co, trzeba siębawić.
A co się stało? I tak się nie odstanie.
Szkoda, że nie wiedziałam, że on tak na serio!
- Mi się nic nie stanie, jestem dobrym człowiekiem. To znaczy, ja wcale tak nie sądzę, bo jak każdy robiłam wiele głupstw. Ale teraz już jestem, lepsza, jestem? - kontynuując ten small talk z Samuelem, zwracam się o potwierdzenie słów do Bertiego. Jest dziś nieco nieobecny, ale pomyślałam sobie, że to na pewno wciąż jest szok. Musiałam mu zrobić niesamowitą niespodziankę, zresztą gdyby ktoś mi urządził takie przyjęcie to pewnie tydzień byłabym pod wrażeniem. Więc mu wybaczam i chciałam cmoknąć go w policzek, ale widzę, że teraz robi to ktoś inny.
Ta siostra tego przystojnego Sama, co chodzi z tym kuzynem-nie-bratem tak całuje niby Bertiego no i widok to przeciętny i normalny na urodzinach, ale wcale nie patrzę na ten jego policzek i jej usteczka co coś mówią. Widzę, jak Bertie zaciska swoje dłonie na ramionach dziewczyny.
I wtedy wszystko się zaczęło!
Może to kwestia tego, że od rana przywieszałam te meduzy-poprawiajki humoru, a moze to ten błotnisty poncz, może wszystko razem. Ale nie ogarnęłam tego, co się właśnie zadziało przed moimi oczami.
Najpierw, tak jak mówiłam, Bertie ścisnął za ramiona tę Judith. Później Samuel przestał mnie słuchać. Bertie powiedział coś i wszyscy słyszeliśmy dokładnie o jakiś nowych kuzynach. Oczy moje się powiększyły, bo trochę byłam wybita z kontekstu. Co mają kuzyni i Louis do tego, że Judith ma się znudzić imprezą? Otwierałam już usta, by spytać, co się Judith nie podoba w mojej imprezie? Czy było nudno, czy ten cały morski motyw ją przytłaczał? Ale przecież to jest zabawa, takie przebieranki. Nie pojmowała tego? Usta zamknęłam, bo nagle przedemną pojawia się ta odległość, w którą jak rozumiem, wchodzić nie powinnam. Więc nie wchodzę. Cofam się, a na moim miejscu pojawia sie tarcza przed ruchami prędkimi Samuela. A wyawał się takim spokojnym człowiekiem! Jednak w tych ciemnych oczach musiało się coś mrocznego tlić. Ale żeby zaraz napadać na urodzinowego chłopca? Zdezorientowana protestuję, ale moje słowa jedynie sprawiły, że kilka osób obok nas się zorientowało, że coś jest nie tak. Podsłuchałam, jak ktoś tłumaczył drugiemu ktosiowi o co ta afera. Nie kojarzę teraz o co była, ale Bertie mi wyjaśni, prawda? Chciał mnie pociągnąć w stronę tłumu, ale wtedy Matt i Samuel wychodzą. A Samuel, ten przystojny, chociaż Matt też jest przystojny, to on do mnie mówi, że mam uważać na Bertiego. Ojej? Aż kiwnęłam głową, bo spojrzenie Samuela nie pozwalało mi się zachować inaczej. Było takie stanowcze, że aż mnie ciarki przeszły!
Stoję z oczami wytrzeszczonymi i powoli dochodzi do mnie, że obok mnie własnie zadziała się jakaś okropna drama. A ja nie mam pojęcia o co w niej chodziło! Dlaczego brat wyszedł z chłopakiem Judith, ba, z kuzynem Bertiego, a Judith nie wyszła z nimi? I dlaczego nagle zrobiło mi się jakoś tak biało przed oczami? A, bo pojawia się jakaś białogłowa.
Pewnie jej slońce odbija się w moim homarze dyskotekowym.
- WTF, co tu się właśnie stało? - spoglądam za wychodzącymi mężczyznami i później na Bertiego, na Judith i na.. Just? Czy ktoś mi to wytłumaczy?
Pojmuję, że zrobiliśmy jakieś małe zamieszanko, wiec biorę głęboki wdech i się odwracam do wszystkich obecnych i z uśmiechem wołam: - Pijemy! - i złapałam wódkę, żeby wszystkim polać. Nie ma co, trzeba siębawić.
