Opuszczona chata
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona chata
Na północ od Londynu znajduje się opuszczona chata, należąca niegdyś zapewne do jakiegoś mugola. Otaczające to miejsce zarośla i drzewa chronią je przed nieproszonymi gośćmi.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
Okręcał w palcach obce drewno, czując jak biła od niego magia. Niepozorny, na pierwszy rzut oka nieszkodliwy kawałek materiału wydawał się jakby bronić przed, chociażby dotykiem innego czarodzieja niż swojego właściciela. Była tam magia, podobnie zresztą jak we wszystkich różdżkach. Tylko Quin nie był głupi. Nie zamierzał używać czegoś, co nie należało do niego. Nie. Oczywiście, że nie. Miał w planach wręcz ponowne oddanie jej właścicielce. Ale do tego czy wszystko zakończy się szybciej i z mniejszą dawką bólu, musiała przyłożyć się już młoda czarownica. Siedziała z głową na piersi, przymocowana zaklęciem do krzesła. Nie mogła się uwolnić, a przynajmniej nie bez swojej różdżki, która była w posiadaniu Runcorna. Stał oparty o parapet, kryjąc się w cieniu i półmroku, który panował w chacie. Czekał, aż tamta się ocknie. Nie szukał jej, tak naprawdę nie zdawał sobie nawet sprawy z jej istnienia. Było to przypadkowe, losowe spotkanie, gdy ktoś na korytarzu w szpitalu Świętego Munga zawołał ją po nazwisku. Sprawa dowiedzenia się czy posiadała brata o imieniu Thomas było już całkowicie proste. Nie byłby dobry w tym co robił, gdyby nie potrafił dotrzeć do tej informacji. Zabrał ją, usypiając przedtem i odbierając jej różdżkę. Tak łatwo było czynić zbrodnie... Nic dziwnego, że te rozsiały się po Wielkiej Brytanii jak nasiona lekkiego jak puch mlecza. Ci, którzy walczyli o sprawiedliwość byli naiwni. Nie istniało coś, podobnie jak demokracja. W tym świecie umierało się lub ginęło. Nie było miejsca dla słabych, a każdego prędzej czy później doganiała rzeczywistość, by zgnieść go jak nędznego robaka.
Usłyszał cichy jęk przed sobą. Podniósł spojrzenie i obserwował przez moment młodą dziewczynę, otumanioną jeszcze zaklęciem. Nie musiałby tego wszystkiego robić. Nie musiałby zawracać sobie nią głowy, gdyby nie jej kochany braciszek, który zdecydowanie zalazł Runcornowi za skórę. Thomas Vane był człowiekiem, którego nie powinno być na świecie, chociażby ze względu na jego upierdliwość i irytującą uporczywością. Ich konflikt był jednym z tych, których nie miało się wybaczyć ani tym bardziej zapomnieć. Zresztą Quin nie był kimś, kto znał coś takiego jak miłosierdzie. Lubił sięgać po to, czego chciał, ale Thomas Vane mu odebrał tę przyjemność. A teraz gdzie był? Gdzie był, gdy jego rodzina go potrzebowała? Hipokrycie rządzili tym światem, co wzbudzało obrzydzenie u Runcorna. Tak samo jak Anglia. Nienawidził tego miejsca. Nie tylko starej chaty, która całkiem się przydała. Chodziło o Londyn. O kupę gnoju zwaną stolicą i gdzie zasiadały najważniejsze instytucje państwowe. Jak robaczywe jabłko niszczyło się od wnętrza, a gdy serce było już nie do wykorzystania, pasożyt zabierał się za resztę soczystego kiedyś owocu. Nie było go ponad rok, a wystarczyła chwila by przypomniał sobie i poczuł całą niechęć do rodzinnych ziem. Odłożył różdżkę dziewczyny na parapet obok, widząc, że się przebudzała.
- Wygodnie? - spytał, pozostając na swoim miejscu.
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wyszła dziś z pracy później niż zazwyczaj i była zmęczona po dość ciężkim dniu. Może właśnie dlatego nie była zbyt ostrożna i skoncentrowana; chciała tylko znaleźć odpowiednie miejsce do teleportacji możliwie blisko Munga i przenieść się prosto do domu bez zbaczania nigdzie po drodze. Marzyła tylko o zjedzeniu czegoś na szybko, gorącej, relaksującej kąpieli i śnie. Jak się miało okazać, te błogie plany musiały poczekać.
Skierowała się do tej samej niepozornej uliczki blisko szpitala, w której zwykle pojawiała się i znikała. Nie zauważyła niczego podejrzanego, co można było zrzucić na karb zaniżonej zmęczeniem czujności. W pewnym momencie dostrzegła tylko kątem oka kolorowy rozbłysk... A potem nie było nic, gdyż straciła przytomność zanim zdążyła się zaniepokoić, a jej szczupłe ciało osunęło się na zimną, brukowaną nawierzchnię.
Nie wiedziała, co działo się z nią później i ile minęło czasu. Gdy zaczęła się budzić, była mocno zdezorientowana i tak naprawdę nie wiedziała, czy jest nadal w Mungu, w swoim domu... czy może gdzieś indziej. Budzenie się było dość powolnym procesem. Jęknęła cicho i poruszyła się niespokojnie, jeszcze nie do końca świadoma tego, że jej ruchy były utrudnione. Czuła się zamroczona i musiały minąć kolejne sekundy, by jej powieki uniosły się na dłużej, zauważając skąpane w półmroku pomieszczenie. Panujący tu zapach nie przypominał woni jej pokoju, zresztą... nie pamiętała momentu powrotu do domu. Czyżby więc zasnęła w Mungu w jakimś pomieszczeniu stażystów? Nie, nie przypominała sobie, żeby tam kiedykolwiek było tak ciemno, a woń Munga przywodziła na myśl zapach medykamentów i ziół, nie stęchlizny, którą czuła wokół siebie. Zresztą... Pamiętała mgliście, że wychodziła z Munga i skręcała w boczną uliczkę, by się przenieść. Czyżby zasłabła lub po deportacji wylądowała w złym miejscu? Co się z nią działo?
Jęknęła głośniej i znowu się poruszyła, próbując przypomnieć sobie ostatnie chwile przed... ciemnością i obudzeniem się. Pokręciła głową i próbowała unieść rękę, by potrzeć nią twarz, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej ruchy były znacznie ograniczone. Nie mogła zmienić pozycji, w której tkwiła, więc mimowolnie poczuła niepokój. Co się z nią działo i gdzie była? Wciąż zamglone spojrzenie zaczęło wodzić po otoczeniu, aż w końcu spojrzało w dół, na jej drobną, osłabłą sylwetkę przywiązaną do krzesła.
Właśnie w tym momencie z jej ust wyrwał się zduszony okrzyk. To natychmiast ją otrzeźwiło. Zaczęła się szamotać, ale nie potrafiła się oswobodzić. Naprawdę poczuła strach; w końcu czytała gazety i słyszała różne pogłoski w pracy... w tym te o fali morderstw mających miejsce w marcu. W samym Mungu też widywała ofiary podejrzanych praktyk. Nic więc dziwnego, że przed jej oczami stanęły dość drastyczne obrazy, które podsycały jej strach.
Wtedy nagle usłyszała zwracający się do niej męski głos, a oczy dostrzegły ruch sylwetki w pobliżu w większości zabitego deskami od zewnątrz okna. Wbiła w niego spojrzenie, zastanawiając się, kim był i co miał wspólnego z jej położeniem.
- Kim jesteś? To... ty mnie tu zabrałeś? – zapytała drżącym ze strachu głosem, a w jej spojrzeniu, prócz lęku, czaiła się też niepewność... Co, jeśli ten facet był powiązany ze świrami, którzy obcinali ludziom głowy i rzucali na nich klątwy? – Czego ode mnie chcesz? Wypuść mnie! – krzyknęła, wciąż nie rozumiejąc, co się z nią działo.
Skierowała się do tej samej niepozornej uliczki blisko szpitala, w której zwykle pojawiała się i znikała. Nie zauważyła niczego podejrzanego, co można było zrzucić na karb zaniżonej zmęczeniem czujności. W pewnym momencie dostrzegła tylko kątem oka kolorowy rozbłysk... A potem nie było nic, gdyż straciła przytomność zanim zdążyła się zaniepokoić, a jej szczupłe ciało osunęło się na zimną, brukowaną nawierzchnię.
Nie wiedziała, co działo się z nią później i ile minęło czasu. Gdy zaczęła się budzić, była mocno zdezorientowana i tak naprawdę nie wiedziała, czy jest nadal w Mungu, w swoim domu... czy może gdzieś indziej. Budzenie się było dość powolnym procesem. Jęknęła cicho i poruszyła się niespokojnie, jeszcze nie do końca świadoma tego, że jej ruchy były utrudnione. Czuła się zamroczona i musiały minąć kolejne sekundy, by jej powieki uniosły się na dłużej, zauważając skąpane w półmroku pomieszczenie. Panujący tu zapach nie przypominał woni jej pokoju, zresztą... nie pamiętała momentu powrotu do domu. Czyżby więc zasnęła w Mungu w jakimś pomieszczeniu stażystów? Nie, nie przypominała sobie, żeby tam kiedykolwiek było tak ciemno, a woń Munga przywodziła na myśl zapach medykamentów i ziół, nie stęchlizny, którą czuła wokół siebie. Zresztą... Pamiętała mgliście, że wychodziła z Munga i skręcała w boczną uliczkę, by się przenieść. Czyżby zasłabła lub po deportacji wylądowała w złym miejscu? Co się z nią działo?
Jęknęła głośniej i znowu się poruszyła, próbując przypomnieć sobie ostatnie chwile przed... ciemnością i obudzeniem się. Pokręciła głową i próbowała unieść rękę, by potrzeć nią twarz, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej ruchy były znacznie ograniczone. Nie mogła zmienić pozycji, w której tkwiła, więc mimowolnie poczuła niepokój. Co się z nią działo i gdzie była? Wciąż zamglone spojrzenie zaczęło wodzić po otoczeniu, aż w końcu spojrzało w dół, na jej drobną, osłabłą sylwetkę przywiązaną do krzesła.
Właśnie w tym momencie z jej ust wyrwał się zduszony okrzyk. To natychmiast ją otrzeźwiło. Zaczęła się szamotać, ale nie potrafiła się oswobodzić. Naprawdę poczuła strach; w końcu czytała gazety i słyszała różne pogłoski w pracy... w tym te o fali morderstw mających miejsce w marcu. W samym Mungu też widywała ofiary podejrzanych praktyk. Nic więc dziwnego, że przed jej oczami stanęły dość drastyczne obrazy, które podsycały jej strach.
Wtedy nagle usłyszała zwracający się do niej męski głos, a oczy dostrzegły ruch sylwetki w pobliżu w większości zabitego deskami od zewnątrz okna. Wbiła w niego spojrzenie, zastanawiając się, kim był i co miał wspólnego z jej położeniem.
- Kim jesteś? To... ty mnie tu zabrałeś? – zapytała drżącym ze strachu głosem, a w jej spojrzeniu, prócz lęku, czaiła się też niepewność... Co, jeśli ten facet był powiązany ze świrami, którzy obcinali ludziom głowy i rzucali na nich klątwy? – Czego ode mnie chcesz? Wypuść mnie! – krzyknęła, wciąż nie rozumiejąc, co się z nią działo.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Był przyzwyczajony do takich miejsc. Nie można było jednak powiedzieć, że nie żył również w luksusie. Zadanie, które miał do wykonania we Francji było maskaradą, którą musiał odegrać, by przez ten czas przeniknąć jakoś do świata najściślejszego grona polityków we francuskim Ministerstwie Magii. Odgrywanie nawróconego pisarza, który pragnął uniesień, szukając ich w duchu Paryża jak i w ludziach tam mieszkających nie było wcale takie trudne. Większość jego obrazu i wyobrażenia była fikcją, którą zaszczepiał w umysłach bardziej podatnych na sugestie. Razem ze swoimi kłamstwami, zdolnością manipulacji był idealnym człowiekiem do wykonania tego zadania. Do tego był przystojnym młodym mężczyzną, co pomogło mu zdobyć zaufanie pokrzywdzonej przez los asystentki jednego z polityków, których miał przejrzeć. Wszystko przychodziło mu z niezwykłą łatwością. Dlaczego tak było? Może nie nudziłby się tak z ludźmi, gdyby chociaż potrafili skutecznie stawić opór. Czy zabranie dziewczyny nie było równie łatwe jak przejście przez ulicę? Wystarczyła chwila. Chwila która minęła równie szybko, co zniknęła a mimo to udało mu się. Pewnie w jej naiwnej główce toczyło się w chwili, w której się ocknęła tysiące myśli o tym, co się działo. Jak się tu znalazła? Dlaczego? Czy skończy jak reszta osób, znajdowanych w rzekach bez rąk, głów? Nie zbijał jej strachu, bo nie było takiego sensu. Właśnie po to ją tutaj zabrał, by poczuła uchwyt nadchodzącego niebezpieczeństwa, które zaciskało się wokół jej gardła. Nikt nie znał prawdziwego siebie, dopóki nie musiał walczyć o swoje życie. Co byłby gotowy poświęcić, by je zachować? Własnie w tych ostatnich momentach ludzie ukazywali swoje wnętrza. Dało się rozsmakować w nich, jeśli wiedziało się jak z nich czerpać przyjemność. Tylko Jocelyn Vane nie miała tu umierać. Nie chciał jej odbierać życia - życia, które na pewno zwróciłoby niepotrzebną uwagę. A kto miał się zainteresować tym czy wróciła do domu wcześniej czy później i to z luką w pamięci? Po otrzymaniu tego, czego chciał, zamierzał zostawić ją w tej samej uliczce, z której ją zabrał. Jak najmniej śladów prowadzących do innej lokacji. Wiedział, że będzie zdezorientowana, ale zawsze mogła zasłabnąć. W takich ciemnościach przechodzący główną ulicą ludzie mogli nie dostrzec kryjącego się w bocznej alejce ciała. Wszystko obmyślał, mając na to czas. Nie podniósł się, gdy dziewczyna zaczęła już dochodzić do siebie. Nie odpowiedział oczywiście również na jej naiwne pytania. Dlaczego zawsze je zadawali? Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? Myśleli, że dostaną na nie odpowiedź? Na pewno nie zamierzał też spełniać jej prośby, by ją wypuścić. Zamiast tego ciągle trwał na swoim miejscu, czekając, aż znowu zapadnie cisza.
