Pasaż Laverne de Montmorency
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pasaż Laverne de Montmorency
Jedna z bocznych uliczek Pokątnej, pomimo niepokojących czasów, zwracająca uwagę swoją elegancją. Panuje tutaj o wiele mniejszy tłok niż na głównej ulicy, być może to przez wysokie ceny, a być może przez nietypowość sprzedawanych rzeczy? Znajdują się tutaj małe kawiarenki, kilka restauracji, malutkich księgarni oraz bardziej nietypowe sklepy, gdzie można odnaleźć rzadkie przedmioty. Zegary wskazujące miejsce pobytu, a może wrzeszczące lustro? Mówi się, że pierwszy sklep założyła tutaj sama Laverne de Montmorency, czarownica, która wymyśliła eliksir miłosny, by zamaskować własną brzydotę - być może jest w tym odrobina prawdy, gdyż tuż u wylotu pasażu znajduje się niewielki sklep z gotowymi eliksirami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Luźno zarzucony szal opadał z ramienia raz na jakiś czas, burząc idealny wizerunek szlachetnego lorda, zmierzającego na spotkanie. Spodziewał się, że przebiegnie ono bez komplikacji, możliwie prędko, skoro dotyczyło jedynie drobnostki. Klął w myślach, musząc fatygować się w takiej sprawie, zamiast gospodarować czas na bardziej pożyteczne zadania - bez większych przeszkód mogli dogadać podobne szczegóły listownie, lecz niektórym klientom z zasady nie wypadało odmawiać. Nie spieszył się, wyznaczony czas spotkania był dosyć płynny i zależny od rozmówczyni, dlatego na wszelki wypadek uzbroił się w książkę, z jaką ostatnio rzadko się rozstawał - wolał nie puszczać myśli oraz czasu samopas, malowało się to jako dosyć ryzykowna operacja.
Całkiem duże, wyraźnie wiekowe tomiszcze układało się zgrabnie w dłoni, skrytej pod skórzaną rękawiczką - prostą, czarną, jak płaszcz i kapelusz. Litery na grzbiecie i okładce były przetarte do granicy czytelności, pozostały po nich tylko subtelne, złotawe ślady, jak małe plamki rdzy. Teoria magii w liczbach zaprzątała myśli Ollivandera, gdy dotarł do niego drobny bodziec.
Słuch, w porównaniu do węchu, miał całkowicie sprawny. Krystaliczny dźwięk szkła uderzającego o kamienną ulicę mimowolnie przyciągnął spojrzenie mężczyzny, lecz źródło kryło się za rogiem uliczki; lekki powiew i niespodziewane szturchnięcie sprawiły, że odsunął się lekko w bok, obserwując młodzieńca, umykającego z miejsca zbrodni. Odgłosy ucieczki cichły stopniowo, a ludzie, jakich miał na widoku głównej ulicy, podążali dalej, jak gdyby nigdy nic. Różdżkarz pokonał więc te parę kroków, z umiarkowaną ciekawością dołączając do tłumu i szybko zauważając rozwiązanie tej krótkiej zagadki. Co ciekawsze, wzrok momentalnie odnalazł porzuconą różdżkę, majaczącą gdzieś nieopodal czerwonych uszu, w towarzystwie szklanych fiolek o kolorowych zawartościach. Przyjrzał się jednej z nich, zastanawiając się nieistotną chwilę nad tym, co mogło czyhać w tym niepozornym szkiełku. Bez słowa przywitania, wyjaśnienia ani wyrazów współczucia schylił się po różdżkę chłopaka, mając przeczucie, że mogą się znać.
Amboina i parszywy szczuroszczet, jedenaście cali - był niemalże pewien, iż podsunął ten egzemplarz starszemu Ollivanderowi, typując prawidłowo. Był wtedy jeszcze młody, lecz wyczucie i dryg do zajęcia dawały o sobie znać wyjątkowo wyraźnie. Zlustrował spojrzeniem chłopaka, na którego los wszyscy pozostawali obojętni - imienia nie mógł wydobyć z pamięci. Hawthorne, przebrnęło tylko przez myśl - pamiętał jego matkę. Dzieliła ich ogromna przepaść, dystans nietrudny do zapamiętania - im bliżej siebie się znajdowali, tym odleglejsze sprawiali wrażenie. Zgarnął z ziemi trzy losowe fiolki, poświęcając moment na ich przebadanie i zważenie w dłoni, jednak głównie skupiał uwagę na różdżce, niemal ostentacyjnie ignorując Robina. Ile ten twór przeszedł od zakupu na Pokątnej? Nie wyglądał na przesadnie zadbaną różdżkę, ale i jej właściciel nie wyglądał na przesadnie zadbanego.
Całkiem duże, wyraźnie wiekowe tomiszcze układało się zgrabnie w dłoni, skrytej pod skórzaną rękawiczką - prostą, czarną, jak płaszcz i kapelusz. Litery na grzbiecie i okładce były przetarte do granicy czytelności, pozostały po nich tylko subtelne, złotawe ślady, jak małe plamki rdzy. Teoria magii w liczbach zaprzątała myśli Ollivandera, gdy dotarł do niego drobny bodziec.
Słuch, w porównaniu do węchu, miał całkowicie sprawny. Krystaliczny dźwięk szkła uderzającego o kamienną ulicę mimowolnie przyciągnął spojrzenie mężczyzny, lecz źródło kryło się za rogiem uliczki; lekki powiew i niespodziewane szturchnięcie sprawiły, że odsunął się lekko w bok, obserwując młodzieńca, umykającego z miejsca zbrodni. Odgłosy ucieczki cichły stopniowo, a ludzie, jakich miał na widoku głównej ulicy, podążali dalej, jak gdyby nigdy nic. Różdżkarz pokonał więc te parę kroków, z umiarkowaną ciekawością dołączając do tłumu i szybko zauważając rozwiązanie tej krótkiej zagadki. Co ciekawsze, wzrok momentalnie odnalazł porzuconą różdżkę, majaczącą gdzieś nieopodal czerwonych uszu, w towarzystwie szklanych fiolek o kolorowych zawartościach. Przyjrzał się jednej z nich, zastanawiając się nieistotną chwilę nad tym, co mogło czyhać w tym niepozornym szkiełku. Bez słowa przywitania, wyjaśnienia ani wyrazów współczucia schylił się po różdżkę chłopaka, mając przeczucie, że mogą się znać.
Amboina i parszywy szczuroszczet, jedenaście cali - był niemalże pewien, iż podsunął ten egzemplarz starszemu Ollivanderowi, typując prawidłowo. Był wtedy jeszcze młody, lecz wyczucie i dryg do zajęcia dawały o sobie znać wyjątkowo wyraźnie. Zlustrował spojrzeniem chłopaka, na którego los wszyscy pozostawali obojętni - imienia nie mógł wydobyć z pamięci. Hawthorne, przebrnęło tylko przez myśl - pamiętał jego matkę. Dzieliła ich ogromna przepaść, dystans nietrudny do zapamiętania - im bliżej siebie się znajdowali, tym odleglejsze sprawiali wrażenie. Zgarnął z ziemi trzy losowe fiolki, poświęcając moment na ich przebadanie i zważenie w dłoni, jednak głównie skupiał uwagę na różdżce, niemal ostentacyjnie ignorując Robina. Ile ten twór przeszedł od zakupu na Pokątnej? Nie wyglądał na przesadnie zadbaną różdżkę, ale i jej właściciel nie wyglądał na przesadnie zadbanego.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Upokorzenie poznał w domu, w rodzinnych ścianach smakując go regularnie. Ponoć to zemstę najlepiej przyjmować na zimno, lecz i poniżenie należało do tego samego typu przystawek. Hogwart na szczęście oszczędził Robinowi mnogości niechcianych doświadczeń - przede wszystkim dlatego, że był kompletnie nieinteresujący, przeciętny i nijaki do bólu, a szkolni oprawcy wybierali sobie ofiary albo pokornie przyjmujące swój los, albo te z przeciwnego bieguna, zaciekle walczące z niesprawiedliwością. Na Nokturnie czuł się co prawda persona non grata, lecz wypuszczał się ze swej klitki na tyle rzadko, że nie zdążył odczuć na swej skórze piętna wyrzutka. Nie mieścił się w żadnych ramach, będąc osobnikiem stale znajdującym się pomiędzy. Od dziecka poczucie przynależności zastępowała obcość, do której przywykł na tyle, by przestać ją zauważać. Często nawet z własnymi myślami czuł się niezręcznie, lecz bagatelizował to zatapiając się w pracy, zajmującej go stuprocentowo. Przechadzka tłocznymi ulicami nie napawała Robina entuzjazmem, ale nie wzbraniał się przed podobnymi spacerami rękami i nogami. Ot, konieczność i obowiązek, niezbyt przyjemny, lecz niekoniecznie przykry. Całe życie było pasmem połączonych w ten sposób zdarzeń, sprowokowanych głównie powinnościami, toteż przyjmował je na chłodno, z dużym dystansem, nie biadoląc nad swym losem.
