Opuszczona chata
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona chata
Na północ od Londynu znajduje się opuszczona chata, należąca niegdyś zapewne do jakiegoś mugola. Otaczające to miejsce zarośla i drzewa chronią je przed nieproszonymi gośćmi.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
Och... pomyślał uznając, ze czarownica miała najwyraźniej niezwykły talent w tej dziedzinie magii. Nie można było zaprzeczyć - wykorzystała go bardzo dobrze. Nie wiedział, czy przewidywała jego biegłość w urokach przez wzgląd na to iż nie krył się w zakonie ze swoimi umiejętnościami i zwyczajnie zamierzała go na tym polu zablokować czy to też zasypała go urokami w których była najbieglejsza bez żadnego zmyślnego planowania. Koniec końców przyniosło jej to zwycięstwo i tego Skamander nie mógł odmówić. Jeżeli przyjdzie im ponownie ćwiczyć to czarownica będzie już wiedziała, że niekoniecznie radził sobie z białą magią. Może uda mu się to nieco zmienić przy następnym razie.
- Tak. By nie przyciągać uwagi w chwili w której będziemy wracali do siebie - upomniał lisio - Sama przyznasz, że będąc poszarpanym i okrwawionym raczej przyciągałoby się uwagę. Nie wiem, jak reagują mugole ale w strzelam, że po wyjściu z Błędnego magipolicja wzięła by nas na trzepanie - o ile naprawienie szat zaklęciem nie stanowiło kłopotu o tyle otwarte, krwawiące rany już tak. Oboje nie posiadali umiejętności by sobie z nimi poradzić. Biorąc do tego ogólnie szerzący się przez ostatnie tygodnie terror niewątpliwie jakiś obywatel zwrócił by uwagę funkcjonariuszom na dwójkę podejrzanie upapranych krwią czarodziei, a jemu wystarczyło tłumaczenia się przed przełożonymi na ten miesiąc - Hiemsitio, jakby nie było, spełnia nasze ustalenia. Plus - jesteśmy pod zaklęciem maskującym, na uboczu, w ogrodzie zapuszczonego domostwa...Więc tak, myślałem o lodowej nawałnicy - przyznał zgodnie z sumieniem po tym jak rozpatrzył czy zaklęcie mieściło się w ustalonym przez nich zakresie i nie można było zaprzeczyć, że faktycznie to robiło. Anthony miał talent do ustalania zasad, a następnie prześlizgiwania się między nimi bez konieczności ich łamania - Ale nawet nie próbowałem mając na uwadze właśnie to, że dość znacząco urok wpłynąłby na okolice i tutejszych mugoli. Jest obszerny. Za obszerny. Jednak gdyby to byli oni myślę, że by się nie zawahali - przyznał wspominając pojedynek na Alei przy Tamizie.
- Jest w porządku. Dam. Potrzebowałem tylko chwili by nieco zelżała moc uroków - Powoli podniósł plecy z chłodnej ziemi maskując pragnienie poleżenia tak jeszcze z godzinkę - Mogłabyś mi za to podać wierzchnią szatę? Powiesiłem ją gdzieś...gdzieś - poruszył brwiami zdając sobie sprawę, że oszołomienie ciągle z niego schodziło i wybiło z głowy na ten moment takie trywialne informacje. No ale nic - podniósł się niechętnie na równe nogi marząc tylko o tym by obłożyć się z każdej strony lodem. I usiąść. Albo jeszcze lepiej - położyć.
- Znasz może jakieś mugolskie restauracje lub knajpy godne polecenia w których można zjeść coś lepszego od ryby z frytkami? Mugole mają jakieś swoje specjalne potrawy? - Zagaił jak gdyby nigdy nic po tym jak naciągnął na wierzch szatę przysłaniając nadpalone elementy koszuli oraz skóry. Był gotowy by się stąd zbierać.
- Tak. By nie przyciągać uwagi w chwili w której będziemy wracali do siebie - upomniał lisio - Sama przyznasz, że będąc poszarpanym i okrwawionym raczej przyciągałoby się uwagę. Nie wiem, jak reagują mugole ale w strzelam, że po wyjściu z Błędnego magipolicja wzięła by nas na trzepanie - o ile naprawienie szat zaklęciem nie stanowiło kłopotu o tyle otwarte, krwawiące rany już tak. Oboje nie posiadali umiejętności by sobie z nimi poradzić. Biorąc do tego ogólnie szerzący się przez ostatnie tygodnie terror niewątpliwie jakiś obywatel zwrócił by uwagę funkcjonariuszom na dwójkę podejrzanie upapranych krwią czarodziei, a jemu wystarczyło tłumaczenia się przed przełożonymi na ten miesiąc - Hiemsitio, jakby nie było, spełnia nasze ustalenia. Plus - jesteśmy pod zaklęciem maskującym, na uboczu, w ogrodzie zapuszczonego domostwa...Więc tak, myślałem o lodowej nawałnicy - przyznał zgodnie z sumieniem po tym jak rozpatrzył czy zaklęcie mieściło się w ustalonym przez nich zakresie i nie można było zaprzeczyć, że faktycznie to robiło. Anthony miał talent do ustalania zasad, a następnie prześlizgiwania się między nimi bez konieczności ich łamania - Ale nawet nie próbowałem mając na uwadze właśnie to, że dość znacząco urok wpłynąłby na okolice i tutejszych mugoli. Jest obszerny. Za obszerny. Jednak gdyby to byli oni myślę, że by się nie zawahali - przyznał wspominając pojedynek na Alei przy Tamizie.
- Jest w porządku. Dam. Potrzebowałem tylko chwili by nieco zelżała moc uroków - Powoli podniósł plecy z chłodnej ziemi maskując pragnienie poleżenia tak jeszcze z godzinkę - Mogłabyś mi za to podać wierzchnią szatę? Powiesiłem ją gdzieś...gdzieś - poruszył brwiami zdając sobie sprawę, że oszołomienie ciągle z niego schodziło i wybiło z głowy na ten moment takie trywialne informacje. No ale nic - podniósł się niechętnie na równe nogi marząc tylko o tym by obłożyć się z każdej strony lodem. I usiąść. Albo jeszcze lepiej - położyć.
- Znasz może jakieś mugolskie restauracje lub knajpy godne polecenia w których można zjeść coś lepszego od ryby z frytkami? Mugole mają jakieś swoje specjalne potrawy? - Zagaił jak gdyby nigdy nic po tym jak naciągnął na wierzch szatę przysłaniając nadpalone elementy koszuli oraz skóry. Był gotowy by się stąd zbierać.
Find your wings
Nie można było zaprzeczyć temu, że Maxine posiadała naturalny talent do niektórych dziedzin - głównie sportu i obrony przed czarną magią. Wiedziała to już w latach szkolnych, ale zaniedbała tę dziedzinę na rzecz quidditcha. A talent to było za mało, aby być w czymś naprawdę dobrym. Talent to zaledwie połowa sukcesu, ba! Może nawet tylko jedna trzecia. Przede wszystkim liczyła się ciężka praca - należało ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. To praktyka czyniła mistrza, a nie sam talent. On był jedynie nieforemną bryłką, którą należało dopiero oszlifować w lśniący diament. Maxine uważała, że wciąż miała sporo pracy przed sobą - ale dzisiejsze popołudnie pokazało, że mogła być zadowolona ze swoich postępów.
Skamander zaczął pokrętnie tłumaczyć, że owszem, mieli nie zadawać sobie ran ciętych, bo jakby później wyglądali na ulicy, w Błędnym Rycerzu, przyciągnęliby niepotrzebną uwagę, ktoś wezwałby odpowiednie służby i wzięliby ich na przesłuchanie, a biorąc pod uwagę nastroje antymugolskie, Maxine nie była pewna, czy funkcjonariusze podejdą do ćwiczeń mugolaczki ze zrozumieniem. Ustalili zasady, a teraz próbował się z nich wykręcić. Zerknęła na niego z pobłażaniem, splatając przy tym ręce na piersiach, tak jak zwykły czynić to matki, gdy synowie coś przeskrobali i starali się wytłumaczyć, że przecież wcale nie.
- Zaklęcie maskujące nie powstrzymałoby tak ogromnej burzy - wtrąciła się Maxine, unosząc jedną brew. Dobrze, że tego nie uczynił, choć przyszło mu to do głowy. Mogłoby to przynieść zwycięstwo. Ale za jaką cenę? Zbyt dużą. Dość niefortunnie wybrali miejsce. Mogli rzeczywiście wybrać jakieś odludzie. Większe pole do popisu. Trudno, nadrobią to następnym razem. Desmond liczyła, że to nie ostatnie ich podobne spotkanie - wciąż potrzebowała szlifować swoje umiejętności ofensywne. Skamanderowi przydadzą się zaś ćwiczenia obrony. Mogli sobie pomóc wzajemnie.
- Łaskawca się znalazł - skomentowała ostatecznie, przewracając przy tym oczyma, ale w jej głosie nie brzmiała karcąca nuta. Wciąż czuła się lekko winna tego, że doprowadziła go do takiego stanu, miała wrażenie, że trochę przesadziła. - Oni nie zawahają się przed niczym. Ale my chyba nie będziemy rzucać w siebie Crucio w ramach ćwiczeń, co? - odparła cierpko.
Skinęła głową na znak zgody i podeszła do drzewa, gdzie przewiesił swój płaszcz; przyniosła mu go i wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać.
- Znam trochę takich miejsc w Londynie. Rozumiem, że biorąc pod uwagę twoje wykwintne podniebienie mam wybrać tak, byśmy mieli szansę spotkać królową brytyjską? - zażartowała Maxine, obserwując ruchy Skamandera, gotowa, by w każdej chwili podsunąć mu pomocne ramię - wyglądał źle, cóż można powiedzieć więcej. - Najpierw cię poskładają, a później pójdziemy na kolację. Ja wygrałam, więc ty stawiasz - zagadnęła z szelmowskim uśmiechem.
Cofnęła zaklęcie maskujące. Nie było im już dłużej potrzebne. Musieli się teraz dostać do uzdrowiciela.
Skamander zaczął pokrętnie tłumaczyć, że owszem, mieli nie zadawać sobie ran ciętych, bo jakby później wyglądali na ulicy, w Błędnym Rycerzu, przyciągnęliby niepotrzebną uwagę, ktoś wezwałby odpowiednie służby i wzięliby ich na przesłuchanie, a biorąc pod uwagę nastroje antymugolskie, Maxine nie była pewna, czy funkcjonariusze podejdą do ćwiczeń mugolaczki ze zrozumieniem. Ustalili zasady, a teraz próbował się z nich wykręcić. Zerknęła na niego z pobłażaniem, splatając przy tym ręce na piersiach, tak jak zwykły czynić to matki, gdy synowie coś przeskrobali i starali się wytłumaczyć, że przecież wcale nie.
- Zaklęcie maskujące nie powstrzymałoby tak ogromnej burzy - wtrąciła się Maxine, unosząc jedną brew. Dobrze, że tego nie uczynił, choć przyszło mu to do głowy. Mogłoby to przynieść zwycięstwo. Ale za jaką cenę? Zbyt dużą. Dość niefortunnie wybrali miejsce. Mogli rzeczywiście wybrać jakieś odludzie. Większe pole do popisu. Trudno, nadrobią to następnym razem. Desmond liczyła, że to nie ostatnie ich podobne spotkanie - wciąż potrzebowała szlifować swoje umiejętności ofensywne. Skamanderowi przydadzą się zaś ćwiczenia obrony. Mogli sobie pomóc wzajemnie.
- Łaskawca się znalazł - skomentowała ostatecznie, przewracając przy tym oczyma, ale w jej głosie nie brzmiała karcąca nuta. Wciąż czuła się lekko winna tego, że doprowadziła go do takiego stanu, miała wrażenie, że trochę przesadziła. - Oni nie zawahają się przed niczym. Ale my chyba nie będziemy rzucać w siebie Crucio w ramach ćwiczeń, co? - odparła cierpko.
Skinęła głową na znak zgody i podeszła do drzewa, gdzie przewiesił swój płaszcz; przyniosła mu go i wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać.
- Znam trochę takich miejsc w Londynie. Rozumiem, że biorąc pod uwagę twoje wykwintne podniebienie mam wybrać tak, byśmy mieli szansę spotkać królową brytyjską? - zażartowała Maxine, obserwując ruchy Skamandera, gotowa, by w każdej chwili podsunąć mu pomocne ramię - wyglądał źle, cóż można powiedzieć więcej. - Najpierw cię poskładają, a później pójdziemy na kolację. Ja wygrałam, więc ty stawiasz - zagadnęła z szelmowskim uśmiechem.