- Thomas Vane. To twój brat. Zabrał mi coś, co nie należało do niego i chcę to odzyskać - odezwał się spokojnie jak zawsze. - Gdzie on jest?
- Thomas Vane. To twój brat. Zabrał mi coś, co nie należało do niego i chcę to odzyskać - odezwał się spokojnie jak zawsze. - Gdzie on jest?
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jocelyn nigdy nie znalazła się w podobnym położeniu. Była grzeczną, dobrze wychowaną panienką, która unikała niebezpiecznych miejsc i sytuacji. Nie szukała kłopotów, nie kusiło jej poszukiwanie silnych wrażeń. Ale oczywiście nie żyła w szafie i słyszała, co dzieje się na świecie. Wyobraźnia podsuwała jej naprawdę makabryczne obrazy; w końcu gdyby ten mężczyzna miał dobre zamiary, nie zabierałby jej nigdzie wbrew jej woli. Nic dziwnego, że po obudzeniu się w takim miejscu i w takich okolicznościach przed oczami młodego dziewczęcia stawały rubryczki gazet mówiące o zagadkowych zaginięciach i zgonach, ofiary czarnej magii i innych złych rzeczy, jakie niekiedy trafiały do Munga... I oczywiście przypadek jej własnego brata, który pewnego dnia nie wrócił do domu i nikt nie miał pojęcia, co się z nim stało. Nawet aurorzy wciąż dreptali w kółko, nie umiejąc przybliżyć się do właściwego rozwiązania.
Oczywiście, że się bała. W końcu nie chciała zniknąć i odnaleźć się martwa... albo i w ogóle. Cała ta sytuacja wzbudzała w niej panikę, choć jednocześnie starała się nie stracić resztek rozsądku i myśleć nad próbą wybrnięcia z tej sytuacji. Nie mogła poruszać rękami, żeby sięgnąć po różdżkę, zresztą... czy to nie ona leżała teraz na parapecie obok mężczyzny? W mdłym poblasku widziała zarys znajomego drewna. A więc mężczyzna zadbał o to, by odebrać jej różdżkę i mieć pewność, że nagle podstępnie się nie uwolni... Próbowała się szamotać, ale szybko ją to zmęczyło i najprawdopodobniej osiągnęła tylko tyle, że na jej delikatnej skórze pojawiły się otarcia. Nie podobało jej się to wszystko. To, że ktoś trzymał ją gdzieś wbrew woli, to, że nie miała pojęcia, jaki czeka ją los... Tak, z łatwością mogła poczuć zaciskającą się wokół gardła niepewność tego, co miało się wydarzyć.
Ale kiedy z jego ust padło imię jej brata, odruchowo pisnęła i spojrzała na niego z niedowierzaniem. Dlaczego pytał o Toma? Czyżby jej brat miał w przeszłości do czynienia z tym podejrzanym typem, który porywał młode dziewczęta z ulicy? To było niemożliwe. Nie mogła w to uwierzyć, że Tom mógłby...
- Czego chcesz... od mojego brata? – Jej głos wciąż drżał i brzmiał coraz bardziej piskliwie, ale naprawdę chciała zrozumieć, co Thomas mógł mieć wspólnego z tym typem. – Przysięgam, że nie wiem, gdzie on jest! Nie powiem ci, gdzie jest Tom, bo... bo sama tego nie wiem!
Nie miała zielonego pojęcia. Nie widziała Toma od jakiegoś roku, odkąd zniknął. Nie wiedziała, co działo się z nim później. Czyżby po swoim zniknięciu miał do czynienia z tym typem? A może poznał go wcześniej, zanim zniknął? Czyżby wpadł w złe towarzystwo, miał jakieś kłopoty? Co takiego zabrał temu mężczyźnie, że ten postanowił odnaleźć go za pomocą niewinnej, nieświadomej Jocelyn? Podejrzewała, że to on wbrew pozorom może wiedzieć o zaginięciu jej brata więcej niż ona. Tylko w takim razie dlaczego ją o niego pytał?
Oczywiście, że się bała. W końcu nie chciała zniknąć i odnaleźć się martwa... albo i w ogóle. Cała ta sytuacja wzbudzała w niej panikę, choć jednocześnie starała się nie stracić resztek rozsądku i myśleć nad próbą wybrnięcia z tej sytuacji. Nie mogła poruszać rękami, żeby sięgnąć po różdżkę, zresztą... czy to nie ona leżała teraz na parapecie obok mężczyzny? W mdłym poblasku widziała zarys znajomego drewna. A więc mężczyzna zadbał o to, by odebrać jej różdżkę i mieć pewność, że nagle podstępnie się nie uwolni... Próbowała się szamotać, ale szybko ją to zmęczyło i najprawdopodobniej osiągnęła tylko tyle, że na jej delikatnej skórze pojawiły się otarcia. Nie podobało jej się to wszystko. To, że ktoś trzymał ją gdzieś wbrew woli, to, że nie miała pojęcia, jaki czeka ją los... Tak, z łatwością mogła poczuć zaciskającą się wokół gardła niepewność tego, co miało się wydarzyć.
Ale kiedy z jego ust padło imię jej brata, odruchowo pisnęła i spojrzała na niego z niedowierzaniem. Dlaczego pytał o Toma? Czyżby jej brat miał w przeszłości do czynienia z tym podejrzanym typem, który porywał młode dziewczęta z ulicy? To było niemożliwe. Nie mogła w to uwierzyć, że Tom mógłby...
- Czego chcesz... od mojego brata? – Jej głos wciąż drżał i brzmiał coraz bardziej piskliwie, ale naprawdę chciała zrozumieć, co Thomas mógł mieć wspólnego z tym typem. – Przysięgam, że nie wiem, gdzie on jest! Nie powiem ci, gdzie jest Tom, bo... bo sama tego nie wiem!
Nie miała zielonego pojęcia. Nie widziała Toma od jakiegoś roku, odkąd zniknął. Nie wiedziała, co działo się z nim później. Czyżby po swoim zniknięciu miał do czynienia z tym typem? A może poznał go wcześniej, zanim zniknął? Czyżby wpadł w złe towarzystwo, miał jakieś kłopoty? Co takiego zabrał temu mężczyźnie, że ten postanowił odnaleźć go za pomocą niewinnej, nieświadomej Jocelyn? Podejrzewała, że to on wbrew pozorom może wiedzieć o zaginięciu jej brata więcej niż ona. Tylko w takim razie dlaczego ją o niego pytał?
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Runcorn nigdy nie przepadał za ludźmi. Twierdził, że są nudnymi istotami, które chcą w życiu tylko jednego - pieniędzy i władzy. Nikt nie zaskakiwał go swoimi pożądaniami, nie krył w swoim umyśle niczego, czego nie doświadczyłby już wcześniej. Prawdziwa wartość człowieka nie polegała na rozumie, lecz na silnej woli. Komu jej brak, tego wielkie zdolności umysłowe czyniły jeszcze słabszym i nie ma na świecie nieszczęśliwszego a nawet nieraz nędzniejszego stworzenia, jak wielki rozum, któremu nie odpowiada odporność na wpływ życia. On to posiadał. Miał to w zasięgu ręki i korzystał na każdym kroku. Niczego się nie bał prócz jednego - utraty kontroli nad własnym umysłem. I nie chodziło o chorobę psychiczną, bo ona nie miała prawa go dotknąć, ale o inne czarodzieja lub stworzenie, którzy mogliby go zmusić do czegoś, czego nigdy by nie chciał zrobić. Prócz tego miał wszystko pod kontrolą. On był górą, tylko że działał w ukryciu i tu była jego przewaga. Gdy chciał, potrafił zniknąć i nie mógł powiedzieć kim był Quinlan Runcorn. Uwielbiał to i uwielbiał pracę, dzięki której stawało się to legalne. Pracownik Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów mógł grać naprawdę wiele osób i to niezależnie od humoru czy pory dnia. A teraz? Czy teraz odrywał rolę? Być może, ale wszystko było tak realne, tak przesiąknięte prawdą, że nie zamierzał niszczyć klimatu, pozwalając na to, by wyobraźnia dziecka, które tu przywiózł, zaczęła pracować. Chciał wiedzieć wszystko, co wiedziała na temat miejsca przebywania swojego brata. I na pewno nie zamierzał jej wierzyć. Quina nic nie potrafiło przekonać do swoich racji. Gdy mówił kobiecie, że ją kocha, kłamał. Gdy mówił pracodawcy, że trudnił się jedynie sztuką - kłamał. Uwielbiał kłamać, jego życie toczyło się właśnie dookoła tej umiejętności. Dlaczego miałoby się to nagle zmienić i tutaj?
- Wierzę ci - odparł jedynie, pozostając wciąż na swoim miejscu. Mówił spokojnym głosem, co mogło jeszcze bardziej wpłynąć na postrzeganie całej sytuacji przez dziewczynę. Nie było chyba nic bardziej gorszego od człowieka, który w takich sytuacjach potrafił zachować zimną krew i nigdy nie pozwolił, żeby emocje wzięły górę. Trzymając nerwy na wodzy było się jeszcze bardziej nieprzewidywalnym, a im mniej ekspresji się okazywało tym trudniej było rozgryźć, co tak naprawdę pałętało się w umyśle zbrodniarza. Runcorn nie uważał się za takowego. Owszem - porwał niewinną osobę, ale nigdy by się o niej nie dowiedział, gdyby nie jej brat. Cholerny czystek, który sądził, że był nietykalny. Każdy miał jakiś słaby punkt, a głupcami byli ci, którzy podejmowali się takich zadań i mieli rodzinę. Łatwo było kogoś takiego zranić. Posyłano wtedy człowieka typu Quinlana, by to wykorzystał, a on robił to z przyjemnością. - Ale podziękuj swojemu bratu, bo muszę go znaleźć. Nawet jeśli oznaczałoby to wycięcie jego imienia na twoim czole. Ostatni raz zapytam - gdzie on jest?
Nudził się. Bardzo szybko się nudził i nie zamierzał zadawać tego pytania w nieskończoność. Na szczęście mógł to zrobić w inny sposób, tylko bardziej bolesny dla unieruchomionej dziewczyny.
- Wierzę ci - odparł jedynie, pozostając wciąż na swoim miejscu. Mówił spokojnym głosem, co mogło jeszcze bardziej wpłynąć na postrzeganie całej sytuacji przez dziewczynę. Nie było chyba nic bardziej gorszego od człowieka, który w takich sytuacjach potrafił zachować zimną krew i nigdy nie pozwolił, żeby emocje wzięły górę. Trzymając nerwy na wodzy było się jeszcze bardziej nieprzewidywalnym, a im mniej ekspresji się okazywało tym trudniej było rozgryźć, co tak naprawdę pałętało się w umyśle zbrodniarza. Runcorn nie uważał się za takowego. Owszem - porwał niewinną osobę, ale nigdy by się o niej nie dowiedział, gdyby nie jej brat. Cholerny czystek, który sądził, że był nietykalny. Każdy miał jakiś słaby punkt, a głupcami byli ci, którzy podejmowali się takich zadań i mieli rodzinę. Łatwo było kogoś takiego zranić. Posyłano wtedy człowieka typu Quinlana, by to wykorzystał, a on robił to z przyjemnością. - Ale podziękuj swojemu bratu, bo muszę go znaleźć. Nawet jeśli oznaczałoby to wycięcie jego imienia na twoim czole. Ostatni raz zapytam - gdzie on jest?
Nudził się. Bardzo szybko się nudził i nie zamierzał zadawać tego pytania w nieskończoność. Na szczęście mógł to zrobić w inny sposób, tylko bardziej bolesny dla unieruchomionej dziewczyny.
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jej sytuacja nie wyglądała dobrze. To wyglądało niczym scena z koszmaru – była samotna i zupełnie bezsilna, zdana na łaskę niepokojącego nieznajomego o nieznanych zamiarach. Mógł z nią teraz zrobić dosłownie wszystko, a ona nie mogła się przeciwstawić. Mogła tylko siedzieć i na niego patrzeć, bojąc się, ale i frustrując tą porażającą bezsilnością. Znała to uczucie, doświadczała go często patrząc na matkę w chwilach jej ataków i wiedząc, że nie może jej prawdziwie pomóc, ale nigdy nie przeżyła bezsilności w taki sposób. Zagrażający jej naprawdę, czyniący ją bezbronną i skazaną na kaprys nieznajomego mężczyzny. Myśl o tym, że mogłaby skończyć jak ludzie, o których pisano w gazetach, dosłownie ją paraliżowała. Jej mięśnie zesztywniały, drobne dłonie zwinęły się w piąstki. Poruszyła nieznacznie głową i jęknęła, a kolejne minuty mijały, czemu towarzyszyło postępujące sztywnienie drobnego ciała. Przez ulotny ułamek sekundy nawiedziła ją panika, że może nadszedł ten moment, że może pod wpływem stresu dzieje się z nią to samo co z matką (a od kilku lat bała się, że taka chwila mogłaby nadejść). Z jej ust wyrwał się stłumiony okrzyk, ale później uświadomiła sobie, że to drętwienie mięśni może być spowodowane unieruchomieniem w niezbyt wygodnej pozycji. Musiało być.