A co się stało? I tak się nie odstanie.
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
Czuła jak palce Botta zaciskają się na jej ramionach. Chciał ją zranić? Naprawdę miało ją to zaboleć? Ona bawiła się jego uczuciami więc ona ma prawo choćby do tego? Nie wyglądała na zaskoczoną gdy odsunął się ją od siebie. Jej spojrzenie wydawało się takie puste w porównaniu z gniewem bijącym z oczu Bertiego. Nie czuła strachu, nawet nie pomyślała by czuć się winną za to co zrobiła. Przez Kika uderzeń serca wspominała te chwil w których obdarzał ją takim samym wzrokiem. Tysiące kłótni, rozstań i powrotów a między tymi te drobne chwile w których wydawali się nie widzieć poza sobą świata. Zanim jeszcze Judith zdążyła zatęsknić za tamtymi chwilami Bertie nazwał ją dziwką. Nie miał prawa…a może własnie miał. Ile było takich o których nie wiedział i nigdy się nie dowie? Ci co ogrzewali jej łóżko by zniknąć gdy tylko takie będzie jej życzenie. Ale przecież dla Bertiego…nie to już nie ważne. Judith odsunęła się od niego o krok. Na początku wyglądała jak zbite zwierze. Może jeszcze chwila lub dwie a po bladych policzkach zaczęłyby spływać pierwsze łzy. Nie, nie mogła mu dać takiej satysfakcji. Zamiast łez pojawił się gniew. Wściekłość tego rodzaju która pozwoliłaby jej złamać szczękę Bertiegio gdyby tylko się do niego zbliżyła. Chciała to zrobić, chciała żeby pożałował swoich słów ale została uprzedzona. Wszystko działo się zbyt szybko. Pięść brata zmierzająca w stronę twarzy młodego Botta. Matt, który zapobiegł katastrofie. A ona i tak mogła tylko stać w jednym miejscu i z błędnym, na wpół przerażony, na wpół pogrążonym w furii wzrokiem wpatrywać się w podłogę. Agresja jaką czuła, siła jaka szła wraz z nią potrzebowała ujścia. Matt kazał wychodzić, Sam też do niej coś mówił ale ona słyszała jedynie szum własnej krwi. Ocknęła się dopiero gdy poczuła na sobie dotyk Just. Popatrzyła na nią niezrozumiale po czym przeniosła wzrok na wychodzących mężczyzn. Czuła jak palce Just zaciskając się na jej dłoni. Chciała ją od siebie odtrącić, wiedziała, że jeśli odwzajemni ten gest w najlepszym ramie poprzestawia jej wszystkie palce.Wtedy Just wypowiedziała jej imię i w końcu widać, że choć w części wróciła do siebie. - Chodźmy - mruknęła do Just okropnie ochrypłym głosem. I zaczęła się przedzierać przez resztę gości w stronę wyjścia. Polla żądająca wyjaśnień w tej chwili nie miała dla niej najmniejszego znaczenia. Niech Bertie sam się tym zajmie. Wyminęła brata i Matta nie mając zamiaru słuchać ich moralizatorskich wywodów. Stanęła kilka metrów dalej pewnie dalej mając Just przy boku i drżącymi dłońmi zaczęła szukać papierosów. W końcu znalazła paczkę i wyciągnęła jednego. Dostała się w końcu do zapalniczki ale ta pękła w jej dłoniach. Miała już swoje ujście. - jasna cholera - przeklęła pod nosem przyglądając spoglądając na połamane kawałki plastiku. - Masz ogień? - spytała przenosząc wzrok na Just. Musiała zająć czymś usta bo jeśli nie to zacznie krzyczeć. Zacznie przeklinać cały ten okropny świat. Słowa Bertiego nie bolały, bolało to że były prawdziwe. Była dziką, była alkoholiczką, była wilkołakiem szukającym śmierci i jedynym ratunkiem było opuszczenie tej przeklętej wyspy. Po kilku sekundach z jej gardła wydobył się cichy śmiech. Cichy gardłowy śmiech który z każdą chwilą przyjmował na sile. - Niezłe przedstawianie - podsumowała na koniec. Była dziwką, była alkoholiczką, była wilkołakiem szukającym śmierci i nie będzie się przejmowała reliktami przeszłości.