Którego zresztą nie zamieniłby na żaden inny: pokrętnie był zadowolony z życia, jakie wiódł, o ile miał tylko pod dostatkiem ingrediencji oraz dość złota, by zaspokoić najbardziej podstawowe potrzeby. Pójście po najmniejszej linii oporu? Nie zgadzał się z tym, doskonale znając swoje ambicje i priorytety, które jednak musiały poczekać na osiągnięcie spełnienia. Robin był cierpliwy (konieczna cecha wirtuozów alchemii) i pielęgnował w sobie tę cechę, także skromną egzystencją. Oraz kwaśnym milczeniem, kiedy dyndał kilka stóp nad ziemią, dając przechodniom niepowtarzalną okazję oglądania jego niedopasowanych skarpetek. Jedno przekleństwo wydostające się z ust młodzieńca zapowietrzyło go na dłużej, teraz po prostu patrzył, jak fiolki z eliksirami turlają się po nierównym bruku wprost pod stopy obojętnych ludzi. Stuk, stuk stuk, trzask. Liczył każde uderzenie obcasem o ziemię i zaciskał pięście, modląc się, by podeszwy butów jakimś cudem ominęły delikatne buteleczki. Zamknął oczy i cicho jęknął, strwożony niesamowicie koszmarnym spektaklem, w desperacji próbując rozbujać się i rękami rozwiązać niewidzialną pętlę. Pomysł szaleńca, lecz nie miał niczego do stracenia, gdyż nikt nawet przy nim nie przystanął, a cóż dopiero mówić o zaoferowaniu pomocy. Chwila syzyfowej pracy starczyła, by odpuścił i na powrót zawisnął bezwładnie, zastanawiając się, jak dużo czasu minie, nim zaklęcie przestanie działać. Kolejne kolana na wysokości jego twarzy nie robiły już na Robienie wrażenia, aczkolwiek, kiedy utkwiły w tym miejscu na więcej, niż moment, chłopak z wysiłkiem zadarł głowę, aby spojrzeć z dołu na mężczyznę tkniętego jego nieszczęściem. Kojarzył go, był pewny, że gdzieś już go widział, choć jednocześnie definitywnie skreślił go z listy niegdysiejszych klientów. Tych nigdy nie zapominał, a aparycja jegomościa wskazywała na szlachcica, z którymi interesy zawierał rzadko i z dużą dozą ostrożności.
-Zamierzasz mi pomóc, sir - spytał po chwili bezruchu - on, zmuszony do tkwienia w miejscu i mężczyzna z wolną wolą - czy może mam się przed tobą jeszcze trochę pokajać? - dorzucił, już nie panując nad złością; jegomość co prawda nie był niczemu winien, ale opieszałość i ta analiza, jakiej go poddawał, wytrąciła Hawthorne'a z równowagi.
Którego zresztą nie zamieniłby na żaden inny: pokrętnie był zadowolony z życia, jakie wiódł, o ile miał tylko pod dostatkiem ingrediencji oraz dość złota, by zaspokoić najbardziej podstawowe potrzeby. Pójście po najmniejszej linii oporu? Nie zgadzał się z tym, doskonale znając swoje ambicje i priorytety, które jednak musiały poczekać na osiągnięcie spełnienia. Robin był cierpliwy (konieczna cecha wirtuozów alchemii) i pielęgnował w sobie tę cechę, także skromną egzystencją. Oraz kwaśnym milczeniem, kiedy dyndał kilka stóp nad ziemią, dając przechodniom niepowtarzalną okazję oglądania jego niedopasowanych skarpetek. Jedno przekleństwo wydostające się z ust młodzieńca zapowietrzyło go na dłużej, teraz po prostu patrzył, jak fiolki z eliksirami turlają się po nierównym bruku wprost pod stopy obojętnych ludzi. Stuk, stuk stuk, trzask. Liczył każde uderzenie obcasem o ziemię i zaciskał pięście, modląc się, by podeszwy butów jakimś cudem ominęły delikatne buteleczki. Zamknął oczy i cicho jęknął, strwożony niesamowicie koszmarnym spektaklem, w desperacji próbując rozbujać się i rękami rozwiązać niewidzialną pętlę. Pomysł szaleńca, lecz nie miał niczego do stracenia, gdyż nikt nawet przy nim nie przystanął, a cóż dopiero mówić o zaoferowaniu pomocy. Chwila syzyfowej pracy starczyła, by odpuścił i na powrót zawisnął bezwładnie, zastanawiając się, jak dużo czasu minie, nim zaklęcie przestanie działać. Kolejne kolana na wysokości jego twarzy nie robiły już na Robienie wrażenia, aczkolwiek, kiedy utkwiły w tym miejscu na więcej, niż moment, chłopak z wysiłkiem zadarł głowę, aby spojrzeć z dołu na mężczyznę tkniętego jego nieszczęściem. Kojarzył go, był pewny, że gdzieś już go widział, choć jednocześnie definitywnie skreślił go z listy niegdysiejszych klientów. Tych nigdy nie zapominał, a aparycja jegomościa wskazywała na szlachcica, z którymi interesy zawierał rzadko i z dużą dozą ostrożności.
-Zamierzasz mi pomóc, sir - spytał po chwili bezruchu - on, zmuszony do tkwienia w miejscu i mężczyzna z wolną wolą - czy może mam się przed tobą jeszcze trochę pokajać? - dorzucił, już nie panując nad złością; jegomość co prawda nie był niczemu winien, ale opieszałość i ta analiza, jakiej go poddawał, wytrąciła Hawthorne'a z równowagi.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Posiadali skrajnie różne doświadczenia, zatem i odczucia oraz wspomnienia, choć krzta podobieństwa mogłaby znaleźć się także między nimi. Zestawienie owej dwójki może nie wydawało się zbyt fortunne, w porównaniu do Robina, los Ulyssesa oszczędził, zsyłając mu w prezencie drogich sercu rodziców, rzeczywiście dbających o kontakt z własnym dziedzi... dzieckiem; bez wątpienia przeszedł przez swoje dzieciństwo z większą przyjemnością i przyjmując lekcje zupełnie inne, niż te, których uczestnikiem musiał być młody Hawthorne, lecz wciąż obydwaj wyjątkowo skrzętnie trzymali dla siebie informacje i cenili pozostawanie w cieniu, skąd widok na świat bywał nieco bardziej rozległy.
To nie głos chłopaka wytrącił myśli z miejsca, lecz dźwięk szkła kruszonego butem. Odwrócił się, omiatając ją szybko wzrokiem, kiedy z policzkami okraszonymi lekkim różem zawstydzenia ruszyła prędzej naprzód. Przyspieszony stukot obcasów umknął zaraz w tłumie, zbrodnia pozostała cicha, prawie niezauważona, zaś reszta przechodniów wymijała buteleczki jak gdyby nigdy nic. Stopy śmigały nad kolorowymi płynami, czasem szkło zabrzęczało gdzieś jeszcze, przypominając o sobie lękliwie, gdy czubek buta niefortunnie zahaczał o kruche fiolki.
Robin Hawthorne. Przypomniał sobie. Olśnienia doznał przy krótkim spojrzeniu, tak samo niewzruszonym i surowym jak uprzednio, natrafiającym na wodniste tęczówki, osadzone w czerwieniejącej twarzy, między fałdami skóry, teraz układającej się tak nienaturalnie pod wpływem najzwyczajniejszej grawitacji. Niekoniecznie miał ochotę afiszować się ze swoim nazwiskiem, uniknął więc przedstawiania się. Lekko kpiący wyraz przemknął przez twarz, gdy kącik ust drgnął na krótką chwilę - być może z dołu takie szczegóły były niewidoczne. Nie zamierzał go dręczyć. Zerknął bez słów oraz pośpiechu na różdżkę (teraz przeanalizowaną od końca do czubka, wraz z drobnymi zmianami, jakie zaszły w drewnie przez te parę lat) i odszedł parę kroków dalej, niespiesznie kucając nad każdą znalezioną fiolką. Dwóch nie udało się uratować przed przykrym losem. Dopiero po tym procederze zdecydował się oddać różdżkę do rąk właściciela.
- Kajanie się jest lichym źródłem satysfakcji - skomentował spokojnie, czekając, aż spróbuje wyswobodzić się z zaklęcia - nie zamierzał ryzykować styczności z anomaliami z powodu nieznajomego - prawie - chłopaka. Irytacja niespecjalnie zadziałała Ollivanderowi na nerwy. Prawdę powiedziawszy, wcale się jej nie dziwił.
To nie głos chłopaka wytrącił myśli z miejsca, lecz dźwięk szkła kruszonego butem. Odwrócił się, omiatając ją szybko wzrokiem, kiedy z policzkami okraszonymi lekkim różem zawstydzenia ruszyła prędzej naprzód. Przyspieszony stukot obcasów umknął zaraz w tłumie, zbrodnia pozostała cicha, prawie niezauważona, zaś reszta przechodniów wymijała buteleczki jak gdyby nigdy nic. Stopy śmigały nad kolorowymi płynami, czasem szkło zabrzęczało gdzieś jeszcze, przypominając o sobie lękliwie, gdy czubek buta niefortunnie zahaczał o kruche fiolki.
