Opuszczona chata
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona chata
Na północ od Londynu znajduje się opuszczona chata, należąca niegdyś zapewne do jakiegoś mugola. Otaczające to miejsce zarośla i drzewa chronią je przed nieproszonymi gośćmi.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Trzecia doba przeminęła niepostrzeżenie. Oficjalny czas, w którym profesor polecił obserwować eksperyment dobiegł końca. Mężczyzna od samego rana nie opuszczał starej chaty przenosząc pracę pod dziurawe, połamane deski. Letnie, choć nie tak ciepłe powietrze wnikało między szczeliny owiewając zarośnięte policzki. Pracował nad dokładnym, szczegółowym raportem opisującym wszystkie elementy oraz poczynania krok po kroku. Stronice zapełniały się kształtnym, pochyłym pismem, a słowa same wylewały z wnętrza. Miał mnóstwo przemyśleń. Notował wszelkie niuanse, spostrzeżenia, które nasunęły się w ciągu doświadczenia. Wzdychając ciężko i przecierając zmęczone oczy, odłożył zapiski. Końcowy akapit miał być poświęcony ostateczności, punktowi kulminacyjnemu rzeczywistych wyników. Wstając z podłogi wyszedł na zaciemnione podwórko. Świat rozświetlały drobne punkty rozległego nieba oraz wąskie światło głogowej różdżki. Serca meteorytów napełniające siłą zielone okazy uwydatniały swą promienistą moc. Rineheart przykucnął z prawej strony przyglądając się całości. Roślina magiczna wydawała się aż przesiąknięta pozaziemską esencją. Z tej perspektywy wyglądała jakby unosiła się nad ziemią, czy to możliwe? Zmarszczył brwi w zastanowieniu. Niemagiczna zaś przedstawiała się tak, jakby potrzebowała jeszcze odrobinę więcej czasu; kolczaste końcówki nie przyjęły boskiego składniku, wydawały się normalne. Postanowił zostać na noc i przedłużyć część eksperymentu. Wracając po rękawiczki oraz opakowanie na piołun i meteoryt, zebrał i zabezpieczył je bardzo delikatnie. Owoc natury buzował w dłoniach, był namagnetyzowany. Jeżeli naukowiec pozwoli, aby okazy pozostały pod jego pieczą, mógłby przygotować z nich unikatowe ingrediencje. Czy mogłyby powodować dużo lepsze, lecznicze działanie? Zaniósł je do środka i uzupełnił zapiski. Zapobiegawczo zabrał ze sobą koc oraz małą poduszkę. Miał zdrzemnąć się dosłownie na godzinę, lecz ramiona Morfeusza wyrzuciły go dopiero wczesnym rankiem. Ocknął się przerażony przez chwilę nie wiedząc gdzie się znajduje. Zerwał się na równe nogi potykając o wystające deski. Wybiegł na chłodny dwór dobiegając do zapełnionego poletka. Miał rację. Roślina, którą pozostawił na noc nasiąknęła magią. Eksperyment był skończony. Pozostało sprawdzić jak długo utrzyma się efekt kosmicznego napromieniowania. Dokończył raport, zebrał rzeczy zważając na drugie serce meteorytu i zwolna ruszył do domu. Odetchnął z niesamowitą ulgą.
Zielarstwo (II)
| zt
Zielarstwo (II)
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
| początek lipca
Świat toczyła wojna. Ich świat, ich kraj miejsce w którym dorastali i żyli. Teraz, brukowane uliczki Londynu spływały krwią niewinnych ludzi. A ona nie potrafiła tego zwyczajnie zaakceptować. A mimo to, pewne rzeczy toczyły się dalej i niezmiennie. Sypiała naprawdę niewiele dzieląc swój czas na wszystko, w co się angażowała. Wolne chwili zazwyczaj spędzała w lecznicy Alexa - tak na wszelki wypadek, gdyby konieczna była interwencja. Nie mogła zaangażować się w tę sprawę całkowicie, na sto procent, co innego było dla niej ważniejsze, chociaż fakt, że mogła dorobić w ten sposób sprawiał, że nie musiała poświęcać czasu na poszukiwanie dodatkowych zleceń. Jednak co innego było tym, czemu zamierzała - jeśli będzie potrzeba - oddawać siebie całą. Od czasu, kiedy zrezygnowała z Pogotowia Ratunkowego minął już ponad rok. Jej wiedza z magicznej medycyny, mało praktykowana zacierała się. Ale zastępowała ją nowa. Z początku napływająca dość płynnym nurtem. Kolejne zajęcia teoretyczne, ćwiczenia praktyczne, treningi zarówno wydolnościowe, jak i magiczne, a na końcu pierwsze udziały w pomniejszych zadaniach nadzorowane przez starszych stażem. A właściwie, posiadających już tytuł aurora. Rok minął szybciej, niż się spodziewała, jednak wypowiedzenie Biura Aurorów z Ministerstwa sprawiło, że przygotowywanie nowych jednostek do walki stało się trudniejsze. Większość z nich częściowo, została od razu wciągnięta do działań których podejmowało się podziemne Ministerstwo Longbottoma. Zmieniali zajmowane miejsca, które okładane były szeregiem zabezpieczeń mających poinformować ich, jeśli w pobliżu pojawi się ktoś niepowołany. Pozostawanie w ciągłym ruchu - jak sądziła - zapewniało im dodatkowe bezpieczeństwo. Pozwalało nie obawiać się możliwie nadchodzącego ataku, zwłaszcza, że jak usłyszała, ludzie Malfoya trafili do jednego z miejsc w którym przebywali wcześniej. Nie znaleźli tam nic, poza pustostanem. Żadnej obecności innego człowieka w ostatnim czasie, sama była jednym z kursantów wyznaczonych do dokładnego wyczyszczenia placówki i upewnienia się, że nie pozostało tam nic, co mogłoby świadczyć o obecności aurorów w tym miejscu. I była skrupulatna, zwłaszcza, że jej działania nadzorował Carter, który od samego początku za nią nie przepadał. Była pewna, że tylko czekał na moment w którym mógłby wytknąć jej niekompetencję. Ale skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie spodziewała się spotkać takich jednostek. Zdecydowała się zmienić swoją ścieżkę kariery na taką, którą odnajdowało niewiele kobiet. Nic dziwnego, aurorzy byli w jakiś sposób grupą szaleńców, stawiających czoła największym zwyrodnialcom. A pierwsze pół roku na kursie szybko pokazało jej, że rzeczywiście, są jednostką elitarnych czarodziei. Po pierwszej połowie roku z grupy która zaczynała kurs została tylko połowa. Moment bezksiężycowej nocy równie znacząco uszczuplił ich zasób ludzi. Ale ona nie zamierzała się poddać. Po raz pierwszy od dawna miała wrażenie że w końcu trafiła we właściwie miejsce. Co nie znaczyło, że samo dalsze szkolenie było łatwe.
Dnie wyglądały różnie, bo wszystko zależało od ułożone dla nich planu, który miał skłonności czasem - w nagłych przypadkach - ulec zmianie. Dlatego zawsze przychodziła na miejsce gotowa na to, że jej dzień będzie wyglądał inaczej, niż usłyszała wcześniej. Standardowy zestaw magicznych przedmiotów i różdżka. Czasem niosła za sobą teczki z aktami, na których rozwiązanie miała - jak jej się zdawało - zawsze za mało czasu. Niezmiennie, niektóre z nich dotyczyły starych spraw, mając za zadanie sprawdzić ich sposób myślenia. A może, później, przy omawianiu danej sprawy, wskazać im właściwy. Nadal znajdowały się rzeczy, których nie wiedziała. Fizyczne treningi niezmiennie sprawiały, że jej myśli uciekały w kierunku Brendana. Zastanawiała się wtedy nad tym, czy wszystko jest z nim w porządku. Jednocześnie wyklinając wszystkich założycieli Hogwartu. Musiała z bólem przyznać, że te różniły się od pierwszy na przygotowanych salach treningowych. Teraz, mając do dyspozycji niewiele miejsca większość z nich - nie tak jak wcześniej tylko niektóre - przeprowadzana była na świeżym powietrzu, o różnych porach dnia i nocy, niezależnie od pogody która w Anglii niezmiennie pozostawała dość… nieprzewidywalną. W deszczu, mrozie, po grząskim terenie, miała wrażenie że doświadczyła już każdej możliwości. Ale nie narzekała. Kiedy ciało zdawało się opadać z sił, kiedy mięśnie paliły się żywym ogniem i myślała, że nie zrobi już kolejnego kroku zaciskała mocniej zęby zmuszając się do niego. A później do następnego i jeszcze jednego. Sama wybrała tą ścieżkę. I zamierzała przejść ją całą od początku do końca. Nie zakładała innej możliwości. Nie zostawiała sobie żadnej furtki bezpieczeństwa. Niekiedy - a ostatnio coraz częściej, treningi fizyczne zaczęto łączyć z magicznym. Chodź oddzielnie radziła sobie na treningach magicznych zachwycająco, a te fizyczne jakoś udawało jej się przetrwać. To na ich połączeniu nie wybijała się już przed szereg. Zmęczona, spocona, czująca każdy mięsień, który potrafiła nazwać traciła na celności. Moc jej zaklęć zdawała się mniejsza. A przerywany oddech utrudniał odpowiednią inkantację. Jeszcze wiele drogi było przed nią. Co prawda, zdawała sobie sprawę, że te ćwiczenia zaciągały ich na kres własnej wytrzymałości. Stawiały przed nimi najtrudniejsze scenariusze. Ale na te właśnie najmocniej chciała być gotowa. Cała reszta zdawała się mieścić po drodze. Po tych zajęciach, zazwyczaj dostawali chwilę przerwy, żeby móc doprowadzić się do porządku zanim przychodziły wykłady. Skupienie wtedy było najtrudniejsze. Kosztowało o wiele więcej, niźli siadanie do książek ze świeżym, wypoczętym umysłem. Ale i w tym widziała sens. Zawsze skupiona i uważna. Kiedy zajęć było mniej, albo potrzebowali wsparcia gdzieś wtedy dołączano ich do patroli. Przeważnie starszych aurorów, czasem niektórych z tych, którzy prowadzili ich zajęcia. Dzisiaj jako ostatnie przerabiali techniki magiśledcze. Pochylała się nad pergaminem, zapisując co jakiś czas w krótkiej notatce padające słowa. Kiedy padało pytanie czasem zabierała głos. Zabierała go też, kiedy coś nie było dla niej do końca jasne. Zamierzała wiedzieć wszystko i możliwie jak najwięcej. Niektórzy spoglądali na nią jak na dzikuskę jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy zapytała o dodatkowe książki. Nie zrobiła sobie jednak nic z ich spojrzeń. Chciała być gotowa. Kiedy krótkimi słowami został obwieszczony koniec zajęć, podniosła się ze starego krzesła przyniesionego nie wiadomo skąd w zamiarze mając udać się do Cresswell - miała iść z nim na patrol w dokach. Z ostatniego, choć nie było to godne pochwały, udało jej się przynieść nawet parę galeonów. Upchnęła w torbie pergamin i pióro, stawiając pierwszy krok z zamiarem wyjścia z budynku, który obecnie zajmowali.
- Tonks, zostajesz. - mruknął stary Hopkirk. Zakręciła na pięcie, stawiając milcząco kroki w jego kierunku. Przez kilka chwil zastanawiała się czy w ostatnim czasie zrobiła coś nieodpowiednio. Polubiła Hopkrika ich ostatni wspólny patrol był spokojny a wiedza z metod śledczych godna podziwu. - Jak sobie radzisz z zabezpieczeniami? - zapytał unosząc na nią ciemne spojrzenie. Jego twarz znaczyła siatka ze zmarszczek. Z tego co pokątnie usłyszała był aurorem już blisko czterdzieści lat. Trudno było wyczytać z niego przypływy jakiś większych emocji, te zdawały się zawsze uśpione. A twarz, odrobinę ponura, wskazywała na skupienie.
- Jestem na poziomie Fideliusa, chociaż nie rozpracowałam go na tyle jeszcze, by przy jego nakładaniu nie tracić niepotrzebnie energii. Wydaje mi się, że daje jej za dużo do magicznych splotów. Albo ich umieszczam zbyt wiele… - zastanowiła się głośno, marszcząc odrobinę brwi, uniosła rękę, żeby założyć za ucho jasny kosmyk włosów.
- Dobrze… - stwierdził krótko. Zauważyła badawcze spojrzenie, kiedy z jej ust wymknął się Fidelius. Chyba trochę nie dowierzał. Ale finalnie musiał uznać, że nie miała powodów by kłamać. - Pójdziesz ze mną, Cresswell wie. - dodał od razu widząc, jak otwiera usta w zamiarze mając wspomnieć właśnie o tym. Kiwnęła krótko głową.
- Co z zapominajką? - zapytał ruszając do wyjścia. Podążyła za nim. Zrównując się z jego szybkim, sztywnym krokiem.
- Nie mogę jej do końca rozgryźć.... Mam problem z… - zaczęła zauważając, że mimo wieku nadal posiadał w sobie werwę. Utrzymanie jego tempa wymagała odrobiny skupienia.
- Nieważne, wytłumaczę Ci. - przerwał jej, bo wyszli właśnie na zewnątrz. Spojrzał na nią. - Będziemy nakładać zabezpieczenia na domostwa naszych sojuszników i przeciwników obecnego rządu, którzy nie potrafią tego sami. Będę nas teleportował na miejsce. Po wszystkim usunę ci wszystkie adresy, które odwiedziliśmy. - spojrzała na niego i jedynie skinęła krótko głową. Nie zadawała pytań, choć przeczuwała, że dzisiejszy dzień będzie trwał, dopóki ostatni z domów na liście, której nie widziała, nie zostanie odpowiednio zabezpieczony.