Mawiają że dwadzieścia jeden lat to magiczna granica. Że w sumie do końca życia pamięta się swoje urodziny. Bertie na pewno o swoich też szybko nie zapomni. Atmosfera zrobiła się ciężka. I choć często udawało mi się taką rozładować jakimś kompletnie nie pasującym i wręcz idiotycznym komentarzem tak w tej chwili nie miałam żadnego. Głównie dlatego że kompletnie już nie skupiałam się na atmosferze a na uważnym lustrowaniu twarzy młodszej siostry mojego najlepszego przyjaciela, która i dla mnie była jak rodzina.
Nawet nie chciałam wyobrażać sobie jak mogła się czuć. W końcu jakby mój głos ocucił ją odrobię i spojrzała na mnie. Skinęłam głową po chwili zwracając spojrzenie na Bertiego i Polly.
- Polly, świetna impreza. – mówię ściskając jej przedramię w geście wyrażającym to samo co spojrzenie. Że naprawdę uważam że się postarała. Że pokój – mimo iż klimat o lekkie mdłości mnie przyparwia – wygląda świetnie i widać że włożyła w to dużo pracy. Potem spoglądam na Bertiego i otwieram usta by coś powiedzieć ale z tego rezygnuję. -Do później. – wyrzucam w końcu przez usta jako wątłą obietnicę. Nie mam nic do niego jako człowieka, ale jednocześnie skomplikowane relacje z osobą mi bliższą przeszkadzają w obiektywnijeszym spojrzeniu na sprawę. Uśmiecham się mimo wszystko wynajdując na to siły i jeszcze spojrzenie zawieszam na duchu.
-Lana – to jeszcze nie koniec. – grożę jej ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Naprawdę polubiłam tą jej eteryczną i dziwaczną postać. No i przecież obiecałam jej świętowanie daty jej śmierci i słowa zamierzałam dotrzymać.
Przepchnęłam się razem z Jude przez tłum – przecież nie mogłam inaczej. A nawet nie chciałam. Czułam się za nią odpowiedzialna. I nie dlatego że Sam ode mnie tego chciał czy też wymagał. To była po prostu moja mała Jud.
Stoimy już przed Ruderą, jest jeszcze chłodno i czuję jak gęsia skórka przyozdabia moje gołe ramiona. Nawet nie patrzę na Matta i Sama stojących niedaleko. Przez chwilę patrzę na Skamanderównę jak męczy się z odpaleniem papierosa i gdy prosi mnie o ognia kilka długich sekund się w nią wpatruję. A potem – tak po prostu – zamykam ją w uścisku. Nie chce palić – chociaż może mówić że właśnie tego potrzebuje. Próbuje się nie rozpaść – wiem, bo znam ten stan, sama ledwo utrzymuję się czasem na powierzchni a w najsłabszych momentach sięgam po najgorsze lekarstwa. Jednak obecność kogoś zawsze pomaga lepiej niż nikotyna i alkohol – przynajmniej mnie. Choć nie mogę powiedzieć, te dwie używki to bardzo miły dodatek.
-Chodźmy się schlać do nieprzytomności i tańczyć do rana. – mówię w sumie w przestrzeń bo nadal jej nie puszczam, nie robię tego jeszcze przez chwilę. A potem – tak jak wcześniej nie puszczając jej ramion odciągam ją na ich długość. Częstuję ją uśmiechem. Tym moim. Tym co mówi że nieważne. Że jutro to dzisiaj będzie tylko wczorajszym lekko gorzkawym wspomnieniem wymieszanym z przeogromnym kacem. Ale czekam zanim ją ciągnąć, przecież nie zabiorę jej nigdzie siłą.
Nawet nie chciałam wyobrażać sobie jak mogła się czuć. W końcu jakby mój głos ocucił ją odrobię i spojrzała na mnie. Skinęłam głową po chwili zwracając spojrzenie na Bertiego i Polly.
- Polly, świetna impreza. – mówię ściskając jej przedramię w geście wyrażającym to samo co spojrzenie. Że naprawdę uważam że się postarała. Że pokój – mimo iż klimat o lekkie mdłości mnie przyparwia – wygląda świetnie i widać że włożyła w to dużo pracy. Potem spoglądam na Bertiego i otwieram usta by coś powiedzieć ale z tego rezygnuję. -Do później. – wyrzucam w końcu przez usta jako wątłą obietnicę. Nie mam nic do niego jako człowieka, ale jednocześnie skomplikowane relacje z osobą mi bliższą przeszkadzają w obiektywnijeszym spojrzeniu na sprawę. Uśmiecham się mimo wszystko wynajdując na to siły i jeszcze spojrzenie zawieszam na duchu.