Robin Hawthorne. Przypomniał sobie. Olśnienia doznał przy krótkim spojrzeniu, tak samo niewzruszonym i surowym jak uprzednio, natrafiającym na wodniste tęczówki, osadzone w czerwieniejącej twarzy, między fałdami skóry, teraz układającej się tak nienaturalnie pod wpływem najzwyczajniejszej grawitacji. Niekoniecznie miał ochotę afiszować się ze swoim nazwiskiem, uniknął więc przedstawiania się. Lekko kpiący wyraz przemknął przez twarz, gdy kącik ust drgnął na krótką chwilę - być może z dołu takie szczegóły były niewidoczne. Nie zamierzał go dręczyć. Zerknął bez słów oraz pośpiechu na różdżkę (teraz przeanalizowaną od końca do czubka, wraz z drobnymi zmianami, jakie zaszły w drewnie przez te parę lat) i odszedł parę kroków dalej, niespiesznie kucając nad każdą znalezioną fiolką. Dwóch nie udało się uratować przed przykrym losem. Dopiero po tym procederze zdecydował się oddać różdżkę do rąk właściciela.
- Kajanie się jest lichym źródłem satysfakcji - skomentował spokojnie, czekając, aż spróbuje wyswobodzić się z zaklęcia - nie zamierzał ryzykować styczności z anomaliami z powodu nieznajomego - prawie - chłopaka. Irytacja niespecjalnie zadziałała Ollivanderowi na nerwy. Prawdę powiedziawszy, wcale się jej nie dziwił.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pogodził się z losem - zaklęcie żartownisia królowało swego czasu wśród szkolnych oprawców, którzy upodobali sobie wieszanie niczego niepodejrzewających ofiar do góry nogami. W gruncie rzeczy czar nieszkodliwy, lecz uwłaczający i pozostawiający po sobie plamę na honorze. Ludzie nie patrzyli na ciebie tak samo, kiedy już zobaczyli twoją bieliznę. Urok jednak mijał i to miajał dość szybko. Robin doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie był wirtuozem magii: jednostrzałowiec, finezyjny w sztuce warzenia eliksirów, ponadto nie posiadał innych talentów. Gdyby nie udało mu się uwolnić, spadnie sam, co prawda nieco boleśniej, ale przynajmniej nie utknie w powietrzu zawieszony na wieczność.
Bardziej zresztą niż o siebie, martwił się losem swoich drogocennych eliksirów. Masa pracy oraz czasu w nie włożona, sprawiła, iż za każdym razem kiedy fiolki cudem omiajły wlot do rynsztoka lub obcas czyjegoś buta, Robin wzdychał z niewysłowioną ulgą. Śledził wzrokiem drogę tych buteleczek, a wraz z pierwszym chrzęśnięciem szkła, serce mu się ścisnęło, a z oczu mimowolnie pociekło mu kilka łez. Bardziej gniewu i żalu, niż smutku, lecz pozostawało to bez znaczenia. I tak musiał wyglądać okropnie żałośnie: dyndający do góry nogami, z szatą zaczepioną na uszach i śladami łez na zaczerwienionych policzkach.
-Błagam, sir - wykrztusił w końcu, nie panując już zupełnie nad swoimi odruchami (nigdy nie cechował się uległością, twarde warunki ukształtowały w nim hardość i zaciekłość) - moje eliksiry - jęknął rozpaczliwie. Wyjątkowe sytuacje wytwarzały niecodzienne reakcje. Z perspektywy czasu Robin nie zawstydziłby się swego błagalnego tonu. Ba, uczyniłby to raz jeszcze, byle tylko jakoś ochronić swoje drogocenne fiolki przed zniszczeniem.
-Jeszcze jedna jest tam, niedaleko kratki ściekowej - wskazał z paniką w głosie, z niepokojem obserwując, jak szklana buteleczka tańczy między cienikimi prętami, gotowa zniknąć w odmętach kanałów. Ulżyło mu nieco, gdy mężczyzna począł ratować dorobek jego pracy. Miał jeszcze nadzieję, że mu go odda, choć i tak lepiej, by go wykorzystał (nawet bezprawnie), niż wszystkie efekty skończyłyby wżarte w bruk ulicy.
Bez słowa przyjął różdżkę od lorda(?), nie oczekując raczej wielkich rewelacji. Mimo tego, bezgłośnie spróbował. Finite Incantatem wybrzmiało w myślach Robina, któremu jednak było już wszystko jedno. Większa część eliksirów została uratowana.
-A co zatem przydaje tobie satysfakcję, sir? - zapytał, już nie uszczypliwie, raczej z ciekawością. On sam czuł się już względnie bezpiecznie (eliksiry!!!), więc mógł porzucić nerwowy, zirytowany ton. Ostatecznie, mężczyzna był jego wybawcą.
Bardziej zresztą niż o siebie, martwił się losem swoich drogocennych eliksirów. Masa pracy oraz czasu w nie włożona, sprawiła, iż za każdym razem kiedy fiolki cudem omiajły wlot do rynsztoka lub obcas czyjegoś buta, Robin wzdychał z niewysłowioną ulgą. Śledził wzrokiem drogę tych buteleczek, a wraz z pierwszym chrzęśnięciem szkła, serce mu się ścisnęło, a z oczu mimowolnie pociekło mu kilka łez. Bardziej gniewu i żalu, niż smutku, lecz pozostawało to bez znaczenia. I tak musiał wyglądać okropnie żałośnie: dyndający do góry nogami, z szatą zaczepioną na uszach i śladami łez na zaczerwienionych policzkach.
-Błagam, sir - wykrztusił w końcu, nie panując już zupełnie nad swoimi odruchami (nigdy nie cechował się uległością, twarde warunki ukształtowały w nim hardość i zaciekłość) - moje eliksiry - jęknął rozpaczliwie. Wyjątkowe sytuacje wytwarzały niecodzienne reakcje. Z perspektywy czasu Robin nie zawstydziłby się swego błagalnego tonu. Ba, uczyniłby to raz jeszcze, byle tylko jakoś ochronić swoje drogocenne fiolki przed zniszczeniem.
-Jeszcze jedna jest tam, niedaleko kratki ściekowej - wskazał z paniką w głosie, z niepokojem obserwując, jak szklana buteleczka tańczy między cienikimi prętami, gotowa zniknąć w odmętach kanałów. Ulżyło mu nieco, gdy mężczyzna począł ratować dorobek jego pracy. Miał jeszcze nadzieję, że mu go odda, choć i tak lepiej, by go wykorzystał (nawet bezprawnie), niż wszystkie efekty skończyłyby wżarte w bruk ulicy.
Bez słowa przyjął różdżkę od lorda(?), nie oczekując raczej wielkich rewelacji. Mimo tego, bezgłośnie spróbował. Finite Incantatem wybrzmiało w myślach Robina, któremu jednak było już wszystko jedno. Większa część eliksirów została uratowana.
-A co zatem przydaje tobie satysfakcję, sir? - zapytał, już nie uszczypliwie, raczej z ciekawością. On sam czuł się już względnie bezpiecznie (eliksiry!!!), więc mógł porzucić nerwowy, zirytowany ton. Ostatecznie, mężczyzna był jego wybawcą.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Robin Hawthorne' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Ollivander nie należał do najmilszych ludzi pod słońcem, cechował się raczej pewną surowością i powściągliwością, lubił sprawdzać granice, patrzeć dokąd ludzie byli w stanie się posunąć, kiedy na czymś im zależało. W irytację wprawiło go jednak błaganie - to już kajanie się - tak jakby brakowało mu poczucia własnej wartości. Prawie prychnął na tę reakcję, rozdrażniony - upodlenie samego siebie przed kimś innym, jak można było to sobie robić? - nawet przez moment Ulysses nie czuł satysfakcji ani żadną miarą zabawy z położenia alchemika. Pokręcił zrezygnowany głową, bez większego problemu oraz zbędnych słów kierując się w stronę ostatniej fiolki, przeoczonej wcześniej. Podniósł ją, wybawiając od przykrego losu wylądowania w ściekach, a kiedy wrócił, Robin stał już na własnych nogach. Komuś postronnemu mogłoby się to wydać komiczne - nieznajomy, błagający o uratowanie eliksiru, kiedy sam wisiał w powietrzu, pozbawiony różdżki, wśród tłumu niewzruszonych przechodniów - ale Ulysses był daleki od podobnych wniosków i ocen. Kto, jak nie on, często patrzył ze zrezygnowaniem na zaniedbane różdżki, nierzadko swoje dzieła, tworzone przez długie godziny; tylko po to, by cała ta praca została zignorowana, zbezczeszczona przez zwykłych idiotów. Najwyraźniej tu kryła się sympatia różdżkarza do Hawthorne. Spojrzał na fiolki, dzierżone w dłoniach - wciąż mówiące tak samo mało. Nie znał ich wartości ani potencjału, nie myślał też o kradzieży - tylko nieuzasadniona przekora sprawiała, że jeszcze ich nie oddał. Nie liczył na nic i nie spodziewał się niczego, aczkolwiek był ciekawy faktycznych zdolności alchemika. Jego własny, sprawdzony i zaufany, tonął ostatnio w robocie. Wyglądało na to, że Robin również nie próżnuje. Spojrzał na niego z umiarkowanym zainteresowaniem. Nie musiał mu odpowiadać i nie zrobił tego, zbywając zadane pytanie własnym - co zdarzało mu się stosunkowo często - kiedy wspaniałomyślnie oddawał poszkodowanemu przechwycone fiolki. Brakowałoby tylko tego, żeby stał się tyranem, pozbawiającym innych źródła zarobku.