Cofnęła zaklęcie maskujące. Nie było im już dłużej potrzebne. Musieli się teraz dostać do uzdrowiciela.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
10 II 1957
Cała masa korespondencji adresowanej do Proroka Codziennego, którą udało mu się wraz z lordem Shafiqiem zdobyć jeszcze w listopadzie, wciąż zalegała w jego domowym gabinecie, choć nie było już sensu, aby pozostawała rozłożona po całej przestrzeni. Obaj zdołali przeanalizować zgromadzony materiał, wnioskami i najbardziej niepokojącymi nazwiskami podzielili się na spotkaniu. Tylko wciąż trzymało się go nieodparte wrażenie, że sam w tej sprawie zrobił zbyt mało. Miał dostęp do długiej listy szlamolubów deklarujących wsparcie w trakcie wojny, lecz pozostawała ona w dużej mierze nietknięta. Za deklaracjami niekoniecznie musiały stać faktycznie działania, a jednak niektóre z tych poruszonych listownie inicjatyw brzmiały wręcz niebezpiecznie. Wierzył, że wszelki opór należało zdusić w zarodku, póki był na to czas. I niejawne działanie, z dala od polityki, mogło wystarczająco zastraszyć społeczeństwo, aby nie śmiało ono protestować wobec kolejnych zmian. Już wystarczy, że styczniowe protesty przeciwko Ministrowi Magii musiano rozgromić siłą.
Gdy pewnego wieczora znów spojrzał na mapę, na które wciąż pozostawił znaczniki dla miejsc zamieszkania nadawców niepokojących listów, coś go tknęło. Nie był to żaden przebłysk, co kończy się eureką, to była emocja. Po jego umyśle rozlała się frustracja podsycona przez chęć działania. Fakt posiadania niezbędnych informacji tworzył wręcz nakaz wykonania kolejnego ruchu. Pozostawał świadom tego, że musi jeszcze udowodnić swoją wartość, ale chciał również włożyć swój wkład w wielkie dzieło zapoczątkowane przez Czarnego Pana. W głębi duszy od dawna krył uwielbieni do czarnej magii. Zakazany owoc, który otwierał wiele ścieżek, pozwalał sięgnąć po prawdziwą potęgę. Dlaczego miał z tego rezygnować? W imię czego? Nie zamierzał zważać na to, czego inni, z powodu strachu, ośmielali się zakazywać innym.
Kilka dni bił się z myślami, póki nie zdecydował się rzeczywiście wykonać krok. Skontaktował się z Zabini, podejrzewając, że wdarcie się do czyjegoś domu może okazać się łatwiejszym zadaniem, jeśli będzie miał po swojej stronie łamaczkę klątw. W niej również kryła się ambicja, nie trudno to było dostrzec. To właśnie z nią zamierzał połączyć siły tej jednej nocy. Jako pierwszy stawił się na miejscu, jego sylwetka wydawała się nijaka, długi, czarny płaszcz zlewał się z panującym mrokiem. W prawej kieszeni ściskał kurczowo własną różdżkę, w lewej zaś spoczywał list, który niejaki Francis Prang wysłał do Proroka z opisem drogi ewakuacyjnej dla uciekających z Londynu mugolaków. Black czuł, że uda mu się bez większych przeszkód spacyfikować czarodzieja. W ministerialnych archiwach sprawdził raz jeszcze, na wszelki wypadek, jego adres i przy okazji odkrył, że to samotny mężczyzna w średnim wieku, który pracuje jako numerolog i swego czasu bywał zatrudniany do różnych przedsięwzięć naukowych. Jego dom znajdował się na północnych przedmieściach Londynu. Spod opuszczonej chaty mieli się udać wprost do niego. Nie czekał długo, Zabini pojawiła się o wyznaczonej porze.
– Ruszajmy – rzucił krótko, decydując się przy tym zadaniu, wyznaczonym z własnej inicjatywy, podjąć się dowodzenia.
Cała masa korespondencji adresowanej do Proroka Codziennego, którą udało mu się wraz z lordem Shafiqiem zdobyć jeszcze w listopadzie, wciąż zalegała w jego domowym gabinecie, choć nie było już sensu, aby pozostawała rozłożona po całej przestrzeni. Obaj zdołali przeanalizować zgromadzony materiał, wnioskami i najbardziej niepokojącymi nazwiskami podzielili się na spotkaniu. Tylko wciąż trzymało się go nieodparte wrażenie, że sam w tej sprawie zrobił zbyt mało. Miał dostęp do długiej listy szlamolubów deklarujących wsparcie w trakcie wojny, lecz pozostawała ona w dużej mierze nietknięta. Za deklaracjami niekoniecznie musiały stać faktycznie działania, a jednak niektóre z tych poruszonych listownie inicjatyw brzmiały wręcz niebezpiecznie. Wierzył, że wszelki opór należało zdusić w zarodku, póki był na to czas. I niejawne działanie, z dala od polityki, mogło wystarczająco zastraszyć społeczeństwo, aby nie śmiało ono protestować wobec kolejnych zmian. Już wystarczy, że styczniowe protesty przeciwko Ministrowi Magii musiano rozgromić siłą.
Gdy pewnego wieczora znów spojrzał na mapę, na które wciąż pozostawił znaczniki dla miejsc zamieszkania nadawców niepokojących listów, coś go tknęło. Nie był to żaden przebłysk, co kończy się eureką, to była emocja. Po jego umyśle rozlała się frustracja podsycona przez chęć działania. Fakt posiadania niezbędnych informacji tworzył wręcz nakaz wykonania kolejnego ruchu. Pozostawał świadom tego, że musi jeszcze udowodnić swoją wartość, ale chciał również włożyć swój wkład w wielkie dzieło zapoczątkowane przez Czarnego Pana. W głębi duszy od dawna krył uwielbieni do czarnej magii. Zakazany owoc, który otwierał wiele ścieżek, pozwalał sięgnąć po prawdziwą potęgę. Dlaczego miał z tego rezygnować? W imię czego? Nie zamierzał zważać na to, czego inni, z powodu strachu, ośmielali się zakazywać innym.
Kilka dni bił się z myślami, póki nie zdecydował się rzeczywiście wykonać krok. Skontaktował się z Zabini, podejrzewając, że wdarcie się do czyjegoś domu może okazać się łatwiejszym zadaniem, jeśli będzie miał po swojej stronie łamaczkę klątw. W niej również kryła się ambicja, nie trudno to było dostrzec. To właśnie z nią zamierzał połączyć siły tej jednej nocy. Jako pierwszy stawił się na miejscu, jego sylwetka wydawała się nijaka, długi, czarny płaszcz zlewał się z panującym mrokiem. W prawej kieszeni ściskał kurczowo własną różdżkę, w lewej zaś spoczywał list, który niejaki Francis Prang wysłał do Proroka z opisem drogi ewakuacyjnej dla uciekających z Londynu mugolaków. Black czuł, że uda mu się bez większych przeszkód spacyfikować czarodzieja. W ministerialnych archiwach sprawdził raz jeszcze, na wszelki wypadek, jego adres i przy okazji odkrył, że to samotny mężczyzna w średnim wieku, który pracuje jako numerolog i swego czasu bywał zatrudniany do różnych przedsięwzięć naukowych. Jego dom znajdował się na północnych przedmieściach Londynu. Spod opuszczonej chaty mieli się udać wprost do niego. Nie czekał długo, Zabini pojawiła się o wyznaczonej porze.
– Ruszajmy – rzucił krótko, decydując się przy tym zadaniu, wyznaczonym z własnej inicjatywy, podjąć się dowodzenia.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiedziała, że przynależność do rycerzy Walpurgii to nie tylko przywileje, ale też obowiązki. A po tym, jak jej poprzednie misje skończyły się nie do końca pomyślnie, tym bardziej musiała poszukiwać innych dróg zaangażowania w sprawę. Nie chciała stać się następną ofiarą gniewu Czarnego Pana. Odkąd skończyły się anomalie dużo czytała i ćwiczyła. Testowała czarnomagiczne inkantacje na zwierzętach w lesie, a także doskonaliła swą technikę nakładania klątw. Chciała być jak najlepiej przygotowana, by z następnej misji powrócić jako zwycięzca, nie przegrana.
Czarna magia fascynowała ją od dawna, ale dopiero podczas podróży po Europie, konkretnie w Norwegii, miała okazję rozpocząć jej praktyczną naukę. Później rozwijała ją w ukryciu, potajemnie, używając jej głównie na zwierzętach. Nigdy jeszcze nie zabiła człowieka, ale nie ulegało wątpliwości, że jej dusza coraz bardziej nasiąkała mrokiem, a umysł – ideologią czystości krwi oraz fascynacją potęgą, która płynęła ze stopniowego okiełznywania mrocznej mocy. Fascynowało ją też dzieło Czarnego Pana i to, że zdawał się mieć realną moc wpływu na świat, i być może tylko on mógł sprawić, by świat magii został oczyszczony ze szlamu i zwrócony w pełni prawdziwym czarodziejom.
List od Alpharda Blacka zaskoczył ją, nie spodziewała się, że mógłby się zwrócić akurat do niej, na pewno miałby w zanadrzu towarzystwo bliższe swym sferom, ale nie zamierzała pogardzić jego propozycją, będącą okazją do udowodnienia zaangażowania, a także, być może, treningu. Zgodziła się więc i w wyznaczonym dniu zjawiła się w odpowiednim miejscu, ubrana od stóp do głów na czarno, zlewając się z mrokiem nocy i nie przyciągając niczyjej uwagi.
Pamiętała Blacka z Hogwartu. Ich ostatnie spotkanie miało miejsce jakieś dziesięć lat temu, a później ponownie połączyła ich dopiero przynależność do organizacji. Tym sposobem znaleźli się po tej samej stronie barykady i musieli współpracować bez względu na to, jaki Black miał do tego stosunek, choć wyglądało na to, że wybranie jej było jego własną inicjatywą. Dlaczego? Może później się tego dowie. Najpierw na ukaranie czekał pewien szlamolub, którego los miał stać się przestrogą dla jemu podobnych.
Lyanna głęboko gardziła miłośnikami szlam, zwłaszcza tymi, którzy mieli czystą krew, a jednak marnotrawili ten dar i spoufalali się z mugolskim brudem, zamiast pielęgnować czarodziejskie tradycje.
Black czekał na nią pod opuszczoną chatą, która była dobrym punktem orientacyjnym skąd mogli ruszyć dalej. Wypatrzyła go bez większego trudu i na jego słowa skinęła głową. Francis Prang mieszkał niedaleko stąd, o ile rzecz jasna w ostatnich dniach się nie wyniósł. Wraz z Blackiem dotarli do jego domu w milczeniu. Dopiero tam Zabini cicho się odezwała.
- Sprawdzę, czy nie ma tu jakichś zaklęć ochronnych, które mogłyby przedwcześnie zdradzić naszą obecność – rzekła cicho. Kilka ruchów różdżką i zaklęć sprawdzających pokazało jej, z czym mieli do czynienia. Nie były to zabezpieczenia, z którymi nie mogłaby sobie poradzić łamaczka klątw, więc po kolejnych kilku minutach zaklęcia zostały dyskretnie zdjęte i nie powinny zaalarmować mężczyzny o tym, że będzie miał niespodziewanych gości. Dwa okna zdawały się świecić mdłym blaskiem, jaki dawały zapalone w pomieszczeniu świece, co znaczyło, że mieszkaniec jeszcze nie spał i prawdopodobnie znajdował się na piętrze.
Włamując się do jego domu czuła, jak zaczyna wypełniać ją ekscytacja, prawie jak wtedy, gdy podczas podróży po Europie kilka lat wstecz wraz z bratem i paroma innymi łamaczami klątw wdzierali się do przeklętych grobowców i tego typu miejsc. Dawno już uświadomiła sobie, że nudne i w pełni legalne sprawy, jakimi zajmowała się podczas pracy w ministerstwie, nie dostarczały jej tego dreszczu emocji, które dawało działanie poza prawem, sięganie po zakazany owoc i badanie, jak daleko może się posunąć, gdzie leży granica. Ostatnimi czasy wyjątkowo chętnie poznawała swoje granice i podejmowała próby przesuwania ich dalej. Sprawdzania, co jeszcze potrafi, do czego jest zdolna.