-Lana – to jeszcze nie koniec. – grożę jej ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Naprawdę polubiłam tą jej eteryczną i dziwaczną postać. No i przecież obiecałam jej świętowanie daty jej śmierci i słowa zamierzałam dotrzymać.
Przepchnęłam się razem z Jude przez tłum – przecież nie mogłam inaczej. A nawet nie chciałam. Czułam się za nią odpowiedzialna. I nie dlatego że Sam ode mnie tego chciał czy też wymagał. To była po prostu moja mała Jud.
Stoimy już przed Ruderą, jest jeszcze chłodno i czuję jak gęsia skórka przyozdabia moje gołe ramiona. Nawet nie patrzę na Matta i Sama stojących niedaleko. Przez chwilę patrzę na Skamanderównę jak męczy się z odpaleniem papierosa i gdy prosi mnie o ognia kilka długich sekund się w nią wpatruję. A potem – tak po prostu – zamykam ją w uścisku. Nie chce palić – chociaż może mówić że właśnie tego potrzebuje. Próbuje się nie rozpaść – wiem, bo znam ten stan, sama ledwo utrzymuję się czasem na powierzchni a w najsłabszych momentach sięgam po najgorsze lekarstwa. Jednak obecność kogoś zawsze pomaga lepiej niż nikotyna i alkohol – przynajmniej mnie. Choć nie mogę powiedzieć, te dwie używki to bardzo miły dodatek.
-Chodźmy się schlać do nieprzytomności i tańczyć do rana. – mówię w sumie w przestrzeń bo nadal jej nie puszczam, nie robię tego jeszcze przez chwilę. A potem – tak jak wcześniej nie puszczając jej ramion odciągam ją na ich długość. Częstuję ją uśmiechem. Tym moim. Tym co mówi że nieważne. Że jutro to dzisiaj będzie tylko wczorajszym lekko gorzkawym wspomnieniem wymieszanym z przeogromnym kacem. Ale czekam zanim ją ciągnąć, przecież nie zabiorę jej nigdzie siłą.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 21.10.16 2:10, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zmarszczyłem czoło słysząc absurdalne pytanie Skamandera.
- Idzie z nami. Choćby się tu do desek przykleiła i obłożyła tuzinem Tonksów nie zamierzam pozwolić jej tu zostać - Poinformowałem stanowczo Skamanera i nie interesowało mnie przy tym jego zdanie. Bo już, uwaga - pozwolę zostać Iskrze przy Beczkach Z Prochem by ryzykować, że tu pod moją i Sama nieobecność znów coś pierdolnie. Jak dla mnie przesłanie tego wieczora było proste - na chwile obecną Bertiego i Jude musiało dzielić kilkaset metrów i ściana, a może nawet wiele ścian.
- Co mi po Twoich słowach, Skamander... - kiwnąłem z dezaprobatą głową przyjmując od niego tytoniowy zwitek - Wisisz mi kratę cholernie dobrej ognistej - Uśmiechnąłem się łajdacko, a potem wypuściłem ze zrezygnowaniem powietrze z płuc.
Opuściliśmy Ruderę w czwórkę, a ja zdałem sobie sprawę, że nawet nie złożyłem Bertiemu życzeń. Przyłożyłem za to ręce do tego by wszytko zniszczyć. Szczerze mówiąc nie czułem się ani trochę lepiej pomimo, że kamienica już była za moimi plecami. Ponuro wpatrywałem się przed siebie. Do tego udzielało mi się ciągle napięcie i bojowy nastrój parujący od Skamandera, którego miałem po swojej prawej.