Ta myśl, nawet jeśli tak ulotna, wpędziła dziewczynę w jeszcze większy niepokój. I o ile wyraz jego twarzy wydawał się nieprzenikniony, jakby skryty za maską, tak na jasnej buzi Josie wyraźnie malowały się jej odczucia. Fakt, że mężczyzna przez cały czas zachowywał się z tym samym spokojem, jakby w ogóle nie przejmował się tym, że właśnie porwał niczemu niewinną dziewczynę, wydawał jej się jeszcze bardziej dziwaczny i niezrozumiały. Normalni ludzie nie zachowywali się tak beznamiętnie. Nie grozili innym i nie traktowali ich w taki sposób.
- Nie wiem! – krzyknęła znowu, kiedy ponowił pytanie o jej brata. – Nie mam pojęcia... gdzie jest. Nie widziałam go... od jakiegoś roku. On... zniknął! – wykrztusiła po chwili trzęsącym się ze strachu głosem. Mężczyzna wbrew swoim wcześniejszym zapewnieniom nie uwierzył jej, zdawał się wciąż myśleć, że uda mu się zdobyć od niej informację o miejscu pobytu Toma. A Josie naprawdę nie miała o tym pojęcia, sama pragnęłaby wiedzieć, co się z nim stało, dlaczego pewnego dnia po prostu zniknął i nawet aurorom nie udało się go znaleźć. – Proszę, wypuść mnie... Ja naprawdę nic nie wiem! Tom... nie wiem, co między wami zaszło... wiem jeszcze mniej niż ty!
Jęknęła i znowu się szarpnęła, oddychając szybko. Czy mężczyzna w końcu jej uwierzy i ją wypuści? Czy może uzna, że celowo go okłamywała, żeby ukryć przed nim fakty dotyczące jej brata? Była beznadziejna w kłamaniu, ale nie mógł o tym wiedzieć, tym bardziej, że gdy w grę wchodzili bliscy, ludzie mówili różne rzeczy, byle tylko ich chronić. Ale Jocelyn naprawdę nie chciała się przekonywać, czy byłby zdolny do wprowadzenia swoich gróźb w życie. Na jej policzkach pojawiły się pierwsze łzy. Nie należała do płaczliwych dziewcząt, a już na pewno nie lubiła płakać, gdy ktoś na to patrzył, ale ta sytuacja ją przerastała. Znowu zacisnęła dłonie, a jej spojrzenie znowu spoczęło na nim, gdy zastanawiała się, co ją teraz czeka.
Ta myśl, nawet jeśli tak ulotna, wpędziła dziewczynę w jeszcze większy niepokój. I o ile wyraz jego twarzy wydawał się nieprzenikniony, jakby skryty za maską, tak na jasnej buzi Josie wyraźnie malowały się jej odczucia. Fakt, że mężczyzna przez cały czas zachowywał się z tym samym spokojem, jakby w ogóle nie przejmował się tym, że właśnie porwał niczemu niewinną dziewczynę, wydawał jej się jeszcze bardziej dziwaczny i niezrozumiały. Normalni ludzie nie zachowywali się tak beznamiętnie. Nie grozili innym i nie traktowali ich w taki sposób.
- Nie wiem! – krzyknęła znowu, kiedy ponowił pytanie o jej brata. – Nie mam pojęcia... gdzie jest. Nie widziałam go... od jakiegoś roku. On... zniknął! – wykrztusiła po chwili trzęsącym się ze strachu głosem. Mężczyzna wbrew swoim wcześniejszym zapewnieniom nie uwierzył jej, zdawał się wciąż myśleć, że uda mu się zdobyć od niej informację o miejscu pobytu Toma. A Josie naprawdę nie miała o tym pojęcia, sama pragnęłaby wiedzieć, co się z nim stało, dlaczego pewnego dnia po prostu zniknął i nawet aurorom nie udało się go znaleźć. – Proszę, wypuść mnie... Ja naprawdę nic nie wiem! Tom... nie wiem, co między wami zaszło... wiem jeszcze mniej niż ty!
Jęknęła i znowu się szarpnęła, oddychając szybko. Czy mężczyzna w końcu jej uwierzy i ją wypuści? Czy może uzna, że celowo go okłamywała, żeby ukryć przed nim fakty dotyczące jej brata? Była beznadziejna w kłamaniu, ale nie mógł o tym wiedzieć, tym bardziej, że gdy w grę wchodzili bliscy, ludzie mówili różne rzeczy, byle tylko ich chronić. Ale Jocelyn naprawdę nie chciała się przekonywać, czy byłby zdolny do wprowadzenia swoich gróźb w życie. Na jej policzkach pojawiły się pierwsze łzy. Nie należała do płaczliwych dziewcząt, a już na pewno nie lubiła płakać, gdy ktoś na to patrzył, ale ta sytuacja ją przerastała. Znowu zacisnęła dłonie, a jej spojrzenie znowu spoczęło na nim, gdy zastanawiała się, co ją teraz czeka.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Czuł jej strach. Była nim cała przesiąknięta podobnie jak wiele osób, które spotykał na swojej drodze i traktował w podobny sposób. Nie mógł powiedzieć, że zdarzało się to rzadko, bo skłamałby, ale czy ktoś tak wyspecjalizowany w tej sztuce mógł być godny zaufania? Uśmiechnąłby się do siebie na samą myśl, jednak powstrzymał ten delikatny i tak charakteystyczny dla siebie grymas. Jednostronny uśmiech był czymś, co uwielbiało wiele kobiet. Potrafił to wykorzystać jak wiele swoich fizycznych aspektów, chociaż był niezwykle łasy na wszelkiego roadzaju pochwały. Mając świadomość swojej atrkacyjności fizycznej przy okazji był niezwykle zadufany w sobie i uwielbiał słyszeć miłe słowa w tym temacie. Oczywiście że zdawał sobie z tego sprawę. To czyniło go z jednej strony irytującym dla mężczyzn, a ciekawym dla kobiet. Potrafił jednak powstrzymać swoje emocje, grając idealnie kogoś ciszego i nieśmiałego. Jak na przykład przez ostatni rok, gdy zwodził pewną kobietę z łatwością rzuconego najprostszego zaklęcia. Zabawne jak bardzo naiwni byli ludzie. Na początku wydawać by się mogli niezwykle twardzi, zdecydowani, trawajacy przy swoim zdaniu. Gdy jednak dochodziło do konfrontacji i to oni znajdowali się na krześle do przesłuchania, tracili swoją gnuśność i potulnieli. Jego siła nie leżała w przerażającej sylwetce czy głosie przyprawiającym o dreszcze. Quinlan jako mistrz manipulacji ludzkim umysłem wykorzystywał tajemniczość. Wystarczyło to, by z mocnego mężczyznę zrobić kogoś, od kogo śmierdziało na kilometr strachem. Który pocił się krwawymi kroplami, przyprawiając tym samym Runcorna o przyjemne uczucie satysfakcji. Tak samo i teraz. Szybszy oddech jak i rozbiegane spojrzenie. Widział to już wcześniej wiele razy i Jocelyn Vane nie była pierwszą.
- Wierzę ci - odezwał się krótko i zwięźle, po czym odepchnął się od parapetu i wszedł głębiej pomieszczenia. Wyłonił się z cienia, w którym akurat przebywał, by pokazac się już dziewczynie w całości. Obserwował jej mimikę twarzy, każdy ruch mięśnia. Tym razem nie kłamał. Wiedział, że nie okłamałby go, a na pewno nie w tej chwili. Nie zamierzał jednak przez to być mniej delikatny. Ukucnął poza jej zasięgiem i przez moment uważnie się jej przyglądał, zanim różdżka z rękawa płynnie znalazła się w jego dłoni. Nie musiał nawet otwierać ust, by wypowiedzieć zaklęcie. Legilimens. Rzucone, by odczytać z jej głowy pierwsze wspomnienie. Bo przecież nie zamierzał jej odpuścić.
- Wierzę ci - odezwał się krótko i zwięźle, po czym odepchnął się od parapetu i wszedł głębiej pomieszczenia. Wyłonił się z cienia, w którym akurat przebywał, by pokazac się już dziewczynie w całości. Obserwował jej mimikę twarzy, każdy ruch mięśnia. Tym razem nie kłamał. Wiedział, że nie okłamałby go, a na pewno nie w tej chwili. Nie zamierzał jednak przez to być mniej delikatny. Ukucnął poza jej zasięgiem i przez moment uważnie się jej przyglądał, zanim różdżka z rękawa płynnie znalazła się w jego dłoni. Nie musiał nawet otwierać ust, by wypowiedzieć zaklęcie. Legilimens. Rzucone, by odczytać z jej głowy pierwsze wspomnienie. Bo przecież nie zamierzał jej odpuścić.
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W życiu Josie nie było wielu takich momentów, kiedy musiała naprawdę się bać. Przynajmniej takich, w których musiałaby się bać o siebie, bo o matkę i zaginionego brata martwiła się często. Sama wiodła spokojne, pozbawione ryzyka życie i nie szukała kłopotów. Wzmianki w gazetach budziły w niej lęk, ale do tej pory nie czuła tego tak namacalnie, bo to zawsze dotyczyło nieznajomych, anonimowych twarzy. Łatwiej było się zdystansować i myśleć, że jej to na pewno nie spotka. Przecież nie miała prawdziwych wrogów, była zwyczajną młodą dziewczyną, która zaczynała dorosłe życie. Gdy wychodziła z pracy, jej myśli krążyły wokół powrotu do domu i upragnionego odpoczynku po ciężkim dniu; z całą pewnością nie brała pod uwagę tego, że mogła być obserwowana, że ktoś mógłby ją porwać i zabrać w nieznane miejsce.
Nie wiedziała nawet, ile minęło czasu i czy ktoś w domu zauważy, że nie wróciła. Nie zawsze kończyła o tej samej godzinie, czasami też po pracy nie od razu udawała się do domu. Niepokoiła się nie tylko o swój dalszy los, ale i o bliskich... a także Thomasa, który najwyraźniej wpakował się w jakieś tarapaty, skoro ten dziwny mężczyzna go szukał. Co zrobiłeś, Tom?, zastanawiała się, gdy nieznajomy próbował wyciągnąć z niej jakieś informacje na jego temat. Informacje, których nie posiadała, bo nie widziała brata odkąd zniknął, nie wiedziała nawet, czy żył. Ta cała sytuacja sugerowała wyraźnie, że wpakował się w jakieś tarapaty i komuś się naraził. Komuś, kto mógł posunąć się daleko, byle tylko dowiedzieć się czegoś na jego temat.
Gdy tylko umilkła, w ciemnym pomieszczeniu znowu zapadła cisza przerywana jedynie głośnym oddechem Josie i skrzypieniem krzesła, na którym się niespokojnie wierciła. Łzy spływały po jej policzkach, skapując na materiał sukienki. Mężczyzna w pewnym momencie poruszył się i odepchnął od parapetu, przy którym stał, zbliżając się w jej stronę. Dopiero teraz mogła zobaczyć go wyraźniej, dostrzec, że wcale nie był stary, mógł być w podobnym wieku co jej zaginiony brat, może trochę starszy. Czuła na sobie jego spojrzenie, to, jak bacznie lustrował ją wzrokiem, zapewne doszukując się w jej twarzy kłamstwa. Gdy był bardzo blisko, zaczęła oddychać szybciej, a jej mięśnie napięły się, czekając na jego ruch. Co teraz? Uwierzy jej i ją uwolni, pozwalając odejść? Czy może dla niego to nadal nie był koniec? Przełknęła ślinę, ale wciąż milczała, patrząc, jak w końcu ukucnął w takim miejscu, w którym nie mogłaby go dosięgnąć, nawet jakby jakimś cudem wyswobodziła jakąś kończynę.
Zdążyła jeszcze zobaczyć różdżkę, która nagle pojawiła się w jego ręce... A potem, zanim zdążyła choćby pisnąć, straciła z oczu zarówno jego jak i to pomieszczenie. Wraz z nieprzyjemnym bólem głowy nadeszły wspomnienia. Najpierw zobaczyła swoją matkę stojącą przy sztaludze. Jej ręka przesunęła się po płótnie wyjątkowo niezgrabnie, aż zupełnie zesztywniała pod wpływem choroby. Pędzel upadł na podłogę z donośnym hukiem, a gdy obserwująca to Josie ruszyła w jej stronę, by go podnieść i pomóc matce, Thea Vane zaczęła na nią krzyczeć. Jej ciężkie, nieprzyjemne słowa wdarły się w umysł dziewczyny; to stosunkowo niedawne wspomnienie, sprzed zaledwie paru tygodni. Teraz przeżywała je ponownie za sprawą obcej ingerencji, którą uświadomiła sobie z całą porażającą mocą. Mężczyzna wdarł się do jej umysłu, buszował wśród jej wspomnień, czyniąc ją jeszcze bardziej bezsilną nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
- Nie! – krzyknęła w myślach, ale okrzyk wyrwał się także z jej ust. Nie znała jednak oklumencji, nigdy nie uczyła się bronić swojego umysłu, więc nie potrafiła powstrzymać mężczyzny, gdy wdzierał się dalej. Oprócz paru kolejnych wspomnień z matką zobaczył też urywki z pracy, kilka wspomnień z Iris... Nie potrafiła tego zablokować, ale im bardziej szamotała się z nim mentalnie i próbowała wpłynąć na to, co widział, tym większy ból odczuwała. Przerażający był także sam fakt obcej obecności w jej umyśle. Obecności, która dotykała jej prywatnych myśli i uczuć, oglądała wspomnienia, zapewne szukając tych poświęconych Tomowi.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego, ale było to przerażające doznanie. Krzyczała i szamotała się, ale jej świadomość była skoncentrowana przede wszystkim na wspomnieniach, które przesuwały się przed jej oczami. Na powierzchnię mimowolnie wypłynął obraz Toma; wspomnienie z dzieciństwa, gdzie chudy, patykowaty Tom prowadził za sobą przez łąkę dwie niemal identyczne dziewczynki. Nie chciała jednak, żeby mężczyzna to oglądał. Szarpnęła się jeszcze mocniej, tak, że nagle straciła równowagę i runęła wraz z krzesłem do tyłu. A wspomnienia urwały się nagle, zaś Josie zobaczyła nad głową pogrążony w półmroku, brudny sufit. Zacisnęła powieki i jęknęła; bolała ją głowa, czuła też, jak cierpną jej częściowo przygniecione pod oparciem ręce.