Otwarty niewerbalną alohomorą zamek kliknął cicho. Zabini bezszelestnie wsunęła się do wnętrza budynku, w którym panował półmrok, ale póki co nie zapalała różdżki, nie chcąc, by gospodarz ich zauważył, jeśli wcale nie był w oświetlonym pomieszczeniu na górze. Prang podobno był naukowcem, a ci lubili pracować po nocach. Zabini także lubiła nocami studiować runiczne manuskrypty.
Zerknęła kątem oka na Blacka, pytająco. Postawiła stopę na pierwszym stopniu; wcześniejsze niewerbalne Carpiene pokazało, że na schodach nie było pułapek. Mogli powoli zakraść się do niczego nie spodziewającej się ofiary, tak złudnie pewnej, że zaklęcia ostrzegą ją przed zagrożeniem.
Czarna magia fascynowała ją od dawna, ale dopiero podczas podróży po Europie, konkretnie w Norwegii, miała okazję rozpocząć jej praktyczną naukę. Później rozwijała ją w ukryciu, potajemnie, używając jej głównie na zwierzętach. Nigdy jeszcze nie zabiła człowieka, ale nie ulegało wątpliwości, że jej dusza coraz bardziej nasiąkała mrokiem, a umysł – ideologią czystości krwi oraz fascynacją potęgą, która płynęła ze stopniowego okiełznywania mrocznej mocy. Fascynowało ją też dzieło Czarnego Pana i to, że zdawał się mieć realną moc wpływu na świat, i być może tylko on mógł sprawić, by świat magii został oczyszczony ze szlamu i zwrócony w pełni prawdziwym czarodziejom.
List od Alpharda Blacka zaskoczył ją, nie spodziewała się, że mógłby się zwrócić akurat do niej, na pewno miałby w zanadrzu towarzystwo bliższe swym sferom, ale nie zamierzała pogardzić jego propozycją, będącą okazją do udowodnienia zaangażowania, a także, być może, treningu. Zgodziła się więc i w wyznaczonym dniu zjawiła się w odpowiednim miejscu, ubrana od stóp do głów na czarno, zlewając się z mrokiem nocy i nie przyciągając niczyjej uwagi.
Pamiętała Blacka z Hogwartu. Ich ostatnie spotkanie miało miejsce jakieś dziesięć lat temu, a później ponownie połączyła ich dopiero przynależność do organizacji. Tym sposobem znaleźli się po tej samej stronie barykady i musieli współpracować bez względu na to, jaki Black miał do tego stosunek, choć wyglądało na to, że wybranie jej było jego własną inicjatywą. Dlaczego? Może później się tego dowie. Najpierw na ukaranie czekał pewien szlamolub, którego los miał stać się przestrogą dla jemu podobnych.
Lyanna głęboko gardziła miłośnikami szlam, zwłaszcza tymi, którzy mieli czystą krew, a jednak marnotrawili ten dar i spoufalali się z mugolskim brudem, zamiast pielęgnować czarodziejskie tradycje.
Black czekał na nią pod opuszczoną chatą, która była dobrym punktem orientacyjnym skąd mogli ruszyć dalej. Wypatrzyła go bez większego trudu i na jego słowa skinęła głową. Francis Prang mieszkał niedaleko stąd, o ile rzecz jasna w ostatnich dniach się nie wyniósł. Wraz z Blackiem dotarli do jego domu w milczeniu. Dopiero tam Zabini cicho się odezwała.
- Sprawdzę, czy nie ma tu jakichś zaklęć ochronnych, które mogłyby przedwcześnie zdradzić naszą obecność – rzekła cicho. Kilka ruchów różdżką i zaklęć sprawdzających pokazało jej, z czym mieli do czynienia. Nie były to zabezpieczenia, z którymi nie mogłaby sobie poradzić łamaczka klątw, więc po kolejnych kilku minutach zaklęcia zostały dyskretnie zdjęte i nie powinny zaalarmować mężczyzny o tym, że będzie miał niespodziewanych gości. Dwa okna zdawały się świecić mdłym blaskiem, jaki dawały zapalone w pomieszczeniu świece, co znaczyło, że mieszkaniec jeszcze nie spał i prawdopodobnie znajdował się na piętrze.
Włamując się do jego domu czuła, jak zaczyna wypełniać ją ekscytacja, prawie jak wtedy, gdy podczas podróży po Europie kilka lat wstecz wraz z bratem i paroma innymi łamaczami klątw wdzierali się do przeklętych grobowców i tego typu miejsc. Dawno już uświadomiła sobie, że nudne i w pełni legalne sprawy, jakimi zajmowała się podczas pracy w ministerstwie, nie dostarczały jej tego dreszczu emocji, które dawało działanie poza prawem, sięganie po zakazany owoc i badanie, jak daleko może się posunąć, gdzie leży granica. Ostatnimi czasy wyjątkowo chętnie poznawała swoje granice i podejmowała próby przesuwania ich dalej. Sprawdzania, co jeszcze potrafi, do czego jest zdolna.
Otwarty niewerbalną alohomorą zamek kliknął cicho. Zabini bezszelestnie wsunęła się do wnętrza budynku, w którym panował półmrok, ale póki co nie zapalała różdżki, nie chcąc, by gospodarz ich zauważył, jeśli wcale nie był w oświetlonym pomieszczeniu na górze. Prang podobno był naukowcem, a ci lubili pracować po nocach. Zabini także lubiła nocami studiować runiczne manuskrypty.
Zerknęła kątem oka na Blacka, pytająco. Postawiła stopę na pierwszym stopniu; wcześniejsze niewerbalne Carpiene pokazało, że na schodach nie było pułapek. Mogli powoli zakraść się do niczego nie spodziewającej się ofiary, tak złudnie pewnej, że zaklęcia ostrzegą ją przed zagrożeniem.
Miał wszystko zaplanowane. Znał miejsce i wybrał porę ataku, zebrał garść informacji o ofierze, miał przy sobie różdżkę, pulsujący magią kamień znaleziony pod koniec grudnia oraz parę eliksirów. Ale również dobrał sobie odpowiednią towarzyszkę. Po sumerologu spodziewał się skomplikowanych zabezpieczeń wokół domu, choć na dobrą sprawę trudno było przewidzieć jego system ochrony. Któż więc mógłby okazać się lepszym wsparciem podczas złożenia niezapowiedzianej wizyty późną nocą szlamolubowi, jeśli nie łamaczka klątw? Dołączenie do Rycerzy Walpurgii narzuciło jej kolejną powinność – łamanie kości oponentom Czarnego Pana.
Wybór podczas tego zadania towarzystwa Zabini nie był przypadkowy. Niezależnie od statusu krwi czy płci wciąż wykazywała się biegłością w niektórych dziedzinach. Wiedział to już od czasów szkolnych, choć nić porozumienia z młodszą Ślizgonką zrodziła się dopiero podczas jego ostatniego roku nauki w Hogwarcie. I nie związała ich ze sobą na długo, każde z nich miało inne znaczenia dla otoczenia, inne role do odegrania. Opuszczał zamek bez poczucie posiadania niezałatwionych z innymi spraw, ale i ona nigdy nie dążyła do ponownego nawiązania znajomości. Ich drogi ponownie skrzyżowały się dopiero podczas spotkania Rycerzy Walpurgii, które pozwolił im sobie przypomnieć o swoim istnieniu. Nadeszła okazja sięgnięcia na nowo po pokrytą już kurzem relację, lecz przez upływ czasu i okoliczności miała ona już inny charakter. Black zdołał stać się rozważnym lordem, Zabini też skupiła się w życiu na swoich własnych celach. W końcu nieprzypadkowo trafiła do Domu Węża, ją też cechowała ambicja, nawet jeśli nie każdy po pierwszym spojrzeniu na nią stawał się tego od razu świadomy. Czy udało im się po tych wszystkich latach zwalczyć swoje demony?
Zachowując milczenie zbliżyli się do odpowiedniego domu i szybko przystąpili do działania. Black mocniej ścisnął różdżkę, gotów zainterweniować w każdej chwili. Skinął głową po usłyszeniu jej planu działania. Tego od niej oczekiwał, że sprawdzi zaklęcia ochronne i ostatecznie pomoże mu dostać się do środka. On sam zdecydował się jeszcze przed domem, już przy drzwiach wejściowych, rzucić Homenum Revelio, a jasny blask ludzkiej obecności objawił mu się na piętrze. Tylko jednak osoba została objęta zasięgiem zaklęcia, ale to czyniło prawdziwym opinię, że czarodziej żył samotnie. – Piętro – podzielił się informacją z Zabini. Po chwili klamka kliknęła cicho i mogli przekroczyć próg domu.
Próbował rozejrzeć się w panującym środku mroku, nie słyszał jednak żadnych niepokojących odgłosów, nic nie wszczęło alarmu informującego o przybyciu niezapowiedzianych gości. Mogli ruszyć dalej. To czarownica, zaraz po sprawdzeniu schodów, weszła na nie i one również nie zdradziły jej obecności. Deski nie skrzypiały pod ciężarem ludzkiego ciała. Black ostrożnie wyminął je i wspiął się na piętro jako pierwszy, kierując się ku otwartym drzwiom, z których na wąski korytarz wypadało światło, niezbyt jasne, prawdopodobnie wydobywane przez zapaloną lampę. Trzymał różdżkę przed sobą, bezszelestnie stawiając kolejne kroki. I kiedy znalazł się u progu gabinetu, poruszył wprawnie różdżką, aby wymierzyć czarnomagiczne zaklęcie w nieświadomego jeszcze zagrożenia gospodarza. – Betula – na jego ustach szybko pojawiła się inkantacja jednego z mniej wymagających zaklęć, które zaraz wypadło z jego różdżki w postaci jasnego promienia. Czarodziej nie zdołał sięgnąć po różdżkę, a siła sprawiła, że spadł nagle z krzesła i krzyknął ze zdumienia.
Wybór podczas tego zadania towarzystwa Zabini nie był przypadkowy. Niezależnie od statusu krwi czy płci wciąż wykazywała się biegłością w niektórych dziedzinach. Wiedział to już od czasów szkolnych, choć nić porozumienia z młodszą Ślizgonką zrodziła się dopiero podczas jego ostatniego roku nauki w Hogwarcie. I nie związała ich ze sobą na długo, każde z nich miało inne znaczenia dla otoczenia, inne role do odegrania. Opuszczał zamek bez poczucie posiadania niezałatwionych z innymi spraw, ale i ona nigdy nie dążyła do ponownego nawiązania znajomości. Ich drogi ponownie skrzyżowały się dopiero podczas spotkania Rycerzy Walpurgii, które pozwolił im sobie przypomnieć o swoim istnieniu. Nadeszła okazja sięgnięcia na nowo po pokrytą już kurzem relację, lecz przez upływ czasu i okoliczności miała ona już inny charakter. Black zdołał stać się rozważnym lordem, Zabini też skupiła się w życiu na swoich własnych celach. W końcu nieprzypadkowo trafiła do Domu Węża, ją też cechowała ambicja, nawet jeśli nie każdy po pierwszym spojrzeniu na nią stawał się tego od razu świadomy. Czy udało im się po tych wszystkich latach zwalczyć swoje demony?
Zachowując milczenie zbliżyli się do odpowiedniego domu i szybko przystąpili do działania. Black mocniej ścisnął różdżkę, gotów zainterweniować w każdej chwili. Skinął głową po usłyszeniu jej planu działania. Tego od niej oczekiwał, że sprawdzi zaklęcia ochronne i ostatecznie pomoże mu dostać się do środka. On sam zdecydował się jeszcze przed domem, już przy drzwiach wejściowych, rzucić Homenum Revelio, a jasny blask ludzkiej obecności objawił mu się na piętrze. Tylko jednak osoba została objęta zasięgiem zaklęcia, ale to czyniło prawdziwym opinię, że czarodziej żył samotnie. – Piętro – podzielił się informacją z Zabini. Po chwili klamka kliknęła cicho i mogli przekroczyć próg domu.