- Co tu masz? - zapytał wprost. Niepodpisane fiolki mogły budzić podejrzliwość, ale Ollivander był ostatnią osobą, która próbowałaby cokolwiek oceniać. Pytanie wcale nie oznaczało, że odpowiedź miała okazać się wiarygodna, mógł gładko skłamać, śmiercionośnej truciźnie przypisując zasługi eliksirów leczniczych. A Ulysses, choć nie miał jeszcze takich zdolności, mógł próbować wykryć kłamstwo za pomocą legilimencji. Bądź co bądź - ćwiczył regularnie i nieznacznie liczył na to, że sytuacja pozwoli mu na sprawdzenie ów wyczucia.
- Co tu masz? - zapytał wprost. Niepodpisane fiolki mogły budzić podejrzliwość, ale Ollivander był ostatnią osobą, która próbowałaby cokolwiek oceniać. Pytanie wcale nie oznaczało, że odpowiedź miała okazać się wiarygodna, mógł gładko skłamać, śmiercionośnej truciźnie przypisując zasługi eliksirów leczniczych. A Ulysses, choć nie miał jeszcze takich zdolności, mógł próbować wykryć kłamstwo za pomocą legilimencji. Bądź co bądź - ćwiczył regularnie i nieznacznie liczył na to, że sytuacja pozwoli mu na sprawdzenie ów wyczucia.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Moc, ogromna. Ciepło rozgrzało koniuszki jego palców, musnęło gorącym oddechem miękką, wewnętrzną stronę dłoni i rozsunęło się łagodnym parasolem, odplątując supeł niemiłosiernej pętli zaciśniętej na jego kostkach. Wstyd przekornie odbarwił ślady na szyi Robina, może nie od powrozu, może nie od cieniutkiej żyłki, lecz i tak groteskowo świecące czerwienią. Uszy, policzki, okolice grdyki pałały tym nieznośnym rumieńcem, ostatnim śladem po upokorzeniu. Siedem lat na korytarzach wśród urwipołciów i paniczyków, którzy myśleli, że mogą wszystko - udawało mu się unikać podobnego losu, tylko po to, by teraz nadrobić szkolne doświadczenie, fundowane szlamom i tym gorszym czarodziejom półkrwi. Takim jak on. Wątpił, by ostracyzm był przyczyną tego dowcipu, wolał myśleć o tym w kategoriach głupiego żartu, spłatanego przez niezbyt rozgarniętego wyrostka. Dowcipniś na pewno wcale nie celował w niego. Na pewno chybił. Na pewno nie miał z nim niedokończonych spraw. Na pewno nie chciał się na nim odegrać. Na pewno...
Zaciął się w tych usprawiedliwieniach i spuścił wzrok, skupiając się na mizernych próbach poprawy swego wyglądu. Ujarzmił szatę, która zawinęła mu się nad uchem, wywinął mankiety koszuli, otrzepał średniej jakości materiał i finalnie przygładził włosy, by nie sprawiać wrażenia niechlujnego prostaka. Na naprawę pierwszego spojrzenia było za późno i w gruncie rzeczy Robina niewiele obchodziło, cóż elegancki mężczyzna sobie o nim pomyśli, lecz... z jakiegoś powodu on nadal przed nim stał. I nie śpieszył się z oddaniem mu fiolek. Młodzieniec schował rożdżkę do kieszeni, obdarowując nieznajomego dziwnym, flegmatycznym spojrzeniem. Nieco znudzonym, nieco zaintrygowanym, nieco podejrzliwym, nieco niechętnym. Było mu śpieszno, lecz bądź co bądź, lordowi należało się podziękowanie. Ostatecznie, gdyby nie on, mógłby znacznie dłużej wisieć do góry nogami i nabawić się szaleju przez krew spływającą do głowy. Nie mówiąc już o jego drogocennych eliksirach: za ratunek kryształowych fiolek Robin gotów był przypaść mężczyźnie do stóp i lizać mu buty... czego oczywiście nie zrobił, powściągliwie odbierając z jego rąk pokaźny zestaw buteleczek.
-Czego tu nie mam - poprawił, trochę tajemniczo, trochę chełpliwie, troskliwie zajmując się fiolkami i umieszczając je bezpiecznie w skórzanej sakwie - wszystko co zechcesz, panie - uzupełnił, nie tyle zdradzając swój asortyment, ile możliwości. Ocenił mężczyznę: wymagający, lecz hojny. Surowy, ale sprawiedliwy. Bilans wychodził na plus, opłacało się zaryzykować.
-To - ciągnął, sprawnie wyjmując zza pazuchy drobną, mieniącą się w słońcu fiolkę - jest eliksir giętkiej mowy. Pozwala porozumiewać się ze zwierzętami. W ramach podzięki - rzekł, wyciągając w stronę bruneta buteleczkę z miksturą. Mogła zawierać wszystko, truciznę, szczyny kuguchara, ale też faktyczny eliksir. Mężczyzna z lordowskim profilem okazał mu przychylność - odwrotnie od każdego z obojętnych przechodniów, więc należała mu się nagroda. Robin nie wierzył w godziwy los, ale ufał prawom Natury. Coś za coś, dopełniał jedynie swoją powinność, egoistycznie dopatrując się w tym czynie szansy na przyszłosć.
Zaciął się w tych usprawiedliwieniach i spuścił wzrok, skupiając się na mizernych próbach poprawy swego wyglądu. Ujarzmił szatę, która zawinęła mu się nad uchem, wywinął mankiety koszuli, otrzepał średniej jakości materiał i finalnie przygładził włosy, by nie sprawiać wrażenia niechlujnego prostaka. Na naprawę pierwszego spojrzenia było za późno i w gruncie rzeczy Robina niewiele obchodziło, cóż elegancki mężczyzna sobie o nim pomyśli, lecz... z jakiegoś powodu on nadal przed nim stał. I nie śpieszył się z oddaniem mu fiolek. Młodzieniec schował rożdżkę do kieszeni, obdarowując nieznajomego dziwnym, flegmatycznym spojrzeniem. Nieco znudzonym, nieco zaintrygowanym, nieco podejrzliwym, nieco niechętnym. Było mu śpieszno, lecz bądź co bądź, lordowi należało się podziękowanie. Ostatecznie, gdyby nie on, mógłby znacznie dłużej wisieć do góry nogami i nabawić się szaleju przez krew spływającą do głowy. Nie mówiąc już o jego drogocennych eliksirach: za ratunek kryształowych fiolek Robin gotów był przypaść mężczyźnie do stóp i lizać mu buty... czego oczywiście nie zrobił, powściągliwie odbierając z jego rąk pokaźny zestaw buteleczek.
-Czego tu nie mam - poprawił, trochę tajemniczo, trochę chełpliwie, troskliwie zajmując się fiolkami i umieszczając je bezpiecznie w skórzanej sakwie - wszystko co zechcesz, panie - uzupełnił, nie tyle zdradzając swój asortyment, ile możliwości. Ocenił mężczyznę: wymagający, lecz hojny. Surowy, ale sprawiedliwy. Bilans wychodził na plus, opłacało się zaryzykować.
-To - ciągnął, sprawnie wyjmując zza pazuchy drobną, mieniącą się w słońcu fiolkę - jest eliksir giętkiej mowy. Pozwala porozumiewać się ze zwierzętami. W ramach podzięki - rzekł, wyciągając w stronę bruneta buteleczkę z miksturą. Mogła zawierać wszystko, truciznę, szczyny kuguchara, ale też faktyczny eliksir. Mężczyzna z lordowskim profilem okazał mu przychylność - odwrotnie od każdego z obojętnych przechodniów, więc należała mu się nagroda. Robin nie wierzył w godziwy los, ale ufał prawom Natury. Coś za coś, dopełniał jedynie swoją powinność, egoistycznie dopatrując się w tym czynie szansy na przyszłosć.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przelotnie zerknął na różdżkę, chowaną do kieszeni i powstrzymał się przed zdegustowanym pokręceniem głową. Głównie przez świadomość, że mało kto troszczył się o tyle szlufek, zapięć i specjalnych kieszeni przeznaczonych do bezpiecznego i ergonomicznego przechowywania różdżki, co on sam. Wszystko miał opracowane i teraz, w obecnie założonym stroju, znalazłby co najmniej cztery miejsca lepsze niż zwykła kieszeń, lecz ostatecznie nie była to jego sprawa. Spodziewał się, że dobra rada da niewiele; na pierwszy rzut oka dostrzegało się główne zainteresowania Robina - zamiast martwić się różdżką, pośredniczką wybawienia z niekomfortowych skutków wrednego zaklęcia, rozglądał się za każdym szkiełkiem z kolorową zawartością. Dlatego Ulysses machnął na to ręką - mentalnie, oczywiście - i puścił ten szczegół mimo wzroku, choć podobny widok był jak dziabnięcie w oko. Niech garbi się nad kociołkiem, różdżka była do tego tak czy siak potrzebna, więc jeśli nadejdzie taka potrzeba - zjawi się na progu Ollivanderów. Niemal prychnął w myślach, łapiąc się na tworzeniu wyjaśnień spowodowanych nieistotną drobnostką.