- Przecież mówiłam, że nic nie wiem...! Zostaw mnie... Nie chcę... – jęknęła w obawie, że mężczyzna znowu wedrze się do jej umysłu. Nie chciała, żeby zrobił to ponownie. Przekręciła głowę, próbując z tej nieporadnej, leżącej pozycji go dostrzec, choć przez łzy obraz wydawał się nieco zatarty. Niepokojące zdolności nieznajomego budziły w niej jeszcze większy popłoch, bo wiedziała, że nawet we własnej głowie nie jest bezpieczna.
Nie wiedziała nawet, ile minęło czasu i czy ktoś w domu zauważy, że nie wróciła. Nie zawsze kończyła o tej samej godzinie, czasami też po pracy nie od razu udawała się do domu. Niepokoiła się nie tylko o swój dalszy los, ale i o bliskich... a także Thomasa, który najwyraźniej wpakował się w jakieś tarapaty, skoro ten dziwny mężczyzna go szukał. Co zrobiłeś, Tom?, zastanawiała się, gdy nieznajomy próbował wyciągnąć z niej jakieś informacje na jego temat. Informacje, których nie posiadała, bo nie widziała brata odkąd zniknął, nie wiedziała nawet, czy żył. Ta cała sytuacja sugerowała wyraźnie, że wpakował się w jakieś tarapaty i komuś się naraził. Komuś, kto mógł posunąć się daleko, byle tylko dowiedzieć się czegoś na jego temat.
Gdy tylko umilkła, w ciemnym pomieszczeniu znowu zapadła cisza przerywana jedynie głośnym oddechem Josie i skrzypieniem krzesła, na którym się niespokojnie wierciła. Łzy spływały po jej policzkach, skapując na materiał sukienki. Mężczyzna w pewnym momencie poruszył się i odepchnął od parapetu, przy którym stał, zbliżając się w jej stronę. Dopiero teraz mogła zobaczyć go wyraźniej, dostrzec, że wcale nie był stary, mógł być w podobnym wieku co jej zaginiony brat, może trochę starszy. Czuła na sobie jego spojrzenie, to, jak bacznie lustrował ją wzrokiem, zapewne doszukując się w jej twarzy kłamstwa. Gdy był bardzo blisko, zaczęła oddychać szybciej, a jej mięśnie napięły się, czekając na jego ruch. Co teraz? Uwierzy jej i ją uwolni, pozwalając odejść? Czy może dla niego to nadal nie był koniec? Przełknęła ślinę, ale wciąż milczała, patrząc, jak w końcu ukucnął w takim miejscu, w którym nie mogłaby go dosięgnąć, nawet jakby jakimś cudem wyswobodziła jakąś kończynę.
Zdążyła jeszcze zobaczyć różdżkę, która nagle pojawiła się w jego ręce... A potem, zanim zdążyła choćby pisnąć, straciła z oczu zarówno jego jak i to pomieszczenie. Wraz z nieprzyjemnym bólem głowy nadeszły wspomnienia. Najpierw zobaczyła swoją matkę stojącą przy sztaludze. Jej ręka przesunęła się po płótnie wyjątkowo niezgrabnie, aż zupełnie zesztywniała pod wpływem choroby. Pędzel upadł na podłogę z donośnym hukiem, a gdy obserwująca to Josie ruszyła w jej stronę, by go podnieść i pomóc matce, Thea Vane zaczęła na nią krzyczeć. Jej ciężkie, nieprzyjemne słowa wdarły się w umysł dziewczyny; to stosunkowo niedawne wspomnienie, sprzed zaledwie paru tygodni. Teraz przeżywała je ponownie za sprawą obcej ingerencji, którą uświadomiła sobie z całą porażającą mocą. Mężczyzna wdarł się do jej umysłu, buszował wśród jej wspomnień, czyniąc ją jeszcze bardziej bezsilną nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
- Nie! – krzyknęła w myślach, ale okrzyk wyrwał się także z jej ust. Nie znała jednak oklumencji, nigdy nie uczyła się bronić swojego umysłu, więc nie potrafiła powstrzymać mężczyzny, gdy wdzierał się dalej. Oprócz paru kolejnych wspomnień z matką zobaczył też urywki z pracy, kilka wspomnień z Iris... Nie potrafiła tego zablokować, ale im bardziej szamotała się z nim mentalnie i próbowała wpłynąć na to, co widział, tym większy ból odczuwała. Przerażający był także sam fakt obcej obecności w jej umyśle. Obecności, która dotykała jej prywatnych myśli i uczuć, oglądała wspomnienia, zapewne szukając tych poświęconych Tomowi.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego, ale było to przerażające doznanie. Krzyczała i szamotała się, ale jej świadomość była skoncentrowana przede wszystkim na wspomnieniach, które przesuwały się przed jej oczami. Na powierzchnię mimowolnie wypłynął obraz Toma; wspomnienie z dzieciństwa, gdzie chudy, patykowaty Tom prowadził za sobą przez łąkę dwie niemal identyczne dziewczynki. Nie chciała jednak, żeby mężczyzna to oglądał. Szarpnęła się jeszcze mocniej, tak, że nagle straciła równowagę i runęła wraz z krzesłem do tyłu. A wspomnienia urwały się nagle, zaś Josie zobaczyła nad głową pogrążony w półmroku, brudny sufit. Zacisnęła powieki i jęknęła; bolała ją głowa, czuła też, jak cierpną jej częściowo przygniecione pod oparciem ręce.
- Przecież mówiłam, że nic nie wiem...! Zostaw mnie... Nie chcę... – jęknęła w obawie, że mężczyzna znowu wedrze się do jej umysłu. Nie chciała, żeby zrobił to ponownie. Przekręciła głowę, próbując z tej nieporadnej, leżącej pozycji go dostrzec, choć przez łzy obraz wydawał się nieco zatarty. Niepokojące zdolności nieznajomego budziły w niej jeszcze większy popłoch, bo wiedziała, że nawet we własnej głowie nie jest bezpieczna.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Każdy prędzej czy później musiał zapłacić za to co zrobił. Za te typowe grzechy przeszłości, które niektórych potrafiły prześladować nawet całe życie. Podążały za nimi jak cienie, które pochłaniały tego, kto je stworzył sobie na własne życzenie. Obserwowanie było jego zadaniem i właśnie to robił najlepiej, dzieląc to na równi z kłamstwami. Widział jak ludzie sami siebie niszczyli, by na koniec obudzić się z krzykiem i nie rozumieć jak doszło do tego, co mieli przed sobą. Nie było czego rozumieć. Wystarczyło jedynie pomyśleć. Bo właśnie to wszystko było jednym wielkim monolitem zespolonym z trzech części, tworzących również rzeczywistość. Wszechświat krążył i nie można było temu zaprzeczyć. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość stanowiły całość i filar istnienia. Coś co się zrobiło, wpływało na to, co działo się w tej aktualnej sekundzie, a nasze wybory podjęte na gorąco skutkowały następstwami w przyszłości. Było to błędne koło, z którego nie było ucieczki i nigdy nie miało być. Każdego to dotyczyło. Każdy miał na sobie to odczuć. Każdy był częścią tej jednej, wielkiej całości. Czemu nikt na to tak nie patrzył? Czy tylko nieliczni mogli zrozumieć sens wszechistnienia i współgrania trzech poziomów, w których żyli?
Quin zdawał sobie sprawę z tego, że też kiedyś umrze. Nikt nie żył wiecznie i doskonale to wiedział. Mógł jednak przed śmiercią dokonać tego wszystkiego, do czego był zdolny i jeszcze więcej. Do spotęgowania swojej mocy jako legilimenta i to w dość młodym wieku, chociaż utrzymanie tych wszystkich obcych wspomnień było niezwykle wyczerpujące. Początkowo ciężko było mu rozróżnić jednak co było jego przeszłością, a co przeszłością innego człowieka. Niekiedy nawiedzały go dziwne sny - tak boleśnie rzeczywiste i nieprzeniknione. Czasem nawet jakieś obrazy skakały mu przed oczami na jawie jak urywki poklatkowe filmu. Czuł wszystko, co działo się w tamtym momencie, ale musiały minąć jeszcze lata, nim zagłuszył krzyki wspomnień innych ludzi. Próbowały wgryzać się w jego przeszłość, przez co naprawdę ciężko było powiedzieć czy przeżył to w realnym świecie, czy był to jakiś urywek czyjegoś innego życia. Mężczyzna, który był jego dziadkiem pomógł mu uspokoić wzburzone wewnętrzne morze. Nie zagrabił sobie tym żadnych pozytywnych uczuć od wnuka, ale na pewno pozostało jedno - szacunek, suchy szacunek pozbawiony jakichkolwiek pokładów rodzinnej miłości. Quin jednak pod żadnym pozorem nie miał zamiaru zdradzać innym, co potrafił lub jeszcze ich uczyć. To było niedorzeczne. Właśnie w tej wiedzy, którą posiadał, a w ich niewiedzy tkwiła jego przewaga i siła. Jak bardzo straciłby na wartości, gdyby nie potrafił dokonać tego, czego inni nie mogli? Czy byłby wysyłany na ważne zadania z umiejętnościami przeciętnego pracownika najniższego stopnia? Nie różniłby się niczym od szarego obywatela. Runcorn nienawidził bycia zwyczajnym. Bał się tego prawie w równym stopniu, co przejęcia nad nim kontroli umysłowej. Nie. Był stworzony do większych rzeczy i tego zamierzał się trzymać. Dlatego właśnie praktycznie kolekcjonował wspomnienia innych, by być kimś, kto wie wszystko. Klatki ich często krzyżowały się z jego samymi, zamazując prawdziwą przeszłość Runcorna. Wystarczyło jednak że przypominał sobie o ojcu. O tym jak pierwszy raz poczuł sobie go w swojej głowie, jak bardzo się bał i jak wielki ból mu wtedy sprawiał. Za jedno kłamstwo. Jedno najmniejsze ominięcie prawdy i już rozżarzony pręt został mu wepchnięty do samego mózgu. Nie mógł pozbyć się paskudnych, szalejących w jego głowie pszczół, które kuły go w niemiłosierny sposób. Wiele razy. Wiele dziesiątek być może nawet i setek. Nigdy wcześniej ani nigdy wcześniej nikt nie sprawił, że Quin tak bardzo się bał. Ojciec był jego kotwicą, która utrzymywała go w tym świecie - świecie własnych wspomnień. A czy dziewczyna również miała coś takiego?
Gdy wkradł się do jej umysłu, od razu zobaczył zapewne jedno ze świeższych wspomnień. Ludzie najczęściej myśleli o rzeczach, które wydarzyły się całkiem niedawno. Dostrzegł matkę, potem twarz identycznej dziewczyny jaką miał przed sobą, młodego Vane'a, który opiekował się siostrami. Ale nie tego chciał. Nie mogła nic przed nim ukryć, dlatego nie martwił się tym, że postawi mu opór. Gdyby była nawet początkowym oklumentą, starałaby się przeciwstawić. Nie czuł żadnego oporu, prócz jej krzyku, który rozległ się i tak w oddalonej od wszystkiego chaty. Do tego nałożył na pomieszczenie odpowiednie zaklęcie. Nikt nie miał usłyszeć jej krzyku nawet gdyby stał po drugiej stronie drzwi. W pewnym momencie musiał trafić na coś bardzo intymnego, gdy dziewczyna szarpnęła się i upadła na podłogę. Nie wyciągnął nawet ręki, by ją podtrzymać. Runęła jak długa, a on tkwił dalej w tym samym miejscu.
- Nie martw się. Też to widzę. Łąkę, siostrę. Twojego brata - odparł spokojnym głosem, który nie zadrgał mu ani przez moment. Patrzył na nią przez jakiś czas, gdy tak skomlała. Przejechał dłonią po twarzy jakby zastanawiał się, co zrobić. Ale Quin wiedział, czego chciał. - Jesteś taka samotna. Odtrącona przez matkę, która nigdy cię nie kochała, porzucona przez jedynego brata... A w nocy, zdesperowana z bezsilności, wyobrażasz sobie, że jesteś szczęśliwa - spełniona zawodowo jak i rodzinnie. Wiem, że nie znasz położenia swojego brata, a przynajmniej świadomie. Chcę mieć pewność czy podświadomie również - umilkł i dopiero wtedy wstał, by podejść i podnieść krzesło razem z uwiązaną dziewczyną. Gdy znów przywrócił ją do pionu, powtórzył zaklęcie tym razem szukając ostatniego, najświeższego wspomnienia z Thomasem.