I nie myliła się. Kiedy kończyli było już po północy. Ale miała okazję w końcu finalnie zrozumieć popełniane wcześniej przy niezapominajce błędy. Jak i wyeliminować stratę tak dużej ilości energii w przypadku Fideliusa. I choć odmawiali, niektórzy wciskali im dłonie domowej roboty wypieki, znalazło się też kilka galeonów. Kiedy nie przyjmowali odmowy dziękowała krótkim uśmiechem, choć wiedziała, że mają równie niewiele co ona.
| zt
Świat toczyła wojna. Ich świat, ich kraj miejsce w którym dorastali i żyli. Teraz, brukowane uliczki Londynu spływały krwią niewinnych ludzi. A ona nie potrafiła tego zwyczajnie zaakceptować. A mimo to, pewne rzeczy toczyły się dalej i niezmiennie. Sypiała naprawdę niewiele dzieląc swój czas na wszystko, w co się angażowała. Wolne chwili zazwyczaj spędzała w lecznicy Alexa - tak na wszelki wypadek, gdyby konieczna była interwencja. Nie mogła zaangażować się w tę sprawę całkowicie, na sto procent, co innego było dla niej ważniejsze, chociaż fakt, że mogła dorobić w ten sposób sprawiał, że nie musiała poświęcać czasu na poszukiwanie dodatkowych zleceń. Jednak co innego było tym, czemu zamierzała - jeśli będzie potrzeba - oddawać siebie całą. Od czasu, kiedy zrezygnowała z Pogotowia Ratunkowego minął już ponad rok. Jej wiedza z magicznej medycyny, mało praktykowana zacierała się. Ale zastępowała ją nowa. Z początku napływająca dość płynnym nurtem. Kolejne zajęcia teoretyczne, ćwiczenia praktyczne, treningi zarówno wydolnościowe, jak i magiczne, a na końcu pierwsze udziały w pomniejszych zadaniach nadzorowane przez starszych stażem. A właściwie, posiadających już tytuł aurora. Rok minął szybciej, niż się spodziewała, jednak wypowiedzenie Biura Aurorów z Ministerstwa sprawiło, że przygotowywanie nowych jednostek do walki stało się trudniejsze. Większość z nich częściowo, została od razu wciągnięta do działań których podejmowało się podziemne Ministerstwo Longbottoma. Zmieniali zajmowane miejsca, które okładane były szeregiem zabezpieczeń mających poinformować ich, jeśli w pobliżu pojawi się ktoś niepowołany. Pozostawanie w ciągłym ruchu - jak sądziła - zapewniało im dodatkowe bezpieczeństwo. Pozwalało nie obawiać się możliwie nadchodzącego ataku, zwłaszcza, że jak usłyszała, ludzie Malfoya trafili do jednego z miejsc w którym przebywali wcześniej. Nie znaleźli tam nic, poza pustostanem. Żadnej obecności innego człowieka w ostatnim czasie, sama była jednym z kursantów wyznaczonych do dokładnego wyczyszczenia placówki i upewnienia się, że nie pozostało tam nic, co mogłoby świadczyć o obecności aurorów w tym miejscu. I była skrupulatna, zwłaszcza, że jej działania nadzorował Carter, który od samego początku za nią nie przepadał. Była pewna, że tylko czekał na moment w którym mógłby wytknąć jej niekompetencję. Ale skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie spodziewała się spotkać takich jednostek. Zdecydowała się zmienić swoją ścieżkę kariery na taką, którą odnajdowało niewiele kobiet. Nic dziwnego, aurorzy byli w jakiś sposób grupą szaleńców, stawiających czoła największym zwyrodnialcom. A pierwsze pół roku na kursie szybko pokazało jej, że rzeczywiście, są jednostką elitarnych czarodziei. Po pierwszej połowie roku z grupy która zaczynała kurs została tylko połowa. Moment bezksiężycowej nocy równie znacząco uszczuplił ich zasób ludzi. Ale ona nie zamierzała się poddać. Po raz pierwszy od dawna miała wrażenie że w końcu trafiła we właściwie miejsce. Co nie znaczyło, że samo dalsze szkolenie było łatwe.
Dnie wyglądały różnie, bo wszystko zależało od ułożone dla nich planu, który miał skłonności czasem - w nagłych przypadkach - ulec zmianie. Dlatego zawsze przychodziła na miejsce gotowa na to, że jej dzień będzie wyglądał inaczej, niż usłyszała wcześniej. Standardowy zestaw magicznych przedmiotów i różdżka. Czasem niosła za sobą teczki z aktami, na których rozwiązanie miała - jak jej się zdawało - zawsze za mało czasu. Niezmiennie, niektóre z nich dotyczyły starych spraw, mając za zadanie sprawdzić ich sposób myślenia. A może, później, przy omawianiu danej sprawy, wskazać im właściwy. Nadal znajdowały się rzeczy, których nie wiedziała. Fizyczne treningi niezmiennie sprawiały, że jej myśli uciekały w kierunku Brendana. Zastanawiała się wtedy nad tym, czy wszystko jest z nim w porządku. Jednocześnie wyklinając wszystkich założycieli Hogwartu. Musiała z bólem przyznać, że te różniły się od pierwszy na przygotowanych salach treningowych. Teraz, mając do dyspozycji niewiele miejsca większość z nich - nie tak jak wcześniej tylko niektóre - przeprowadzana była na świeżym powietrzu, o różnych porach dnia i nocy, niezależnie od pogody która w Anglii niezmiennie pozostawała dość… nieprzewidywalną. W deszczu, mrozie, po grząskim terenie, miała wrażenie że doświadczyła już każdej możliwości. Ale nie narzekała. Kiedy ciało zdawało się opadać z sił, kiedy mięśnie paliły się żywym ogniem i myślała, że nie zrobi już kolejnego kroku zaciskała mocniej zęby zmuszając się do niego. A później do następnego i jeszcze jednego. Sama wybrała tą ścieżkę. I zamierzała przejść ją całą od początku do końca. Nie zakładała innej możliwości. Nie zostawiała sobie żadnej furtki bezpieczeństwa. Niekiedy - a ostatnio coraz częściej, treningi fizyczne zaczęto łączyć z magicznym. Chodź oddzielnie radziła sobie na treningach magicznych zachwycająco, a te fizyczne jakoś udawało jej się przetrwać. To na ich połączeniu nie wybijała się już przed szereg. Zmęczona, spocona, czująca każdy mięsień, który potrafiła nazwać traciła na celności. Moc jej zaklęć zdawała się mniejsza. A przerywany oddech utrudniał odpowiednią inkantację. Jeszcze wiele drogi było przed nią. Co prawda, zdawała sobie sprawę, że te ćwiczenia zaciągały ich na kres własnej wytrzymałości. Stawiały przed nimi najtrudniejsze scenariusze. Ale na te właśnie najmocniej chciała być gotowa. Cała reszta zdawała się mieścić po drodze. Po tych zajęciach, zazwyczaj dostawali chwilę przerwy, żeby móc doprowadzić się do porządku zanim przychodziły wykłady. Skupienie wtedy było najtrudniejsze. Kosztowało o wiele więcej, niźli siadanie do książek ze świeżym, wypoczętym umysłem. Ale i w tym widziała sens. Zawsze skupiona i uważna. Kiedy zajęć było mniej, albo potrzebowali wsparcia gdzieś wtedy dołączano ich do patroli. Przeważnie starszych aurorów, czasem niektórych z tych, którzy prowadzili ich zajęcia. Dzisiaj jako ostatnie przerabiali techniki magiśledcze. Pochylała się nad pergaminem, zapisując co jakiś czas w krótkiej notatce padające słowa. Kiedy padało pytanie czasem zabierała głos. Zabierała go też, kiedy coś nie było dla niej do końca jasne. Zamierzała wiedzieć wszystko i możliwie jak najwięcej. Niektórzy spoglądali na nią jak na dzikuskę jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy zapytała o dodatkowe książki. Nie zrobiła sobie jednak nic z ich spojrzeń. Chciała być gotowa. Kiedy krótkimi słowami został obwieszczony koniec zajęć, podniosła się ze starego krzesła przyniesionego nie wiadomo skąd w zamiarze mając udać się do Cresswell - miała iść z nim na patrol w dokach. Z ostatniego, choć nie było to godne pochwały, udało jej się przynieść nawet parę galeonów. Upchnęła w torbie pergamin i pióro, stawiając pierwszy krok z zamiarem wyjścia z budynku, który obecnie zajmowali.
- Tonks, zostajesz. - mruknął stary Hopkirk. Zakręciła na pięcie, stawiając milcząco kroki w jego kierunku. Przez kilka chwil zastanawiała się czy w ostatnim czasie zrobiła coś nieodpowiednio. Polubiła Hopkrika ich ostatni wspólny patrol był spokojny a wiedza z metod śledczych godna podziwu. - Jak sobie radzisz z zabezpieczeniami? - zapytał unosząc na nią ciemne spojrzenie. Jego twarz znaczyła siatka ze zmarszczek. Z tego co pokątnie usłyszała był aurorem już blisko czterdzieści lat. Trudno było wyczytać z niego przypływy jakiś większych emocji, te zdawały się zawsze uśpione. A twarz, odrobinę ponura, wskazywała na skupienie.
- Jestem na poziomie Fideliusa, chociaż nie rozpracowałam go na tyle jeszcze, by przy jego nakładaniu nie tracić niepotrzebnie energii. Wydaje mi się, że daje jej za dużo do magicznych splotów. Albo ich umieszczam zbyt wiele… - zastanowiła się głośno, marszcząc odrobinę brwi, uniosła rękę, żeby założyć za ucho jasny kosmyk włosów.
- Dobrze… - stwierdził krótko. Zauważyła badawcze spojrzenie, kiedy z jej ust wymknął się Fidelius. Chyba trochę nie dowierzał. Ale finalnie musiał uznać, że nie miała powodów by kłamać. - Pójdziesz ze mną, Cresswell wie. - dodał od razu widząc, jak otwiera usta w zamiarze mając wspomnieć właśnie o tym. Kiwnęła krótko głową.
- Co z zapominajką? - zapytał ruszając do wyjścia. Podążyła za nim. Zrównując się z jego szybkim, sztywnym krokiem.
- Nie mogę jej do końca rozgryźć.... Mam problem z… - zaczęła zauważając, że mimo wieku nadal posiadał w sobie werwę. Utrzymanie jego tempa wymagała odrobiny skupienia.
- Nieważne, wytłumaczę Ci. - przerwał jej, bo wyszli właśnie na zewnątrz. Spojrzał na nią. - Będziemy nakładać zabezpieczenia na domostwa naszych sojuszników i przeciwników obecnego rządu, którzy nie potrafią tego sami. Będę nas teleportował na miejsce. Po wszystkim usunę ci wszystkie adresy, które odwiedziliśmy. - spojrzała na niego i jedynie skinęła krótko głową. Nie zadawała pytań, choć przeczuwała, że dzisiejszy dzień będzie trwał, dopóki ostatni z domów na liście, której nie widziała, nie zostanie odpowiednio zabezpieczony.
I nie myliła się. Kiedy kończyli było już po północy. Ale miała okazję w końcu finalnie zrozumieć popełniane wcześniej przy niezapominajce błędy. Jak i wyeliminować stratę tak dużej ilości energii w przypadku Fideliusa. I choć odmawiali, niektórzy wciskali im dłonie domowej roboty wypieki, znalazło się też kilka galeonów. Kiedy nie przyjmowali odmowy dziękowała krótkim uśmiechem, choć wiedziała, że mają równie niewiele co ona.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
14 października
Celine wymknęła się z Grimmauld Place numer dwanaście tylko na chwilę - a właściwie nawet nie wymknęła, co objęła nieco dłuższą drogę powrotną z krawieckiego atelier; zlecała dziś uszycie nowej sukni lady Black u szanowanego projektanta.
W przepastnej torbie przeszytej gdzieniegdzie kolorowymi nitkami pozbawionymi sensu (której taktownie nie pokazała modowemu mistrzowi, zaznajomiona z jego zapatrywaniem na jej skądinąd specyficzny styl) miała schowane obiecane jedzenie. Annie była zbyt chuda, zbyt przestraszona i zbyt niewinna, by cierpieć głód; tylko dlatego - z dobroci gołębiego serca - półwila zdecydowała się jej pomóc tamtego dnia w lesie. Obiecała coś, czego być może nie powinna. Och, to nic, stało się. Prowiantu nie miała przy sobie za wiele, ale z pewnością wystarczająco, by zabiedzona dziewczyna mogła przeżyć kilka najbliższych dni. W końcu... Kiedyś do niej też ktoś wyciągnął pomocną dłoń. Pozwolił zapomnieć o skrajnym ubóstwie i ulicznym zarabianiu, przynajmniej nie tak drastycznym jak to, czego zmuszone były podjąć się niektóre panie. Dziś dziewczyna chciała zwrócić tę przysługę, odwzajemnienie jej puścić daleko w eter i zapewnić karmę, że nie zapomniała.
W bladopurpurowej chuście na głowie i cieplejszym, pomarańczowym płaszczu Celine weszła do opuszczonej chaty. Schodki przemierzała ostrożnie, uważna na to, by nie spaść i nie daj Merlinie skręcić sobie kostkę, a drzwi frontowe pchnęła przed sobą cicho, w końcu dostając się do środka. Jej odgłosom odpowiadał jedynie wiatr. Jesienny, chłodny i raczej dość uparty, próbujący wyrwać spod materiału chusty kilka złotych kosmyków.
- Był sobie król, był sobie paź - zanuciła czarownica, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu żywej, upragnionej duszy. Ktoś tak filigranowy jak Annie mógł bez problemu skryć się w cieniach opuszczonego budynku, dlatego właśnie Celine próbowała wywabić ją z ukrycia piosenką, którą młoda towarzyszka nauczyła ją na leśnej polanie. Jeśli w ogóle tu była. A jeśli nie - tym samym dawała znak o swojej obecności już na parterze niestabilnej konstrukcji, wokół pokrytych gęstym kurzem mebli i porzuconych pamiątek. W panującej tu ciszy Annie mogłaby dosłyszeć ją zza drzwi, z polany bezpośrednio przed domostwem. - I była też królewna. Żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna - kontynuowała, spojrzeniem odnalazłszy starą, przewróconą na ziemię komodę. Wyglądała na dość jeszcze bezpieczną, by można było na niej usiąść - więc to zrobiła, przycisnąwszy razem kolana i układając na nich ciążącą torbę.
| mam ze sobą bochenek chleba jasnego, 0,5kg białej fasoli, 400g płatków owsianych, 300g twarogu i zapas sucharów na tydzień
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
stąd; nie zwracajcie na nas uwagi
- Co im szkodzi połączyć jedno z drugim? - zastanowił się, kiedy byli jeszcze w drodze. - Najpierw powiedziałaby co trzeba, a potem i tak mogliby ją zamknąć. Przecież oni zamykają teraz każdego - Zamknęli i jego, choć nic nie zrobił. Może nie był do końca szczery w trakcie rejestracji swojej różdżki, ale tego akurat nie wykryli - ukarali go przykładowo. Może miał z tym związek fakt, że zalał urzędnika kałamarzem, ale ta myśl nie przeszła mu przez głowę. Rozważania zostały jednak ucięte dalszym ciągiem wydarzeń; rozdzieleniem się i ponownym połączeniem, gdy Marcel opuścił stary pub - z ulgą mógł przyjąć rewelacje Keata, bo choć przyglądał się mu jeszcze przez chwilę, zdawał sobie sprawę z tego, że niepokój na jego twarzy byłby większy, gdyby tamte hałasy oznaczały coś więcej.