Próbował rozejrzeć się w panującym środku mroku, nie słyszał jednak żadnych niepokojących odgłosów, nic nie wszczęło alarmu informującego o przybyciu niezapowiedzianych gości. Mogli ruszyć dalej. To czarownica, zaraz po sprawdzeniu schodów, weszła na nie i one również nie zdradziły jej obecności. Deski nie skrzypiały pod ciężarem ludzkiego ciała. Black ostrożnie wyminął je i wspiął się na piętro jako pierwszy, kierując się ku otwartym drzwiom, z których na wąski korytarz wypadało światło, niezbyt jasne, prawdopodobnie wydobywane przez zapaloną lampę. Trzymał różdżkę przed sobą, bezszelestnie stawiając kolejne kroki. I kiedy znalazł się u progu gabinetu, poruszył wprawnie różdżką, aby wymierzyć czarnomagiczne zaklęcie w nieświadomego jeszcze zagrożenia gospodarza. – Betula – na jego ustach szybko pojawiła się inkantacja jednego z mniej wymagających zaklęć, które zaraz wypadło z jego różdżki w postaci jasnego promienia. Czarodziej nie zdołał sięgnąć po różdżkę, a siła sprawiła, że spadł nagle z krzesła i krzyknął ze zdumienia.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Choć Lyanna dorastała w przekonaniu o swej niedoskonałej krwi i bycia zakałą rodziny, pod względem magicznym była dość utalentowana. W Hogwarcie uczyła się dobrze i to prawdopodobnie temu zawdzięczała to, że nie stała się ofiarą losu, bo niektórzy mimo wszystko potrzebowali w swym otoczeniu osób zdolnych, pilnych uczniów takich jak ona. Przez pewien czas grała też w drużynie Slytherinu, a także należała do klubu Ślimaka. Do którego, w odróżnieniu od większości jego członków, nie zaproszono jej za pochodzenie, a za umiejętności i dobre wyniki w nauce. Niemniej jednak i tak, co naturalne, stała w hierarchii uczniowskiej niżej niż Ślizgoni o szlachetnej lub czystej krwi i zawsze marzyła o tym, by się wybić, oddzielić od określającego ją uwłaczającego przedrostka „pół” przed jej statusem krwi. Chciała być kimś, ale nie dla ojca, na którego uczuciach dawno przestało jej zależeć, a dla siebie i zaspokojenia własnych ambicji.
Black miał to wszystko, czego nie miała ona, znakomite pochodzenie i szacunek otoczenia, a jednak w pewnym sensie czuła, że coś ich łączyło. Wtedy, w szkole, bo teraz, po latach, wszystko mogło się zmienić. Niemniej jednak, choć w Hogwarcie czasem zdarzało im się spędzać ze sobą czas, gdy Black skończył Hogwart ich kontakt się urwał, a Zabini nie miała żalu. Zresztą w tamtym okresie była zbyt zajęta nauką, no i zawsze wiedziała że nie ma co robić sobie nadziei.
Po szkole zajęła się na poważnie swoją pasją do run i klątwołamania. To akurat był jedyny dobry aspekt jej statusu, że ojciec nie mógł wydać jej za mąż, co niechybnie spotkałoby ją, gdyby jej krwi nie można było niczego zarzucić, więc pozwolił jej na samorealizację. Skończyła kurs łamacza, popracowała trochę w ministerstwie, a gdy okazało się, że to zajęcie poniżej jej ambicji, wyruszyła z bratem w świat na ponad dwa lata, mając okazję przekonać się, że nakładanie klątw jest równie fascynujące jak ich zdejmowanie. A może nawet bardziej?
Tak czy inaczej teraz, już od czerwca służyła Czarnemu Panu i to, co miała zrobić dziś, nie było jej własnym kaprysem a właśnie elementem mającym pokazać jej zaangażowanie, to, że jest gotowa przesunąć swoje granice i nie tylko mówić o niechęci do szlam i zdrajców, ale i realnie wymierzać im sprawiedliwość za to, że kalali magiczny świat niezdrowymi, postępowymi poglądami.
Wraz z Blackiem dotarli do domu ofiary, gdzie Lyanna wykryła i złamała zaklęcia zabezpieczające. Spodziewała się czegoś bardziej skomplikowanego, ale numerolog najwyraźniej nie bał się o swoje bezpieczeństwo tak, jak powinien. Niektórych ludzi gubiła właśnie nadmierna pewność siebie i swojej nienaruszalności.
Pozwoliła mu ruszyć jako pierwszemu. Sama podążyła tuż za nim, zaciskając palce lewej dłoni na znajomym amboinowym drewnie. Stawiała kroki bezszelestnie, a dolny brzeg czarnej peleryny łagodnie omiatał jej kostki. Kaptur zaś skrywał burzę długich, kręconych włosów i osłaniał cieniem piękną, bladą twarz, gdy stawiała kolejne kroki, przybliżając się coraz bardziej do tego, dla którego ta noc mogła być ostatnią.
Black zareagował szybko, uprzedzając moment, zanim ofiara sięgnęłaby po różdżkę. Starszy czarodziej krzyknął i aż spadł z krzesła pod wpływem siły uderzenia, choć zaklęcie użyte przez Alpharda nie było z pewnością najgorszą czarnomagiczną klątwą, jaka istniała.
Zanim czarodziej mógł się podnieść i skoczyć po różdżkę, Lyanna uprzedziła jego ewentualny ruch:
- Adolebitque – wypowiedziała, kierując na niego koniec amboinowego drewna. Palące łańcuchy oplotły czarodzieja, przyciskając jego ręce do tułowia, przez co nie mógł ani wstać, ani tym bardziej sięgnąć po różdżkę.
- Czego chcecie? – wydyszał czarodziej, a jego twarz wykrzywiła się w wyrazie bólu. Lyanna nie należała do osób czerpiących przyjemność z takich widoków, nie miała w zwyczaju znęcać się wyłącznie dla samej zabawy, ale nie znaczyło to, że nie była zdolna robić pewnych rzeczy jeśli miało to pomóc osiągnąć cel. Jak to mówiono – cel uświęca środki.
- Sprawiedliwości – odpowiedziała, zaraz jednak kontynuując. Wypowiadała słowa powoli, cedząc je z rozmysłem. – Dla miłośnika szlam, który pomaga wrogom ministerstwa w ukryciu się i zdradza czarodziejskie wartości, spoufalając się z brudem.
Mężczyzna i tak miał nie dożyć momentu powiedzenia komuś o tym, a chciała, by wiedział, za co spotkała go kara, jakim czynem podpisał na siebie wyrok. Zależało jej też na tym, by Black zobaczył w niej silną i zdeterminowaną czarownicę, która, choć sama nie miała w pełni czystej krwi, była gotowa walczyć o czysty świat. Zyskanie przychylności Blacka na pewno jej nie zaszkodzi. Jednocześnie zerknęła na niego; czy chciał o coś wypytać ofiarę, czy może ich rolą było jedynie ukaranie go i pozostawienie tu na pewną śmierć?
Black miał to wszystko, czego nie miała ona, znakomite pochodzenie i szacunek otoczenia, a jednak w pewnym sensie czuła, że coś ich łączyło. Wtedy, w szkole, bo teraz, po latach, wszystko mogło się zmienić. Niemniej jednak, choć w Hogwarcie czasem zdarzało im się spędzać ze sobą czas, gdy Black skończył Hogwart ich kontakt się urwał, a Zabini nie miała żalu. Zresztą w tamtym okresie była zbyt zajęta nauką, no i zawsze wiedziała że nie ma co robić sobie nadziei.
Po szkole zajęła się na poważnie swoją pasją do run i klątwołamania. To akurat był jedyny dobry aspekt jej statusu, że ojciec nie mógł wydać jej za mąż, co niechybnie spotkałoby ją, gdyby jej krwi nie można było niczego zarzucić, więc pozwolił jej na samorealizację. Skończyła kurs łamacza, popracowała trochę w ministerstwie, a gdy okazało się, że to zajęcie poniżej jej ambicji, wyruszyła z bratem w świat na ponad dwa lata, mając okazję przekonać się, że nakładanie klątw jest równie fascynujące jak ich zdejmowanie. A może nawet bardziej?
Tak czy inaczej teraz, już od czerwca służyła Czarnemu Panu i to, co miała zrobić dziś, nie było jej własnym kaprysem a właśnie elementem mającym pokazać jej zaangażowanie, to, że jest gotowa przesunąć swoje granice i nie tylko mówić o niechęci do szlam i zdrajców, ale i realnie wymierzać im sprawiedliwość za to, że kalali magiczny świat niezdrowymi, postępowymi poglądami.
Wraz z Blackiem dotarli do domu ofiary, gdzie Lyanna wykryła i złamała zaklęcia zabezpieczające. Spodziewała się czegoś bardziej skomplikowanego, ale numerolog najwyraźniej nie bał się o swoje bezpieczeństwo tak, jak powinien. Niektórych ludzi gubiła właśnie nadmierna pewność siebie i swojej nienaruszalności.
Pozwoliła mu ruszyć jako pierwszemu. Sama podążyła tuż za nim, zaciskając palce lewej dłoni na znajomym amboinowym drewnie. Stawiała kroki bezszelestnie, a dolny brzeg czarnej peleryny łagodnie omiatał jej kostki. Kaptur zaś skrywał burzę długich, kręconych włosów i osłaniał cieniem piękną, bladą twarz, gdy stawiała kolejne kroki, przybliżając się coraz bardziej do tego, dla którego ta noc mogła być ostatnią.
Black zareagował szybko, uprzedzając moment, zanim ofiara sięgnęłaby po różdżkę. Starszy czarodziej krzyknął i aż spadł z krzesła pod wpływem siły uderzenia, choć zaklęcie użyte przez Alpharda nie było z pewnością najgorszą czarnomagiczną klątwą, jaka istniała.
Zanim czarodziej mógł się podnieść i skoczyć po różdżkę, Lyanna uprzedziła jego ewentualny ruch:
- Adolebitque – wypowiedziała, kierując na niego koniec amboinowego drewna. Palące łańcuchy oplotły czarodzieja, przyciskając jego ręce do tułowia, przez co nie mógł ani wstać, ani tym bardziej sięgnąć po różdżkę.
- Czego chcecie? – wydyszał czarodziej, a jego twarz wykrzywiła się w wyrazie bólu. Lyanna nie należała do osób czerpiących przyjemność z takich widoków, nie miała w zwyczaju znęcać się wyłącznie dla samej zabawy, ale nie znaczyło to, że nie była zdolna robić pewnych rzeczy jeśli miało to pomóc osiągnąć cel. Jak to mówiono – cel uświęca środki.
- Sprawiedliwości – odpowiedziała, zaraz jednak kontynuując. Wypowiadała słowa powoli, cedząc je z rozmysłem. – Dla miłośnika szlam, który pomaga wrogom ministerstwa w ukryciu się i zdradza czarodziejskie wartości, spoufalając się z brudem.
Mężczyzna i tak miał nie dożyć momentu powiedzenia komuś o tym, a chciała, by wiedział, za co spotkała go kara, jakim czynem podpisał na siebie wyrok. Zależało jej też na tym, by Black zobaczył w niej silną i zdeterminowaną czarownicę, która, choć sama nie miała w pełni czystej krwi, była gotowa walczyć o czysty świat. Zyskanie przychylności Blacka na pewno jej nie zaszkodzi. Jednocześnie zerknęła na niego; czy chciał o coś wypytać ofiarę, czy może ich rolą było jedynie ukaranie go i pozostawienie tu na pewną śmierć?
Gospodarz nie wykazał się zbytnio refleksem. Czyżby to przez liczbę przeżytych już lat? Dość rozczarowujący przebieg zdarzeń i Blackowi towarzyszyło dziwne przeczucie, że poszło im zbyt łatwo. Zabini wyprzedziła jakikolwiek jego ruch i z pomocą stworzonego przez czarną magię łańcucha pozbawiła czarodzieja możliwości ruchu. Szybko sprowadzili go na podłogę, nierozumnego i wystraszonego. Uśmiechnął się cynicznie pod nosem na drobną przemowę swojej towarzyszki. Jakież to górnolotne słowa opuściły jej słowa. W okamgnieniu znów spoważniał.
– Wysłuchaj uważnie naszych pytań, a może zachowasz życie – to była pusta obietnica, z czego czarodziej musiał zdawać sobie sprawę, jeśli miał chociaż odrobinę oleju w głowie. Rozsądek jak nic podpowie, że wchodzenie w konszachty z agresorem na nic mu się zda, ale desperacja może jednak skłoni go do nieracjonalnych działań, aby tylko uratować własną skórę. Trzymać się mógł już tylko znikomej nadziei na przeżycie. – Z kim opracowałeś plan ewakuacji z Londynu? – spytał chłodno, nie reagując na cierpienie mężczyzny wywoływane przez płomienny łańcuch, który spalał jego ubrania i parzył dotkliwie ciało.