Quin zdawał sobie sprawę z tego, że też kiedyś umrze. Nikt nie żył wiecznie i doskonale to wiedział. Mógł jednak przed śmiercią dokonać tego wszystkiego, do czego był zdolny i jeszcze więcej. Do spotęgowania swojej mocy jako legilimenta i to w dość młodym wieku, chociaż utrzymanie tych wszystkich obcych wspomnień było niezwykle wyczerpujące. Początkowo ciężko było mu rozróżnić jednak co było jego przeszłością, a co przeszłością innego człowieka. Niekiedy nawiedzały go dziwne sny - tak boleśnie rzeczywiste i nieprzeniknione. Czasem nawet jakieś obrazy skakały mu przed oczami na jawie jak urywki poklatkowe filmu. Czuł wszystko, co działo się w tamtym momencie, ale musiały minąć jeszcze lata, nim zagłuszył krzyki wspomnień innych ludzi. Próbowały wgryzać się w jego przeszłość, przez co naprawdę ciężko było powiedzieć czy przeżył to w realnym świecie, czy był to jakiś urywek czyjegoś innego życia. Mężczyzna, który był jego dziadkiem pomógł mu uspokoić wzburzone wewnętrzne morze. Nie zagrabił sobie tym żadnych pozytywnych uczuć od wnuka, ale na pewno pozostało jedno - szacunek, suchy szacunek pozbawiony jakichkolwiek pokładów rodzinnej miłości. Quin jednak pod żadnym pozorem nie miał zamiaru zdradzać innym, co potrafił lub jeszcze ich uczyć. To było niedorzeczne. Właśnie w tej wiedzy, którą posiadał, a w ich niewiedzy tkwiła jego przewaga i siła. Jak bardzo straciłby na wartości, gdyby nie potrafił dokonać tego, czego inni nie mogli? Czy byłby wysyłany na ważne zadania z umiejętnościami przeciętnego pracownika najniższego stopnia? Nie różniłby się niczym od szarego obywatela. Runcorn nienawidził bycia zwyczajnym. Bał się tego prawie w równym stopniu, co przejęcia nad nim kontroli umysłowej. Nie. Był stworzony do większych rzeczy i tego zamierzał się trzymać. Dlatego właśnie praktycznie kolekcjonował wspomnienia innych, by być kimś, kto wie wszystko. Klatki ich często krzyżowały się z jego samymi, zamazując prawdziwą przeszłość Runcorna. Wystarczyło jednak że przypominał sobie o ojcu. O tym jak pierwszy raz poczuł sobie go w swojej głowie, jak bardzo się bał i jak wielki ból mu wtedy sprawiał. Za jedno kłamstwo. Jedno najmniejsze ominięcie prawdy i już rozżarzony pręt został mu wepchnięty do samego mózgu. Nie mógł pozbyć się paskudnych, szalejących w jego głowie pszczół, które kuły go w niemiłosierny sposób. Wiele razy. Wiele dziesiątek być może nawet i setek. Nigdy wcześniej ani nigdy wcześniej nikt nie sprawił, że Quin tak bardzo się bał. Ojciec był jego kotwicą, która utrzymywała go w tym świecie - świecie własnych wspomnień. A czy dziewczyna również miała coś takiego?
Gdy wkradł się do jej umysłu, od razu zobaczył zapewne jedno ze świeższych wspomnień. Ludzie najczęściej myśleli o rzeczach, które wydarzyły się całkiem niedawno. Dostrzegł matkę, potem twarz identycznej dziewczyny jaką miał przed sobą, młodego Vane'a, który opiekował się siostrami. Ale nie tego chciał. Nie mogła nic przed nim ukryć, dlatego nie martwił się tym, że postawi mu opór. Gdyby była nawet początkowym oklumentą, starałaby się przeciwstawić. Nie czuł żadnego oporu, prócz jej krzyku, który rozległ się i tak w oddalonej od wszystkiego chaty. Do tego nałożył na pomieszczenie odpowiednie zaklęcie. Nikt nie miał usłyszeć jej krzyku nawet gdyby stał po drugiej stronie drzwi. W pewnym momencie musiał trafić na coś bardzo intymnego, gdy dziewczyna szarpnęła się i upadła na podłogę. Nie wyciągnął nawet ręki, by ją podtrzymać. Runęła jak długa, a on tkwił dalej w tym samym miejscu.
- Nie martw się. Też to widzę. Łąkę, siostrę. Twojego brata - odparł spokojnym głosem, który nie zadrgał mu ani przez moment. Patrzył na nią przez jakiś czas, gdy tak skomlała. Przejechał dłonią po twarzy jakby zastanawiał się, co zrobić. Ale Quin wiedział, czego chciał. - Jesteś taka samotna. Odtrącona przez matkę, która nigdy cię nie kochała, porzucona przez jedynego brata... A w nocy, zdesperowana z bezsilności, wyobrażasz sobie, że jesteś szczęśliwa - spełniona zawodowo jak i rodzinnie. Wiem, że nie znasz położenia swojego brata, a przynajmniej świadomie. Chcę mieć pewność czy podświadomie również - umilkł i dopiero wtedy wstał, by podejść i podnieść krzesło razem z uwiązaną dziewczyną. Gdy znów przywrócił ją do pionu, powtórzył zaklęcie tym razem szukając ostatniego, najświeższego wspomnienia z Thomasem.
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jocelyn nigdy nie przypuszczała, że któregoś dnia może na własnej skórze doświadczyć legilimencji. Oczywiście słyszała i czytała o takiej zdolności, co pozwoliło jej domyślić się, czego ofiarą właśnie padła, ale na szczęście nikt nie wdzierał się do jej umysłu, nie odczytywał jej myśli i wspomnień wbrew jej woli. Aż do teraz. Nawet, jeśli w głowie Josie nie znajdowały się żadne cenne informacje i zapewne mało kogo zainteresowałyby wspomnienia dotyczące jej dzieciństwa, matki czy nawet pracy, to sam fakt, że ktoś oglądał jej wspomnienia, mógł czytać jej najbardziej prywatne myśli, był niezwykle uwłaczający i nieprzyjemny. Czuła się jeszcze bardziej mała, słaba i bezbronna w obliczu jego zdolności. Nie było sposobu, żeby się przed tym obronić, tylko dobra znajomość oklumencji mogłaby uratować jej umysł przed niechcianą penetracją i kolejnym wdarciem się obcej obecności. Ale nie potrafiła się nią posługiwać, znała wyłącznie suchą teorię. Nic poza tym.
Nie wiedziała nic o tym mężczyźnie i tym, jak opanował legilimencję i w jakim celu jej używał. Na ten moment wiedziała tylko jedno – w bliżej nieokreślonej przeszłości spotkał na swojej drodze Thomasa Vane i teraz bardzo chciał go odnaleźć. To w pewnym sensie podnosiło ją na duchu, bo znaczyło, że Tom mógł wciąż żyć, a z drugiej wpędzało ją w jeszcze większy strach – nawet jeśli żył, mógł mieć poważne kłopoty. Nie chciała więc, żeby ten mężczyzna go znalazł i naprawdę cieszyła się, że w jej głowie nie było żadnych konkretnych informacji na temat jego zniknięcia. W każdym razie – nie była tego świadoma.
Ale w końcu, jakimś cudem wyrwała się spod jego mocy. Nie była to kwestia jej siły woli, a najprawdopodobniej upadku, do którego doprowadziło jej mocne rzucanie się. Wywołane legilimencją połączenie między ich umysłami zostało zerwane, a Josie, wyrwana ze wspomnień, przez które przedzierał się mężczyzna, mogła się zorientować, że upadła naprawdę, tym samym wracając do rzeczywistości. Znowu widziała ciemne pomieszczenie, w którym się znajdowali i mogła poczuć woń stęchlizny, jedno z pierwszych doznań, których doświadczyła wcześniej, budząc się tu. Była obolała, drętwiało jej ciało, a w szczególności ręce, kręciło jej się w głowie. Miała świadomość, że to pewnie nie był koniec, chociaż przerażała ją sama myśl o powtórce. Błagała w duchu, żeby ponowne wtargnięcie w jej umysł nie miało miejsca, wolałaby go nie doświadczyć ani teraz, ani nigdy.
Mężczyzna jednak po chwili odezwał się, wciąż tak samo spokojny i beznamiętny. Mogło się wydawać, jakby wdarcie się do czyjegoś umysłu i naruszanie go wbrew woli w ogóle nie robiło na nim wrażenia. Kto wie, może nie był to dla niego pierwszy raz. Ale jego słowa zabolały, choć inaczej niż ten gwałt na jej umyśle. Uświadamiały jej, że widział to samo co ona i mógł wysnuć z tego własne wnioski. Najgorsze było to, że chyba miał rację, chociaż nie chciała tego przyznać nawet przed samą sobą. Zawsze karmiła się złudzeniami – że matka ją kocha, a spełnianie jej oczekiwań jest drogą do jej akceptacji i bliskości, której pragnęła jako dziecko, a później dorastająca dziewczyna. Karmiła się ułudą szczęścia i poszukiwania swojej drogi, spełniała oczekiwania swoje i bliskich, ale nie lubiła myśleć o bezsilności, choć ta gdzieś z tyłu głowy jej towarzyszyła, podobnie jak lęk przed byciem niedostatecznie dobrą.
- Kłamiesz... To nieprawda... – wyszeptała tylko, nie chcąc, żeby wiedział, że jego słowa trafiły w czuły punkt. Ale to, co wypowiedział na samym końcu, na nowo rozpaliło w niej niepokój, bo zrozumiała, że to nie jest koniec. – Nie...! – próbowała zaprotestować, kiedy nagle podszedł i postawił ją wraz z krzesłem do pionu. Znowu mogła poczuć jak w zdrętwiałych ramionach zaczyna wracać krążenie, ale, korzystając z tego, że przez chwilę znajdował się tak blisko, nagle zarzuciła głową, próbując uderzyć go i wytrącić mu różdżkę, zdekoncentrować go... Mimo beznadziejności położenia wciąż tliła się w niej iskierka waleczności, niechęć do pogodzenia się z tym, co się działo.
Niestety zaklęcie i tak padło. Jocelyn znowu mogła poczuć ból towarzyszący brutalnemu wdzieraniu się w jej myśli macek obcego umysłu. Jej ciałko wyprężyło się, zacisnęła piąstki i jęknęła, przed oczami widząc pierwsze wspomnienia. Dzień, w którym dowiedziała się o zniknięciu Toma i kiedy rozpoczęło się długie pasmo niepewności i oczekiwania na wieści o jego losach. Urywki rozmów z aurorami prowadzącymi sprawę, świadomość tego, że z upływem czasu traktowali sprawę coraz bardziej marginalnie. Choć tak bardzo nie chciała, by to oglądał, te wspomnienia szybko przeskakiwały jej przez myśli, aż w końcu mogła zobaczyć ostatnie spotkanie z Thomasem, mające miejsce kilka dni przed tym, jak całkowicie urwał kontakt z całą rodziną, miejscem pracy i wszystkimi znajomymi, o których istnieniu wiedzieli. Thomas wpadł wtedy w odwiedziny do rodzinnego domu; Josie mogła zaobserwować, że zachowywał się dziwnie, zupełnie jakby coś go trapiło. Był podenerwowany, nie chciał porozmawiać z ojcem ani tym bardziej z matką, na myśl o której reagował wyjątkowo nerwowo. Josie mogła ponownie zobaczyć tę scenę, usłyszeć krótką, wyjątkowo dziwną rozmowę, po której jej brat opuścił dom i zdeportował się w mroku nocy, i już nigdy więcej go nie zobaczyła. Mogła odnieść wrażenie, że sam do końca nie wiedział, po co pojawił się w domu i o czym chciał rozmawiać z siostrami. Czyżby to była jakaś dziwna forma pożegnania? Przez cały czas trwania tego wspomnienia próbowała odepchnąć od niego mężczyznę, nie pozwolić, by obcy umysł zbrukał jej ostatnie wspomnienie z Tomem. Walczyła, szarpała się mentalnie, próbując oderwać macki jego myśli dotykające jej wspomnień. Choć tak naprawdę nie wiedziała, jak należy to robić, chciała się odgrodzić, próbowała przywołać nieistotne z jego punktu widzenia wspomnienia, takie jak szczegóły z książek anatomicznych, a nawet wyobrażać sobie mur, za którym mogłaby się schować. Na próżno, on wciąż tam był, wciąż czegoś szukał, a ona coraz bardziej słabła, także fizycznie. Jej ciało praktycznie znieruchomiało, a po wyrwaniu się z transu zapewne odczuje dotkliwiej siniaki i otarcia. Po koniuszkach jej palców zaczęła spływać drobniutka strużka krwi, najprawdopodobniej sącząca się z któregoś z otarć na delikatnych przedramionach. Nie czuła tego, wciąż zamknięta w swoim umyśle i coraz słabiej szarpiąca się z obecnością.
Nie wiedziała nic o tym mężczyźnie i tym, jak opanował legilimencję i w jakim celu jej używał. Na ten moment wiedziała tylko jedno – w bliżej nieokreślonej przeszłości spotkał na swojej drodze Thomasa Vane i teraz bardzo chciał go odnaleźć. To w pewnym sensie podnosiło ją na duchu, bo znaczyło, że Tom mógł wciąż żyć, a z drugiej wpędzało ją w jeszcze większy strach – nawet jeśli żył, mógł mieć poważne kłopoty. Nie chciała więc, żeby ten mężczyzna go znalazł i naprawdę cieszyła się, że w jej głowie nie było żadnych konkretnych informacji na temat jego zniknięcia. W każdym razie – nie była tego świadoma.
Ale w końcu, jakimś cudem wyrwała się spod jego mocy. Nie była to kwestia jej siły woli, a najprawdopodobniej upadku, do którego doprowadziło jej mocne rzucanie się. Wywołane legilimencją połączenie między ich umysłami zostało zerwane, a Josie, wyrwana ze wspomnień, przez które przedzierał się mężczyzna, mogła się zorientować, że upadła naprawdę, tym samym wracając do rzeczywistości. Znowu widziała ciemne pomieszczenie, w którym się znajdowali i mogła poczuć woń stęchlizny, jedno z pierwszych doznań, których doświadczyła wcześniej, budząc się tu. Była obolała, drętwiało jej ciało, a w szczególności ręce, kręciło jej się w głowie. Miała świadomość, że to pewnie nie był koniec, chociaż przerażała ją sama myśl o powtórce. Błagała w duchu, żeby ponowne wtargnięcie w jej umysł nie miało miejsca, wolałaby go nie doświadczyć ani teraz, ani nigdy.