- W środku załatwione - dodał zaraz, dumając nad jego dalszymi słowy. Więc nic tu po nich, zrobili co mogli. Miał nadzieję, że Keat rzeczywiście znał wszystkie z tych miejsc, a jeśli nie - to że wiadomość rozniesie się po mieście pocztą pantoflową. On nie wiedział nic, nie potrafił wskazać ni jednego miejsca, w którym mogliby rozdawać tę gazetę. Nie miał wcześniej kontaktu ze światem buntowników, a jeśli sprzedawcy, z którymi udało im się skontaktować, mogli wiedzieć cokolwiek więcej, to musieli przekazać straszne wiadomości dalej. Los tych ludzi nie był im przecież obojętny, gdyby byl, nigdy nie podjęliby się dystrybucji Proroka. Wysłuchał Keata w ciszy i choć zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niosły te słowa, nie wahałby się ni chwili. Nie po to chciał pomóc, by stchórzyć przy pierwszej możliwej okazji - a buzująca w żyłach adrenalina, wciąż płynąca z krwią, nie pozwalała mu myśleć o strachu. Poskromił go, gdy pierwszy raz stanął na linie - i dobrze wiedział, że kiedy wykonało się pierwszy krok, każdy kolejny mógł prowadzić już tylko do przodu. Wiedział, co robił, prosząc o przyjęcie w szeregi.
- Wciąż mamy też ten od Steffena - przypomniał, wsuwając dłoń do kieszeni kurtki, by odnaleźć ceramiczne ucho, które wręczył mu przyjaciel. Wyciągnął je z kieszeni, wysuwając dłoń w kierunku Keata, zamierzając mu go oddać. - Potrafisz go aktywować? - On nie potrafił, w jego rękach pozostawał bezużyteczny. Jeśli coś pójdzie nie tak, nie powinien mieć go przy sobie. Mógł zamknąć drogę ucieczki nie tylko sobie. - Prowadź - rzucił ze zdecydowaniem, gdy oboje pomknęli w dalszą drogę, znów szalonym biegiem odnajdując ostatnie z tajemniczych miejsc. Tym razem inne, bardziej ponure, bardziej oczywiste, pozbawione konspiracyjnej zasłony. Z zewnątrz budynek wydawał się zwyczajnym opuszczonym miejscem, jednym z wielu opustoszałych mugolskich domów. Bacznie przyglądał się okolicy, poszukując śladów bytności czarodziejów - wydeptanych ścieżek w trawie, swieżych śmieci, śladów butów, ale nie dostrzegł niczego: może jego oko nie było dość bystre, a może skrzętnie je po sobie maskowali. Wymienił się z Keatem porozumiewawczym spojrzeniem, nieśpiesznie udając się w kierunku budynku, po drodze zwracając się szeptem do towarzysza:
- Różdżki w dół czy w górę? - Uzbrojeni mogli wywołać błędną reakcję, nieuzbrojeni narażali się na zasadzkę - o ile w środku ktoś faktycznie wciąż był. Kiedy znaleźli się już na ganku, ostrożnie - w całkowitej ciszy - lekko wysunął oko, by spojrzeć w okno i odkryć, co działo się w środku, ale nie spostrzegł nikogo. Kiwnął przecząco głową w kierunku Keata. To chyba dobrze: jeśli ktoś wiedział o tym miejscu, jeszcze go tu nie było. Jeśli byli tu ludzie, prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia i budynek nie był w żaden sposób zabezpieczony. Zostało wejść do środka - ostrożnie stawiając kroki po skrzypiącym drewnie. Wykonał jednak ledwie kilka kroków, gdy minął barierę salvio hexia, za nią znajdowała się gromada ludzi spisujących swoje nazwiska, młode łączniczki, sanitariuszki, młodzi chłopcy gotowi pomóc - wszyscy tak samo narażeni. Przeniósł spojrzenie na swojego towarzysza - co robimy?
- Czekaj... czekajcie! - zawołał od wejścia, nie tracąc czasu; w kilka susów dostał się do czarodziejów, którzy wydawali się tym zarządzać. Ignorował naglące spojrzenia osób, które sądziły, że próbuje wepchnąć się do kolejki przed nimi; położył na stole werbunkowym obie dłonie, zwracając się bezpośrednio do spisujących nazwiska chętnych. - Musimy to teraz zatrzymać, wszyscy mogą być w niebezpieczeństwie! Wszyscy... posłuchajcie nas! - rzucił, bez pomysłu na zgrabniejsze słowa; teraz liczył się tylko czas. Nie potrafił zarządzać tłumem, nie miał też dużej siły przebicia, ale był zdeterminowany zwrócić na siebie uwagę. Obejrzał się na Keata, to on znał drogę ucieczki.
- Co im szkodzi połączyć jedno z drugim? - zastanowił się, kiedy byli jeszcze w drodze. - Najpierw powiedziałaby co trzeba, a potem i tak mogliby ją zamknąć. Przecież oni zamykają teraz każdego - Zamknęli i jego, choć nic nie zrobił. Może nie był do końca szczery w trakcie rejestracji swojej różdżki, ale tego akurat nie wykryli - ukarali go przykładowo. Może miał z tym związek fakt, że zalał urzędnika kałamarzem, ale ta myśl nie przeszła mu przez głowę. Rozważania zostały jednak ucięte dalszym ciągiem wydarzeń; rozdzieleniem się i ponownym połączeniem, gdy Marcel opuścił stary pub - z ulgą mógł przyjąć rewelacje Keata, bo choć przyglądał się mu jeszcze przez chwilę, zdawał sobie sprawę z tego, że niepokój na jego twarzy byłby większy, gdyby tamte hałasy oznaczały coś więcej.
- W środku załatwione - dodał zaraz, dumając nad jego dalszymi słowy. Więc nic tu po nich, zrobili co mogli. Miał nadzieję, że Keat rzeczywiście znał wszystkie z tych miejsc, a jeśli nie - to że wiadomość rozniesie się po mieście pocztą pantoflową. On nie wiedział nic, nie potrafił wskazać ni jednego miejsca, w którym mogliby rozdawać tę gazetę. Nie miał wcześniej kontaktu ze światem buntowników, a jeśli sprzedawcy, z którymi udało im się skontaktować, mogli wiedzieć cokolwiek więcej, to musieli przekazać straszne wiadomości dalej. Los tych ludzi nie był im przecież obojętny, gdyby byl, nigdy nie podjęliby się dystrybucji Proroka. Wysłuchał Keata w ciszy i choć zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niosły te słowa, nie wahałby się ni chwili. Nie po to chciał pomóc, by stchórzyć przy pierwszej możliwej okazji - a buzująca w żyłach adrenalina, wciąż płynąca z krwią, nie pozwalała mu myśleć o strachu. Poskromił go, gdy pierwszy raz stanął na linie - i dobrze wiedział, że kiedy wykonało się pierwszy krok, każdy kolejny mógł prowadzić już tylko do przodu. Wiedział, co robił, prosząc o przyjęcie w szeregi.
- Wciąż mamy też ten od Steffena - przypomniał, wsuwając dłoń do kieszeni kurtki, by odnaleźć ceramiczne ucho, które wręczył mu przyjaciel. Wyciągnął je z kieszeni, wysuwając dłoń w kierunku Keata, zamierzając mu go oddać. - Potrafisz go aktywować? - On nie potrafił, w jego rękach pozostawał bezużyteczny. Jeśli coś pójdzie nie tak, nie powinien mieć go przy sobie. Mógł zamknąć drogę ucieczki nie tylko sobie. - Prowadź - rzucił ze zdecydowaniem, gdy oboje pomknęli w dalszą drogę, znów szalonym biegiem odnajdując ostatnie z tajemniczych miejsc. Tym razem inne, bardziej ponure, bardziej oczywiste, pozbawione konspiracyjnej zasłony. Z zewnątrz budynek wydawał się zwyczajnym opuszczonym miejscem, jednym z wielu opustoszałych mugolskich domów. Bacznie przyglądał się okolicy, poszukując śladów bytności czarodziejów - wydeptanych ścieżek w trawie, swieżych śmieci, śladów butów, ale nie dostrzegł niczego: może jego oko nie było dość bystre, a może skrzętnie je po sobie maskowali. Wymienił się z Keatem porozumiewawczym spojrzeniem, nieśpiesznie udając się w kierunku budynku, po drodze zwracając się szeptem do towarzysza:
- Różdżki w dół czy w górę? - Uzbrojeni mogli wywołać błędną reakcję, nieuzbrojeni narażali się na zasadzkę - o ile w środku ktoś faktycznie wciąż był. Kiedy znaleźli się już na ganku, ostrożnie - w całkowitej ciszy - lekko wysunął oko, by spojrzeć w okno i odkryć, co działo się w środku, ale nie spostrzegł nikogo. Kiwnął przecząco głową w kierunku Keata. To chyba dobrze: jeśli ktoś wiedział o tym miejscu, jeszcze go tu nie było. Jeśli byli tu ludzie, prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia i budynek nie był w żaden sposób zabezpieczony. Zostało wejść do środka - ostrożnie stawiając kroki po skrzypiącym drewnie. Wykonał jednak ledwie kilka kroków, gdy minął barierę salvio hexia, za nią znajdowała się gromada ludzi spisujących swoje nazwiska, młode łączniczki, sanitariuszki, młodzi chłopcy gotowi pomóc - wszyscy tak samo narażeni. Przeniósł spojrzenie na swojego towarzysza - co robimy?
- Czekaj... czekajcie! - zawołał od wejścia, nie tracąc czasu; w kilka susów dostał się do czarodziejów, którzy wydawali się tym zarządzać. Ignorował naglące spojrzenia osób, które sądziły, że próbuje wepchnąć się do kolejki przed nimi; położył na stole werbunkowym obie dłonie, zwracając się bezpośrednio do spisujących nazwiska chętnych. - Musimy to teraz zatrzymać, wszyscy mogą być w niebezpieczeństwie! Wszyscy... posłuchajcie nas! - rzucił, bez pomysłu na zgrabniejsze słowa; teraz liczył się tylko czas. Nie potrafił zarządzać tłumem, nie miał też dużej siły przebicia, ale był zdeterminowany zwrócić na siebie uwagę. Obejrzał się na Keata, to on znał drogę ucieczki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
nastuniema; przepraszam raz jeszcze<3
Przecież oni teraz zamykają każdego.
Właściwie trudno było się z tym nie zgodzić. Nawet Phillie, która z antyrządowymi działaniami ma tyle wspólnego, co nic, natknęła się w porcie na znudzonych funkcjonariuszy, kończąc w Tower. Ile osób znalazło się tam z przypadku? Dlaczego mieliby się więc powstrzymywać przed wetknięciem za kraty kogoś, kto ma sporo za uszami?
W środku załatwione.
Mogli się w końcu zatrzymać. Czas nadal przesuwał wskazówkę zegarka, lecz nie mieli już żadnego innego celu przed sobą. Sam również liczył na to, że osoby, które poinformowali o zaistniałej sytuacji, zgodnie z obietnicą poślą tę informację dalej. Siatka kolportażystów składała się z wielu osób, nikt nie znał wszystkich, lecz wspólnymi siłami byli w stanie dotrzeć do każdego.
- Mam nadzieję - odparł po chwili zawahania, sięgając po ucho od kubka; za nic w świecie nie potrafił się skupić wtedy, gdy lord Ollivander tłumaczył Zakonnikom, jak aktywować świstokliki; ale przez lato korzystał z nich wielokrotnie, choć tylko jako towarzysz osoby aktywującej; wydawało mu się jednak, że będzie w stanie sobie poradzić.
Zmęczone mięśnie zaczęły palić żywym ogniem, gdy przedzierali się przez opuszczone, a przynajmniej tak wyglądające, przedmieścia Londynu; po jednej z ulic zostały tylko zgliszcza strawione ogniem, przemknęli po popiele wciąż snującym się smętnie. Przypomniał sobie, gdy sam kilka razy znalazł się w potrzasku, ściskany przez przerażony tłum, który próbował umknąć przed wznieconym ogniem, rozprzestrzeniającym się szybko. Coś podobnego mogło stać się tutaj. Biegł, zbyt zmęczony, by znaleźć jeszcze siły na jakąkolwiek dyskusję.
W samej chacie nie był nigdy wcześniej, ale lista na stronie szóstej zawierała wystarczająco jasne wskazówki, by jako londyńczycy mogli sobie poradzić z ich interpretacją. Niepozorna uliczka przechodziła w ścieżkę, która prowadziła przez zagęszczony drzewami teren. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie tam mają się udać. Coraz intensywniej pachniało ziołami, dziką przyrodą. Widział, jak skupiony jest Marcel, obserwując uważnie obszar wokół nich; sam też próbował skupić się na tym, by nie przeoczyć czegoś, co mogłoby ich zaalarmować.
Chata straszyła z dali, wyłoniła się zza drzew. Wyglądała tak, jakby żywej duszy nie było w niej od lat; jakby nikogo nie trzeba było stąd ewakuować. - W górę - odparł, właściwie nawet się nad tym nie zastanawiając; byli tylko we dwóch, nie mogli sobie pozwolić na to, by utrudnić sobie jak najszybsze sięgnięcie po różdżki. - Poczekaj... - nie zdążył rzucić zaklęcia wykrywającego pułapki, Marcel znalazł się już na ganku; nic się jednak nie wydarzyło. Sallow pokiwał przecząco głową, przez szybę nie dostrzegł nikogo. Ale to o niczym nie świadczyło. - Homenum revelio - po chwili, gdy pierwsze zaklęcie mu nie wyszło, ponowił próbę; tym razem przez ścianę mógł już zobaczyć rozświetlone sylwetki. Kotłowały się chaotycznie, nakładały się na siebie; nie miał pojęcia, ile to może być osób, lecz z pewnością dużo. - Są w środku - dopowiedział jeszcze, właściwie w chwili, gdy Marcel przekraczał już próg. Zrobił to samo, przedostał się przed barierę salvio, i ujrzał ich znowu. Tym razem wyraźnie, w pełni kolorów, w pełni człowieczeństwa. Uderzyło go to, że przeważająca część znajdujących się tu osób jest tak bardzo młoda. Garnęli się do walki, nie wahali się szukać sposobności, by coś zmienić.