- Niezłe przestawienie? - Powtórzyłem z jawnym oburzeniem słysząc co ta Jude idąca kawałek od nas mówi i nie wierzyłem. Zarechotałem ponuro pod nosem - Skamander uświadom swoją siostrę, że po tym niezłym przedstawieniu jedyny kuzyn z którym się dogaduję mnie nienawidzi i to tylko dlatego, że podałem jej cholerną dłoń ku chwale jej satysfakcji. Winszuję. Mam nadzieję, że było warto - wyrecytowałem Samowi, nie skrywałem przy tym wyrzutu i niech mi nie mówi, że nie mogłem być zły. Bo tu nawet nie chodziło o to czy wina leżała po stronie Bertiego czy Jude. Właściwie miałem to w poważaniu. Nie mi oceniać. Zły byłem, że jedna ważna dla mnie osoba potraktowało mnie niczym zmyślną broń przeciwko drugiej, równie mi bliskiej. Nie byłem narzędziem, a się nim poczułem. Zmrużyłem ślepia - Zresztą...popierdoliło was do reszty!? Co to w ogóle za pomysł przychodzić na imprezę urodzinową osoby której się nie chce widzieć? - pytałem się Sama. Niech mnie oświeci bym zrozumiał, że to całe przestawienie było przynajmniej przypadkiem - Cholera jasna... - Zamarudziłem ostatecznie pod nosem, wyrzucając niedopałek i wzdychnąłem ciężko. Zaraz szturchnąłem Skamanera by dał mi kolejnego szluga. Just rzucała w tym czasie pomysłami. Fuknąłem i wywróciłem oczami, a jednak postanowiłem się spytać - Gdzie?
|zt Matthew, Samuel, Justine, Judith -> TU
- Idzie z nami. Choćby się tu do desek przykleiła i obłożyła tuzinem Tonksów nie zamierzam pozwolić jej tu zostać - Poinformowałem stanowczo Skamanera i nie interesowało mnie przy tym jego zdanie. Bo już, uwaga - pozwolę zostać Iskrze przy Beczkach Z Prochem by ryzykować, że tu pod moją i Sama nieobecność znów coś pierdolnie. Jak dla mnie przesłanie tego wieczora było proste - na chwile obecną Bertiego i Jude musiało dzielić kilkaset metrów i ściana, a może nawet wiele ścian.
- Co mi po Twoich słowach, Skamander... - kiwnąłem z dezaprobatą głową przyjmując od niego tytoniowy zwitek - Wisisz mi kratę cholernie dobrej ognistej - Uśmiechnąłem się łajdacko, a potem wypuściłem ze zrezygnowaniem powietrze z płuc.
Opuściliśmy Ruderę w czwórkę, a ja zdałem sobie sprawę, że nawet nie złożyłem Bertiemu życzeń. Przyłożyłem za to ręce do tego by wszytko zniszczyć. Szczerze mówiąc nie czułem się ani trochę lepiej pomimo, że kamienica już była za moimi plecami. Ponuro wpatrywałem się przed siebie. Do tego udzielało mi się ciągle napięcie i bojowy nastrój parujący od Skamandera, którego miałem po swojej prawej.
- Niezłe przestawienie? - Powtórzyłem z jawnym oburzeniem słysząc co ta Jude idąca kawałek od nas mówi i nie wierzyłem. Zarechotałem ponuro pod nosem - Skamander uświadom swoją siostrę, że po tym niezłym przedstawieniu jedyny kuzyn z którym się dogaduję mnie nienawidzi i to tylko dlatego, że podałem jej cholerną dłoń ku chwale jej satysfakcji. Winszuję. Mam nadzieję, że było warto - wyrecytowałem Samowi, nie skrywałem przy tym wyrzutu i niech mi nie mówi, że nie mogłem być zły. Bo tu nawet nie chodziło o to czy wina leżała po stronie Bertiego czy Jude. Właściwie miałem to w poważaniu. Nie mi oceniać. Zły byłem, że jedna ważna dla mnie osoba potraktowało mnie niczym zmyślną broń przeciwko drugiej, równie mi bliskiej. Nie byłem narzędziem, a się nim poczułem. Zmrużyłem ślepia - Zresztą...popierdoliło was do reszty!? Co to w ogóle za pomysł przychodzić na imprezę urodzinową osoby której się nie chce widzieć? - pytałem się Sama. Niech mnie oświeci bym zrozumiał, że to całe przestawienie było przynajmniej przypadkiem - Cholera jasna... - Zamarudziłem ostatecznie pod nosem, wyrzucając niedopałek i wzdychnąłem ciężko. Zaraz szturchnąłem Skamanera by dał mi kolejnego szluga. Just rzucała w tym czasie pomysłami. Fuknąłem i wywróciłem oczami, a jednak postanowiłem się spytać - Gdzie?
|zt Matthew, Samuel, Justine, Judith -> TU
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 21.10.16 13:22, w całości zmieniany 1 raz
The Quarrymen czy może Quarry Men istniało od niedawna. Ba, od jakiś kilku miesięcy może maksymalnie. W skład zespołu wchodzi około sześciu facetów, chociaż mają nadzieję zwiększyć ilość instrumentów do ośmiu, ale może niech się na tym ich marzenia póki co skończą. Przedewszystkim, muszą zacząć grać coś swojego.