– Nie wiem… Nie wiem o czym mówisz – wydukał z siebie desperacko, jawnie przestraszony, rozbieganym wzrokiem wodząc od jednej nieznajomej twarzy do drugiej. Ale rozglądał się desperacko za czymś jeszcze, być może próbując wymyśli jakiś plan działania. Jego różdżka wciąż jednak leżała na biurku przy stercie papierów i wiadomym było, że bez niej nic nie zdoła zdziałać.
– Nie kłam – Black ostrzegł go stanowczo, nie zdradzając irytacji, która się z nim zrodziła na widok już zaczynającej skamleć ofiary. Wolał na samym początku podejść do sprawy rzeczowo, musiał wyciągnąć więcej informacji od szlamoluba. Wsunął lewą dłoń do kieszeni płaszcza, aby wyciągnąć z niej list, który rozłożył niedbale. – Droga redakcjo, na początku pragnę podkreślić swoją wiarę w słuszność waszego oporu przeciwko władzy uzurpatora – zacytował szyderczo pierwsze zdanie, na ostatnie słowo wyginając usta w niezadowolonym grymasie. – Mam twój list adresowany do Proroka, więc nie próbuj udawać, że nic nie wiesz – pochylił się nad mężczyzną, dając mu spojrzeć na spisane jego własną ręką słowa. – Kto ci pomagał?
– Ja naprawdę nic nie…
– Organus dolor – przerwał nie wnoszącą niczego do dyskusji wypowiedź inkantacją czarno magicznego zaklęcia. Znów sięgnął po niezbyt wymagający czar, lecz mieli jeszcze z Zabini czas, aby skłonić numerologa do mówienia. Jasny promień trafił w leżące na ziemi ciało i wywołało krzyk strach u ofiary, gdy jego trzewia przemieściły się nieznacznie. Taka drobnostka a może wywołać śmiertelne przerażenie. – Chyba nie myślisz, że przyszliśmy sobie pożartować, co? – zakpił z chytrym uśmieszkiem, nie odrywając zafascynowanego spojrzenia ciemnych oczu od wijącego się po podłodze czarodzieja. Black w końcu powstał na równe nogi i rozejrzał się jeszcze po gabinecie. Zbliżył się do biurka, aby przejrzeć dokumenty, lecz odnalazł jedynie wykonane odręcznie obliczenia. – Jakie zaklęcie chciałabyś rzucić? – spytał niedbale Zabini, nie kierując w jej stronę spojrzenia, próbując coś znaleźć pośród kolejnej stery papierów. – Coli? Aquassus? Możesz spróbować wszystkiego.
– Wysłuchaj uważnie naszych pytań, a może zachowasz życie – to była pusta obietnica, z czego czarodziej musiał zdawać sobie sprawę, jeśli miał chociaż odrobinę oleju w głowie. Rozsądek jak nic podpowie, że wchodzenie w konszachty z agresorem na nic mu się zda, ale desperacja może jednak skłoni go do nieracjonalnych działań, aby tylko uratować własną skórę. Trzymać się mógł już tylko znikomej nadziei na przeżycie. – Z kim opracowałeś plan ewakuacji z Londynu? – spytał chłodno, nie reagując na cierpienie mężczyzny wywoływane przez płomienny łańcuch, który spalał jego ubrania i parzył dotkliwie ciało.
– Nie wiem… Nie wiem o czym mówisz – wydukał z siebie desperacko, jawnie przestraszony, rozbieganym wzrokiem wodząc od jednej nieznajomej twarzy do drugiej. Ale rozglądał się desperacko za czymś jeszcze, być może próbując wymyśli jakiś plan działania. Jego różdżka wciąż jednak leżała na biurku przy stercie papierów i wiadomym było, że bez niej nic nie zdoła zdziałać.
– Nie kłam – Black ostrzegł go stanowczo, nie zdradzając irytacji, która się z nim zrodziła na widok już zaczynającej skamleć ofiary. Wolał na samym początku podejść do sprawy rzeczowo, musiał wyciągnąć więcej informacji od szlamoluba. Wsunął lewą dłoń do kieszeni płaszcza, aby wyciągnąć z niej list, który rozłożył niedbale. – Droga redakcjo, na początku pragnę podkreślić swoją wiarę w słuszność waszego oporu przeciwko władzy uzurpatora – zacytował szyderczo pierwsze zdanie, na ostatnie słowo wyginając usta w niezadowolonym grymasie. – Mam twój list adresowany do Proroka, więc nie próbuj udawać, że nic nie wiesz – pochylił się nad mężczyzną, dając mu spojrzeć na spisane jego własną ręką słowa. – Kto ci pomagał?
– Ja naprawdę nic nie…
– Organus dolor – przerwał nie wnoszącą niczego do dyskusji wypowiedź inkantacją czarno magicznego zaklęcia. Znów sięgnął po niezbyt wymagający czar, lecz mieli jeszcze z Zabini czas, aby skłonić numerologa do mówienia. Jasny promień trafił w leżące na ziemi ciało i wywołało krzyk strach u ofiary, gdy jego trzewia przemieściły się nieznacznie. Taka drobnostka a może wywołać śmiertelne przerażenie. – Chyba nie myślisz, że przyszliśmy sobie pożartować, co? – zakpił z chytrym uśmieszkiem, nie odrywając zafascynowanego spojrzenia ciemnych oczu od wijącego się po podłodze czarodzieja. Black w końcu powstał na równe nogi i rozejrzał się jeszcze po gabinecie. Zbliżył się do biurka, aby przejrzeć dokumenty, lecz odnalazł jedynie wykonane odręcznie obliczenia. – Jakie zaklęcie chciałabyś rzucić? – spytał niedbale Zabini, nie kierując w jej stronę spojrzenia, próbując coś znaleźć pośród kolejnej stery papierów. – Coli? Aquassus? Możesz spróbować wszystkiego.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Może rzeczywiście poszło zbyt łatwo, ale zaskoczyli czarodzieja w nocy, gdy był najprawdopodobniej zajęty jakąś pracą, możliwe że zmęczony na tyle, że jego czujność uległa stępieniu i zbyt późno pojął, że już nie jest sam, w końcu zaklęcia nie mogły go zaalarmować, skoro Lyanna zawczasu je zdjęła. Zadbała też o to, by unieruchomić czarodzieja i uniemożliwić sięgnięcie po różdżkę i obronę przed nimi. Może walka z nim dwóch na jednego byłaby całkiem ciekawa, ale nie przyszli tu po to, żeby się bawić, poza tym hałasy i błyski towarzyszące pojedynkowi mogłyby kogoś zaalarmować. Lepiej, kiedy on był bezbronny i to oni decydowali o jego być albo nie być.
Może zabrzmiała nieco patetycznie, ale nie była mistrzynią wysławiania się, na ogół nie mówiła szczególnie dużo. Ale tak go widziała, jako zdrajcę krwi oraz obecnego systemu, który miał pielęgnować słuszną ideę czystości. Był kimś, kto grał im na nosie, próbując ukrywać brudne szlamy, umożliwiać im ucieczkę z Londynu.
Kiedy Black się do niego odezwał, Zabini zbliżyła się do biurka i pochwyciła leżącą na nim różdżkę spętanego czarodzieja, po czym schowała ją do swojej kieszeni. Ofiara ewidentnie próbowała kręcić i wypierać się, ale pozostawało faktem, że Black miał list. Spisany tym samym charakterem pisma, co zaścielające biurko notatki, które dostrzegła zaraz po zabraniu różdżki.
- Szkoda, naprawdę szkoda – odezwała się, patrząc na nie przelotnie. Czarodziej znał się na rzeczy, zdolny numerolog na pewno by się przydał w procesie budowy nowego, lepszego świata, ale najwyraźniej wcale nie był aż tak mądry, skoro uwierzył że szlamy są równe prawdziwym czarodziejom i powinny mieć takie same prawa jak ci, w których żyłach magia płynie od pokoleń. – Taki talent i wiedza zmarnowane przez podejmowanie złych decyzji i bratanie się z nieodpowiednim... towarzystwem. Chyba że zaczniesz współpracować, to jeszcze możesz zachować swe żałosne życie. - Oczywiście kłamała, bo prawdopodobnie ani ona, ani Black nie zamierzali tak po prostu mu odpuszczać, żeby znów robił to samo lub opowiedział komuś o tym nocnym najściu.
Warto było tak nadstawiać karku dla szlam? Lyanna nigdy nie pojmowała takiego iście gryfońskiego bohaterstwa, ryzykowania życia dla innych. Jak przystało na prawdziwą Ślizgonkę zawsze w pierwszej kolejności dbała o siebie, i nawet gdyby nigdy nie trafiła do rycerzy, nie przyszłoby jej do głowy, by narażać się dla szlam. Owszem, zdarzało jej się narażać życie w pracy, gdy łamała lub nakładała klątwy, ale to było co innego, w końcu czerpała z tego rozmaite korzyści i nie robiła tego ot tak, z dobroci serca.
Zaśmiała się nieco szyderczo, kiedy Black odczytał głośno fragment listu, który napisał leżący na ziemi mężczyzna. Jej smukłe palce lekko pieściły drewienko różdżki, gdy patrzyła, jak Alphard próbuje zmusić mężczyznę do mówienia. Jeszcze niedawno nie spodziewałaby się po Blacku takich rzeczy, ale cóż, wielu czarodziejów jego pokroju, za dnia przykładnych obywateli robiących błyskotliwą karierę i korzystających z przywilejów płynących z urodzenia, w mroku nocy ujawniało swoją inną, ukrytą naturę.
Ale czy i z nią nie było podobnie? Milcząca piękność, zdolna łamaczka klątw, która sprzeniewierzyła się zasadom wpajanym na ministerialnym kursie i uległa fascynacji tą drugą stroną mocy starożytnych run, a także przeciwieństwem białej magii. Łączyła w sobie dwie strony medalu i potrafiła ukazać różne oblicza zależnie od okoliczności. Niewielu tych, których spotykała po tej jaśniejszej stronie Londynu mogłoby przypuszczać, kim była kiedy nie musiała udawać grzecznej panienki.
Zachęcona przez Alpharda nie czekała długo, znów wycelowała różdżką w ofiarę. Im szybciej zmuszą go do mówienia tym lepiej dla wszystkich. Nie potrzebowali jego bólu, a informacji, które na pewno posiadał, ale bohatersko próbował ich chronić nawet kosztem własnego cierpienia.
- Aquassus – wypowiedziała starannie. To było z pewnością bardzo paskudne uczucie. Potrzymała zaklęcie przez chwilę, tak by mężczyzna zdążył poczuć związaną z jego użyciem nieprzyjemność i strach, po czym cofnęła je, by mógł znów mówić. Przestał się wić po podłodze i zaczerpnął oddech, dysząc ciężko. – No więc? Jakieś konkrety? Nazwiska? – zapytała go.
Może zabrzmiała nieco patetycznie, ale nie była mistrzynią wysławiania się, na ogół nie mówiła szczególnie dużo. Ale tak go widziała, jako zdrajcę krwi oraz obecnego systemu, który miał pielęgnować słuszną ideę czystości. Był kimś, kto grał im na nosie, próbując ukrywać brudne szlamy, umożliwiać im ucieczkę z Londynu.
Kiedy Black się do niego odezwał, Zabini zbliżyła się do biurka i pochwyciła leżącą na nim różdżkę spętanego czarodzieja, po czym schowała ją do swojej kieszeni. Ofiara ewidentnie próbowała kręcić i wypierać się, ale pozostawało faktem, że Black miał list. Spisany tym samym charakterem pisma, co zaścielające biurko notatki, które dostrzegła zaraz po zabraniu różdżki.
- Szkoda, naprawdę szkoda – odezwała się, patrząc na nie przelotnie. Czarodziej znał się na rzeczy, zdolny numerolog na pewno by się przydał w procesie budowy nowego, lepszego świata, ale najwyraźniej wcale nie był aż tak mądry, skoro uwierzył że szlamy są równe prawdziwym czarodziejom i powinny mieć takie same prawa jak ci, w których żyłach magia płynie od pokoleń. – Taki talent i wiedza zmarnowane przez podejmowanie złych decyzji i bratanie się z nieodpowiednim... towarzystwem. Chyba że zaczniesz współpracować, to jeszcze możesz zachować swe żałosne życie. - Oczywiście kłamała, bo prawdopodobnie ani ona, ani Black nie zamierzali tak po prostu mu odpuszczać, żeby znów robił to samo lub opowiedział komuś o tym nocnym najściu.