Zbyt łatwo przyszło ich dwójce dostać się do tego miejsca; trudno nazwać salvio jakimkolwiek zabezpieczeniem. Przez panujący tu gwar właściwie niemal nikt nie zwrócił uwagi na to wtargnięcie. A raczej nie zwróciłby, gdyby Marcel nie uderzył w stół, przerywając toczącą się rozmowę.
- To miejsce nie jest już bezpieczne - podjął, gdy tylko gwar zaczął ustawać; Marcel brzmiał tak, jakby to, co mieli do przekazania było ważne, wyczuli to chyba wszyscy zgromadzeni. - Lista ze strony szóstej najnowszego Proroka dostała się w ręce wroga, należy spodziewać się, że jeszcze dzisiaj dotrą tu, by przeszukać i pewnie zniszczyć chatę - mówił donośnym głosem, choć nie musiał nawet wysilać się, by go podnosić; konkurował już tylko ze świszczącym wiatrem, zatrwożone spojrzenia osiadły na twarzach Zakonników. Nikt nie kwestionował ich słów. - Mamy ze sobą świstokliki, które pomogą każdemu z was przenieść się do Doliny Godryka, w bezpieczne miejsce nieopodal jeziora, jest mało uczęszczane, tam poczekacie na naszą dwójkę, my dostaliśmy inny świstoklik, ale on również przeniesie nas do Doliny, choć nieco dalej od was - tłumaczył, starając się brzmieć nieprzesadnie chaotycznie, choć możliwe, że mu to nie wyszło; niemniej, z jego głosu bił spokój - pomimo tego, że przedstawiał im plan układany na gorąco; brzmiał tak, jakby wierzył w to, że nikomu nic się nie stanie - poczekajcie na nas przy jeziorze, stamtąd pojedynczo i w odpowiednich odstępach skierujemy was do tymczasowego miejsca pobytu. W tym momencie najważniejsze jest to, żeby podzielić was na grupy. Przed szereg niech wystąpi każdy, kto potrafi aktywować świstoklika. Pięć osób powinno wystarczyć, ale zaraz się przekonamy, niech pozostali odliczą kolejno do czterech, jedynki podejdą tu - odczekał, aż skończą odliczać, po czym podszedł do kobiety niewiele starszej od niego; cztery osoby ustawiły się obok niej. W podobny sposób podzielili wszystkich. - Zapamiętajcie, z kim tworzycie grupy, każda grupa dostanie swój świstoklik. Dajmy sobie dziesięć minut na upewnienie się, że zabraliście ze sobą wszystko. Wszystkie dokumenty, listy, rzeczy osobiste, nie możemy zostawić tu niczego - zerknął ponownie na listę nazwisk, która nie mogła wpaść w ręce tych, którzy najpewniej w końcu tu dotrą. - Czy trzymacie w chacie coś, co trudno będzie przenieść? - zapytał jeszcze tych, którzy zasiadali przy stole i zapisywali nazwiska. Bez wątpienia to oni byli odpowiedzialni za organizację w tym punkcie.
- Nie, to właściwie był tylko punkt, z którego przerzucaliśmy ludzi do innych hrabstw, do innych miejsc, tam, gdzie akurat byli pilnie potrzebni, zależnie od tego, jakimi umiejętnościami dysponują - powiedział mężczyzna w sile wieku, wstając i sięgając po kartki, które złożył na jedną kupkę; najcenniejsze w tym pomieszczeniu były więc życia ludzkie, zaraz potem - lista adresów i kontaktów. Najpewniej i takich, których nie było w Proroku.
- Ale nasz znajomy prowadzi tu kolejnych ochotników, mają się tu pojawić za jakąś godzinę - pospiesznie dodała siedząca obok niego dziewczyna. - Macie z nimi jakiś kontakt? - rzucił Keat, zastanawiając się, jak mogą ostrzec tę grupę. - Lusterko! Dałem przecież Edowi drugie lusterko - dopowiedział mężczyzna, który odezwał się przed nią. - Daj mu jak najszybciej znać, że nie mogą się tu pojawić, skontaktujecie się z nimi już z Doliny. Na razie nie mówcie mu, gdzie się udajecie. Ustalcie dwa hasła, słowo, którego użyje, jeśli wpadną w kłopoty, i drugie, jeśli wszystko będzie w porządku - był sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której ich kontakt natrafia na wroga, wydobywają z niego część informacji i z różdżką skierowaną w jego stronę nakazują mu skontaktować się przez lusterko z pozostałymi, by poznać dokładną lokację, do której się udali.
Odsunął się od stołu, kątem oka obserwując, jak mężczyzna sięga do kieszeni po lusterko i oddala się z nim w stronę okna; gestykulował żywo dłońmi, choć ten, kto znajdował się po drugiej stronie, nie mógł ten widzieć.
W tym czasie Keat wręczył każdej grupie jeden świstoklik. Nie mieli wielu rzeczy, udało się sprawnie zabrać z chaty wszystko, co tylko się tu znajdowało. Widać było, że to tylko przystanek na drodze do celu. Dolina będzie drugim - przed miejscem docelowym. Może jeszcze nie wszystko stracone. A wszyscy ci młodzi trafią tam, gdzie ich zapał nie zostanie zmarnowany.
- Poczekajcie na nas na miejscu, nie rozchodźcie się nigdzie, pojawienie się tylu osób na ulicach na pewno zwróciłoby czyjąś uwagę, Dolina jest pewnie obserwowana - każda z pięciu grup zniknęła; a potem zapadła cisza. I już tylko wiatr świszczał pomiędzy ścianami rozsypującej się chaty. Upewnili się, że nic tam nie zostało; łatwiej było to zrobić, gdy w środku nie został nikt poza ich dwójką.
- Nie ma sensu niczego tu zabezpieczać, spodziewają się pułapek, nie znam takich, które mogłyby ich faktycznie opóźnić, te, które umiem nałożyć, zdejmą bez trudu... zwijajmy się stąd, co? - dopiero teraz zrozumiał, że wyścig z czasem wcale nie skończył się tam, Pod Raptuśnikiem. Że on wciąż trwa.
Że gdy oni ścigali czas, ktoś inny ścigał ich.
Powinni jak najszybciej stąd uciec.
Sięgnął po świstoklik, podchodząc do Marcela. Chwycił jeden koniec, drugi trzymał w ręce sojusznik; skupił się na tym, by wyczuć sploty magii, o których mówił lord Ollivander; zacisnął kurczowo powieki, dzięki temu łatwiej było mu odgrodzić się od wszystkiego, co go rozpraszało. Starał się otworzyć świstoklik - aktywować go tak, jak uczył się wtedy, w Jamie.
Po dłuższej chwili w końcu się udało.
aktywuję przekazany mi przez Marcela świstoklik (z jego ekwipunku - typ I, srebrny pył gwiazdy, ucho srebrnego kubka, prowadzący do kuchni Steviego).
ztx2
Przecież oni teraz zamykają każdego.
Właściwie trudno było się z tym nie zgodzić. Nawet Phillie, która z antyrządowymi działaniami ma tyle wspólnego, co nic, natknęła się w porcie na znudzonych funkcjonariuszy, kończąc w Tower. Ile osób znalazło się tam z przypadku? Dlaczego mieliby się więc powstrzymywać przed wetknięciem za kraty kogoś, kto ma sporo za uszami?
W środku załatwione.
Mogli się w końcu zatrzymać. Czas nadal przesuwał wskazówkę zegarka, lecz nie mieli już żadnego innego celu przed sobą. Sam również liczył na to, że osoby, które poinformowali o zaistniałej sytuacji, zgodnie z obietnicą poślą tę informację dalej. Siatka kolportażystów składała się z wielu osób, nikt nie znał wszystkich, lecz wspólnymi siłami byli w stanie dotrzeć do każdego.
- Mam nadzieję - odparł po chwili zawahania, sięgając po ucho od kubka; za nic w świecie nie potrafił się skupić wtedy, gdy lord Ollivander tłumaczył Zakonnikom, jak aktywować świstokliki; ale przez lato korzystał z nich wielokrotnie, choć tylko jako towarzysz osoby aktywującej; wydawało mu się jednak, że będzie w stanie sobie poradzić.
Zmęczone mięśnie zaczęły palić żywym ogniem, gdy przedzierali się przez opuszczone, a przynajmniej tak wyglądające, przedmieścia Londynu; po jednej z ulic zostały tylko zgliszcza strawione ogniem, przemknęli po popiele wciąż snującym się smętnie. Przypomniał sobie, gdy sam kilka razy znalazł się w potrzasku, ściskany przez przerażony tłum, który próbował umknąć przed wznieconym ogniem, rozprzestrzeniającym się szybko. Coś podobnego mogło stać się tutaj. Biegł, zbyt zmęczony, by znaleźć jeszcze siły na jakąkolwiek dyskusję.
W samej chacie nie był nigdy wcześniej, ale lista na stronie szóstej zawierała wystarczająco jasne wskazówki, by jako londyńczycy mogli sobie poradzić z ich interpretacją. Niepozorna uliczka przechodziła w ścieżkę, która prowadziła przez zagęszczony drzewami teren. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie tam mają się udać. Coraz intensywniej pachniało ziołami, dziką przyrodą. Widział, jak skupiony jest Marcel, obserwując uważnie obszar wokół nich; sam też próbował skupić się na tym, by nie przeoczyć czegoś, co mogłoby ich zaalarmować.
Chata straszyła z dali, wyłoniła się zza drzew. Wyglądała tak, jakby żywej duszy nie było w niej od lat; jakby nikogo nie trzeba było stąd ewakuować. - W górę - odparł, właściwie nawet się nad tym nie zastanawiając; byli tylko we dwóch, nie mogli sobie pozwolić na to, by utrudnić sobie jak najszybsze sięgnięcie po różdżki. - Poczekaj... - nie zdążył rzucić zaklęcia wykrywającego pułapki, Marcel znalazł się już na ganku; nic się jednak nie wydarzyło. Sallow pokiwał przecząco głową, przez szybę nie dostrzegł nikogo. Ale to o niczym nie świadczyło. - Homenum revelio - po chwili, gdy pierwsze zaklęcie mu nie wyszło, ponowił próbę; tym razem przez ścianę mógł już zobaczyć rozświetlone sylwetki. Kotłowały się chaotycznie, nakładały się na siebie; nie miał pojęcia, ile to może być osób, lecz z pewnością dużo. - Są w środku - dopowiedział jeszcze, właściwie w chwili, gdy Marcel przekraczał już próg. Zrobił to samo, przedostał się przed barierę salvio, i ujrzał ich znowu. Tym razem wyraźnie, w pełni kolorów, w pełni człowieczeństwa. Uderzyło go to, że przeważająca część znajdujących się tu osób jest tak bardzo młoda. Garnęli się do walki, nie wahali się szukać sposobności, by coś zmienić.
Zbyt łatwo przyszło ich dwójce dostać się do tego miejsca; trudno nazwać salvio jakimkolwiek zabezpieczeniem. Przez panujący tu gwar właściwie niemal nikt nie zwrócił uwagi na to wtargnięcie. A raczej nie zwróciłby, gdyby Marcel nie uderzył w stół, przerywając toczącą się rozmowę.
- To miejsce nie jest już bezpieczne - podjął, gdy tylko gwar zaczął ustawać; Marcel brzmiał tak, jakby to, co mieli do przekazania było ważne, wyczuli to chyba wszyscy zgromadzeni. - Lista ze strony szóstej najnowszego Proroka dostała się w ręce wroga, należy spodziewać się, że jeszcze dzisiaj dotrą tu, by przeszukać i pewnie zniszczyć chatę - mówił donośnym głosem, choć nie musiał nawet wysilać się, by go podnosić; konkurował już tylko ze świszczącym wiatrem, zatrwożone spojrzenia osiadły na twarzach Zakonników. Nikt nie kwestionował ich słów. - Mamy ze sobą świstokliki, które pomogą każdemu z was przenieść się do Doliny Godryka, w bezpieczne miejsce nieopodal jeziora, jest mało uczęszczane, tam poczekacie na naszą dwójkę, my dostaliśmy inny świstoklik, ale on również przeniesie nas do Doliny, choć nieco dalej od was - tłumaczył, starając się brzmieć nieprzesadnie chaotycznie, choć możliwe, że mu to nie wyszło; niemniej, z jego głosu bił spokój - pomimo tego, że przedstawiał im plan układany na gorąco; brzmiał tak, jakby wierzył w to, że nikomu nic się nie stanie - poczekajcie na nas przy jeziorze, stamtąd pojedynczo i w odpowiednich odstępach skierujemy was do tymczasowego miejsca pobytu. W tym momencie najważniejsze jest to, żeby podzielić was na grupy. Przed szereg niech wystąpi każdy, kto potrafi aktywować świstoklika. Pięć osób powinno wystarczyć, ale zaraz się przekonamy, niech pozostali odliczą kolejno do czterech, jedynki podejdą tu - odczekał, aż skończą odliczać, po czym podszedł do kobiety niewiele starszej od niego; cztery osoby ustawiły się obok niej. W podobny sposób podzielili wszystkich. - Zapamiętajcie, z kim tworzycie grupy, każda grupa dostanie swój świstoklik. Dajmy sobie dziesięć minut na upewnienie się, że zabraliście ze sobą wszystko. Wszystkie dokumenty, listy, rzeczy osobiste, nie możemy zostawić tu niczego - zerknął ponownie na listę nazwisk, która nie mogła wpaść w ręce tych, którzy najpewniej w końcu tu dotrą. - Czy trzymacie w chacie coś, co trudno będzie przenieść? - zapytał jeszcze tych, którzy zasiadali przy stole i zapisywali nazwiska. Bez wątpienia to oni byli odpowiedzialni za organizację w tym punkcie.
- Nie, to właściwie był tylko punkt, z którego przerzucaliśmy ludzi do innych hrabstw, do innych miejsc, tam, gdzie akurat byli pilnie potrzebni, zależnie od tego, jakimi umiejętnościami dysponują - powiedział mężczyzna w sile wieku, wstając i sięgając po kartki, które złożył na jedną kupkę; najcenniejsze w tym pomieszczeniu były więc życia ludzkie, zaraz potem - lista adresów i kontaktów. Najpewniej i takich, których nie było w Proroku.