Mężczyzna jednak po chwili odezwał się, wciąż tak samo spokojny i beznamiętny. Mogło się wydawać, jakby wdarcie się do czyjegoś umysłu i naruszanie go wbrew woli w ogóle nie robiło na nim wrażenia. Kto wie, może nie był to dla niego pierwszy raz. Ale jego słowa zabolały, choć inaczej niż ten gwałt na jej umyśle. Uświadamiały jej, że widział to samo co ona i mógł wysnuć z tego własne wnioski. Najgorsze było to, że chyba miał rację, chociaż nie chciała tego przyznać nawet przed samą sobą. Zawsze karmiła się złudzeniami – że matka ją kocha, a spełnianie jej oczekiwań jest drogą do jej akceptacji i bliskości, której pragnęła jako dziecko, a później dorastająca dziewczyna. Karmiła się ułudą szczęścia i poszukiwania swojej drogi, spełniała oczekiwania swoje i bliskich, ale nie lubiła myśleć o bezsilności, choć ta gdzieś z tyłu głowy jej towarzyszyła, podobnie jak lęk przed byciem niedostatecznie dobrą.
- Kłamiesz... To nieprawda... – wyszeptała tylko, nie chcąc, żeby wiedział, że jego słowa trafiły w czuły punkt. Ale to, co wypowiedział na samym końcu, na nowo rozpaliło w niej niepokój, bo zrozumiała, że to nie jest koniec. – Nie...! – próbowała zaprotestować, kiedy nagle podszedł i postawił ją wraz z krzesłem do pionu. Znowu mogła poczuć jak w zdrętwiałych ramionach zaczyna wracać krążenie, ale, korzystając z tego, że przez chwilę znajdował się tak blisko, nagle zarzuciła głową, próbując uderzyć go i wytrącić mu różdżkę, zdekoncentrować go... Mimo beznadziejności położenia wciąż tliła się w niej iskierka waleczności, niechęć do pogodzenia się z tym, co się działo.
Niestety zaklęcie i tak padło. Jocelyn znowu mogła poczuć ból towarzyszący brutalnemu wdzieraniu się w jej myśli macek obcego umysłu. Jej ciałko wyprężyło się, zacisnęła piąstki i jęknęła, przed oczami widząc pierwsze wspomnienia. Dzień, w którym dowiedziała się o zniknięciu Toma i kiedy rozpoczęło się długie pasmo niepewności i oczekiwania na wieści o jego losach. Urywki rozmów z aurorami prowadzącymi sprawę, świadomość tego, że z upływem czasu traktowali sprawę coraz bardziej marginalnie. Choć tak bardzo nie chciała, by to oglądał, te wspomnienia szybko przeskakiwały jej przez myśli, aż w końcu mogła zobaczyć ostatnie spotkanie z Thomasem, mające miejsce kilka dni przed tym, jak całkowicie urwał kontakt z całą rodziną, miejscem pracy i wszystkimi znajomymi, o których istnieniu wiedzieli. Thomas wpadł wtedy w odwiedziny do rodzinnego domu; Josie mogła zaobserwować, że zachowywał się dziwnie, zupełnie jakby coś go trapiło. Był podenerwowany, nie chciał porozmawiać z ojcem ani tym bardziej z matką, na myśl o której reagował wyjątkowo nerwowo. Josie mogła ponownie zobaczyć tę scenę, usłyszeć krótką, wyjątkowo dziwną rozmowę, po której jej brat opuścił dom i zdeportował się w mroku nocy, i już nigdy więcej go nie zobaczyła. Mogła odnieść wrażenie, że sam do końca nie wiedział, po co pojawił się w domu i o czym chciał rozmawiać z siostrami. Czyżby to była jakaś dziwna forma pożegnania? Przez cały czas trwania tego wspomnienia próbowała odepchnąć od niego mężczyznę, nie pozwolić, by obcy umysł zbrukał jej ostatnie wspomnienie z Tomem. Walczyła, szarpała się mentalnie, próbując oderwać macki jego myśli dotykające jej wspomnień. Choć tak naprawdę nie wiedziała, jak należy to robić, chciała się odgrodzić, próbowała przywołać nieistotne z jego punktu widzenia wspomnienia, takie jak szczegóły z książek anatomicznych, a nawet wyobrażać sobie mur, za którym mogłaby się schować. Na próżno, on wciąż tam był, wciąż czegoś szukał, a ona coraz bardziej słabła, także fizycznie. Jej ciało praktycznie znieruchomiało, a po wyrwaniu się z transu zapewne odczuje dotkliwiej siniaki i otarcia. Po koniuszkach jej palców zaczęła spływać drobniutka strużka krwi, najprawdopodobniej sącząca się z któregoś z otarć na delikatnych przedramionach. Nie czuła tego, wciąż zamknięta w swoim umyśle i coraz słabiej szarpiąca się z obecnością.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nie sądził, żeby ktoś taki jak ona opanowała sztukę oklumencji. Była za młoda,a proces nauki zbyt długi i wyczerpujący. Zresztą kto by chciał wkradać się do jej umysłu? Kto planowałby coś tak potwornego? Było to zdecydowaną korzyścią dla Quinlana, który nie musiał jej sobie upatrywać. Wystarczyło spojrzeń na Jocelyn Vane, by wiedzieć, że to krucha dziewczyna nastawiona jedynie na pomoc innym. A teraz wiedział o niej więcej i mógł z łatwością wykorzystać tę słabość. Słowa raniły mocniej niż najgorszy ból, a w połączeniu z nim stanowiły niesamowicie skuteczną pierwszą linię ataku, którą mógł do woli stosować. Runcorn potrzebował tych informacji i nie chodziło tu o żadne osobiste porachunki z tym dzieckiem. I tak chciał jej wykraść wszystko, co pamiętała o tym spotkaniu. Mogła to zrzucić później na omdlenie po wyczerpującym dniu pracy lub cokolwiek innego. Jego już dawno nie miało być ani tutaj, ani w jej umyśle.
Widział tę iskierkę jasności, która pojawiła się gdzie w podświadomości dziewczyny. Wspomnienia były obrazami, a nadzieja... Nadzieja zawsze umierała ostatnia, tak jak w tym przypadku. Ona liczyła na to, że jej brat żyje i dobrze. On również tego pragnął tylko jeśli już chciał go dopaść, nie zamierzał być łagodny. Jego siostra powinna więc wybić sobie z głowy te naiwne błagania i prosić o jego śmierć. Lepsze to niż spotkanie się ponownie z Quinem, który jak widać był zdecydowany zrobić wszystko, by osiągnąć swój cel. Naiwność była plagą tego świata. Nie tylko wśród czarodziei, ale również i u mugoli, którzy sądzili, że to właśnie przyciąga innych. Tylko świeży, nieskalany przez doświadczenia umysł był nudny. Dobry na początki zabaw i praktyk z legilimencją, ale Runcorn szukał wyzwań. A takie nim nie były.
Gdy upadła, przerwał zaklęcie jednocześnie zgrabnie wyślizgując się z jej umysłu. Krzesło uderzyło o ziemię, ciągnąc za sobą bezwładne ciało. Nic nie mogła poradzić. Nawet nie mogła krzyknąć, bo nie wiedziała, co się z nią dzieje. Zorientowała się o upadku dopiero po fakcie, a on patrzył na jej zdezorientowane spojrzenie. Nic dziwnego. Powinien powitać ją w prawdziwym świecie, gdzie nie było miejsca na słabe jednostki, którymi szczerze gardził. Jeśli ktoś nie potrafił się obronić, nie stanowił wyzwania ani interesującego obiektu. Quin musiał z przykrością stwierdzić, że takich postaci było naprawdę jak na lekarstwo, więc musiał obracać się dookoła szarego, niewyróżniającego się bydła, co zdecydowanie go nie zadowalało. Poczucie inności jak i umiłowanie sobie piękna czy słabość dzy słabość do estetyki sprawiały, że nie mógł postrzegać tego za przywilej czy przyjemność. Runcorn dobrze czuł się, więc w towarzystwie inteligentnych, wyróżniających się urodą w tłumie kobiet. A tutaj gdzie to mógł znaleźć? Na pewno nie przed sobą. Podniósł dziewczynę, żeby dać jej przez sekundę odpocząć od tego co miało nadejść. Szukanie konkretnych wspomnień było o wiele gorsze od zwykłego wnikania do umysłu. Pozwolił, żeby ruszona raz karuzela sama zaczęła się kręcić, a zwątpienie, które w niej zasiał i podkopanie wiary tylko ją osłabiało. To było takie proste... Dlatego nie sprawiało mu to satysfakcji, bo nie lubił niczego, co nie zajmowało mu większej ilości czasu. A z Jocelyn Vane miał skończyć szybciej niż sądził początkowo.
- Po co miałbym kłamać? Tobie? Dziewczynce która sądziła, że miłość znajdzie u brata. Myślałaś, że zastąpi ci oboje rodziców? A jednak cię zostawił i powinnaś mu dziękować. To dzięki niemu jesteś tu, gdzie jesteś - rzucił, wiedząc, że było kwestią czasu nim uzdrowicielka miała przyznać mu rację. Być może za pół minuty lub za rok, ale do wszystkich prędzej czy później to docierało. Zresztą miał się dowiedzieć już za parę chwil. Nie zważał na jej krzyki. Sądziła, że po tym wsyzstkim co już zrobił, zmieniłby zdanie? O, nie. Trzeba było krzyczeć na początku. Teraz nie miało to znaczenia. Musiał przyznać, że miała ducha walki, chociaż ranny kundel również go miał.
Szybko znalazł to, czego szukał, ale nie przestał tylko na tych wspomnieniach. Szukał dalej i głębiej nie tylko chcąc uzyskać jak najwięcej informacji, ale również wykończyć słabą już Vane. Wiedział, że traciła nie tylko chęć pozbycia się go, ale również całą siłę, która w niej pozostała. I dobrze. Jeśli miała odlecieć to tylko na jego warunkach. Stanął mu przed oczami zamglony obraz jakiegoś domu, a potem znajomej twarzy Thomasa, która ciskała się po pomieszczeniu jakby próbował coś powiedzieć siostrom, ale nie potrafił tego wyrzec. To było przydatne, ale musiał znaleźć jeszcze coś. Cokolwiek - jakiś list, notkę, zdjęcie, które widziała Jocelyn, ale nie skojarzyła tego z bratem. Słabła, a on to wykorzystywał, chociaż wiedział, że jeśli zupełnie straci przytomność niczego się nie dowie. Obracał jednak umiejętnością tak zwinnie, że ciężko było nie przyznać mu dobrego i efektownego posługiwania się legilimencją. W pewnym momencie po wydobyciu wszystkiego, przerwał zaklęcie. Jocelyn Vane nie miała już nic do zaoferowania.
Widział tę iskierkę jasności, która pojawiła się gdzie w podświadomości dziewczyny. Wspomnienia były obrazami, a nadzieja... Nadzieja zawsze umierała ostatnia, tak jak w tym przypadku. Ona liczyła na to, że jej brat żyje i dobrze. On również tego pragnął tylko jeśli już chciał go dopaść, nie zamierzał być łagodny. Jego siostra powinna więc wybić sobie z głowy te naiwne błagania i prosić o jego śmierć. Lepsze to niż spotkanie się ponownie z Quinem, który jak widać był zdecydowany zrobić wszystko, by osiągnąć swój cel. Naiwność była plagą tego świata. Nie tylko wśród czarodziei, ale również i u mugoli, którzy sądzili, że to właśnie przyciąga innych. Tylko świeży, nieskalany przez doświadczenia umysł był nudny. Dobry na początki zabaw i praktyk z legilimencją, ale Runcorn szukał wyzwań. A takie nim nie były.
Gdy upadła, przerwał zaklęcie jednocześnie zgrabnie wyślizgując się z jej umysłu. Krzesło uderzyło o ziemię, ciągnąc za sobą bezwładne ciało. Nic nie mogła poradzić. Nawet nie mogła krzyknąć, bo nie wiedziała, co się z nią dzieje. Zorientowała się o upadku dopiero po fakcie, a on patrzył na jej zdezorientowane spojrzenie. Nic dziwnego. Powinien powitać ją w prawdziwym świecie, gdzie nie było miejsca na słabe jednostki, którymi szczerze gardził. Jeśli ktoś nie potrafił się obronić, nie stanowił wyzwania ani interesującego obiektu. Quin musiał z przykrością stwierdzić, że takich postaci było naprawdę jak na lekarstwo, więc musiał obracać się dookoła szarego, niewyróżniającego się bydła, co zdecydowanie go nie zadowalało. Poczucie inności jak i umiłowanie sobie piękna czy słabość dzy słabość do estetyki sprawiały, że nie mógł postrzegać tego za przywilej czy przyjemność. Runcorn dobrze czuł się, więc w towarzystwie inteligentnych, wyróżniających się urodą w tłumie kobiet. A tutaj gdzie to mógł znaleźć? Na pewno nie przed sobą. Podniósł dziewczynę, żeby dać jej przez sekundę odpocząć od tego co miało nadejść. Szukanie konkretnych wspomnień było o wiele gorsze od zwykłego wnikania do umysłu. Pozwolił, żeby ruszona raz karuzela sama zaczęła się kręcić, a zwątpienie, które w niej zasiał i podkopanie wiary tylko ją osłabiało. To było takie proste... Dlatego nie sprawiało mu to satysfakcji, bo nie lubił niczego, co nie zajmowało mu większej ilości czasu. A z Jocelyn Vane miał skończyć szybciej niż sądził początkowo.
- Po co miałbym kłamać? Tobie? Dziewczynce która sądziła, że miłość znajdzie u brata. Myślałaś, że zastąpi ci oboje rodziców? A jednak cię zostawił i powinnaś mu dziękować. To dzięki niemu jesteś tu, gdzie jesteś - rzucił, wiedząc, że było kwestią czasu nim uzdrowicielka miała przyznać mu rację. Być może za pół minuty lub za rok, ale do wszystkich prędzej czy później to docierało. Zresztą miał się dowiedzieć już za parę chwil. Nie zważał na jej krzyki. Sądziła, że po tym wsyzstkim co już zrobił, zmieniłby zdanie? O, nie. Trzeba było krzyczeć na początku. Teraz nie miało to znaczenia. Musiał przyznać, że miała ducha walki, chociaż ranny kundel również go miał.