Warto było tak nadstawiać karku dla szlam? Lyanna nigdy nie pojmowała takiego iście gryfońskiego bohaterstwa, ryzykowania życia dla innych. Jak przystało na prawdziwą Ślizgonkę zawsze w pierwszej kolejności dbała o siebie, i nawet gdyby nigdy nie trafiła do rycerzy, nie przyszłoby jej do głowy, by narażać się dla szlam. Owszem, zdarzało jej się narażać życie w pracy, gdy łamała lub nakładała klątwy, ale to było co innego, w końcu czerpała z tego rozmaite korzyści i nie robiła tego ot tak, z dobroci serca.
Zaśmiała się nieco szyderczo, kiedy Black odczytał głośno fragment listu, który napisał leżący na ziemi mężczyzna. Jej smukłe palce lekko pieściły drewienko różdżki, gdy patrzyła, jak Alphard próbuje zmusić mężczyznę do mówienia. Jeszcze niedawno nie spodziewałaby się po Blacku takich rzeczy, ale cóż, wielu czarodziejów jego pokroju, za dnia przykładnych obywateli robiących błyskotliwą karierę i korzystających z przywilejów płynących z urodzenia, w mroku nocy ujawniało swoją inną, ukrytą naturę.
Ale czy i z nią nie było podobnie? Milcząca piękność, zdolna łamaczka klątw, która sprzeniewierzyła się zasadom wpajanym na ministerialnym kursie i uległa fascynacji tą drugą stroną mocy starożytnych run, a także przeciwieństwem białej magii. Łączyła w sobie dwie strony medalu i potrafiła ukazać różne oblicza zależnie od okoliczności. Niewielu tych, których spotykała po tej jaśniejszej stronie Londynu mogłoby przypuszczać, kim była kiedy nie musiała udawać grzecznej panienki.
Zachęcona przez Alpharda nie czekała długo, znów wycelowała różdżką w ofiarę. Im szybciej zmuszą go do mówienia tym lepiej dla wszystkich. Nie potrzebowali jego bólu, a informacji, które na pewno posiadał, ale bohatersko próbował ich chronić nawet kosztem własnego cierpienia.
- Aquassus – wypowiedziała starannie. To było z pewnością bardzo paskudne uczucie. Potrzymała zaklęcie przez chwilę, tak by mężczyzna zdążył poczuć związaną z jego użyciem nieprzyjemność i strach, po czym cofnęła je, by mógł znów mówić. Przestał się wić po podłodze i zaczerpnął oddech, dysząc ciężko. – No więc? Jakieś konkrety? Nazwiska? – zapytała go.
Jakże walecznie próbował złapać oddech, wierzgając po podłodze na wszystkie strony i pozostając spętanym przez ognisty łańcuch. W powietrzu już rozprzestrzeniał się smród spalonych tkanin, zaraz uda im się poczuć swąd ludzkiego ciała, jeśli nie zdecydują się zdjąć zaklęcia. Po wyrazie twarzy Zabini mógł śmiało stwierdzić, że nie miała podobnego zamiaru. Miłosierdzie nie wpisywało się w ich naturę, po prostu nie mogło. Podjęli się trudnej służby i nie było już od tego ucieczki. Coś jednak urzekającego było w destrukcyjnej sile, którą posługiwali się z coraz większym pragnieniem. Wcale nie potrzebowała jego zachęty, aby rzucić kolejne mroczne zaklęcie na bezbronnego czarodzieja. Inkantację odpowiedziała bezbłędnie i nie próbowała odwrócić wzroku, kiedy jej wola wreszcie się dokonała. Nawet nie mrugnęła, kiedy mężczyzna kasłał rozpaczliwie. Ciekawie było ją obserwować, ujrzeć w niej wreszcie dorosłą kobietę, świadomą swoich możliwości. Oboje jeszcze mieli przed sobą długą drogę, aby dorównać innym poplecznikom Czarnego Pana, jednak w końcu dostąpią podobnego zaszczytu bliższego obcowania z jego chwałą. Właśnie w tym momencie czynili ku temu ważny krok i zaowocuje on w przyszłości.
Dla Alpharda było to przesunięcie pewnej granicy. Torturowanie żywej ofiary w jej domu dostarczało całkowicie innych doznań niż bezczeszczenie wilkołaczego truchła gdzieś w lesie. Zadanie komuś bólu powinno mieć głębszy sens, być środkiem do celu, a nie samym celem. Odkrywał jednak, że w cudzej agonii może kryć się coś interesującego, wykrzywiona w przerażeniu twarz może stanowić głęboki, aestetyczny obraz. Nigdy nie odkrył w sobie wielkiej miłości do sztuki, a jednak tortury był w stanie uznać za atrakcyjne dzieło.
– Sam… – wycharczał sumerolog, najwidoczniej przekonany już przez nich do większej wylewności.
– Wyraźniej mów – zażądał z lekką irytacją, nie zamierzając ponownie pochylać się nad szlamolubem, aby lepiej usłyszeć, co ten ma do powiedzenia.
– Ja sam to zrobiłem, więc bła-błagam… – Black zmarszczył brwi w niedowierzaniu, obserwując bez emocji łzy spływające po policzkach człowieka na wskroś przesiąkniętego strachem. A przecież jeszcze nie doznał prawdziwych katuszy, jego ciało wciąż pozostawało jedną całością.
Wycelował różdżką w nogę mężczyzny, nieprzejęty tym, że znów zamierza zadać mu ból. Musiał sprawdzić, czy ten nie próbuje kogoś kryć, choć przyznał się już do swojej zbrodni. – Distorsio – wyrzucił z siebie spokojnie, a odgłosowi miażdżonej kości udowej towarzyszył donośny wrzask zdzierając gardło.
Dla Alpharda było to przesunięcie pewnej granicy. Torturowanie żywej ofiary w jej domu dostarczało całkowicie innych doznań niż bezczeszczenie wilkołaczego truchła gdzieś w lesie. Zadanie komuś bólu powinno mieć głębszy sens, być środkiem do celu, a nie samym celem. Odkrywał jednak, że w cudzej agonii może kryć się coś interesującego, wykrzywiona w przerażeniu twarz może stanowić głęboki, aestetyczny obraz. Nigdy nie odkrył w sobie wielkiej miłości do sztuki, a jednak tortury był w stanie uznać za atrakcyjne dzieło.
– Sam… – wycharczał sumerolog, najwidoczniej przekonany już przez nich do większej wylewności.
– Wyraźniej mów – zażądał z lekką irytacją, nie zamierzając ponownie pochylać się nad szlamolubem, aby lepiej usłyszeć, co ten ma do powiedzenia.
– Ja sam to zrobiłem, więc bła-błagam… – Black zmarszczył brwi w niedowierzaniu, obserwując bez emocji łzy spływające po policzkach człowieka na wskroś przesiąkniętego strachem. A przecież jeszcze nie doznał prawdziwych katuszy, jego ciało wciąż pozostawało jedną całością.
Wycelował różdżką w nogę mężczyzny, nieprzejęty tym, że znów zamierza zadać mu ból. Musiał sprawdzić, czy ten nie próbuje kogoś kryć, choć przyznał się już do swojej zbrodni. – Distorsio – wyrzucił z siebie spokojnie, a odgłosowi miażdżonej kości udowej towarzyszył donośny wrzask zdzierając gardło.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lyanna nie zdjęła łańcuchów. Wolała, by ich ofiara nie zaczęła uciekać, co by nie musieli gonić go po całym domu, który Prang na pewno znał lepiej od nich. Może nawet miał gdzieś przygotowaną jakąś kryjówkę lub ukryte przejście mogące pozwolić mu nawiać. Łańcuch po pewnej chwili i tak skończył swoje działanie i zaczął znikać, ale w momencie, gdy ich ofiara była już po kilku czarnomagicznych klątwach, nie miało to aż takiego znaczenia. Zwłaszcza po tym, gdy Black złamał mężczyźnie nogę, tym samym definitywnie przekreślając szansę na ucieczkę o własnych siłach. Na jednej nodze daleko nie doskoczy.
Zabini nie przypominała już tej nastoletniej dziewczyny, którą była, kiedy widzieli się po raz ostatni przed ponownym zetknięciem się ze sobą na spotkaniu rycerzy. Dorosła, ale nic dziwnego, skoro minęło dziesięć lat. Dziesięć długich lat, podczas których robiła wiele różnych rzeczy i odkrywała nowe, często mroczne ścieżki. Poza tym, choć w latach młodszych miała w sobie więcej wrażliwości niż teraz, zawsze była osobą o dość elastycznej moralności. Pozbawiona opieki matki, która mogłaby ją nauczyć miłości i wpoić empatię, wychowywana przez ojca, który nią gardził i dawał jej do zrozumienia, że wyświadczył jej łaskę, że nie oddał jej do sierocińca ani nie wyrzucił do Tamizy zaraz po wypędzeniu jej matki, nie miała gdzie nauczyć się właściwych życiowych wzorców i stała się tym, czym się stała. Osobą, która zamiast żyć w zgodzie z prawem stała teraz w domu jakiegoś faceta i z beznamiętną twarzą patrzyła na to, jak ten miotał się po ziemi. Krzywdziła go tylko dlatego, że myślał i wierzył inaczej, że opowiedział się po innej stronie niż ta, w którą uwierzyła ona.
Kiedyś wydawało jej się, że najlepszą rzeczą w życiu jest niezależność i samowystarczalność, ale zdała sobie sprawę, że aby osiągnąć wielkość, czasem trzeba podążyć za czymś większym, stać się częścią czegoś, a nie tylko samotną wyspą, z której głosem nikt się nie liczył. Porzuciła więc ową samotność, splotła swe ścieżki z organizacją, tym samym oddając część swojej autonomii – w końcu nie mogła już robić zawsze tego co chciała i wyjeżdżać kiedy miała ochotę, często musiała przedkładać wykonywanie zadań dla organizacji ponad inne obowiązki i przyjemności. Ale była częścią czegoś i mogła sięgać po to, co byłoby niedostępne dla Lyanny-samotnicy.
Chociaż nie odczuwała teraz przyjemności ani podniecenia (co najwyżej samą ekscytację spowodowaną tym, że mroczna magia jej dziś słuchała, pozwalając jej poczuć się silniejszą i mocniejszą niż ten, na kim tych czarów używała), nie pozwoliła, by jakiś mięsień jej twarzy drgnął. Chciała, by Alphard Black widział w niej teraz kobietę silną, beznamiętną i zdecydowaną, nie zaś słabą. Coraz lepiej radziła sobie z panowaniem nad wyrazem twarzy i nad tym, by nie zdradzać ewentualnych emocji. Była zresztą skupiona przede wszystkim na wychwyceniu jakichś potencjalnych informacji, które mogły się przydać. Liczyła na to, że pomiędzy stęknięciami bólu padną jakieś nazwiska lub inne konkrety, które warto byłoby zapamiętać. Ale mężczyzna twierdził, że robił to wszystko sam. Mówił prawdę, czy może myślał, że mu uwierzą i zostawią go w spokoju?
- Plumosa – rzuciła więc, zamierzając raz jeszcze zachęcić go do tego, by powiedział coś więcej. – Na pewno nie miałeś żadnych... pomocników? Nikogo, kto wraz z tobą pomagał tym szlamom uciec?
Zabini nie przypominała już tej nastoletniej dziewczyny, którą była, kiedy widzieli się po raz ostatni przed ponownym zetknięciem się ze sobą na spotkaniu rycerzy. Dorosła, ale nic dziwnego, skoro minęło dziesięć lat. Dziesięć długich lat, podczas których robiła wiele różnych rzeczy i odkrywała nowe, często mroczne ścieżki. Poza tym, choć w latach młodszych miała w sobie więcej wrażliwości niż teraz, zawsze była osobą o dość elastycznej moralności. Pozbawiona opieki matki, która mogłaby ją nauczyć miłości i wpoić empatię, wychowywana przez ojca, który nią gardził i dawał jej do zrozumienia, że wyświadczył jej łaskę, że nie oddał jej do sierocińca ani nie wyrzucił do Tamizy zaraz po wypędzeniu jej matki, nie miała gdzie nauczyć się właściwych życiowych wzorców i stała się tym, czym się stała. Osobą, która zamiast żyć w zgodzie z prawem stała teraz w domu jakiegoś faceta i z beznamiętną twarzą patrzyła na to, jak ten miotał się po ziemi. Krzywdziła go tylko dlatego, że myślał i wierzył inaczej, że opowiedział się po innej stronie niż ta, w którą uwierzyła ona.