- Ale nasz znajomy prowadzi tu kolejnych ochotników, mają się tu pojawić za jakąś godzinę - pospiesznie dodała siedząca obok niego dziewczyna. - Macie z nimi jakiś kontakt? - rzucił Keat, zastanawiając się, jak mogą ostrzec tę grupę. - Lusterko! Dałem przecież Edowi drugie lusterko - dopowiedział mężczyzna, który odezwał się przed nią. - Daj mu jak najszybciej znać, że nie mogą się tu pojawić, skontaktujecie się z nimi już z Doliny. Na razie nie mówcie mu, gdzie się udajecie. Ustalcie dwa hasła, słowo, którego użyje, jeśli wpadną w kłopoty, i drugie, jeśli wszystko będzie w porządku - był sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której ich kontakt natrafia na wroga, wydobywają z niego część informacji i z różdżką skierowaną w jego stronę nakazują mu skontaktować się przez lusterko z pozostałymi, by poznać dokładną lokację, do której się udali.
Odsunął się od stołu, kątem oka obserwując, jak mężczyzna sięga do kieszeni po lusterko i oddala się z nim w stronę okna; gestykulował żywo dłońmi, choć ten, kto znajdował się po drugiej stronie, nie mógł ten widzieć.
W tym czasie Keat wręczył każdej grupie jeden świstoklik. Nie mieli wielu rzeczy, udało się sprawnie zabrać z chaty wszystko, co tylko się tu znajdowało. Widać było, że to tylko przystanek na drodze do celu. Dolina będzie drugim - przed miejscem docelowym. Może jeszcze nie wszystko stracone. A wszyscy ci młodzi trafią tam, gdzie ich zapał nie zostanie zmarnowany.
- Poczekajcie na nas na miejscu, nie rozchodźcie się nigdzie, pojawienie się tylu osób na ulicach na pewno zwróciłoby czyjąś uwagę, Dolina jest pewnie obserwowana - każda z pięciu grup zniknęła; a potem zapadła cisza. I już tylko wiatr świszczał pomiędzy ścianami rozsypującej się chaty. Upewnili się, że nic tam nie zostało; łatwiej było to zrobić, gdy w środku nie został nikt poza ich dwójką.
- Nie ma sensu niczego tu zabezpieczać, spodziewają się pułapek, nie znam takich, które mogłyby ich faktycznie opóźnić, te, które umiem nałożyć, zdejmą bez trudu... zwijajmy się stąd, co? - dopiero teraz zrozumiał, że wyścig z czasem wcale nie skończył się tam, Pod Raptuśnikiem. Że on wciąż trwa.
Że gdy oni ścigali czas, ktoś inny ścigał ich.
Powinni jak najszybciej stąd uciec.
Sięgnął po świstoklik, podchodząc do Marcela. Chwycił jeden koniec, drugi trzymał w ręce sojusznik; skupił się na tym, by wyczuć sploty magii, o których mówił lord Ollivander; zacisnął kurczowo powieki, dzięki temu łatwiej było mu odgrodzić się od wszystkiego, co go rozpraszało. Starał się otworzyć świstoklik - aktywować go tak, jak uczył się wtedy, w Jamie.
Po dłuższej chwili w końcu się udało.
aktywuję przekazany mi przez Marcela świstoklik (z jego ekwipunku - typ I, srebrny pył gwiazdy, ucho srebrnego kubka, prowadzący do kuchni Steviego).
ztx2
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziała, czy rzeczywiście powinna wierzyć zapewnieniom obcej. Czy rzeczywiście mogła pozwolić sobie na kolejne postawienie stopy na londyńskich ziemiach, choć doskonale pamiętała, jak coś podobnego skończyło się ostatnim razem. Może zwyczajne przyzwyczajenie, może przeświadczenie poparte głupiutkim sentymentem; znała przecież Londyn dobrze, niemal jak własną kieszeń, chodziła jego ulicami od zawsze, przemierzała wciąż i wciąż te same trasy, wiedziała gdzie można się skryć przed wścibskim wzrokiem, a gdzie sylwetek ludzi jest zbyt wiele, by pozwolić sobie na anonimowość.
Tyle, że teraz nie przypominał samego siebie.
Londyńczycy nie byli tacy sami, budynki nie były takie same, nawet ulice ciągnęły za sobą odór strachu i poświatę przelanej krwi.
Wmawiała sobie, że obietnica pożywienia determinuje jej kroki, ale gdzieś w środku miała wrażenie, że przypadkowe spotkanie z eteryczną, blondwłosą niemal zjawą odcisnęło na niej większe piętno, niż sama by tego chciała. Pytanie goniło pytanie, wątpliwość goniła wątpliwość, wszystko podsycone umówionym spotkaniem i przypominającej o sobie dacie.
Musiała wrócić do Londynu. Być może mus był tylko wymówką, dla której znów zdecydowała się zajrzeć do miasta, a może poczuła się na tyle odpowiedzialna za umówione spotkania, że trafiła do opuszczonej chaty.
Dużo prędzej niż powinna; spacerowała po kładkach z desek, zaglądała w zniszczone meble i pełne kurzu kąty – być może czegoś szukając, być może rozglądając się na przyszłość w poszukiwaniu najlepszej kryjówki, być może tylko zabijając nadmiar czasu. Rozmyślając; o tym czy przyjdzie, czy w ogóle jest prawdziwa, o tym, co robi w Londynie i gdzie pracuje. Ta, która nazwała się Celine nie przypominała innych; była jak oderwana od tego świata, ale nie należąca też do tamtego. Skąd się wzięła i dlaczego akurat stanęła na jej drodze?
Odrzucając głupiutkie wspomnienie o gwiazdach i zapisanej w nich przyszłości zeskoczyła z jednej kładki na drugą, starając się zachować równowagę z pomocą rozłożonych po bokach ramion; które były niemalże ratunkiem, kiedy po spróchniałych ścianach z cichym echem potoczył się głos; głosik, melodyjny, lekki, śpiewny.
Anne zatrzymała się na moment, mimowolnie wstrzymując oddech i zastygając w bezruchu, nim nie zarejestrowała, kim mogła być osóbka, która śpiewała akurat tą piosenkę.
Wychyliła się z cienia desek, a dostrzegłszy nietypowe odzienie i charakterystyczną buzię, zeskoczyła w końcu z któregoś z podwyższeń i kilka kroków później zmaterializowała się przed siedzącą na przewróconym meblu Celine.
– Przyszłaś – wypowiedziane niemal z ulgą, z drobnym uśmiechem wchodzącym na usta, zaraz potem naznaczone nutą niepewności w zmarszczonych brwiach – Jak potrafisz tak swobodnie poruszać się po mieście? – jej ubranie raczej nie pomagało wtopić się w tłum i szarość smutnej rzeczywistości.
Tyle, że teraz nie przypominał samego siebie.
Londyńczycy nie byli tacy sami, budynki nie były takie same, nawet ulice ciągnęły za sobą odór strachu i poświatę przelanej krwi.
Wmawiała sobie, że obietnica pożywienia determinuje jej kroki, ale gdzieś w środku miała wrażenie, że przypadkowe spotkanie z eteryczną, blondwłosą niemal zjawą odcisnęło na niej większe piętno, niż sama by tego chciała. Pytanie goniło pytanie, wątpliwość goniła wątpliwość, wszystko podsycone umówionym spotkaniem i przypominającej o sobie dacie.
Musiała wrócić do Londynu. Być może mus był tylko wymówką, dla której znów zdecydowała się zajrzeć do miasta, a może poczuła się na tyle odpowiedzialna za umówione spotkania, że trafiła do opuszczonej chaty.
Dużo prędzej niż powinna; spacerowała po kładkach z desek, zaglądała w zniszczone meble i pełne kurzu kąty – być może czegoś szukając, być może rozglądając się na przyszłość w poszukiwaniu najlepszej kryjówki, być może tylko zabijając nadmiar czasu. Rozmyślając; o tym czy przyjdzie, czy w ogóle jest prawdziwa, o tym, co robi w Londynie i gdzie pracuje. Ta, która nazwała się Celine nie przypominała innych; była jak oderwana od tego świata, ale nie należąca też do tamtego. Skąd się wzięła i dlaczego akurat stanęła na jej drodze?
Odrzucając głupiutkie wspomnienie o gwiazdach i zapisanej w nich przyszłości zeskoczyła z jednej kładki na drugą, starając się zachować równowagę z pomocą rozłożonych po bokach ramion; które były niemalże ratunkiem, kiedy po spróchniałych ścianach z cichym echem potoczył się głos; głosik, melodyjny, lekki, śpiewny.
Anne zatrzymała się na moment, mimowolnie wstrzymując oddech i zastygając w bezruchu, nim nie zarejestrowała, kim mogła być osóbka, która śpiewała akurat tą piosenkę.
Wychyliła się z cienia desek, a dostrzegłszy nietypowe odzienie i charakterystyczną buzię, zeskoczyła w końcu z któregoś z podwyższeń i kilka kroków później zmaterializowała się przed siedzącą na przewróconym meblu Celine.
– Przyszłaś – wypowiedziane niemal z ulgą, z drobnym uśmiechem wchodzącym na usta, zaraz potem naznaczone nutą niepewności w zmarszczonych brwiach – Jak potrafisz tak swobodnie poruszać się po mieście? – jej ubranie raczej nie pomagało wtopić się w tłum i szarość smutnej rzeczywistości.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowych działań. Nie wiadomo było, w czyje dokładnie ręce trafiło wysłane przez Steffena Cattermole wydanie Proroka Codziennego, w którym znajdowały się informacje dotyczące kryjówek — ani co znalazca postanowi z nią zrobić. Dzięki gazecie Zakon Feniksa mógł dotrzeć do ludzi poszukujących schronienia, ich pomocy lub potrzebujących szybkiej ucieczki z zagrożonych terenów, a teraz, kiedy informacja znalazła się w rękach rodzin otwarcie sympatyzujących z aktualną władzą i popierających działania Lorda Voldemorta, wszystkim, którzy gromadzili się w tych, a także innych znanym rebeliantom lokacjach, groziło potworne niebezpieczeństwo. Zaalarmowani przez samego sprawcę Zakonnicy, dowiedziawszy się o dramatycznej sytuacji od razu podjęli odpowiednie kroki i wyruszyli do jednego z takich miejsc.
Po dotarciu do wszystkich miejsc dystrybucji Proroka Codziennego dwaj Zakonnicy dostali się do opuszczonej chaty, gdzie gromadzili się ludzie oferujący swoją pomoc innym i byli przydzielani do niej według umiejętności. Po przekazaniu im wieści Marcel i Keaton rozdysponowali posiadane świstokliki pomiędzy wszystkich i zarządzili sprawną ewakuację. Wszyscy zaczęli znikać, zgodnie z ich oczekiwaniami, nie zostawiając po sobie żadnych rzeczy osobistych. Na samym końcu zniknęli Zakonnicy.
Po dotarciu do wszystkich miejsc dystrybucji Proroka Codziennego dwaj Zakonnicy dostali się do opuszczonej chaty, gdzie gromadzili się ludzie oferujący swoją pomoc innym i byli przydzielani do niej według umiejętności. Po przekazaniu im wieści Marcel i Keaton rozdysponowali posiadane świstokliki pomiędzy wszystkich i zarządzili sprawną ewakuację. Wszyscy zaczęli znikać, zgodnie z ich oczekiwaniami, nie zostawiając po sobie żadnych rzeczy osobistych. Na samym końcu zniknęli Zakonnicy.
Dźwięk jej przyjemnego, słowiczego głosu sprawił, że Celine wstała, obróciła się szybciutko na pięcie i chwyciła poły chustki między palce, opuszczając ją w dół, na ramiona, na twarzy zaś przywołując przyjazny uśmiech. Dobrze było ją widzieć całą i zdrową. Od czasu ostatniego spotkania w półwili tkwiło dziwne drżenie, zmartwienie o tę zagubioną pośród szarego świata duszyczkę, pamiętała kilka grzybów umieszczonych w pudełeczku, do których potem dołączyły zebrane w lesie owoce... I coś ściskało od środka jej żołądek. Nie głód, a współczucie. Ona też żebrała na portowych ulicach, zarabiała tańcem, do którego prawa pozbawiono ją wraz z wyrzuceniem z baletowej firmy i la Fantasmagorii, a teraz swe odbicie widziała w niej, zbyt niewinnej i zbyt wystawionej na wszelkie niebezpieczeństwa przeznaczenia. Podłoga pod jej stopami skrzypnęła cicho.
- Przecież obiecałam, prawda? Obiecałam, że przyjdę - odparła łagodnie, kącikami ust uciekając na boki w poszerzającym się uśmiechu, szczególnie, że ten stał się odwzajemniony. Wyciągnęła więc w kierunku Anne jedną dłoń, zapraszając ją bliżej. Mogły zaszyć się wśród starych pomieszczeń i porzuconych mebli, nauczyć się dalszych słów piosenki, przekąsić coś i po prostu posiedzieć tu godzinkę czy dwie, zanim zegar zdecyduje wskazówkami, że czas powrócić do domów. Gdzie wracała panna Beddow? Droga Celine prowadziła wprost na Grimmauld Place, ale uświadomiła sobie, że tak naprawdę o swojej towarzyszce wiedziała tak niewiele... Trzeba będzie to nadrobić.
Dźwięk jej pytania powiódł jasne brwi czarownicy nieco ku górze. Fakt, jej odzienie zwracało na siebie uwagę - szczególnie to, którego na ulicach nie nosiła służbowo, jak służka prominentnego rodu, a zwykła Lovegood zatracona w kreacji pełnego gracji absurdu -, więc odruchowo spuściła spojrzenie na pomarańczowy płaszcz, przyglądając mu się przez chwilę z uwagą.
Na szczęście to nie przez jego pryzmat oceniano ją jako obywatela.
- Każdy może chodzić gdzie chce jeśli ma zarejestrowaną różdżkę, nie wiedziałaś? Musisz iść do Ministerstwa i złożyć takie długie podanie na piśmie - wyjaśniła. Sama Celine przebrnęła przez to... cóż, ledwo, chociaż rezultat okazał się owocny i dziś patrole przemierzające aleje patrzyły na nią przychylnie. Musiały. W innym wypadku przyniosłaby wstyd lady Aquili - choć fakt posiadania ojca za zimnymi kratami więzienia Tower nie ułatwiał codziennego funkcjonowania w objęciach surowej Brytanii. - Potem wyślą ci sową dokument z potwierdzeniem. Będzie tam nawet twoje zdjęcie, więc musisz się ładnie uśmiechnąć - półwila poinstruowała ją niemal siostrzanym głosem, takim, jakiego używać mogłaby starsza wobec młodszej, jeszcze niedoświadczonej i raczej niemądrej. - Ale dość, nie rozmawiajmy o tym teraz, Annie. Chodź, mam tu coś dla ciebie - Celine podeszła do pobliskiego stołu i przesunęła pożółkłe papierzyska na jego blacie, w ich miejscu ułożywszy torbę wypełnioną pożywieniem zabranym ze spiżarki rodzinnej Blacków. - Jesteś głodna? To w sumie niedużo, następnym razem postaram się wziąć więcej, ale musiałam sprawdzić, wiesz... Czy ktoś zauważy, że czegoś brakuje i będzie zły - wyznała ze wstydem pokrywającym policzki rumieńcem. Nigdy wcześniej nie kradła, ale czy to w ogóle była kradzież? Przecież do zbiorów miała swobodny dostęp, nikt niczego jej nie bronił.