Ale od początku. Pola i Titus mają niesamowitego czuja, jeżeli chodzi o kapele. Kiedy tylko usłyszeli po raz pierwszy na jakimś jarmarku tych chłopaków, zaraz uznali, że to bedzie coś. Polly szczególnie spodobał się chłopak, który im się później przedstawił jako John. Patrzyła w niego jak w obrazek, ale Titus sprowadzał ją na ziemie swoimi uwagami. Zresztą, chwała mu za to.
Owa mugolska kapela przypomniała się pannie Havisham i panu Olivanderowi, kiedy przyszło do planowania przyjęcia urodzinowego dla Bertiego Botta. No i cóż, takim oto sposobem - John Lennon, ze świeżym nabytkiem Paula własnie grają na imprezie urodzinowej, która jest jakąś przebierańskim szaleństwem.
Pytacie się, jak to jest, że mugole mogą wraz z czarodziejami funkcjonować, kiedy wokół takie cuda i dziwy? Otóż nie mogą, więc wszyscy panowie zostali wpierw znieczuleni, coby co chwila nie podskakiwali na scenie przerażeni, że ktoś ma jakoś zbyt przekonujący strój. Czy jest duchem. Czy to, że bańki się unoszą i nie spadają. Kiedyś John Lennon, przyzna, że to Bob Dylan uczył go palenia zioła. Oczywiście wszyscy uczestnicy dzisiejszego przyjęcia dobrze wiedzą, że to nieprawda. Ale mając lata 50. mogą bez problemu rzucić na mugoli zaklęcie zapomnienia tuż po tym jak ich wykorzystają. Czują się lepsi od innych, czy mają jakieś wyrzuty sumienia? Och na pewno, całe ich mnóstwo. Nie mogą nawet zaprosić kapeli na urodziny i sprawić, by cieszyli się razem z nimi. Bo są czarownicami, a oni mugolami.
W pewnym momencie piosenki, panowie zauważają, że gdzieś za tłumem robi się kotłownia. Pewnie nie raz widzieli bójki, przecież to chłopaki z Liverpoolu. Ale starają się to zbyt radosnym komentarzem z akcentem z zachodniego wybrzeża, wplatając w to swoiste przekleństwa. - Ale macie gorącokrwistych brytoli w tej części Anglii. A my myśleliśmy, że jedziemy do monarchistów - pożartowane, a później popite.
- Ale z dziwniejszych rzeczy, to poczekajcie na morsa - mówi oszołomiony John do publiki, a później parska śmiechem i wracają do brzdąkania.
Ale od początku. Pola i Titus mają niesamowitego czuja, jeżeli chodzi o kapele. Kiedy tylko usłyszeli po raz pierwszy na jakimś jarmarku tych chłopaków, zaraz uznali, że to bedzie coś. Polly szczególnie spodobał się chłopak, który im się później przedstawił jako John. Patrzyła w niego jak w obrazek, ale Titus sprowadzał ją na ziemie swoimi uwagami. Zresztą, chwała mu za to.
Owa mugolska kapela przypomniała się pannie Havisham i panu Olivanderowi, kiedy przyszło do planowania przyjęcia urodzinowego dla Bertiego Botta. No i cóż, takim oto sposobem - John Lennon, ze świeżym nabytkiem Paula własnie grają na imprezie urodzinowej, która jest jakąś przebierańskim szaleństwem.