Kiedyś wydawało jej się, że najlepszą rzeczą w życiu jest niezależność i samowystarczalność, ale zdała sobie sprawę, że aby osiągnąć wielkość, czasem trzeba podążyć za czymś większym, stać się częścią czegoś, a nie tylko samotną wyspą, z której głosem nikt się nie liczył. Porzuciła więc ową samotność, splotła swe ścieżki z organizacją, tym samym oddając część swojej autonomii – w końcu nie mogła już robić zawsze tego co chciała i wyjeżdżać kiedy miała ochotę, często musiała przedkładać wykonywanie zadań dla organizacji ponad inne obowiązki i przyjemności. Ale była częścią czegoś i mogła sięgać po to, co byłoby niedostępne dla Lyanny-samotnicy.
Chociaż nie odczuwała teraz przyjemności ani podniecenia (co najwyżej samą ekscytację spowodowaną tym, że mroczna magia jej dziś słuchała, pozwalając jej poczuć się silniejszą i mocniejszą niż ten, na kim tych czarów używała), nie pozwoliła, by jakiś mięsień jej twarzy drgnął. Chciała, by Alphard Black widział w niej teraz kobietę silną, beznamiętną i zdecydowaną, nie zaś słabą. Coraz lepiej radziła sobie z panowaniem nad wyrazem twarzy i nad tym, by nie zdradzać ewentualnych emocji. Była zresztą skupiona przede wszystkim na wychwyceniu jakichś potencjalnych informacji, które mogły się przydać. Liczyła na to, że pomiędzy stęknięciami bólu padną jakieś nazwiska lub inne konkrety, które warto byłoby zapamiętać. Ale mężczyzna twierdził, że robił to wszystko sam. Mówił prawdę, czy może myślał, że mu uwierzą i zostawią go w spokoju?
- Plumosa – rzuciła więc, zamierzając raz jeszcze zachęcić go do tego, by powiedział coś więcej. – Na pewno nie miałeś żadnych... pomocników? Nikogo, kto wraz z tobą pomagał tym szlamom uciec?
Black był gotów uwierzyć, że samotny i zaangażowany w swoją pracę numerolog o promugolskich poglądach rzeczywiście mógł działać w pojedynkę. Lecz to, że nie miał żadnej rodziny, nie musiało zaraz oznaczać, że nie posiadał też żadnych przyjaciół, z którymi mógł dzielić równościowe idee. Ta choroba toczyła ich społeczeństwo już od dawna. Od razu było widać, że ich ofiara nie ma w sobie krzty bohaterstwa – źle znosił ból, kulił się w sobie. Czarny dym począł opuszczać jego płuca, jednak to musiało się szybko skończyć. To Alphard był inicjatorem tego przedsięwzięcia, dlatego nie zawahał się gestem dłoni nakazać Zabini przerwanie działania zaklęcia. Dał krótką chwilę mężczyźnie na ponowne zaczerpnięcie oddechu.
– Gdzie ukryłeś zapiski o szczegółach swojego planu ewakuacji? – spytał o kolejny konkret, nie tracąc cierpliwości, był nad wyraz spokojny, prawie znudzony i tylko ciemne spojrzenie zdradzało, jak wiele emocji właśnie w nim buzuje. Czuł się wszechwładny, kiedy czyjeś kruche życie zależne było tylko i wyłącznie od jego fanaberii. Mroczna magia zdawała się szumieć wraz z krwią w jego żyłach, jej słodki ciężar osiadł w pomieszczeniu, pozwalając mu z większą łatwością oddychać. Zmrużył oczy, tylko na chwilę, niecałą sekundę, bo nie mógł się zatracić, musiał skupić się na powodzie tej wizyty. Nie chciał też, aby głęboka fascynacja została dostrzeżona przez Lyannę. Kiedyś ledwo ją znał, nigdy nie otworzyła się przed nim pełni, teraz tym bardziej tego nie uczyni.
Drżąca dłoń, podniesiona z wysiłkiem, wskazała na ogromną komodę, którą Black otworzył cicho wyszeptaną Alohomorą. W jej wnętrzu odnalazł dokładnie ułożone zeszyty, zapewne wypełnione zapiskami. Przeniósł znów spojrzenie na czarodzieja, a ten w odpowiedzi wychrypiał nazwę koloru – pomarańczowy. I rzeczywiście był tylko jeden zeszyt, którego okładka miała ten właśnie odcień, dlatego Alphard złapał go i przewertował szybko. Przyda mu się ta lektura. Schował przedmiot do kieszenie, obiecując zapoznać się z nim podczas jednej z bezsennych nocy. – Przekazałeś je komuś? – dopytał jeszcze, ale mężczyzna natychmiast pokręcił głową i znów rozpoczął swoje błagalne skomlenie. Na podobny widok nędzy i rozpaczy Black skrzywił się z odrazą i raz jeszcze machnął swą różdżką. – Gladium – poprawnie rzucone zaklęcie wypłynęło jasnym promieniem z jego różdżki i uderzyło w cel. Pod długimi rękawami koszuli szlamoluba szybko pojawiły się krwawe plamy od stworzonych przez magię ran nad przedramionach. Jeszcze nie był w stanie rzucić śmiercionośnego zaklęcie, ale człowieka zabić można na wiele sposobów. Niech się wykrwawi. – Upewnijmy się tylko, że nikomu o niczym nie powie i możemy odejść – zadecydował o odwrocie, nie widząc sensu zostawania tutaj dłużej niż to konieczne. Przyglądanie się dogasającemu życiu nie było mu do szczęścia potrzebne, jednak musieli mieć pewność, że nigdy nie zostaną powiązani z tą zbrodnią. Pozostawienie jedynego świadka przy życiu nie wchodziło w grę.
– Gdzie ukryłeś zapiski o szczegółach swojego planu ewakuacji? – spytał o kolejny konkret, nie tracąc cierpliwości, był nad wyraz spokojny, prawie znudzony i tylko ciemne spojrzenie zdradzało, jak wiele emocji właśnie w nim buzuje. Czuł się wszechwładny, kiedy czyjeś kruche życie zależne było tylko i wyłącznie od jego fanaberii. Mroczna magia zdawała się szumieć wraz z krwią w jego żyłach, jej słodki ciężar osiadł w pomieszczeniu, pozwalając mu z większą łatwością oddychać. Zmrużył oczy, tylko na chwilę, niecałą sekundę, bo nie mógł się zatracić, musiał skupić się na powodzie tej wizyty. Nie chciał też, aby głęboka fascynacja została dostrzeżona przez Lyannę. Kiedyś ledwo ją znał, nigdy nie otworzyła się przed nim pełni, teraz tym bardziej tego nie uczyni.
Drżąca dłoń, podniesiona z wysiłkiem, wskazała na ogromną komodę, którą Black otworzył cicho wyszeptaną Alohomorą. W jej wnętrzu odnalazł dokładnie ułożone zeszyty, zapewne wypełnione zapiskami. Przeniósł znów spojrzenie na czarodzieja, a ten w odpowiedzi wychrypiał nazwę koloru – pomarańczowy. I rzeczywiście był tylko jeden zeszyt, którego okładka miała ten właśnie odcień, dlatego Alphard złapał go i przewertował szybko. Przyda mu się ta lektura. Schował przedmiot do kieszenie, obiecując zapoznać się z nim podczas jednej z bezsennych nocy. – Przekazałeś je komuś? – dopytał jeszcze, ale mężczyzna natychmiast pokręcił głową i znów rozpoczął swoje błagalne skomlenie. Na podobny widok nędzy i rozpaczy Black skrzywił się z odrazą i raz jeszcze machnął swą różdżką. – Gladium – poprawnie rzucone zaklęcie wypłynęło jasnym promieniem z jego różdżki i uderzyło w cel. Pod długimi rękawami koszuli szlamoluba szybko pojawiły się krwawe plamy od stworzonych przez magię ran nad przedramionach. Jeszcze nie był w stanie rzucić śmiercionośnego zaklęcie, ale człowieka zabić można na wiele sposobów. Niech się wykrwawi. – Upewnijmy się tylko, że nikomu o niczym nie powie i możemy odejść – zadecydował o odwrocie, nie widząc sensu zostawania tutaj dłużej niż to konieczne. Przyglądanie się dogasającemu życiu nie było mu do szczęścia potrzebne, jednak musieli mieć pewność, że nigdy nie zostaną powiązani z tą zbrodnią. Pozostawienie jedynego świadka przy życiu nie wchodziło w grę.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Należało sprawdzić wszystko, co mogło okazać się istotne. Skoro już tu przyszli, szkoda byłoby wychodzić z pustymi rękoma, bez choć jednej użytecznej informacji mogącej pozwolić namierzyć inne osoby zamieszane w to, że mugolacy uciekali. Wbrew temu, co mogła na początku myśleć, kiedy przyszło co do czego mężczyzna wcale nie był taki odważny. Choć nadstawiał karku, by ratować szlamy, kiedy nadszedł czas na poniesienie konsekwencji swej działalności, skamlał i wił się jak zranione zwierzę. Musiał się domyślać, że któregoś dnia ktoś po niego przyjdzie, a może czuł się tak pewnie i bezpiecznie, przekonany że nikt nie mógł przechwycić listów, które kiedyś napisał?
Gdy Alphard skinął ręką, natychmiast przerwała zaklęcie. Tyle wystarczy. Mężczyzna i tak był bardzo osłabiony i ledwie przytomny, a musiał jeszcze coś powiedzieć.
Kiedy po chwili chrapliwym głosem przemówił, spojrzała na niego uważniej, starając się nie uronić ani słowa. Mężczyzna coś im wskazał, pomarańczowy zeszyt schowany w komodzie. I wyglądało na to, że niczego więcej się nie dowiedzą. Może mężczyzna rzeczywiście z nikim nie współpracował i działał na własną rękę?
Na słowa Blacka skinęła głową i zaraz znowu wymierzyła w leżącego na ziemi, dogorywającego mężczyznę różdżkę.
- Haemorrio – wyrzekła, zamierzając przyspieszyć jego krwotok, a więc finalnie wykrwawienie się. Nie było już potrzeby dłużej ciągnąć tego wszystkiego. Niejako był to, w pewnym sensie, akt łaski, przynajmniej z punktu widzenia ofiary, która po chwili zaczęła odpływać i tracić przytomność. Powieki mężczyzny opadły, jeszcze przez kilka minut oddychał chrapliwie, ale coraz słabiej, zaś wokół niego zbierała się coraz większa kałuża krwi. Potem znieruchomiał i jego klatka piersiowa przestała się unosić. Lyanna przez cały czas trwania tego wpatrywała się w to jak zahipnotyzowana, bo choć nie użyła zaklęcia uśmiercającego, nie zabiła tego człowieka bezpośrednio, pierwszy raz patrzyła z tak bliska na śmierć i to taką, w której miała swój udział. W końcu gdy nakładała klątwy na czyjeś zlecenie, nie widziała ich działania, dostarczała jedynie przeklęty przedmiot i nie interesowała się tym, co było dalej.
Choć był to tylko głupi szlamolub, ktoś jej obcy i nieznaczący w jej życiu, czuła, że to co widziała pokazało jej, że w istocie mogła znów przesunąć pewną granicę, że naprawdę mogła krzywdzić w imię idei, używać czarnej magii dla uzyskania konkretnej korzyści. Takie zdarzenia pozwalały lepiej poznać siebie i swoje możliwości, siłę nie tylko swojej magii, ale i charakteru. Dziś dodatkowo motywowało ją to, że nie była sama, że obok był Black, dawny szkolny znajomy, a także ktoś o wyższej od niej pozycji i umiejętnościach, więc nie mogła pozwolić sobie na okazanie żadnej słabości ani zawahania. Musiała zdusić w sobie resztki ludzkich uczuć, nie mogła współczuć komuś, kto zdradzał czarodziejski świat i szkodził ideałom rycerzy. Musiała działać zdecydowanie, być potrzebną i pomagać w walce o czysty świat. A skoro sama nie była do końca czysta, musiała starać się bardziej niż inni. Ze względu na płeć i status krwi jej nie wybaczano by zapewne tak wiele, jak Blackowi i jego podobnym.