- Przecież obiecałam, prawda? Obiecałam, że przyjdę - odparła łagodnie, kącikami ust uciekając na boki w poszerzającym się uśmiechu, szczególnie, że ten stał się odwzajemniony. Wyciągnęła więc w kierunku Anne jedną dłoń, zapraszając ją bliżej. Mogły zaszyć się wśród starych pomieszczeń i porzuconych mebli, nauczyć się dalszych słów piosenki, przekąsić coś i po prostu posiedzieć tu godzinkę czy dwie, zanim zegar zdecyduje wskazówkami, że czas powrócić do domów. Gdzie wracała panna Beddow? Droga Celine prowadziła wprost na Grimmauld Place, ale uświadomiła sobie, że tak naprawdę o swojej towarzyszce wiedziała tak niewiele... Trzeba będzie to nadrobić.
Dźwięk jej pytania powiódł jasne brwi czarownicy nieco ku górze. Fakt, jej odzienie zwracało na siebie uwagę - szczególnie to, którego na ulicach nie nosiła służbowo, jak służka prominentnego rodu, a zwykła Lovegood zatracona w kreacji pełnego gracji absurdu -, więc odruchowo spuściła spojrzenie na pomarańczowy płaszcz, przyglądając mu się przez chwilę z uwagą.
Na szczęście to nie przez jego pryzmat oceniano ją jako obywatela.
- Każdy może chodzić gdzie chce jeśli ma zarejestrowaną różdżkę, nie wiedziałaś? Musisz iść do Ministerstwa i złożyć takie długie podanie na piśmie - wyjaśniła. Sama Celine przebrnęła przez to... cóż, ledwo, chociaż rezultat okazał się owocny i dziś patrole przemierzające aleje patrzyły na nią przychylnie. Musiały. W innym wypadku przyniosłaby wstyd lady Aquili - choć fakt posiadania ojca za zimnymi kratami więzienia Tower nie ułatwiał codziennego funkcjonowania w objęciach surowej Brytanii. - Potem wyślą ci sową dokument z potwierdzeniem. Będzie tam nawet twoje zdjęcie, więc musisz się ładnie uśmiechnąć - półwila poinstruowała ją niemal siostrzanym głosem, takim, jakiego używać mogłaby starsza wobec młodszej, jeszcze niedoświadczonej i raczej niemądrej. - Ale dość, nie rozmawiajmy o tym teraz, Annie. Chodź, mam tu coś dla ciebie - Celine podeszła do pobliskiego stołu i przesunęła pożółkłe papierzyska na jego blacie, w ich miejscu ułożywszy torbę wypełnioną pożywieniem zabranym ze spiżarki rodzinnej Blacków. - Jesteś głodna? To w sumie niedużo, następnym razem postaram się wziąć więcej, ale musiałam sprawdzić, wiesz... Czy ktoś zauważy, że czegoś brakuje i będzie zły - wyznała ze wstydem pokrywającym policzki rumieńcem. Nigdy wcześniej nie kradła, ale czy to w ogóle była kradzież? Przecież do zbiorów miała swobodny dostęp, nikt niczego jej nie bronił.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nawet w takim brzydkim, otoczonym zewsząd kurzem miejscu, była ładna. Jak jaśniejąca wśród szarości gwiazdka; młoda Beddow zatrzymała wzrok na jej kolorowej chustce, później płaszczu, wciąż mając w pamięci jak ostatnim razem z jego kieszeni wystawały liście paproci. Mimowolne uniesienie kącików ust rozjaśniło bladą buzię, zaraz potem pokiwała głową słysząc jej słowa.
Ona też przyszła, choć doskonale wiedziała, że nie powinna. Nie powinna znów stawiać stopy w Londynie, nie powinna znów się narażać, nie powinna być tak łatwowierna.
Ale przecież Celine nie mogła być kimś ze złymi zamiarami; choć znała tylko jej imię, nic więcej, nic mniej, o ile nie liczyć zbierania jagód i malin, była niemalże pewna, że przypadkowo spotkana dziewczyna nie mogła być kimś złym.
Uśmiechnęła się nieco śmielej, zaraz potem sięgając po wyciągniętą w jej stronę dłoń. Może właśnie takie spotkania, całkowicie przypadkowe i niemal abstrakcyjne, zmieniały jej życie najbardziej? Kolejne słowa blondwłosej dziewczyny, która teraz przyglądała się jaskrawej barwie swojego płaszcza – choć wyraziste odzienie, które wybierała, było tylko częścią wątpliwości Anne co do anonimowości i swobody w Londynie – sprawiły, że na moment przegryzła dolną wargę.
– Ach, tak, rejestracja różdżki... – wymamrotała, przytakując głową, gdzieś w środku jednak czując cień niepokoju. Nie mogła jej o tym mówić; przecież łamała prawo, wałęsając się po nowym mieście bez odpowiedniego papierka.
– Tak, tak, wiem, wiem – powtórzyła zaraz potem, w tonie takim, jakby doskonale znała ministerskie procedury, a cały proces składania dokumentu miała już dawno za sobą, choć tak naprawdę nigdy nie widziała świstka papieru na oczy.
Całe szczęście Celine zdecydowała się nie kontynuować dość niewygodnego tematu, co Beddow przyjęła z wyraźną ulgą. Przeszła wraz z nią w kierunku stołu, a kiedy ten przyjął na blat ciężar wyjmowanego pożywienia, zamrugała, nieco zaskoczona.
Kolejne pytanie, kolejne braki w odpowiedziach; kim tak naprawdę była, dysponując taką ilością jedzenia? Przechadzając się tak pewnym krokiem po miejskich uliczkach?
– Och, ojej – wypowiedziała z ciężkim westchnięciem, nie zastanawiając się długo i decydując się skorzystać z tego, co zaofiarowała jej towarzyszka; dłonie pochwyciły bochenek chleba, urywając z niego większy kawałek, który od razu zaczęła jeść – Dziękuję, umieram z głodu – wypowiedziała z pełną buzią, dopiero po chwili rejestrując sens słów dziewczyny. Brwi zmarszczyły się nieco, ale powoli pokiwała głową. Wybrała wolny koniec stołu i podciągając się nieco, usiadła na jego blacie, nogami machając w powietrzu nad podłożem.
– Ktoś? Kto taki? – zapytała ciekawie, być może z nutą troski i niepokoju – I, och.... trafiłaś do domu, ostatnim razem? Mówiłaś, że spieszysz się do pracy – wspomnienie z lasu między jednym a drugim kęsem chleba – Zdążyłaś? Nie miałaś kłopotów?
Ona też przyszła, choć doskonale wiedziała, że nie powinna. Nie powinna znów stawiać stopy w Londynie, nie powinna znów się narażać, nie powinna być tak łatwowierna.
Ale przecież Celine nie mogła być kimś ze złymi zamiarami; choć znała tylko jej imię, nic więcej, nic mniej, o ile nie liczyć zbierania jagód i malin, była niemalże pewna, że przypadkowo spotkana dziewczyna nie mogła być kimś złym.
Uśmiechnęła się nieco śmielej, zaraz potem sięgając po wyciągniętą w jej stronę dłoń. Może właśnie takie spotkania, całkowicie przypadkowe i niemal abstrakcyjne, zmieniały jej życie najbardziej? Kolejne słowa blondwłosej dziewczyny, która teraz przyglądała się jaskrawej barwie swojego płaszcza – choć wyraziste odzienie, które wybierała, było tylko częścią wątpliwości Anne co do anonimowości i swobody w Londynie – sprawiły, że na moment przegryzła dolną wargę.
– Ach, tak, rejestracja różdżki... – wymamrotała, przytakując głową, gdzieś w środku jednak czując cień niepokoju. Nie mogła jej o tym mówić; przecież łamała prawo, wałęsając się po nowym mieście bez odpowiedniego papierka.
– Tak, tak, wiem, wiem – powtórzyła zaraz potem, w tonie takim, jakby doskonale znała ministerskie procedury, a cały proces składania dokumentu miała już dawno za sobą, choć tak naprawdę nigdy nie widziała świstka papieru na oczy.
Całe szczęście Celine zdecydowała się nie kontynuować dość niewygodnego tematu, co Beddow przyjęła z wyraźną ulgą. Przeszła wraz z nią w kierunku stołu, a kiedy ten przyjął na blat ciężar wyjmowanego pożywienia, zamrugała, nieco zaskoczona.
Kolejne pytanie, kolejne braki w odpowiedziach; kim tak naprawdę była, dysponując taką ilością jedzenia? Przechadzając się tak pewnym krokiem po miejskich uliczkach?
– Och, ojej – wypowiedziała z ciężkim westchnięciem, nie zastanawiając się długo i decydując się skorzystać z tego, co zaofiarowała jej towarzyszka; dłonie pochwyciły bochenek chleba, urywając z niego większy kawałek, który od razu zaczęła jeść – Dziękuję, umieram z głodu – wypowiedziała z pełną buzią, dopiero po chwili rejestrując sens słów dziewczyny. Brwi zmarszczyły się nieco, ale powoli pokiwała głową. Wybrała wolny koniec stołu i podciągając się nieco, usiadła na jego blacie, nogami machając w powietrzu nad podłożem.
– Ktoś? Kto taki? – zapytała ciekawie, być może z nutą troski i niepokoju – I, och.... trafiłaś do domu, ostatnim razem? Mówiłaś, że spieszysz się do pracy – wspomnienie z lasu między jednym a drugim kęsem chleba – Zdążyłaś? Nie miałaś kłopotów?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słowa Anne, choć kłamliwe, przekonały Celine, że o rejestracji różdżek rzeczywiście wiedziała wystarczająco i pewnie nawet miała już to za sobą, choć otrzymanie stosownego dokumentu od daty złożenia podania trochę trwało. Może po prostu wciąż czekała na swoje potwierdzenie? Nieważne, istotnym było jedynie to, że najwyraźniej ze strony Ministerstwa Beddow nic nie groziło, bo gdyby było inaczej, półwila z pewnością byłaby tym głęboko zaniepokojona. Wiedziała przecież, że ustrój może skazywać chyba dobrych ludzi, jeżeli miał takie pragnienie... Wielu opowiadało się ostatnio za niewinnością jej ojca, choć nie znało nawet szczegółów sprawy, nie czytało akt, ale to pokrzepiało jej serce i dodawało wiary, że może naprawdę był tym samym człowiekiem, którego znała przez całe swoje dzieciństwo. Dobrym, łagodnym i idealistycznym.
Z uśmiechem przyglądała się Annie gdy ta łapczywie oderwała kawałek bochenka i zaczęła pałaszować. O świeży chleb też nie było teraz tak łatwo, widziała, że przez brak dostaw zamykało się ostatnio sporo piekarni, szczególnie tych mniejszych, umiejscowionych wśród zawiłości portowych uliczek. Dobrze, że przynajmniej udało jej się to wszystko tu przytachać. Oby tylko nikt z Grimmauld Place nie zorientował się w nieznacznych brakach w spiżarce, byłoby jej przecież tak trudno się z tego wytłumaczyć. Nie chciała kraść, a jedynie pomóc. I czasem w imię pomocy robiło się rzeczy złe.
- Nie masz na co dzień co jeść? - spytała zmartwiona. Wszystkim było ciężko, a Annie była taka młoda, chyba taka w tym wszystkim zagubiona - zupełnie jak sama Celine jeszcze przed kilkoma miesiącami, kiedy wylądowała na ulicy z niczym, bez dachu nad głową i bez pieniędzy. - Te rzeczy powinny starczyć na jakiś czas. Postaram się znów ci pomóc, Annie, kiedy ci zabraknie, ale nie wiem... No wiesz, kiedy mi się to uda - przyznała cicho, zakłopotana i wyraźnie tą myślą zasmucona. Obawiała się reakcji na Grimmauld Place, jeśli takowa się pojawi, obawiała się rozczarowania w oczach lady Aquili i pełnych pogardy oczu pozostałych służących, które już teraz musiały śmiać się z niej pod nosami. - Moi pracodawcy to bardzo... sprawiedliwi ludzie - odpowiedziała na jej pytanie. Na tyle sprawiedliwi, by z równym zaangażowaniem nagradzać, jak i karać, zależnie od zasługi lub przewinienia. Celine doświadczyła tego już na własnej skórze i nie chciała kar powtarzać. Ten policzek z wieczornych odwiedzin w sypialni lady Aquili kończącej kąpiel w mugolskiej krwi wciąż bolał, teraz jedynie fantomowo, a obraz powracał przed oczy w sennych koszmarach najczęściej wtedy, kiedy ciało smagała narkotyczna potrzeba.
- Nie miałam - zapewniła po chwili miękko i rozejrzała się dookoła. Pod ścianą stało kilka podejrzanie wyglądających krzeseł, ale Celine była na tyle zmęczona po całym dniu bieganiny, że podeszła do jednego z nich i przysunęła siedzenie bliżej miejsca ich małego poczęstunku, siadając nań ostrożnie. Dobrze, nie zarwało się. - A ty? Nie wiem nawet dokąd miałaś wrócić. Powiesz mi coś o sobie, Annie? I, och, o twoim bracie też? Mówiłaś, że go szukasz, znalazłaś go już? - podpytywała ciekawie, ale głosem nienachalnym, sugerującym jedynie, że na żadne z pytań dziewczyna w sumie nie musiała odpowiadać jeśli nie czuła się na siłach.