Hawthorne był młody, a różdżkarz lubił świeże umysły, z jakiegoś powodu mając je za bardziej otwarte - może nie zdążyły przesiąknąć jeszcze doświadczeniem i utrzeć schematów, przez co wynajdywały rozwiązania mniej standardowe, a zdarzało się, że i bardziej skuteczne. Nie odzywał się, w żaden sposób nie komentując wychwalania własnego asortymentu - każdy alchemik by to zrobił, gdyby w grę wchodziło interesujące zlecenie. Obecnie nie wchodziło, ale mogło i doskonale wiedział, że sytuacja mogła być dla młodzieńca idealna do schwytania szansy. Uniósł pytająco brwi, widząc na dłoni chłopaka miksturę, oferowaną za pomoc. Nie spodziewał się ani nie oczekiwał niczego, niekoniecznie chciał też zabierać fiolkę, na którą Hawthorne musiał poświęcić własne ingrediencje, lecz mimo tego sięgnął po podarunek, oglądając go krótko pod światło, za chwilę znów przerzucając chłodne spojrzenie na alchemika, buteleczkę chowając do kieszeni. Skusiła go zawartość i skąpy opis. - Sprawdzę - odrzekł krótko, jak zwykle szczędząc słów. - Działa na istoty? Trolle? Trytony? - jeśli tak, mógł okazać się wyjątkowo przydatny. Więcej niż raz. Julia z pewnością była zachwycona podwodnym światem trytonów oraz ich towarzystwem, mieli też zająć się jej badaniami, gdzie mikstura mogłaby okazać się ułatwieniem - ciekawe, czy dałoby się wyciągnąć jakieś wnioski i różnice po zażyciu jej. Prewett mogła rozumieć te wszystkie skrzeki i szereg dziwnych odgłosów - Ulysses nie odróżniał od siebie nawet pojedynczych słów. Jeśli działanie eliksiru było węższe (w końcu przy trollach i trytonach mieli już do czynienia z odrębnym językiem - choć czy miauczenie kuguchara także można było nazwać językiem?), wciąż było dla niego sporo zastosowań. Na pewno miał zrobić z prezentu użytek.
Hawthorne był młody, a różdżkarz lubił świeże umysły, z jakiegoś powodu mając je za bardziej otwarte - może nie zdążyły przesiąknąć jeszcze doświadczeniem i utrzeć schematów, przez co wynajdywały rozwiązania mniej standardowe, a zdarzało się, że i bardziej skuteczne. Nie odzywał się, w żaden sposób nie komentując wychwalania własnego asortymentu - każdy alchemik by to zrobił, gdyby w grę wchodziło interesujące zlecenie. Obecnie nie wchodziło, ale mogło i doskonale wiedział, że sytuacja mogła być dla młodzieńca idealna do schwytania szansy. Uniósł pytająco brwi, widząc na dłoni chłopaka miksturę, oferowaną za pomoc. Nie spodziewał się ani nie oczekiwał niczego, niekoniecznie chciał też zabierać fiolkę, na którą Hawthorne musiał poświęcić własne ingrediencje, lecz mimo tego sięgnął po podarunek, oglądając go krótko pod światło, za chwilę znów przerzucając chłodne spojrzenie na alchemika, buteleczkę chowając do kieszeni. Skusiła go zawartość i skąpy opis. - Sprawdzę - odrzekł krótko, jak zwykle szczędząc słów. - Działa na istoty? Trolle? Trytony? - jeśli tak, mógł okazać się wyjątkowo przydatny. Więcej niż raz. Julia z pewnością była zachwycona podwodnym światem trytonów oraz ich towarzystwem, mieli też zająć się jej badaniami, gdzie mikstura mogłaby okazać się ułatwieniem - ciekawe, czy dałoby się wyciągnąć jakieś wnioski i różnice po zażyciu jej. Prewett mogła rozumieć te wszystkie skrzeki i szereg dziwnych odgłosów - Ulysses nie odróżniał od siebie nawet pojedynczych słów. Jeśli działanie eliksiru było węższe (w końcu przy trollach i trytonach mieli już do czynienia z odrębnym językiem - choć czy miauczenie kuguchara także można było nazwać językiem?), wciąż było dla niego sporo zastosowań. Na pewno miał zrobić z prezentu użytek.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na własnych nogach wcale nie czuł się pewniej, niż dyndając powieszony za kostki. Nie lubił swojego ciała. Było niezgrabne i zdradliwe, za szerokie, dziwnie nieforemne, niezręczne i pokraczne. Na otwartej przestrzeni dyskomfort Robina tylko się wzmagał, wraz z narastającą pewnością, że w swoim ciele jest istotą obcą. Niby przebywał w tej samej skórze od narodzenia, członki rosły, rozrastały się i poszerzały wraz z nim, niby dostrzegał fizyczne podobieństwo, ale... zawsze był nieswój. Nowobogackie otoczenie przytłaczało Hawthorne'a, na dokładkę z świńskim kawałem i świdrującym spojrzeniem nieznajomego. Czuł, że go obserwuje i na tę myśl oblał się zimnym potem. Tego właśnie nie lubił, tego starał się unikać - prawie pożałował, że teoretyczny lord pożałował jego. Wnet jednak wróciło widmo porozbijanych fiolek, eliksirów wsiąkających w bruk, ulatniających się zapachów, zmarnowanych ingrediencji oraz czasu i Robin już wszem i wobec ogłaszał gotowość do znoszenia wszelkich nieprzyjemności. Także tortur, dla niego tożsamych z wystawieniem się na wzrok szacownego obywatela i podleganiu ocenie. Paradoksalnie, bardziej przeszkadzał mu sam fakt jej wystawiania, aniżeli nota sama w sobie. Ten produkt cudzych myśli miał w głębokim poważaniu, ale mocno doskwierał młodzieńcowi ów proces. Z domu rodzinnego wyniósł nadzwyczaj złe skojrzenia, więc instynktownie uciekał przed takimi sytuacjami i zapierał się przed ich wytworzeniem rękami i nogami. Obecnie nieco spasował, ale kiedy przeszła mu pierwsza faza szoku i wdzięczności, naprawdę przejawiał już tylko jedno życzenie: dramatycznej ucieczki z tego miejsca.
-Na wilkołaki - odparł, uśmiechając się - dość paskudnie. Nie posądzał swego wybawcy o chęć wypróbowania eliksiru w ten sposób, stosunkowo niebezpieczny. Stosunkowo, ponoć wilkołaki zachowywały część świadomości i jeśli udawało się z nimi porozumieć, udawało się także zachować życie. Hawthorne słyszał to jednak tylko z opowieści, sam nie miał zamiary dementować tych plotek tudzież potwierdzać ich faktycznej wartości. Nie zachęcał do tego również mężczyzny, jedynie informował - kto wie, może mu się to przyda. Kiwnął głową (gest spełnił funkcję podwójną, pożegnania i ponownego podziękowania) i bez wyrzutów sumienia oddalił się pośpiesznie, chcąc zniknąć z miejsca wypadku. Uzupełnić sekretarzyk, na powrót zabarykadować się na swoim poddaszu. I dla równowagi, nie wychodzić stamtąd przez kolejny tydzień.
Robin pas
-Na wilkołaki - odparł, uśmiechając się - dość paskudnie. Nie posądzał swego wybawcy o chęć wypróbowania eliksiru w ten sposób, stosunkowo niebezpieczny. Stosunkowo, ponoć wilkołaki zachowywały część świadomości i jeśli udawało się z nimi porozumieć, udawało się także zachować życie. Hawthorne słyszał to jednak tylko z opowieści, sam nie miał zamiary dementować tych plotek tudzież potwierdzać ich faktycznej wartości. Nie zachęcał do tego również mężczyzny, jedynie informował - kto wie, może mu się to przyda. Kiwnął głową (gest spełnił funkcję podwójną, pożegnania i ponownego podziękowania) i bez wyrzutów sumienia oddalił się pośpiesznie, chcąc zniknąć z miejsca wypadku. Uzupełnić sekretarzyk, na powrót zabarykadować się na swoim poddaszu. I dla równowagi, nie wychodzić stamtąd przez kolejny tydzień.
Robin pas
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Proces oceny i analizy miał - przeciwstawnie do Robina - za szalenie intrygujący. Lubił rozkładać go na części pierwsze, dochodzić do wniosków, konfrontować myśli, zauważać drobne zmiany, drgnięcia, wynajdywać słabości już po pierwszych spojrzeniach. Zafascynowanie naturą odruchów i gestów rosło w nim wraz z drzewami za oknem sypialni, upływ lat tylko wzmocnił chęć obserwacji, uczynił wzrok bardziej czujnym oraz bezwzględnym w trafnych spostrzeżeniach. Nie kurczył się pod wpływem czyjegoś wzroku, nie stresował się czyjąś analizą, nawet niespecjalnie wnikał w czyjeś myśli na swój temat - lecz lubił wiedzieć, co ktoś myśli na temat kogoś innego. Na jakiej zasadzie wysnuwa wnioski, czy poprawnie łączy przyczyny ze skutkami, jak daleko sięga we własnych możliwościach - czy są mocno ograniczone? Myśli stanowiły dla Ollivandera świat, w jakim mógłby zagłębiać się bez końca, pracując nad nimi zbliżał się do (niemożliwej - wiedział to, rozsądek miał wykształcony) wszechwiedzy, tak pożądanej przez wielkie umysły. Niebezpieczna była to ambicja, zarówno dla niego, jak i ludzi, których pragnął przejrzeć na wylot i musiał przyznać, że w ostatnich miesiącach zamiast słabnąć i zanikać, tylko się pogłębiała, pchając go do nauki niezbyt szlachetnej umiejętności, wprowadzając w niepewne towarzystwo. Trafił na rzecz, jakiej nie mógł odgonić i choć odznaczał się cierpliwością, dążąc do niej naprawdę powoli, nie zamierzał odpuszczać - w dużej mierze ze względu na trudności, jeszcze bardziej zachęcające do przebrnięcia przez zaspy.