Szybko znalazł to, czego szukał, ale nie przestał tylko na tych wspomnieniach. Szukał dalej i głębiej nie tylko chcąc uzyskać jak najwięcej informacji, ale również wykończyć słabą już Vane. Wiedział, że traciła nie tylko chęć pozbycia się go, ale również całą siłę, która w niej pozostała. I dobrze. Jeśli miała odlecieć to tylko na jego warunkach. Stanął mu przed oczami zamglony obraz jakiegoś domu, a potem znajomej twarzy Thomasa, która ciskała się po pomieszczeniu jakby próbował coś powiedzieć siostrom, ale nie potrafił tego wyrzec. To było przydatne, ale musiał znaleźć jeszcze coś. Cokolwiek - jakiś list, notkę, zdjęcie, które widziała Jocelyn, ale nie skojarzyła tego z bratem. Słabła, a on to wykorzystywał, chociaż wiedział, że jeśli zupełnie straci przytomność niczego się nie dowie. Obracał jednak umiejętnością tak zwinnie, że ciężko było nie przyznać mu dobrego i efektownego posługiwania się legilimencją. W pewnym momencie po wydobyciu wszystkiego, przerwał zaklęcie. Jocelyn Vane nie miała już nic do zaoferowania.
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie miała potrzeby nauczyć się oklumencji. Nikt nie wdzierał się do jej myśli, na co dzień nie musiała bać się takiej ewentualności, poza tym w jej otoczeniu brakowało osób, które mogłyby ją do takiej nauki zainspirować. Może gdyby jej siostra czy ojciec uczyli się oklumencji, sama też z ciekawością zerknęłaby do ksiąg, dowiadując się czegoś więcej przynajmniej w teorii. Niestety wiedziała tylko tyle, ile dowiedziała się w szkole, czyli niezbyt wiele. Na pewno nie tyle, żeby wiedzieć, jak należy się bronić, a jej umysł i tak nie był przygotowany na taką obronę. Nieznajomy wślizgnął się w jej myśli z łatwością, a Jocelyn stała się całkowicie bezbronna wobec jego poczynań, wyrwana z rzeczywistości i skupiona na przepływających w głowie obrazach, które on zapewne mógł zobaczyć równie wyraźnie. Większość tych wspomnień była związana z Tomem, ale nie była pewna, czy to on do tego doprowadził, czy może jej zmanipulowany umysł za sprawą strachu o brata, któremu mogło coś grozić, sam przywoływał właśnie te wspomnienia, choć wolałaby je ukryć przed niepowołanym wzrokiem. Wolałaby, żeby nikt nigdy nie naruszył czegoś tak bardzo prywatnego, jak jej myśli i wspomnienia. Do tej pory uważała, że to co myśli jest bezpieczne przed zakusami ludzi o złych zamiarach... Ale się myliła.
Pod pewnymi względami rzeczywiście była dość naiwna. Była w końcu młoda i zbyt słabo znała jeszcze życie, żeby się wyzbyć naiwności i nadziei, która ponoć była matką głupich, ale nie lubiła dopuszczać do głosu myśli, że Tom mógł być martwy. Wolała wierzyć, że wciąż żył i pewnego dnia wróci, nawet jeśli rozsądek podpowiadał, że to coraz mniej prawdopodobne.
Ciąg wspomnień został przerwany, gdy upadła, co na moment przywróciło ją do rzeczywistości i uświadomiło położenie, w którym się znajdowała. Poczuła też narastający strach, co będzie z nią dalej, co zrobi z nią mężczyzna, kiedy już stwierdzi, że znalazł to, czego szukał lub wręcz przeciwnie, nawet wniknięcie w jej umysł nie dostarczyło mu odpowiedzi, których pragnął. Gdy ją podnosił, przeszył ją strach, który sprawił, że znowu zaczęła się szamotać i próbowała pozbawić go różdżki. Było to z góry skazane na porażkę, ale mimo to nieporadnie próbowała z nim walczyć, choć w jej oczach czaił się lęk, a policzki były mokre od łez. Słysząc jego kolejne słowa, zaszlochała cicho; choć nie zdawała sobie z tego nigdy sprawy, mężczyzna prawdopodobnie był całkiem bliski prawdy. Josie, będąc dzieckiem, często spoglądała właśnie w stronę brata, kiedy ojciec był zapracowany, a matka pogrążona w świecie własnych niespełnionych marzeń.
Ale chwilę później znów wniknął w jej umysł. Znowu czegoś szukał, czegoś, z czego Josie nawet nie zdawała sobie do końca sprawy. Wertował wspomnienia dotyczące Toma, a dziewczyna była już zbyt słaba, żeby próbować go odepchnąć. Chociaż po pewnym czasie przestała się z nim szarpać, jego poczynania wciąż bolały, podobnie jak świadomość, że nie było niczego, co mogłaby przed nim ukryć, skoro już wślizgnął się do jej umysłu. O wielu z tych obrazach, które przywołał, zdążyła niemal zapomnieć, więc dziwne było uświadomić sobie, że mimo wszystko posiadała całkiem sporo wspomnień dotyczących Thomasa, ale nie wiedziała, które z nich może zainteresować mężczyznę, który chce go znaleźć, w jakim wspomnieniu czai się coś, co może potencjalnie zaszkodzić jej bratu. Poczuła też iskierkę złości wobec Toma za to, że miał jakieś kłopoty, o których nigdy nie powiedział, że wpakował się w coś, przez co teraz ona musiała cierpieć.
Ale w końcu, nie wiadomo po jakim czasie, wszystko się skończyło. Wycieńczona Josie mogła znowu zobaczyć ciemne wnętrze i zarys sylwetki mężczyzny. Bardzo bolała ją głowa, tak, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Zmrużyła oczy, jej drobne ciałko dygotało, chociaż czuła ogarniającą ją coraz silniej słabość. Miała wrażenie, że znajduje się na granicy przytomności i trzymała się jej ostatkiem sił. Choć pogrążenie się w ciemności kusiło, bała się jej oddać w obawie, że jeśli to zrobi, już nigdy się nie obudzi. Stanie się wtedy zdana na jego łaskę i będzie mógł zrobić z nią wszystko, ale czy i teraz tak nie było? Nie miała żadnej kontroli nad sytuacją, była osłabiona i bezsilna. Zmusiła się do podniesienia ciążącej coraz mocniej głowy, zastanawiając się, co dalej. Czy to już koniec? Czy znalazł to, czego oczekiwał? Co teraz z nią zrobi? Te pytania kłębiły się w jej myślach, dopóki nie osłabła zupełnie.
Pod pewnymi względami rzeczywiście była dość naiwna. Była w końcu młoda i zbyt słabo znała jeszcze życie, żeby się wyzbyć naiwności i nadziei, która ponoć była matką głupich, ale nie lubiła dopuszczać do głosu myśli, że Tom mógł być martwy. Wolała wierzyć, że wciąż żył i pewnego dnia wróci, nawet jeśli rozsądek podpowiadał, że to coraz mniej prawdopodobne.
Ciąg wspomnień został przerwany, gdy upadła, co na moment przywróciło ją do rzeczywistości i uświadomiło położenie, w którym się znajdowała. Poczuła też narastający strach, co będzie z nią dalej, co zrobi z nią mężczyzna, kiedy już stwierdzi, że znalazł to, czego szukał lub wręcz przeciwnie, nawet wniknięcie w jej umysł nie dostarczyło mu odpowiedzi, których pragnął. Gdy ją podnosił, przeszył ją strach, który sprawił, że znowu zaczęła się szamotać i próbowała pozbawić go różdżki. Było to z góry skazane na porażkę, ale mimo to nieporadnie próbowała z nim walczyć, choć w jej oczach czaił się lęk, a policzki były mokre od łez. Słysząc jego kolejne słowa, zaszlochała cicho; choć nie zdawała sobie z tego nigdy sprawy, mężczyzna prawdopodobnie był całkiem bliski prawdy. Josie, będąc dzieckiem, często spoglądała właśnie w stronę brata, kiedy ojciec był zapracowany, a matka pogrążona w świecie własnych niespełnionych marzeń.
Ale chwilę później znów wniknął w jej umysł. Znowu czegoś szukał, czegoś, z czego Josie nawet nie zdawała sobie do końca sprawy. Wertował wspomnienia dotyczące Toma, a dziewczyna była już zbyt słaba, żeby próbować go odepchnąć. Chociaż po pewnym czasie przestała się z nim szarpać, jego poczynania wciąż bolały, podobnie jak świadomość, że nie było niczego, co mogłaby przed nim ukryć, skoro już wślizgnął się do jej umysłu. O wielu z tych obrazach, które przywołał, zdążyła niemal zapomnieć, więc dziwne było uświadomić sobie, że mimo wszystko posiadała całkiem sporo wspomnień dotyczących Thomasa, ale nie wiedziała, które z nich może zainteresować mężczyznę, który chce go znaleźć, w jakim wspomnieniu czai się coś, co może potencjalnie zaszkodzić jej bratu. Poczuła też iskierkę złości wobec Toma za to, że miał jakieś kłopoty, o których nigdy nie powiedział, że wpakował się w coś, przez co teraz ona musiała cierpieć.
Ale w końcu, nie wiadomo po jakim czasie, wszystko się skończyło. Wycieńczona Josie mogła znowu zobaczyć ciemne wnętrze i zarys sylwetki mężczyzny. Bardzo bolała ją głowa, tak, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Zmrużyła oczy, jej drobne ciałko dygotało, chociaż czuła ogarniającą ją coraz silniej słabość. Miała wrażenie, że znajduje się na granicy przytomności i trzymała się jej ostatkiem sił. Choć pogrążenie się w ciemności kusiło, bała się jej oddać w obawie, że jeśli to zrobi, już nigdy się nie obudzi. Stanie się wtedy zdana na jego łaskę i będzie mógł zrobić z nią wszystko, ale czy i teraz tak nie było? Nie miała żadnej kontroli nad sytuacją, była osłabiona i bezsilna. Zmusiła się do podniesienia ciążącej coraz mocniej głowy, zastanawiając się, co dalej. Czy to już koniec? Czy znalazł to, czego oczekiwał? Co teraz z nią zrobi? Te pytania kłębiły się w jej myślach, dopóki nie osłabła zupełnie.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nigdy nie było za późno na naukę. Quinlan wiedział, że gdyby nie ojciec, nigdy nie poznałby potęgi i siły jaką dawała legilimencja. Było to coś, do czego doszedł sam i miało tylko jemu służyć. Nikomu innemu. Mógł zmieniać wspomniania innych zgodnie z własnymi zachciankami, nie bojąc się, że ktoś może wykorzystać to przeciwko niemu. Wiedząc, że zabierał wspomnienia związaze ze swoją osobą był bezkarny. Nikt nie mógł go dosięgnąć. Żadna władza, żadne prawo. Sam przecież pracował też dla Ministerstwa Magii, a to oznaczało, że na wiele więcej mu pozwalano i uchodziło płazem. Nie trzeba było być geniuszem, żeby wiedzieć, że ktoś taki jak on szybko to podporzadkuje pod swoje potrzeby i będzie wykorzystywał, gdy tylko najdzie go ochota. A Quinlan potrafił to wykorzystywać cały czas. Na przykład gdy chciał dosięgnąć jakiejś kobiety albo gdy potrzebował informacji. W tym przypadku mając Jocelyn Vane tylko dla siebie, zamierzał wyrwac z jej delikatnego umysłu wszystko, co tylko sobie zażyczył. W tym przypadku chodziło o jej brata - człowieka, który odebrał mu cenną rzecz i musiał za to zapłacić. Właśnie w tym tkwiła ludzka słabość - w rodzinie i wierze, że miłość wszystko pokona. Czy pokonała Runcorna przed złapaniem młodej dziewczyny? Czy poraził go pirun, gdy rzucił pierwsze zaklęcie? Nikt nie zstąpił z nieba, by ją uratować. Miłość przed niczym nie broniła. I kolejna kompletnie złudna wiara w coś tak nieprawdziwego tkwiła w każdym człowieku, który nie przejrzał na oczy. Jeśli chciało się zdobyć to czego się pragnęło, należało być bezwzględnym. Ojciec nie wychowywał go w żadnym złudzeniu, co stworzyło z niego patrzącego na świat dookoła bez klapek na oczach. Quin wiedział jak wyglądało życie i doświadczył go już za młodu w bardzo brutalny sposób. Ale stworzyło to z niego kogoś, kim był w tym momencie. Był praktycznie nie do zdarcia, chociaż wiedział, że jego słabością był pociąg do piękna i brak definitywnej brutalności w stosunku do większości. Starał się jednak nigdy nie dać się temu zgubić i na razie szło mu całkiem dobrze.