Z uśmiechem przyglądała się Annie gdy ta łapczywie oderwała kawałek bochenka i zaczęła pałaszować. O świeży chleb też nie było teraz tak łatwo, widziała, że przez brak dostaw zamykało się ostatnio sporo piekarni, szczególnie tych mniejszych, umiejscowionych wśród zawiłości portowych uliczek. Dobrze, że przynajmniej udało jej się to wszystko tu przytachać. Oby tylko nikt z Grimmauld Place nie zorientował się w nieznacznych brakach w spiżarce, byłoby jej przecież tak trudno się z tego wytłumaczyć. Nie chciała kraść, a jedynie pomóc. I czasem w imię pomocy robiło się rzeczy złe.
- Nie masz na co dzień co jeść? - spytała zmartwiona. Wszystkim było ciężko, a Annie była taka młoda, chyba taka w tym wszystkim zagubiona - zupełnie jak sama Celine jeszcze przed kilkoma miesiącami, kiedy wylądowała na ulicy z niczym, bez dachu nad głową i bez pieniędzy. - Te rzeczy powinny starczyć na jakiś czas. Postaram się znów ci pomóc, Annie, kiedy ci zabraknie, ale nie wiem... No wiesz, kiedy mi się to uda - przyznała cicho, zakłopotana i wyraźnie tą myślą zasmucona. Obawiała się reakcji na Grimmauld Place, jeśli takowa się pojawi, obawiała się rozczarowania w oczach lady Aquili i pełnych pogardy oczu pozostałych służących, które już teraz musiały śmiać się z niej pod nosami. - Moi pracodawcy to bardzo... sprawiedliwi ludzie - odpowiedziała na jej pytanie. Na tyle sprawiedliwi, by z równym zaangażowaniem nagradzać, jak i karać, zależnie od zasługi lub przewinienia. Celine doświadczyła tego już na własnej skórze i nie chciała kar powtarzać. Ten policzek z wieczornych odwiedzin w sypialni lady Aquili kończącej kąpiel w mugolskiej krwi wciąż bolał, teraz jedynie fantomowo, a obraz powracał przed oczy w sennych koszmarach najczęściej wtedy, kiedy ciało smagała narkotyczna potrzeba.
- Nie miałam - zapewniła po chwili miękko i rozejrzała się dookoła. Pod ścianą stało kilka podejrzanie wyglądających krzeseł, ale Celine była na tyle zmęczona po całym dniu bieganiny, że podeszła do jednego z nich i przysunęła siedzenie bliżej miejsca ich małego poczęstunku, siadając nań ostrożnie. Dobrze, nie zarwało się. - A ty? Nie wiem nawet dokąd miałaś wrócić. Powiesz mi coś o sobie, Annie? I, och, o twoim bracie też? Mówiłaś, że go szukasz, znalazłaś go już? - podpytywała ciekawie, ale głosem nienachalnym, sugerującym jedynie, że na żadne z pytań dziewczyna w sumie nie musiała odpowiadać jeśli nie czuła się na siłach.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ustrój, prawo, spisane zasady i krążące w rzeczywistości powinności – znała je bardzo pobieżnie, było czymś z czego istnienia zdawała sobie sprawę, ale wciąż traktowała jako jakiś suchy, obcy fakt z boku; teraz, kiedy wszystko to, czym była, mogło przysporzyć jej problemów, coś takiego jak funkcjonowanie zgodnie z istniejącą polityką wydawało się czymś szalenie nieistotnym, abstrakcyjnym.
Jedna z dłoni zacisnęła się na krańcu blatu stołu, na którym przysiadła, druga wciąż dzierżyła kawałek chleba. Niedługo później Anne sięgnęła także po odrobinę twarogu, nieco brudząc jego konsystencją palce i obszar skóry obok warg, ale to było ostatnim czym przejmował się człowiek o brzuchu bolącym z głodu.
– A to zależy – od miejsca, od jej własnych chęci, od ludzi, których spotyka na drodze – Mam jakieś...swoje zapasy, na czarną godzinę – przyznała, bo faktycznie nieco pożywienia znalazło się w odmętach torby potraktowanej odpowiednim zaklęciem, by pomieściła wszystko to, co aktualnie stanowiło cały dobytek panny Beddow – Czasem jest tego więcej, czasem mniej – doprecyzowała, choć tak naprawdę nie mówiło to niczego konkretnego. Skinięcie głową i nieco zawstydzony uśmiech były kontynuacją podziękowań. Na razie zostawiła podarowane smakołyki na blacie, w końcu Celine mogła również być głodna.
– A czym oni się zajmują? Kto to? U kogo pracujesz? – zapytała wprost, spoglądając jak dziewczyna zajmuje miejsce na jednym z krzeseł. Machając w powietrzu nogami zastanawiała się, kim tak naprawdę mogła być, ona, w kolorowym płaszczu, z jasnymi pasmami włosów i tą specyficzną aurą wokół. Gdyby była młodsza, zapewne przyrównałaby ją do anioła, takiego z książeczki czy nawet ilustrowanej Biblii dla dzieci.
– Och, ja... cóż – zaczęła, nieco niezrozumiale przez zalegający w buzi chleb; kilka gryzów później pozbyła się tej drobnej niedogodności, wzruszając nieco ramionami i podnosząc spojrzenie na swoją towarzyszkę. Dokąd miała wrócić, dokąd iść, po co i dlaczego? Zestawy pytań i gotowe, złączone ze sobą niepewności; chyba sama chciałaby znać odpowiedzi na wszystkie te pytania.
– Chodzę to tu, to tam, wędruję, o ile to można tak nazwać – wyznała dość łagodnie, choć niepewność w głosie chciała przedrzeć się na przód, wybrzmieć w zgłoskach. Jakoś dziwacznie było się przyznać do bycia po prostu bezdomnym. Bezdomnym, bezcelowym, zagubionym.
– Jestem z Londynu, ale... nie mieszkam już tutaj – bo tamten świat zniknął? Bo gruzowisko powstało w miejscu, w którym niegdyś stał jej dom, obskurny sierociniec?
– I chodziłam do Hogwartu – fakt, że nie wróciła na ostatni rok mogła przecież przemilczeć, prawda? – Do Gryffindoru – doprecyzowała, choć ów informacja nie wydawała się dla niej szalenie ważna; chyba kojarzyłaby Celine ze szkolnych korytarzy, gdyby dzieliły ze sobą zamek?
– A mój brat.... no, nie. Nie znalazłam go, jeszcze – jeszcze nie, jeszcze nie teraz, może nawet nie jutro. Powoli kończyły jej się pomysły, kończyły ewentualne poszlaki i przede wszystkim siły na to, by znaleźć kolejny trop, który mógłby doprowadzić ją do Petera.
Jedna z dłoni zacisnęła się na krańcu blatu stołu, na którym przysiadła, druga wciąż dzierżyła kawałek chleba. Niedługo później Anne sięgnęła także po odrobinę twarogu, nieco brudząc jego konsystencją palce i obszar skóry obok warg, ale to było ostatnim czym przejmował się człowiek o brzuchu bolącym z głodu.
– A to zależy – od miejsca, od jej własnych chęci, od ludzi, których spotyka na drodze – Mam jakieś...swoje zapasy, na czarną godzinę – przyznała, bo faktycznie nieco pożywienia znalazło się w odmętach torby potraktowanej odpowiednim zaklęciem, by pomieściła wszystko to, co aktualnie stanowiło cały dobytek panny Beddow – Czasem jest tego więcej, czasem mniej – doprecyzowała, choć tak naprawdę nie mówiło to niczego konkretnego. Skinięcie głową i nieco zawstydzony uśmiech były kontynuacją podziękowań. Na razie zostawiła podarowane smakołyki na blacie, w końcu Celine mogła również być głodna.
– A czym oni się zajmują? Kto to? U kogo pracujesz? – zapytała wprost, spoglądając jak dziewczyna zajmuje miejsce na jednym z krzeseł. Machając w powietrzu nogami zastanawiała się, kim tak naprawdę mogła być, ona, w kolorowym płaszczu, z jasnymi pasmami włosów i tą specyficzną aurą wokół. Gdyby była młodsza, zapewne przyrównałaby ją do anioła, takiego z książeczki czy nawet ilustrowanej Biblii dla dzieci.
– Och, ja... cóż – zaczęła, nieco niezrozumiale przez zalegający w buzi chleb; kilka gryzów później pozbyła się tej drobnej niedogodności, wzruszając nieco ramionami i podnosząc spojrzenie na swoją towarzyszkę. Dokąd miała wrócić, dokąd iść, po co i dlaczego? Zestawy pytań i gotowe, złączone ze sobą niepewności; chyba sama chciałaby znać odpowiedzi na wszystkie te pytania.
– Chodzę to tu, to tam, wędruję, o ile to można tak nazwać – wyznała dość łagodnie, choć niepewność w głosie chciała przedrzeć się na przód, wybrzmieć w zgłoskach. Jakoś dziwacznie było się przyznać do bycia po prostu bezdomnym. Bezdomnym, bezcelowym, zagubionym.
– Jestem z Londynu, ale... nie mieszkam już tutaj – bo tamten świat zniknął? Bo gruzowisko powstało w miejscu, w którym niegdyś stał jej dom, obskurny sierociniec?
– I chodziłam do Hogwartu – fakt, że nie wróciła na ostatni rok mogła przecież przemilczeć, prawda? – Do Gryffindoru – doprecyzowała, choć ów informacja nie wydawała się dla niej szalenie ważna; chyba kojarzyłaby Celine ze szkolnych korytarzy, gdyby dzieliły ze sobą zamek?
– A mój brat.... no, nie. Nie znalazłam go, jeszcze – jeszcze nie, jeszcze nie teraz, może nawet nie jutro. Powoli kończyły jej się pomysły, kończyły ewentualne poszlaki i przede wszystkim siły na to, by znaleźć kolejny trop, który mógłby doprowadzić ją do Petera.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niedopowiedzenia zachęcały do snucia własnych historii. Dlaczego Anne raz jedzenie miała, raz nie? Czy naprawdę nikt poza bratem nie roztaczał nad nią ochronnego skrzydła, nie pomagał przetrwać zimy, jaka zapowiadała się na surową? Zmartwiona ekspresja nie opuszczała twarzy Celine kiedy przysłuchiwała się jej wyjaśnieniom, raz po raz delikatnie kiwając głową w rozumieniu. Ale nie rozumiała. Dlaczego świat tak niesprawiedliwie obchodził się z tymi, którzy byli dobrzy? Łagodni? Uczciwi? Co prawda nie wiedziała na temat tej istotki zbyt wiele, ale otaczająca ją mgiełka empatii i serdeczności sugerowała, że daleko było jej do złoczyńcy - zatem los nie powinien karać jej nie tylko utratą najbliższej, chyba najukochańszej osoby, a poprowadzić tam, gdzie było ciepło i bezpiecznie. Półwila westchnęła cicho pod nosem.
- Ale nie głodujesz? Zjedz jeszcze - zachęciła ją z delikatnym uśmiechem na widok palca usmarowanego w twarogu. Jej własny żołądek był już pełen, a jego zawartość wyjątkowo nie podchodziła do gardła; stare nawyki ciągnęły się za nią jak cień, jednak od czasu zamieszkania na Grimmauld Place Celine starała się z nimi walczyć, wypierać, powtarzać sobie uparcie, że wszystko wokół niej było już dobrze, że nadszedł dla niej spokojny czas. Że pod ich protekcją nic jej nie groziło. Może poza utraconym marzeniem i zdeptaną przyszłością doskonałej w swej sztuce baletnicy. - Co lubisz najbardziej? Ja chyba... Chyba pomarańcze, mandarynki, chociaż ostatnio ciężko mi znaleźć jakieś po normalnej cenie. Wszyscy na targach chcą za nie tak bardzo dużo - pokręciła lekko głową i zasmuciła się na wspomnienie nieudanych prób zakupu owoców; u Blacków zarabiała dobre pieniądze, ale nawet one nie wystarczyły, by dostać świeże, soczyste pomarańcze - a to znaczyło, że świat oszalał.
- To szlachetnie urodzeni ludzie - wyjaśniła, nieskłonna jednak podawać nazwiska. To mogło okazać się niebezpieczne, co jeśli były teraz podsłuchiwane przez członków tej organizacji, Zakonu Feniksa? Podobno czaili się w cieniach i napadali samotnych obywateli, torturując, jeśli ci odmawiali dołączenia w ich szeregi; tak Celine słyszała na londyńskich uliczkach, drżąc ze strachu przed aktem podobnego barbarzyństwa względem drugiego człowieka. - Pani, u której służę, zajmuje się badaniem historii, jest bardzo mądra. To chyba najmądrzejsza kobieta jaką znam - przyznała w zadumie. Kto inny mógłby konkurować z Aquilą? Jej wykształcenie było nienaganne, posiadane wiadomości imponujące, na tyle, że w jej obecności półwila często wstydziła się w ogóle otworzyć usta i odezwać.
Następne słowa Annie sprawiły, że Celine pochyliła się lekko do przodu i zakryła usta dłonią, zdumiona, poruszona. Jak to wędruję? Cały czas? A zatem miała rację, czuła podskórnie, że łączyła je podobna nić kwaśnego przeznaczenia, już od pierwszego spojrzenia w te smutne oczy.
- A gdzie teraz mieszkasz? Bo mieszkasz gdzieś, prawda? Och, powiedz, że masz kąt do spania, w którym jest ciepło i nie ma karaluchów - jęknęła smutno, wyraźnie przejęta losem Beddow. Zawsze mogła poprosić swoich Parszywych przyjaciół o zaopiekowanie się tą dziewuszką jak kiedyś zaopiekowano się nią samą, ale oni również mieli niewiele, odejmując sobie od ust by wykarmić całą portową rodzinę. Nie miała nawet lovegoodowskiego domu rodzinnego, do którego mogłaby ofiarować jej klucz. - Gryffindor to chyba coś jak Gryfy w Beauxbatons? - Celine zmarszczyła brwi, ale nie zatrzymywała się przy tym zbyt długo, niemal bezzwłocznie ciągnąc rozmowę dalej. Nie miała za dużo czasu na przesiadywanie z Beddow, obowiązki gnały dalej, a szkoda. Gdyby tylko mogła, spędziłaby z nią cały dzień. - Opowiesz mi o nim? Jak się nazywa, gdzie znikł, kiedy ostatnio go widziałaś, Annie? Może ktoś z rodziny, u której pracuję mógłby pomóc - zaoferowała; sama nie posiadała koneksji zdolnych rozwiązań sprawę zaginięcia młodzieńca, ale Blackowie prężnie działali w Ministerstwie, niewykluczone zatem, że w wolnej chwili zechcieliby okazać jej uprzejmość.