Na szczęście jeszcze nie pchał się w ramiona wilkołaków - kiwnął głową ze zrozumieniem i powagą, darując sobie odwzajemnianie uśmiechu. Szkoda, że na rzecz bestii eliksir nie gwarantował porozumienia z bardziej świadomymi istotami, lecz tak czy inaczej na pewno był przydatnym wywarem w mocno uszczuplonej kolekcji Ollivandera, głównie składającej się ze specyfików leczniczych, zwłaszcza powiązanych ze schorzeniem genetycznym. Z tą samą małomównością, jaką charakteryzował się Robin, Ulysses opuścił miejsce ich przypadkowego spotkania, pozwalając myślom zatopić się w innych sytuacjach i osobistościach.
| zt
Na szczęście jeszcze nie pchał się w ramiona wilkołaków - kiwnął głową ze zrozumieniem i powagą, darując sobie odwzajemnianie uśmiechu. Szkoda, że na rzecz bestii eliksir nie gwarantował porozumienia z bardziej świadomymi istotami, lecz tak czy inaczej na pewno był przydatnym wywarem w mocno uszczuplonej kolekcji Ollivandera, głównie składającej się ze specyfików leczniczych, zwłaszcza powiązanych ze schorzeniem genetycznym. Z tą samą małomównością, jaką charakteryzował się Robin, Ulysses opuścił miejsce ich przypadkowego spotkania, pozwalając myślom zatopić się w innych sytuacjach i osobistościach.
| zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2.09.1956? Godzina 13:13
Trzynastego numeru brakowało, jak zauważyła. Niespecjalnie potrzebowała sklepu z kryształami, po prostu kolejna z jej wielu fanaberii, bywał to jednak lekko frustrujące, kiedy nastawisz się na coś konkretnego, a potem nie możesz tego dostać przez niezależne od siebie czynniki.
Stłumiła westchnięcie i ruszyła niespiesznie przed siebie.
Nie często tu bywała, ale lubiła ten zaułek. Podobał się jej panujący tu spokój oraz lśniące, ślicznie udekorowane witryny sklepowe reklamujące swoje produkty, a warto dodać, że nie było to nic niezbędnego. Można więc było znaleźć tu prawdziwe perełki, które potrafiły zaskoczyć nie tylko swoim wyglądem, misternością wykonania czy pomysłowością, ale też i ceną.
Perfumy, które przybierały zapach amortencji tego kto je wąchał, trzewiki, dzięki którym zbędne były lekcje tańca, hipnotyzujące wisiorki i wiele, wiele innych, w tym także dla panów, ale ją akurat takowe z oczywistych powodów nie interesowały. Zapach możności unosił się tu niemal w powietrzu i to nie tylko w przenośni, co uświadomiła sobie zerkając na cennik wywieszony przed jedną z kawiarni.
Jeszcze nie teraz, ale postara się aby kiedyś, w przyszłości, móc sobie pozwolić na spełnianie swoich zachcianek właśnie tutaj. Z dala od hałaśliwej, prącej na ciebie ze wszystkich stron ciżby, bez płaczów i krzyków rozpuszczonych stad dzieciaków i nie potrafiących zapanować nad nimi rodziców.
Tutaj wymogiem zdawała się dystyngowana postawa i dobry wygląd. I chociaż nie czuła się na tyle pewnie, aby wchodzić do środka któregokolwiek z lokalów, zadowalał ją ten niedługi spacer wzdłuż witryn.
Nieświadomie uśmiechała się lekko do siebie, a oczy jej błyszczały szczególnie na widok błyskotek. Nie czuła potrzeby ich posiadania, ale lubiła na nie patrzeć. Jak na wszystko co ładne.
I kiedy przystanęła przed jednym z okien na dłużej, dość nieopatrznie, z jego wnętrza wysunęła się postać kobiety. Była bardzo szczupła i.. przez liczbę dodatków, którymi była obwieszona, mogła niektórym wydać się nieco ekscentryczna, ona potrafiła dostrzec w tym jednak pewien urok i zalążek elegancji. Na słowa zaproszenia, na wargach pojawił się jej wymuszony, oszczędny uśmiech.
Nie miała ochoty tam wchodzić, zdecydowanie. Nie miała nastroju na słuchanie jej zachwalania czy oferowania na prawdę dobrej oferty, podobne sytuacje zawsze wzbudzały w niej podejrzenie i lekki niesmak. Nie zamierzała być tą głupią, która da się naciągnąć na to, czego inni nie chcą i co ważniejsze, nie będzie wydawała małej fortuny, tylko po to aby sprawić właścicielce przyjemność czy też się od niej uwolnić.
Kobieta jednak zdawała się być odporna na jej niechęć i sprawiała wrażenie miłej, chociaż odrobinę nachalnej, tak jakby była przekonana, że zaciągnięcie jej do wnętrza, sprawi iż potem wszystko już pójdzie z górki.
- Panienka, nie straci wiele czasu, a na pewno i nie pożałuje. A przecież samo przekroczenie progu nic nie kosztuje, prawda?- kontynuowała swoje zachęty, nieopatrznie czyniąc krok w jej stronę i próbując uchwycić ją pod ramię.
Tego jednak było za wiele. Sytuacja stała się już nadto niekomfortowa, więc nie chciała nawet wiedzieć jak to wszystko by wyglądało w środku, sam na sam. Wykazując się zwinnością, zamierzała zgrabnie odsunąć się w tył i odejść czym prędzej, ale nie nie do końca jej to wyszło. Potknęła się i wymachnęła ręką gwałtowniej niż to zaplanowała, czując momentalnie, że wpada na kogoś i sama o mało się nie wywraca.
Odwróciła się speszona, czując jak wskazujący palec, na którym znajdował się pierścionek z czarnym, płaskim oczkiem, zaczyna tempo pulsować. I sądziła, że nie może być już gorzej skoro właśnie kogoś uderzyła i stratowała, ale się myliła, gdyż jej ofiarą okazało się dziecko!
Mały chłopiec, do którego przepchnęła się zaraz sama właściciela sklepu ze zduszonym okrzykiem.
- Uważać trzeba!- ofuknęła ją, a jakby tego było jeszcze mało, pociągnęła lekko nosem i uniosła na nią spojrzenie.- Czy ja czuję od panienki alkohol?
Spojrzała z niedowierzaniem na kobietę, która jeszcze przed momentem wydawała się być jej całkiem przyjazna.
- Najpierw mnie pani napastuje, a teraz oskarża jeszcze o bycie pijaną!?- krzyknęła rozzłoszczona, zerkając w stronę chłopca.- Może sobie samej pani dziękować!
Trzynastego numeru brakowało, jak zauważyła. Niespecjalnie potrzebowała sklepu z kryształami, po prostu kolejna z jej wielu fanaberii, bywał to jednak lekko frustrujące, kiedy nastawisz się na coś konkretnego, a potem nie możesz tego dostać przez niezależne od siebie czynniki.
Stłumiła westchnięcie i ruszyła niespiesznie przed siebie.
Nie często tu bywała, ale lubiła ten zaułek. Podobał się jej panujący tu spokój oraz lśniące, ślicznie udekorowane witryny sklepowe reklamujące swoje produkty, a warto dodać, że nie było to nic niezbędnego. Można więc było znaleźć tu prawdziwe perełki, które potrafiły zaskoczyć nie tylko swoim wyglądem, misternością wykonania czy pomysłowością, ale też i ceną.
Perfumy, które przybierały zapach amortencji tego kto je wąchał, trzewiki, dzięki którym zbędne były lekcje tańca, hipnotyzujące wisiorki i wiele, wiele innych, w tym także dla panów, ale ją akurat takowe z oczywistych powodów nie interesowały. Zapach możności unosił się tu niemal w powietrzu i to nie tylko w przenośni, co uświadomiła sobie zerkając na cennik wywieszony przed jedną z kawiarni.
Jeszcze nie teraz, ale postara się aby kiedyś, w przyszłości, móc sobie pozwolić na spełnianie swoich zachcianek właśnie tutaj. Z dala od hałaśliwej, prącej na ciebie ze wszystkich stron ciżby, bez płaczów i krzyków rozpuszczonych stad dzieciaków i nie potrafiących zapanować nad nimi rodziców.
Tutaj wymogiem zdawała się dystyngowana postawa i dobry wygląd. I chociaż nie czuła się na tyle pewnie, aby wchodzić do środka któregokolwiek z lokalów, zadowalał ją ten niedługi spacer wzdłuż witryn.
Nieświadomie uśmiechała się lekko do siebie, a oczy jej błyszczały szczególnie na widok błyskotek. Nie czuła potrzeby ich posiadania, ale lubiła na nie patrzeć. Jak na wszystko co ładne.
I kiedy przystanęła przed jednym z okien na dłużej, dość nieopatrznie, z jego wnętrza wysunęła się postać kobiety. Była bardzo szczupła i.. przez liczbę dodatków, którymi była obwieszona, mogła niektórym wydać się nieco ekscentryczna, ona potrafiła dostrzec w tym jednak pewien urok i zalążek elegancji. Na słowa zaproszenia, na wargach pojawił się jej wymuszony, oszczędny uśmiech.