Czując jak Vane słabnie, odpusił. Miał wszystko czego chciał i nie potrzebował trupa czy zwariowanej dziewczynki, która mogła jedynie przyciągać uwagę. Musiał przestać i chciał przestać. Jej serce biło bardzo nikło, oddech miała ciężki, a skóra na nadgarstkach i kostkach przetarła się do krwi, gdy próbowała uciec przed jego magią. Nie miała jednak dokąd i została jej tylko ta szarpanina bezcelowa i bezskutczna. Jedynie sobie zaszkodziła, bo bolało mocniej niż gdyby siedziała spokojnie. Podszedł bliżej i spojrzał na nią, odgarniając jej kosmyk włosów za ucho. Tak łatwo było ją złamać. Legilimens rzucony dokładnie w sposób, którego chciał, wymazał jej wszystko, co było związane z tym miejscem, z tą sytuacją, a przede wszystkim z jego osobą. Usunął wszystkie ślady, które mogły tu prowadzić lub Robił to już wiele razy. Zostało mu teraz ponownie uśpić dziewczynę i odstawić ją do tej samej uliczki przy Świętym Mungu, skąd ją porwał. Dał Jocelyn jeszcze malutkie wspomnienie o tym jak zaczęło kręcić się jej w głowie i osunęła się na bruk. Mógł jej życzyć dobrej nocy, bo otrzymał co chciał.
|zt x2
Czując jak Vane słabnie, odpusił. Miał wszystko czego chciał i nie potrzebował trupa czy zwariowanej dziewczynki, która mogła jedynie przyciągać uwagę. Musiał przestać i chciał przestać. Jej serce biło bardzo nikło, oddech miała ciężki, a skóra na nadgarstkach i kostkach przetarła się do krwi, gdy próbowała uciec przed jego magią. Nie miała jednak dokąd i została jej tylko ta szarpanina bezcelowa i bezskutczna. Jedynie sobie zaszkodziła, bo bolało mocniej niż gdyby siedziała spokojnie. Podszedł bliżej i spojrzał na nią, odgarniając jej kosmyk włosów za ucho. Tak łatwo było ją złamać. Legilimens rzucony dokładnie w sposób, którego chciał, wymazał jej wszystko, co było związane z tym miejscem, z tą sytuacją, a przede wszystkim z jego osobą. Usunął wszystkie ślady, które mogły tu prowadzić lub Robił to już wiele razy. Zostało mu teraz ponownie uśpić dziewczynę i odstawić ją do tej samej uliczki przy Świętym Mungu, skąd ją porwał. Dał Jocelyn jeszcze malutkie wspomnienie o tym jak zaczęło kręcić się jej w głowie i osunęła się na bruk. Mógł jej życzyć dobrej nocy, bo otrzymał co chciał.
|zt x2
Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
Quinlan Runcorn
Zawód : szpieg wiedźmiej straży
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
For every life you save, there's a million new ways to die
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
10.05.
Podczas jego ostatniej wyprawy zgromadził kilka ciekawych rzeczy. Można powiedzieć, że nawet więcej niż kilka. Wiele z nich znał, zdążył poznać ich właściwości, jednak jeden przedmiot, który kupił od handlarza na Węgrzech szczególnie go interesował. Czuł od niego potężną magię, jednak nie potrafił sam dojść do tego, do czego można dany przedmiot użyć. Długo się nad tym głowił, zarwał nie jedną nockę, bo nie dawało mu to spać, aż w końcu zrezygnowany postanowił poszukać pomocy. Rzadko kiedy to robił, bo zawsze twierdził, że akurat w tych sprawach był samowystarczalny, jednak tym razem zagadkowy przedmiot go przerósł.
Dzięki swoim kontaktom w Kotle zdobył nazwisko. Na początku w ogóle go nie skojarzył, jednak w końcu go olśniło. Panna Zabini była od niego rok starsza, byli w tym samym domu, dlatego wiedział mniej więcej z kim może mieć do czynienia. Nie znał jej osobiście, nigdy w szkole nie rozmawiali, jednak mimo wszystko kojarzył ją, gdyż nie raz nie dwa widział ją w pokoju wspólnym ślizgonów. Ponoć krążyły plotki o tym, że nie jest czystej krwi, ale Luke wtedy jakoś nie zwrócił na to uwagi. Dopóki on miał spokój i to w żaden sposób na niego nie wpływało, to nie było sensu sobie tym głowy zawracać, zwłaszcza, że w końcu nie znał tej dziewczyny.
Udało mu się zdobyć jej adres, po czym wysłał jej wiadomość, w której poprosił ją o spotkanie w starej opuszczonej chacie na obrzeżach miasta. Stwierdził, że jest to dobre miejsce na rozmowę o tym, oczywiście nielegalnym, przedmiocie. Miał tylko nadzieję, że panna Zabini nie należy do tych delikatnych i tchórzliwy panienek, które boją się ubrudzić. Nie liczył na to, że go kojarzy ze szkoły i będzie chciała się z nim spotkać z powodu przynależności kiedyś do jednego domu. Stawiał bardziej na jej ciekawość, gdyż zaznaczył w liście, że jest w posiadaniu pewnego, magicznego przedmiotu o nieznanych mu właściwościach.
W dniu spotkania, którego miejsce i datę wskazał w liście, pojawił się na miejscu trochę wcześniej. Zmaterializował się pomieszczeniu, które kiedyś pewnie pełniło rolę salonu. Rozejrzał się po nim, a potem zrobił rundkę po domu i upewniwszy się, że jest sam wrócił do salonu, który stanowił centralną część domu.
Nie pozostało mu nic jak tylko czekać i liczyć na to, że panna Zabini się pojawi.
Podczas jego ostatniej wyprawy zgromadził kilka ciekawych rzeczy. Można powiedzieć, że nawet więcej niż kilka. Wiele z nich znał, zdążył poznać ich właściwości, jednak jeden przedmiot, który kupił od handlarza na Węgrzech szczególnie go interesował. Czuł od niego potężną magię, jednak nie potrafił sam dojść do tego, do czego można dany przedmiot użyć. Długo się nad tym głowił, zarwał nie jedną nockę, bo nie dawało mu to spać, aż w końcu zrezygnowany postanowił poszukać pomocy. Rzadko kiedy to robił, bo zawsze twierdził, że akurat w tych sprawach był samowystarczalny, jednak tym razem zagadkowy przedmiot go przerósł.
Dzięki swoim kontaktom w Kotle zdobył nazwisko. Na początku w ogóle go nie skojarzył, jednak w końcu go olśniło. Panna Zabini była od niego rok starsza, byli w tym samym domu, dlatego wiedział mniej więcej z kim może mieć do czynienia. Nie znał jej osobiście, nigdy w szkole nie rozmawiali, jednak mimo wszystko kojarzył ją, gdyż nie raz nie dwa widział ją w pokoju wspólnym ślizgonów. Ponoć krążyły plotki o tym, że nie jest czystej krwi, ale Luke wtedy jakoś nie zwrócił na to uwagi. Dopóki on miał spokój i to w żaden sposób na niego nie wpływało, to nie było sensu sobie tym głowy zawracać, zwłaszcza, że w końcu nie znał tej dziewczyny.
Udało mu się zdobyć jej adres, po czym wysłał jej wiadomość, w której poprosił ją o spotkanie w starej opuszczonej chacie na obrzeżach miasta. Stwierdził, że jest to dobre miejsce na rozmowę o tym, oczywiście nielegalnym, przedmiocie. Miał tylko nadzieję, że panna Zabini nie należy do tych delikatnych i tchórzliwy panienek, które boją się ubrudzić. Nie liczył na to, że go kojarzy ze szkoły i będzie chciała się z nim spotkać z powodu przynależności kiedyś do jednego domu. Stawiał bardziej na jej ciekawość, gdyż zaznaczył w liście, że jest w posiadaniu pewnego, magicznego przedmiotu o nieznanych mu właściwościach.
W dniu spotkania, którego miejsce i datę wskazał w liście, pojawił się na miejscu trochę wcześniej. Zmaterializował się pomieszczeniu, które kiedyś pewnie pełniło rolę salonu. Rozejrzał się po nim, a potem zrobił rundkę po domu i upewniwszy się, że jest sam wrócił do salonu, który stanowił centralną część domu.
Nie pozostało mu nic jak tylko czekać i liczyć na to, że panna Zabini się pojawi.
Sarcasm is not my only defence, remember that
I always have an ace up my sleeve.
I always have an ace up my sleeve.
Luke Larson
Zawód : Kierownik Wodopoju w Dziurawym Kotle, przemytnik, handlarz używkami
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sarcasm is not my only defence...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początek maja wiele zmienił w życiu Lyanny. Ale anomalie sporo namieszały w ich świecie, odkąd nagle wybuchły tamtej nocy na przełomie kwietnia i maja. Tamtej nocy dziewczyna prawie straciła życie i tylko szczęściu zawdzięczała to, że zdążyła uciec przed walącymi się na głowę fragmentami sufitu. Jej ojciec miał tego szczęścia mniej; zginął, teleportowany i mocno rozszczepiony przez nieznaną i potężną moc. Lyanna nie czuła wielkiego żalu i smutku, raczej zdumienie, że taki czarodziej jak jej ojciec, zawsze tak pewny siebie, zginął w taki sposób. Nie uratowała go przed tym nawet czysta krew, którą całe życie się chełpił, ani powiększany latami majątek. Wszyscy byli bezradni w obliczu potęgi anomalii, ale Lyanna nie lubiła czuć się słaba i bezradna.
Po skończeniu Hogwartu wiele jej znajomości ze szkoły się urwało, bo większość z nich najzwyczajniej w świecie była płytka i pobieżna. Lyanna nie należała do najbardziej towarzyskich osób, była skupiona na nauce, poza tym Ślizgoni byli dość specyficznymi ludźmi, w większości przypadków nastawionymi na siebie i swoje korzyści niż na budowanie prawdziwych przyjaźni. Nie różniła się od nich zbytnio, poza tym po szkole zaabsorbowało ją wiele rzeczy, kurs, a potem podróże i łamanie klątw oraz, o czym prawie nikt nie wiedział, nauka ich nakładania.
Zawsze ciekawiło ją wszystko to, co rzadkie i niezwykłe. Od dawien dawna czuła wyjątkową fascynację starymi i rzadkimi przedmiotami, a jeśli dodatkowo ciążyły na nich jakieś zaklęcia, intrygowały ją tym bardziej. Nazwisko Larsona również mgliście pamiętała z Hogwartu, choć nie pamiętała, czy kiedykolwiek zamieniła z nim choć kilka zdań. Był raczej jedną z sylwetek kojarzących jej się z pokojem wspólnym Ślizgonów i wydawało jej się, że nigdy więcej się nie spotkają, ale świat jednak był mały.
Gdyby nie to, że wzmianka w jego liście ją zaintrygowała, pewnie by go zbyła; w końcu mogłaby znaleźć ku temu wymówki i to niejedną. Ale ciekawość zwyciężyła, dlatego właśnie aportowała się nieopodal starej, opuszczonej chaty na obrzeżach Londynu. Pozostawało jej mieć nadzieję, że ma do czynienia z kimś godnym zaufania, a nie sprytną zmyłką, ale sumienie miała czyste, nigdy nie afiszowała się z tym, że potrafiła coś więcej niż tylko łamać klątwy.
Nie należała do łzawych, omdlewających panienek. Nikt nigdy się nad nią nie roztkliwiał, jak nad czystokrwistymi panienkami, więc musiała potrafić sobie radzić. Pojawiła się w okolicach opuszczonego domu ubrana na czarno i z różdżką ukrytą w miejscu, w którym mogła jej łatwo dobyć. Zanim weszła do budynku rozejrzała się uważnie po okolicy, upewniając się, że jest czysto. Dopiero wtedy zdecydowała się wejść do domostwa, choć i tam uważnie się rozejrzała. Była czujna; trudne czasy wymagały większej niż zwykle ostrożności.
W końcu jednak znalazła się w pomieszczeniu, w którym był i on.
- Luke Larson? – zapytała, lustrując go czujnym spojrzeniem oczu błękitnych jak okruchy lodu. Minęły lata, odkąd widziała go ostatni raz, więc słabo pamiętała jak w ogóle wyglądał. Liczyła, że potwierdzi to i przejdzie do rzeczy.
Po skończeniu Hogwartu wiele jej znajomości ze szkoły się urwało, bo większość z nich najzwyczajniej w świecie była płytka i pobieżna. Lyanna nie należała do najbardziej towarzyskich osób, była skupiona na nauce, poza tym Ślizgoni byli dość specyficznymi ludźmi, w większości przypadków nastawionymi na siebie i swoje korzyści niż na budowanie prawdziwych przyjaźni. Nie różniła się od nich zbytnio, poza tym po szkole zaabsorbowało ją wiele rzeczy, kurs, a potem podróże i łamanie klątw oraz, o czym prawie nikt nie wiedział, nauka ich nakładania.
Zawsze ciekawiło ją wszystko to, co rzadkie i niezwykłe. Od dawien dawna czuła wyjątkową fascynację starymi i rzadkimi przedmiotami, a jeśli dodatkowo ciążyły na nich jakieś zaklęcia, intrygowały ją tym bardziej. Nazwisko Larsona również mgliście pamiętała z Hogwartu, choć nie pamiętała, czy kiedykolwiek zamieniła z nim choć kilka zdań. Był raczej jedną z sylwetek kojarzących jej się z pokojem wspólnym Ślizgonów i wydawało jej się, że nigdy więcej się nie spotkają, ale świat jednak był mały.
Gdyby nie to, że wzmianka w jego liście ją zaintrygowała, pewnie by go zbyła; w końcu mogłaby znaleźć ku temu wymówki i to niejedną. Ale ciekawość zwyciężyła, dlatego właśnie aportowała się nieopodal starej, opuszczonej chaty na obrzeżach Londynu. Pozostawało jej mieć nadzieję, że ma do czynienia z kimś godnym zaufania, a nie sprytną zmyłką, ale sumienie miała czyste, nigdy nie afiszowała się z tym, że potrafiła coś więcej niż tylko łamać klątwy.
Nie należała do łzawych, omdlewających panienek. Nikt nigdy się nad nią nie roztkliwiał, jak nad czystokrwistymi panienkami, więc musiała potrafić sobie radzić. Pojawiła się w okolicach opuszczonego domu ubrana na czarno i z różdżką ukrytą w miejscu, w którym mogła jej łatwo dobyć. Zanim weszła do budynku rozejrzała się uważnie po okolicy, upewniając się, że jest czysto. Dopiero wtedy zdecydowała się wejść do domostwa, choć i tam uważnie się rozejrzała. Była czujna; trudne czasy wymagały większej niż zwykle ostrożności.
W końcu jednak znalazła się w pomieszczeniu, w którym był i on.
- Luke Larson? – zapytała, lustrując go czujnym spojrzeniem oczu błękitnych jak okruchy lodu. Minęły lata, odkąd widziała go ostatni raz, więc słabo pamiętała jak w ogóle wyglądał. Liczyła, że potwierdzi to i przejdzie do rzeczy.
Opuszczona chata
Szybka odpowiedź