- Ale nie głodujesz? Zjedz jeszcze - zachęciła ją z delikatnym uśmiechem na widok palca usmarowanego w twarogu. Jej własny żołądek był już pełen, a jego zawartość wyjątkowo nie podchodziła do gardła; stare nawyki ciągnęły się za nią jak cień, jednak od czasu zamieszkania na Grimmauld Place Celine starała się z nimi walczyć, wypierać, powtarzać sobie uparcie, że wszystko wokół niej było już dobrze, że nadszedł dla niej spokojny czas. Że pod ich protekcją nic jej nie groziło. Może poza utraconym marzeniem i zdeptaną przyszłością doskonałej w swej sztuce baletnicy. - Co lubisz najbardziej? Ja chyba... Chyba pomarańcze, mandarynki, chociaż ostatnio ciężko mi znaleźć jakieś po normalnej cenie. Wszyscy na targach chcą za nie tak bardzo dużo - pokręciła lekko głową i zasmuciła się na wspomnienie nieudanych prób zakupu owoców; u Blacków zarabiała dobre pieniądze, ale nawet one nie wystarczyły, by dostać świeże, soczyste pomarańcze - a to znaczyło, że świat oszalał.
- To szlachetnie urodzeni ludzie - wyjaśniła, nieskłonna jednak podawać nazwiska. To mogło okazać się niebezpieczne, co jeśli były teraz podsłuchiwane przez członków tej organizacji, Zakonu Feniksa? Podobno czaili się w cieniach i napadali samotnych obywateli, torturując, jeśli ci odmawiali dołączenia w ich szeregi; tak Celine słyszała na londyńskich uliczkach, drżąc ze strachu przed aktem podobnego barbarzyństwa względem drugiego człowieka. - Pani, u której służę, zajmuje się badaniem historii, jest bardzo mądra. To chyba najmądrzejsza kobieta jaką znam - przyznała w zadumie. Kto inny mógłby konkurować z Aquilą? Jej wykształcenie było nienaganne, posiadane wiadomości imponujące, na tyle, że w jej obecności półwila często wstydziła się w ogóle otworzyć usta i odezwać.
Następne słowa Annie sprawiły, że Celine pochyliła się lekko do przodu i zakryła usta dłonią, zdumiona, poruszona. Jak to wędruję? Cały czas? A zatem miała rację, czuła podskórnie, że łączyła je podobna nić kwaśnego przeznaczenia, już od pierwszego spojrzenia w te smutne oczy.
- A gdzie teraz mieszkasz? Bo mieszkasz gdzieś, prawda? Och, powiedz, że masz kąt do spania, w którym jest ciepło i nie ma karaluchów - jęknęła smutno, wyraźnie przejęta losem Beddow. Zawsze mogła poprosić swoich Parszywych przyjaciół o zaopiekowanie się tą dziewuszką jak kiedyś zaopiekowano się nią samą, ale oni również mieli niewiele, odejmując sobie od ust by wykarmić całą portową rodzinę. Nie miała nawet lovegoodowskiego domu rodzinnego, do którego mogłaby ofiarować jej klucz. - Gryffindor to chyba coś jak Gryfy w Beauxbatons? - Celine zmarszczyła brwi, ale nie zatrzymywała się przy tym zbyt długo, niemal bezzwłocznie ciągnąc rozmowę dalej. Nie miała za dużo czasu na przesiadywanie z Beddow, obowiązki gnały dalej, a szkoda. Gdyby tylko mogła, spędziłaby z nią cały dzień. - Opowiesz mi o nim? Jak się nazywa, gdzie znikł, kiedy ostatnio go widziałaś, Annie? Może ktoś z rodziny, u której pracuję mógłby pomóc - zaoferowała; sama nie posiadała koneksji zdolnych rozwiązań sprawę zaginięcia młodzieńca, ale Blackowie prężnie działali w Ministerstwie, niewykluczone zatem, że w wolnej chwili zechcieliby okazać jej uprzejmość.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ona patrzyła na to wszystko odrobinę inaczej.
Odbierała świat inaczej, patrzyła na niego spod innych kątów; nigdy nie miała rodziny, nigdy nie miała domu, nigdy nie miała bezinteresownej troski – tylko Petera, potrzebę bycia posłuszną wśród surowych murów sierocińca, bo tylko posłuszne – posłuszne, ciche, grzeczne i pobożne – dzieci dostawały dokładkę obiadu bądź większą porcję deseru. Tylko takie mogły dłużej bawić się na dworze, miały dostęp do nowych gier planszowych i dostaw w biblioteczce, choć lektury zwykle były nudne, ciągle o tym samym. Nie myślała nawet o dniu, w którym faktycznie miałaby – mieliby – trafić pod dach jakiejś dobrej rodziny; mieli przecież własną, spoczywającą na cmentarzu, ale była ich. Nie chciała żadnej innej.
– Nie, nie – rzuciła prędko na pytanie, odrobinę kłopotliwe; bo przecież nie głodowała, prawda? Były dni, kiedy faktycznie bardziej burczało jej w brzuchu, ale wcale nie aż tak często – Najbardziej? Chyba czekoladę, ale powoli zapominam jak ona smakuje – wyznała nieco rozbawiona, wzruszając ramionami. Po raz pierwszy spróbowała jej w Hogwarcie, podczas zimowych świąt. Była towarem niemal luksusowym, tak jak pomarańcze, o których mówiła Celine, czy inne egzotyczne owoce; teraz niemalże nieosiągalnym, pomijając oczywisty fakt nieposiadania pieniędzy.
– Jabłka też są w porządku, albo świeży chleb ze szklanką mleka – pamiętała dni, kiedy faktycznie miała możliwość jeść w taki sposób. Dni, w których nie chodziła głodna, nie myślała nad jedzeniem, a raczej potrzebą jego zdobycia.
Teraz świat wyglądał zupełnie inaczej – być może gdyby została w Hogwarcie, wcale wszystko nie wyglądałoby tak trudno? Może wcale nie było tam tak niebezpiecznie?
Mogła gdybać, ale tak czy siak, nie wróciłaby do szkoły, nie wiedząc gdzie jest Peter.
– Och, ojej – wyrzuciła z siebie jedynie, marszcząc nieco brwi i przyglądając się blondynce. Szlachcice z reguły nie kojarzyli jej się dobrze; ładne ubrania i brzydkie słowa na ustach, choć nigdy nie wulgarne. Elegancki chód i niechęć w spojrzeniu. I ta nuda, okropna, wielka, ogromniasta nuda. Powoli, odrobinę niepewnie pokiwała głową na słowa swojej towarzyszki. Może faktycznie jej szefowa była mądra.
Coś tak pozornie codziennego uskoczyło jednak w bok zmartwień, kiedy rozmowa zeszła na tory podstawowych potrzeb; wsuwając ostatni kawałek chleba do buzi, mruknęła przeciągle, nader prędko decydując się na przytaknięcie, energiczne i zapewniające, choć wcale pewna przecież nie była.
– Taaaaak, to znaczy, no... mniej więcej – raz spała tu, raz spała tam; raz faktycznie było to bezpieczne miejsce, a raz na wpół zawalony budynek. Pod gołym niebem raczej unikała zasypiania; robiło się coraz zimniej, a ostatnie czego jej brakowało to zmartwienia spowodowane przeziębieniem. Ale potrafiła sobie poradzić. Jakoś.
Gryfy z Bą... czymkolwiek była nazwa, którą wypowiedziała dziewczyna, spotkały się z delikatnym wzruszeniem ramion; później jej towarzyszka zaczęła pytać dalej, więc Annie porzuciła rozmyślania nad Gryffindorem.
– Peter – odpowiedziała wpierw, machając nogami w powietrzu, w międzyczasie oblizując brudne od twarogu palce – Latem, w Londynie, w czerwcu, albo już lipcu? – wyznała, w słowa wplatając ciche westchnięcie. Minęło już trochę czasu, trochę dużo, za dużo.
– Och, ja nie wiem, mój brat, my... nie mamy zbyt wiele wspólnego z arystokracją – wypuściła, skonfundowanie prędko przeobrażając w nerwowy uśmiech – Peter raczej nie lubi... wysoko urodzonych – pamiętała jak zawsze wypowiadał te dziwne, zabawne nazwy na określenie lady i lordów, których ona początkowo próbowała bronić, a finalnie wtórowała mu śmiechem – Nie mamy rodziców, więc ich też nie mogą znać twoi... pracodawcy – z drugiej strony, jeśli ona sama była służącą, może byli tam też inni? Tacy, którzy byli bliżej niej samej, chociażby statusem?
– Wiesz, my chyba po prostu... tak jak ci mówiłam – rozdzieliliśmy się – oświadczyła, z całą pewnością jaką tylko mogła wykrzesać w sobie nastoletnia dziewczynka – Ale nie odzywa się dłużej, niż zwykle, nigdy nie milczał tak długo. A mnie nudzi się samej – niepokój i desperację łatwo było ubrać w niedojrzałe bolączki, choć wyraźnie smutne spojrzenie przeczyło chcącym brzmieć pewnie słowom – Ale możesz zapytać o niego, jeśli to nie problem – swoich pracodawców, znajomych, kogokolwiek; w końcu musiała trafić przecież na kogoś, kto wiedział cokolwiek.
– Peter. Beddow, Peter Beddow, to nasze nazwisko.
Odbierała świat inaczej, patrzyła na niego spod innych kątów; nigdy nie miała rodziny, nigdy nie miała domu, nigdy nie miała bezinteresownej troski – tylko Petera, potrzebę bycia posłuszną wśród surowych murów sierocińca, bo tylko posłuszne – posłuszne, ciche, grzeczne i pobożne – dzieci dostawały dokładkę obiadu bądź większą porcję deseru. Tylko takie mogły dłużej bawić się na dworze, miały dostęp do nowych gier planszowych i dostaw w biblioteczce, choć lektury zwykle były nudne, ciągle o tym samym. Nie myślała nawet o dniu, w którym faktycznie miałaby – mieliby – trafić pod dach jakiejś dobrej rodziny; mieli przecież własną, spoczywającą na cmentarzu, ale była ich. Nie chciała żadnej innej.
– Nie, nie – rzuciła prędko na pytanie, odrobinę kłopotliwe; bo przecież nie głodowała, prawda? Były dni, kiedy faktycznie bardziej burczało jej w brzuchu, ale wcale nie aż tak często – Najbardziej? Chyba czekoladę, ale powoli zapominam jak ona smakuje – wyznała nieco rozbawiona, wzruszając ramionami. Po raz pierwszy spróbowała jej w Hogwarcie, podczas zimowych świąt. Była towarem niemal luksusowym, tak jak pomarańcze, o których mówiła Celine, czy inne egzotyczne owoce; teraz niemalże nieosiągalnym, pomijając oczywisty fakt nieposiadania pieniędzy.
– Jabłka też są w porządku, albo świeży chleb ze szklanką mleka – pamiętała dni, kiedy faktycznie miała możliwość jeść w taki sposób. Dni, w których nie chodziła głodna, nie myślała nad jedzeniem, a raczej potrzebą jego zdobycia.
Teraz świat wyglądał zupełnie inaczej – być może gdyby została w Hogwarcie, wcale wszystko nie wyglądałoby tak trudno? Może wcale nie było tam tak niebezpiecznie?
Mogła gdybać, ale tak czy siak, nie wróciłaby do szkoły, nie wiedząc gdzie jest Peter.
– Och, ojej – wyrzuciła z siebie jedynie, marszcząc nieco brwi i przyglądając się blondynce. Szlachcice z reguły nie kojarzyli jej się dobrze; ładne ubrania i brzydkie słowa na ustach, choć nigdy nie wulgarne. Elegancki chód i niechęć w spojrzeniu. I ta nuda, okropna, wielka, ogromniasta nuda. Powoli, odrobinę niepewnie pokiwała głową na słowa swojej towarzyszki. Może faktycznie jej szefowa była mądra.
Coś tak pozornie codziennego uskoczyło jednak w bok zmartwień, kiedy rozmowa zeszła na tory podstawowych potrzeb; wsuwając ostatni kawałek chleba do buzi, mruknęła przeciągle, nader prędko decydując się na przytaknięcie, energiczne i zapewniające, choć wcale pewna przecież nie była.
– Taaaaak, to znaczy, no... mniej więcej – raz spała tu, raz spała tam; raz faktycznie było to bezpieczne miejsce, a raz na wpół zawalony budynek. Pod gołym niebem raczej unikała zasypiania; robiło się coraz zimniej, a ostatnie czego jej brakowało to zmartwienia spowodowane przeziębieniem. Ale potrafiła sobie poradzić. Jakoś.
Gryfy z Bą... czymkolwiek była nazwa, którą wypowiedziała dziewczyna, spotkały się z delikatnym wzruszeniem ramion; później jej towarzyszka zaczęła pytać dalej, więc Annie porzuciła rozmyślania nad Gryffindorem.
– Peter – odpowiedziała wpierw, machając nogami w powietrzu, w międzyczasie oblizując brudne od twarogu palce – Latem, w Londynie, w czerwcu, albo już lipcu? – wyznała, w słowa wplatając ciche westchnięcie. Minęło już trochę czasu, trochę dużo, za dużo.
– Och, ja nie wiem, mój brat, my... nie mamy zbyt wiele wspólnego z arystokracją – wypuściła, skonfundowanie prędko przeobrażając w nerwowy uśmiech – Peter raczej nie lubi... wysoko urodzonych – pamiętała jak zawsze wypowiadał te dziwne, zabawne nazwy na określenie lady i lordów, których ona początkowo próbowała bronić, a finalnie wtórowała mu śmiechem – Nie mamy rodziców, więc ich też nie mogą znać twoi... pracodawcy – z drugiej strony, jeśli ona sama była służącą, może byli tam też inni? Tacy, którzy byli bliżej niej samej, chociażby statusem?
– Wiesz, my chyba po prostu... tak jak ci mówiłam – rozdzieliliśmy się – oświadczyła, z całą pewnością jaką tylko mogła wykrzesać w sobie nastoletnia dziewczynka – Ale nie odzywa się dłużej, niż zwykle, nigdy nie milczał tak długo. A mnie nudzi się samej – niepokój i desperację łatwo było ubrać w niedojrzałe bolączki, choć wyraźnie smutne spojrzenie przeczyło chcącym brzmieć pewnie słowom – Ale możesz zapytać o niego, jeśli to nie problem – swoich pracodawców, znajomych, kogokolwiek; w końcu musiała trafić przecież na kogoś, kto wiedział cokolwiek.
– Peter. Beddow, Peter Beddow, to nasze nazwisko.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Opuszczona chata
Szybka odpowiedź