Nie miała ochoty tam wchodzić, zdecydowanie. Nie miała nastroju na słuchanie jej zachwalania czy oferowania na prawdę dobrej oferty, podobne sytuacje zawsze wzbudzały w niej podejrzenie i lekki niesmak. Nie zamierzała być tą głupią, która da się naciągnąć na to, czego inni nie chcą i co ważniejsze, nie będzie wydawała małej fortuny, tylko po to aby sprawić właścicielce przyjemność czy też się od niej uwolnić.
Kobieta jednak zdawała się być odporna na jej niechęć i sprawiała wrażenie miłej, chociaż odrobinę nachalnej, tak jakby była przekonana, że zaciągnięcie jej do wnętrza, sprawi iż potem wszystko już pójdzie z górki.
- Panienka, nie straci wiele czasu, a na pewno i nie pożałuje. A przecież samo przekroczenie progu nic nie kosztuje, prawda?- kontynuowała swoje zachęty, nieopatrznie czyniąc krok w jej stronę i próbując uchwycić ją pod ramię.
Tego jednak było za wiele. Sytuacja stała się już nadto niekomfortowa, więc nie chciała nawet wiedzieć jak to wszystko by wyglądało w środku, sam na sam. Wykazując się zwinnością, zamierzała zgrabnie odsunąć się w tył i odejść czym prędzej, ale nie nie do końca jej to wyszło. Potknęła się i wymachnęła ręką gwałtowniej niż to zaplanowała, czując momentalnie, że wpada na kogoś i sama o mało się nie wywraca.
Odwróciła się speszona, czując jak wskazujący palec, na którym znajdował się pierścionek z czarnym, płaskim oczkiem, zaczyna tempo pulsować. I sądziła, że nie może być już gorzej skoro właśnie kogoś uderzyła i stratowała, ale się myliła, gdyż jej ofiarą okazało się dziecko!
Mały chłopiec, do którego przepchnęła się zaraz sama właściciela sklepu ze zduszonym okrzykiem.
- Uważać trzeba!- ofuknęła ją, a jakby tego było jeszcze mało, pociągnęła lekko nosem i uniosła na nią spojrzenie.- Czy ja czuję od panienki alkohol?
Spojrzała z niedowierzaniem na kobietę, która jeszcze przed momentem wydawała się być jej całkiem przyjazna.
- Najpierw mnie pani napastuje, a teraz oskarża jeszcze o bycie pijaną!?- krzyknęła rozzłoszczona, zerkając w stronę chłopca.- Może sobie samej pani dziękować!
Like the moon..
When everything is known and seen by you.. but what about my dark side?
Ostatnio zmieniony przez Elora Wright dnia 20.01.19 17:04, w całości zmieniany 2 razy
Elora Wright
Zawód : Opiekunka testrali
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
„If ‚why’ was the first and last question, then ‚because i was curious to see what would happen’ was the first and last answer.”
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Heath miał małe święto lasu. W końcu zabrano go na Pokątną, mimo burzliwych czasów jakie nastały. Pewnie Macmillanowie z chęcią kazaliby zostać młodemu w posiadłości, a przynajmniej nie wychylać nosa z Puddlemere. Pech jednak chciał, że chłopiec zdążył wyrosnąć już ze swoich ubrań jesiennych i trzeba było mu naprędce coś skombinować. Najprościej było wziąć dzieciaka ze sobą i zrobić raz a porządnie zakupy na Pokątnej.
Sam Heath o ile podobało mu się, że wylądowali na najsłynniejszej czarodziejskiej ulicy w Londynie, tak mniej był zachwycony faktem, że ciągle musiał coś mierzyć, przebierać, stać spokojnie gdy ściągano z niego miarę i w ogóle. Koszmar. Po jakimś czasie Heath miał całkowicie dość, a wcale nie wyglądało na to, że to będzie koniec zakupów. Przez to wszystko wpadł na genialny w swej prostocie pomysł. Otóż postanowił, że pozwiedza sobie pasaż handlowy na własną rękę. Nie było to najmądrzejsze posunięcie, ale czego można się spodziewać po nadpobudliwym pięciolatku? Jak wymyślił tak zrobił i po chwili zniknął z oczu swojej guwernantce i zaczął odkrywać uliczkę na własną rękę.
Nie miał zamiaru odchodzić daleko, czy na długo. Po prostu chciał sobie przez kwadrans chociaż pooglądać interesujące go przedmioty na witrynach w swoim własnym tempie. Prawie od razu zwrócił uwagę na przepychanki jakiejś czarownicy i zapewne właścicielki sklepu. Podszedł trochę bliżej zaciekawiony czy nieznajoma ulegnie sprzedawczyni czy nie, skąd mógł wiedzieć, że to błąd i powinien się trzymać w bezpiecznej odległości? Niestety potencjalna klientka unikając nachalnej baby potknęła się i wpadła na Heatha. Przy okazji oberwał jeszcze w nos. Od razu złapał się za niego, a oczy mu się trochę załzawiły. Nie, żeby stało mu się coś poważnego, pechowo Elora akurat trafiła go w takie miejsce, że człowiek prawie automatycznie produkował łzy. Swoją drogą minę miał niezbyt ciekawą, gdy zbliżyła się do niego sklepikarka. Odruchowo zrobił parę kroków w tył. Nie spodobało mu się, że trafił w sam środek konfliktu. A chciał sobie tylko popatrzeć z daleka. Może to będzie nauczka na przyszłość dla niego.
No ale Heath nie mógłby siedzieć cicho, musiał wtrącić swoje trzy grosze to słów sklepikarki.
-Ja nic nie czuję –oznajmił po prostu.
Sam Heath o ile podobało mu się, że wylądowali na najsłynniejszej czarodziejskiej ulicy w Londynie, tak mniej był zachwycony faktem, że ciągle musiał coś mierzyć, przebierać, stać spokojnie gdy ściągano z niego miarę i w ogóle. Koszmar. Po jakimś czasie Heath miał całkowicie dość, a wcale nie wyglądało na to, że to będzie koniec zakupów. Przez to wszystko wpadł na genialny w swej prostocie pomysł. Otóż postanowił, że pozwiedza sobie pasaż handlowy na własną rękę. Nie było to najmądrzejsze posunięcie, ale czego można się spodziewać po nadpobudliwym pięciolatku? Jak wymyślił tak zrobił i po chwili zniknął z oczu swojej guwernantce i zaczął odkrywać uliczkę na własną rękę.
Nie miał zamiaru odchodzić daleko, czy na długo. Po prostu chciał sobie przez kwadrans chociaż pooglądać interesujące go przedmioty na witrynach w swoim własnym tempie. Prawie od razu zwrócił uwagę na przepychanki jakiejś czarownicy i zapewne właścicielki sklepu. Podszedł trochę bliżej zaciekawiony czy nieznajoma ulegnie sprzedawczyni czy nie, skąd mógł wiedzieć, że to błąd i powinien się trzymać w bezpiecznej odległości? Niestety potencjalna klientka unikając nachalnej baby potknęła się i wpadła na Heatha. Przy okazji oberwał jeszcze w nos. Od razu złapał się za niego, a oczy mu się trochę załzawiły. Nie, żeby stało mu się coś poważnego, pechowo Elora akurat trafiła go w takie miejsce, że człowiek prawie automatycznie produkował łzy. Swoją drogą minę miał niezbyt ciekawą, gdy zbliżyła się do niego sklepikarka. Odruchowo zrobił parę kroków w tył. Nie spodobało mu się, że trafił w sam środek konfliktu. A chciał sobie tylko popatrzeć z daleka. Może to będzie nauczka na przyszłość dla niego.
No ale Heath nie mógłby siedzieć cicho, musiał wtrącić swoje trzy grosze to słów sklepikarki.
-Ja nic nie czuję –oznajmił po prostu.
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Dopiero usłyszawszy słowa padające z ust chłopca, zwróciła na niego baczniejszą uwagę i doprawdy była mu wdzięczna, że ten pomimo zaszklonych oczu, nie wybuchł płaczem, bo wtedy ta kobieta zapewne by ją tu posądziła z miejsca o atakowanie innych przechodniów. A miała jej już doprawdy dość.
- No ale pokaż buźkę, pokaż czy na pewno nic ci się nie stało- zignorowawszy jego słowa, poczęła naciskać, wyciągając dłoń ku jego twarzy.- Gdzie w ogóle twoi opiekunowie dziecko?
Widocznie nie tylko ona miała chęć odsunięcia się od wypielęgnowanych, ale nachalnych dłoni czarownicy, gdyż i jej niedoszła ofiara, także zaczęła niepewnie, powoli wycofywać się, niczym zastraszone kocie.
Normalnie w takiej sytuacji byłaby zadowolona, że ktoś jeszcze się tym zainteresował, to nie na niej pozostawiając odpowiedzialność za czyjąś pociechę, tym razem było jednak inaczej. Czuła, że była mu coś winna.
Wsunęła się zgrabnie pomiędzy ich dwójkę, jednym ramieniem ujmując blondwłosego chłopca i odsuwając go na bok.
- Nic mu nie jest- weszła jej niemalże w słowo.- Nie widzi pani? Zuch chłopak! O-oo a tam chyba jest jego matka, weszła.. widziałam gdzie, chodź, zaprowadzę cię do niej!