Pytacie się, jak to jest, że mugole mogą wraz z czarodziejami funkcjonować, kiedy wokół takie cuda i dziwy? Otóż nie mogą, więc wszyscy panowie zostali wpierw znieczuleni, coby co chwila nie podskakiwali na scenie przerażeni, że ktoś ma jakoś zbyt przekonujący strój. Czy jest duchem. Czy to, że bańki się unoszą i nie spadają. Kiedyś John Lennon, przyzna, że to Bob Dylan uczył go palenia zioła. Oczywiście wszyscy uczestnicy dzisiejszego przyjęcia dobrze wiedzą, że to nieprawda. Ale mając lata 50. mogą bez problemu rzucić na mugoli zaklęcie zapomnienia tuż po tym jak ich wykorzystają. Czują się lepsi od innych, czy mają jakieś wyrzuty sumienia? Och na pewno, całe ich mnóstwo. Nie mogą nawet zaprosić kapeli na urodziny i sprawić, by cieszyli się razem z nimi. Bo są czarownicami, a oni mugolami.
W pewnym momencie piosenki, panowie zauważają, że gdzieś za tłumem robi się kotłownia. Pewnie nie raz widzieli bójki, przecież to chłopaki z Liverpoolu. Ale starają się to zbyt radosnym komentarzem z akcentem z zachodniego wybrzeża, wplatając w to swoiste przekleństwa. - Ale macie gorącokrwistych brytoli w tej części Anglii. A my myśleliśmy, że jedziemy do monarchistów - pożartowane, a później popite.
- Ale z dziwniejszych rzeczy, to poczekajcie na morsa - mówi oszołomiony John do publiki, a później parska śmiechem i wracają do brzdąkania.
I show not your face but your heart's desire
Titus był jednym z dwójki organizatorów tego przedziwnego, morskiego przyjęcia, a nawet jeśli byłoby inaczej to przecież nie mogło go zabraknąć na marcówce! Bertie był jego ziomkiem od czasów szkolnych, chętnie brał udział w każdych jego urodzinach odkąd się tylko poznali i zawsze życzył mu wszystkiego co najlepsze - tak było i tym razem. Głośno krzyczał niespodzianka, później złożył Bottowi życzenia i ruszył w tany, jak to on. Macki kapelusza wirowały wraz z nim, bo tak się złożyło, że ze wszystkich morskich stworzeń najbardziej fascynowały go meduzy, i za taką właśnie galaretę postanowił się przebrać. Hasał po sali wciskając w wyciągnięte dłonie zebranych poncz, sam spijał go hektolitrami, mając w nosie niezbyt atrakcyjny wygląd. Nic więc dziwnego, że już zaraz był lekko podpity, co tylko dodawało jego tańcom kunsztu. Bujał się jak naćpany szympans, co rusz odrzucając na plecy długie macki, ba! W całym swoim roztargnieniu nawet nie zauważył, że gdzieś tam przy stoliku z alkoholem dzieje się źle i dopiero słowa padające ze sceny sprawiły, że zerknął w tamtym kierunku. Niemniej sytuacja zdawała się opanowana, zaś skoro muzyk już wspomniał o morsie...
- Walimy morsa, panie i panowie! - zakrzyknął wesoło. Głośno gwizdnął, odtańczył dziki, pierwotny taniec szamana, klasnął w dłonie, a z sufitu zwiesiła się piniata w kształcie dorodnego morsa, która zadyndała między bańkami wydając z siebie ryki i pomruki.
- Ty pierwszy Bertie, to twoje przyjęcie! - pokiwał głową, po czym w podskokach pognał do Botta wciskając mu w ręce kij, zawiązując oczy, obracając kilkukrotnie wokół własnej osi i wreszcie pchając w kierunku piniaty. Niech się chłopak odstresuje! Albo może niech sobie pomyśli, że ten mors to jednak Judith? Zawsze to jakiś pomysł na odreagowanie.
- Walimy morsa, panie i panowie! - zakrzyknął wesoło. Głośno gwizdnął, odtańczył dziki, pierwotny taniec szamana, klasnął w dłonie, a z sufitu zwiesiła się piniata w kształcie dorodnego morsa, która zadyndała między bańkami wydając z siebie ryki i pomruki.
- Ty pierwszy Bertie, to twoje przyjęcie! - pokiwał głową, po czym w podskokach pognał do Botta wciskając mu w ręce kij, zawiązując oczy, obracając kilkukrotnie wokół własnej osi i wreszcie pchając w kierunku piniaty. Niech się chłopak odstresuje! Albo może niech sobie pomyśli, że ten mors to jednak Judith? Zawsze to jakiś pomysł na odreagowanie.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Bertie przetrwał 21 lat, radujmy się!
Szybka odpowiedź