Nie czekała na reakcję sprawczyni całego tego incydentu i po prostu pchnęła malca delikatnie przed sobą, chcąc jak najszybciej zniknąć z zasięgu dziwacznej sprzedawczyni. Jej kroki były sprężyste, ale nie zamierzała tak gonić przez całą drogę, bo nie miała zielonego pojęcia gdzie właściwie podziewają się jego opiekunowie. W tej kwestii liczyła, że dopomoże jej on sam, to jednak za chwilę.
Ubranie chłopaka wskazywało, że pochodził z porządnej rodziny, materiał lśnił prezentując się dobra jakością, był czyściutki i bez zagnieceń, a z charakteru wydawał się powściągliwy. Miała nadzieję, że jego dobre zachowanie nie jest jedynie chwilowym złudzeniem, bo nie chciałaby za moment zostać posądzona o próbę jego uprowadzenia.
- Jak masz na imię, hm?- zapytała zwalniając w końcu kroku, uważnie zerkając w stronę jego buźki aby upewnić się, że faktycznie nic poważniejszego mu się nie stało.- I co najważniejsze, dlaczego włóczysz się tu sam? Nawiałeś?
Uniosła kącik ust w górę, nie wyobrażając sobie nawet co w tej chwili musi przeżywać jego opiekun.
Rzuciła także okiem za siebie, ale starej czarownicy nie było już widać na chodniku. Zabawne jak znienacka w jej głowie pojawiło się pewne skojarzenie: sprzedawczyni jako starej, słabej ale wciąż cwanej pajęczycy, próbującej zwabić naiwnych do swojej sieci, by tam się z nimi rozprawić. Być może to stąd ta niechęć do bycia dotykanym przez nią.
- No ale pokaż buźkę, pokaż czy na pewno nic ci się nie stało- zignorowawszy jego słowa, poczęła naciskać, wyciągając dłoń ku jego twarzy.- Gdzie w ogóle twoi opiekunowie dziecko?
Widocznie nie tylko ona miała chęć odsunięcia się od wypielęgnowanych, ale nachalnych dłoni czarownicy, gdyż i jej niedoszła ofiara, także zaczęła niepewnie, powoli wycofywać się, niczym zastraszone kocie.
Normalnie w takiej sytuacji byłaby zadowolona, że ktoś jeszcze się tym zainteresował, to nie na niej pozostawiając odpowiedzialność za czyjąś pociechę, tym razem było jednak inaczej. Czuła, że była mu coś winna.
Wsunęła się zgrabnie pomiędzy ich dwójkę, jednym ramieniem ujmując blondwłosego chłopca i odsuwając go na bok.
- Nic mu nie jest- weszła jej niemalże w słowo.- Nie widzi pani? Zuch chłopak! O-oo a tam chyba jest jego matka, weszła.. widziałam gdzie, chodź, zaprowadzę cię do niej!
Nie czekała na reakcję sprawczyni całego tego incydentu i po prostu pchnęła malca delikatnie przed sobą, chcąc jak najszybciej zniknąć z zasięgu dziwacznej sprzedawczyni. Jej kroki były sprężyste, ale nie zamierzała tak gonić przez całą drogę, bo nie miała zielonego pojęcia gdzie właściwie podziewają się jego opiekunowie. W tej kwestii liczyła, że dopomoże jej on sam, to jednak za chwilę.
Ubranie chłopaka wskazywało, że pochodził z porządnej rodziny, materiał lśnił prezentując się dobra jakością, był czyściutki i bez zagnieceń, a z charakteru wydawał się powściągliwy. Miała nadzieję, że jego dobre zachowanie nie jest jedynie chwilowym złudzeniem, bo nie chciałaby za moment zostać posądzona o próbę jego uprowadzenia.
- Jak masz na imię, hm?- zapytała zwalniając w końcu kroku, uważnie zerkając w stronę jego buźki aby upewnić się, że faktycznie nic poważniejszego mu się nie stało.- I co najważniejsze, dlaczego włóczysz się tu sam? Nawiałeś?
Uniosła kącik ust w górę, nie wyobrażając sobie nawet co w tej chwili musi przeżywać jego opiekun.
Rzuciła także okiem za siebie, ale starej czarownicy nie było już widać na chodniku. Zabawne jak znienacka w jej głowie pojawiło się pewne skojarzenie: sprzedawczyni jako starej, słabej ale wciąż cwanej pajęczycy, próbującej zwabić naiwnych do swojej sieci, by tam się z nimi rozprawić. Być może to stąd ta niechęć do bycia dotykanym przez nią.
Elora Wright
Zawód : Opiekunka testrali
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
„If ‚why’ was the first and last question, then ‚because i was curious to see what would happen’ was the first and last answer.”
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Heath nie miał w zwyczaju od razu zanosić się płaczem gdy coś się stało. Do drobnych otarć, upadków czy uderzeń był przyzwyczajony. Tak naprawdę gdyby młody zaczął płakać to Elora miałaby problem nawet nie ze sprzedawczynią, to prawdopodobnie oznaczałoby, że małemu Macmillanowi zrobiła faktyczną krzywdę.
Chłopiec cofnął się nieznacznie gdy sprzedawczyni wyciągnęła ku niemu rękę. Normalnie pewnie zgrabnie by jej się wywinął i pobiegł gdzieś w głąb pasażu, ale zajęty masowaniem bolącego miejsca na policzku był zaskoczony ruchem sklepikarki. Nie ufał jej, szczególnie, że oskarżyła drugą czarownicę o bycie pijaną. Heath nie chciałby zostać zaproszonym do sklepu a potem, gdy już jego opiekunka by go znalazła, oskarżonym o zniszczenie czegoś. W końcu taki przebieg wydarzeń też mógłby być prawdopodobny, nie?
Z ulgą przyjął fakt, że kobieta postanowiła go oddzielić od natrętnej sklepikary. Nawet się jej nie próbował wyrwać gdy otoczyła go ramieniem. Zdecydowanie wolał jej towarzystwo. Chociaż może, to po prostu kwestia tego, że połączył ich wspólny wróg? Wszystko było możliwe. Tak samo nie protestował gdy Elora pociągnęła go w stronę jego rzekomej matki co było raczej nie możliwe. Zamiast tego kiwnął tylko nieznacznie głową i ruszył razem z czarownicą, byle dalej od tego pechowego sklepu.
W końcu gdy już znikli z pola widzenia swemu wrogowi zwolnili kroku i nieznajoma zaczęła zadawać pytania, których w sumie Heath się spodziewał.
-Heath – przedstawił się krótko. – A ty?- zapytał od razu. Zaraz jednak padły kolejne pytania, które wymagały odpowiedzi. – Chciałem zobaczyć parę witryn które mnie interesują[b]- odpowiedział po prostu mając nadzieję, że to wystarczy. Ogarnianie nowych ubrań było czynnością wyjątkowo nudną i młody Macmillan nie mógł przeboleć tego, że nic nie będzie miał dla siebie z tej całej wycieczki. No, a ostatnio wcale tak często nie bywał w Londynie i na Pokątnej.
-[b]Moja opiekunka pewnie będzie gdzieś bliżej tych wszystkich sklepów z ubraniami – podzielił się jeszcze swoim przypuszczeniem z czarownicą.
Chłopiec cofnął się nieznacznie gdy sprzedawczyni wyciągnęła ku niemu rękę. Normalnie pewnie zgrabnie by jej się wywinął i pobiegł gdzieś w głąb pasażu, ale zajęty masowaniem bolącego miejsca na policzku był zaskoczony ruchem sklepikarki. Nie ufał jej, szczególnie, że oskarżyła drugą czarownicę o bycie pijaną. Heath nie chciałby zostać zaproszonym do sklepu a potem, gdy już jego opiekunka by go znalazła, oskarżonym o zniszczenie czegoś. W końcu taki przebieg wydarzeń też mógłby być prawdopodobny, nie?
Z ulgą przyjął fakt, że kobieta postanowiła go oddzielić od natrętnej sklepikary. Nawet się jej nie próbował wyrwać gdy otoczyła go ramieniem. Zdecydowanie wolał jej towarzystwo. Chociaż może, to po prostu kwestia tego, że połączył ich wspólny wróg? Wszystko było możliwe. Tak samo nie protestował gdy Elora pociągnęła go w stronę jego rzekomej matki co było raczej nie możliwe. Zamiast tego kiwnął tylko nieznacznie głową i ruszył razem z czarownicą, byle dalej od tego pechowego sklepu.
W końcu gdy już znikli z pola widzenia swemu wrogowi zwolnili kroku i nieznajoma zaczęła zadawać pytania, których w sumie Heath się spodziewał.
-Heath – przedstawił się krótko. – A ty?- zapytał od razu. Zaraz jednak padły kolejne pytania, które wymagały odpowiedzi. – Chciałem zobaczyć parę witryn które mnie interesują[b]- odpowiedział po prostu mając nadzieję, że to wystarczy. Ogarnianie nowych ubrań było czynnością wyjątkowo nudną i młody Macmillan nie mógł przeboleć tego, że nic nie będzie miał dla siebie z tej całej wycieczki. No, a ostatnio wcale tak często nie bywał w Londynie i na Pokątnej.
-[b]Moja opiekunka pewnie będzie gdzieś bliżej tych wszystkich sklepów z ubraniami – podzielił się jeszcze swoim przypuszczeniem z czarownicą.
Pasaż Laverne de Montmorency
Szybka odpowiedź