- Już po wszystkim. Już nic nikomu nie powie. – Chyba że wróci jako duch, dokończyła w myślach. Uzdrowicielem nie była, ale była niemal pewna, że mężczyzna umarł. Zanim opuścili pomieszczenie, wyjęła z kieszeni różdżkę ofiary i rzuciła ją z powrotem na biurko. Nie chciała zabierać jej ze sobą, lepiej żeby nikt nigdy w jej rzeczach nie znalazł przedmiotu należącego do tego czarodzieja, a teraz ich ofiara i tak już nie zrobi z różdżki użytku.
Potem opuścili dom równie szybko i cicho, jak do niego weszli. I zanim ktokolwiek mógł odnaleźć ciało, żadnego z nich już dawno nie było w okolicy, zaś mrok nocy gwarantował to, że nawet gdyby ktoś w takie zimno postanowił wyściubić nos na zewnątrz, nikt nie mógł zobaczyć ich sylwetek wyraźniej, nie mówiąc o twarzach, i powiązać ich z tym wydarzeniem, z kolejnym tajemniczym zgonem obrońcy mugolaków i przeciwnika obecnego porządku.
| zt. x 2
Gdy Alphard skinął ręką, natychmiast przerwała zaklęcie. Tyle wystarczy. Mężczyzna i tak był bardzo osłabiony i ledwie przytomny, a musiał jeszcze coś powiedzieć.
Kiedy po chwili chrapliwym głosem przemówił, spojrzała na niego uważniej, starając się nie uronić ani słowa. Mężczyzna coś im wskazał, pomarańczowy zeszyt schowany w komodzie. I wyglądało na to, że niczego więcej się nie dowiedzą. Może mężczyzna rzeczywiście z nikim nie współpracował i działał na własną rękę?
Na słowa Blacka skinęła głową i zaraz znowu wymierzyła w leżącego na ziemi, dogorywającego mężczyznę różdżkę.
- Haemorrio – wyrzekła, zamierzając przyspieszyć jego krwotok, a więc finalnie wykrwawienie się. Nie było już potrzeby dłużej ciągnąć tego wszystkiego. Niejako był to, w pewnym sensie, akt łaski, przynajmniej z punktu widzenia ofiary, która po chwili zaczęła odpływać i tracić przytomność. Powieki mężczyzny opadły, jeszcze przez kilka minut oddychał chrapliwie, ale coraz słabiej, zaś wokół niego zbierała się coraz większa kałuża krwi. Potem znieruchomiał i jego klatka piersiowa przestała się unosić. Lyanna przez cały czas trwania tego wpatrywała się w to jak zahipnotyzowana, bo choć nie użyła zaklęcia uśmiercającego, nie zabiła tego człowieka bezpośrednio, pierwszy raz patrzyła z tak bliska na śmierć i to taką, w której miała swój udział. W końcu gdy nakładała klątwy na czyjeś zlecenie, nie widziała ich działania, dostarczała jedynie przeklęty przedmiot i nie interesowała się tym, co było dalej.
Choć był to tylko głupi szlamolub, ktoś jej obcy i nieznaczący w jej życiu, czuła, że to co widziała pokazało jej, że w istocie mogła znów przesunąć pewną granicę, że naprawdę mogła krzywdzić w imię idei, używać czarnej magii dla uzyskania konkretnej korzyści. Takie zdarzenia pozwalały lepiej poznać siebie i swoje możliwości, siłę nie tylko swojej magii, ale i charakteru. Dziś dodatkowo motywowało ją to, że nie była sama, że obok był Black, dawny szkolny znajomy, a także ktoś o wyższej od niej pozycji i umiejętnościach, więc nie mogła pozwolić sobie na okazanie żadnej słabości ani zawahania. Musiała zdusić w sobie resztki ludzkich uczuć, nie mogła współczuć komuś, kto zdradzał czarodziejski świat i szkodził ideałom rycerzy. Musiała działać zdecydowanie, być potrzebną i pomagać w walce o czysty świat. A skoro sama nie była do końca czysta, musiała starać się bardziej niż inni. Ze względu na płeć i status krwi jej nie wybaczano by zapewne tak wiele, jak Blackowi i jego podobnym.
- Już po wszystkim. Już nic nikomu nie powie. – Chyba że wróci jako duch, dokończyła w myślach. Uzdrowicielem nie była, ale była niemal pewna, że mężczyzna umarł. Zanim opuścili pomieszczenie, wyjęła z kieszeni różdżkę ofiary i rzuciła ją z powrotem na biurko. Nie chciała zabierać jej ze sobą, lepiej żeby nikt nigdy w jej rzeczach nie znalazł przedmiotu należącego do tego czarodzieja, a teraz ich ofiara i tak już nie zrobi z różdżki użytku.
Potem opuścili dom równie szybko i cicho, jak do niego weszli. I zanim ktokolwiek mógł odnaleźć ciało, żadnego z nich już dawno nie było w okolicy, zaś mrok nocy gwarantował to, że nawet gdyby ktoś w takie zimno postanowił wyściubić nos na zewnątrz, nikt nie mógł zobaczyć ich sylwetek wyraźniej, nie mówiąc o twarzach, i powiązać ich z tym wydarzeniem, z kolejnym tajemniczym zgonem obrońcy mugolaków i przeciwnika obecnego porządku.
| zt. x 2
Od kilku godzin wiercił się na sprężynowym łóżku. Koszmarne wizje nawiedzały niemalże przy każdej próbie zamknięcia ociężałym powiek. Ciało pozostawało wybudzone, żwawe, choć w głębi duszy pragnął oddać się, przepaść w ramionach Morfeusza. Odpocząć, odciąć od tego plugawego świata – przecież już dłużej tak nie pociągnie! Wszystkie nagromadzone, skłębione myśli powracały na obszerny, oblany falą gorąca plac. Do miejsca pełnego zwodniczego tłumu, wrogich sylwetek czyniących demonstracyjną krzywdę, siejących niemożliwą propagandę. Wszystkie sceny rozgrywały się na nowo, podsycone katastroficznymi wizjami. Nie mógł sobie tego wybaczyć! Wpadła w ręce oprawcy z taką łatwością, a on jedynie patrzył, słuchał zadziwionych okrzyków ludzkiego zgromadzenia. Pozbawiony wiedzy, przestrzeni, możliwości skutecznego działania. Trwał w niedoli, przekonaniu, kolejnym utwierdzeniu o swej nieprzydatności. To właśnie dlatego miał angażować się w walkę, aby nagle pozostać z niczym? Wierzył, że szybka informacja zgromadzi odpowiednie jednostki. Gwałtownym szturmem ruszą w stronę Azkabanu odbijając osamotnionego więźnia. Jednakże nic się nie działo. Nikt się nie odzywał. Nastała zatrważająca cisza.To koniec.
Zerwał się z posłania, nie mogąc leżeć tak bezczynnie. Postanowił oddalić zwodnicze refleksje, przepaść w otchłani wielogodzinnej pracy badawczej. Komponenty wyczekiwały na start, rozłożone na obszernym biurku. Pierwsze światło przebijało się przez granatowe, gęste, nocne chmury. Krążąc po pokoju zastanawiał się co będzie mu potrzebne. Wyciągając skórzaną torbę, zapakował wszystkie dotychczasowe notatki, zapas pergaminu i ołówków. Dołożył kilka zabezpieczonych sadzonek piołunu oraz agawy, gdyż tego dnia będą kluczowe w ów eksperymencie. Sięgnął również po list napisany przez profesora, wczytując się w szczegółowo zapisaną instrukcję. Zmarszczył brwi kiwając głową w wyraźnym zrozumieniu – czekało go nie lada wyzwanie. Kartka wylądowała w mniejszej kieszeni. Dopakował astronomiczny materiał, różdżkę, wodę, resztki wczorajszej kanapki i wciągając najbliższe ubrania, wyszedł z domu w poszukiwaniu idealnej przestrzeni. Oddalonej, ukrytej, nie wpływającej na życie pobliskich mieszkańców.
Miejsce odnalazł przed południem. Znał je. Opuszczona chata była misternym budynkiem, skrywającym niepoznane tajemnice. Odseparowana od wzroku ciekawskich osobistości, stanowiła perfekcyjne laboratorium. Rozrosłe konary uginały się od nadmiarem zieleni. Słońce przebijało się przez drobniutkie liście, a zapach ziół unosił się w rozrzedzonym powietrzu. Był w swoim żywiole. Idąc powolnie zapadał się w miękkiej ziemi, tonął w wysokich zaroślach owijających skręcone pnącza wokół wąskich kostek. Nie miał serca, aby rozrywać ich struktury – robił to delikatnie i uważnie nie rażąc żadnego z nich. Oddychał przez nos, pierwsze zmęczenie dawało się we znaki. Gdy dotarł do szerokich, porośniętych mchem schodów, opadł na pojedynczy stopień i upił kilka łyków orzeźwiającej wody. Zrzucił ciążącą torbę, starając się nie naruszyć wewnętrznych materiałów. Rozejrzał się dookoła, szukał odpowiedniego terenu. Marszczył brwi w niezadowoleniu. Zadania, które musiał wykonać mnożyły się z przemijającymi sekundami. Miał tylko kilka dni, musiał być bardzo ostrożny. Westchnął ociężale, chowając trunek i ujmując głogową rękojeść. Przeszedł kilka metrów do przodu, aby ocenić metrażowe zapotrzebowanie. Kalkulował w myślach, po czym unosząc różdżkę wyszeptał zaklęcia ochronne: - Repello Mugoletum, Salvio Hexia, Homenum Revelio. – upewniając się, że wszystko działa, zebrał rozrzucone bibeloty i przeniósł się za chatę. Na kawałku betonu rozłożył papierowe ściągawki. Zabezpieczone rośliny odłożył na bok razem z tajemniczymi, kosmicznymi pakunkami. Przypominając sobie treść listu, musiał wziąć pod uwagę jak zwodnicza i niekontrolowana magia płynie w chropowatych kamieniach. Dlatego też patrząc na trawiasty teren, opierając dłonie na biodrach, postanowił przygotować ziemiste sklepienie. W składziku pod schodami, znalazł podziurawioną łopatę i przy pomocy siły mięśni oraz zaklęć, przygotował dwa, prostokątne poletka. Czarna, torfowa ziemia mogła być idealnym przenośnikiem zaklętych właściwości. Obszary były od siebie oddalone o pięć metrów. Nie było możliwości, aby nachodziły na siebie, zakłócały działanie. Ziemię, uklepał i wygładził starannie. Była to podstawa dalszego postępowania. Zadowolony z efektów pracy, odpoczął na kilka minut. Zajęty konsumowaniem kanapki, czytał notatki opisujące piołun oraz agawę. Wybrał dwa zdrowe, dorodne okazy. Przez ostatnie dni bardzo o nie dbał, zaspokajając wszystkie potrzeby oraz wzmacniając naturalnymi składnikami. Były bez zarzutu, mógł poddać je testom. Nabierając powietrza w zdenerwowane płuca, przeniósł przedmiot badawczy na środek pierwszego poletka. Magiczną roślinę jaką był piołun położył na samym środku. Odpakował pakunek, wyciągając serce meteorytu. Było ciężkie, nabrzmiałe od pozaziemskich elementów. Porośnięte czymś dziwnym, miękkim, podobnym do mchu. Czy to możliwe, aby pulsowało w jego dłoni? Przez dłuższą chwilę badał ów przedmiot, po czym nie czekając dłużej ułożył je obok rośliny. W odpowiedniej odległości, tak aby naświetlało zielone łodygi. Taką samą czynność powtórzył przy agawie – niemagicznym komponencie. Odszedł na kilka kroków podziwiając przedsięwzięcie. Nie mógł doczekać się efektów, musiał czekać! Wyciągając różdżkę, którą wcześniej schował do kieszeni, rzucił jeszcze dwa zaklęcia ochronne: – Caelum! – aby niespodziewane warunki atmosferyczne nie zniszczyły jego pracy oraz: – Praesiepta! – gdyby jakimś cudem obszarowa protekcja uległa zniszczeniu. Miał nadzieję, że nikt tu nie trafi. Był to bardzo długi dzień. Na miejscu pozostał jeszcze kilka godzin, obserwując doświadczenie. Kiedy półmrok uniemożliwiał zapisywanie wniosków, zebrał materiały i powlókł się do domu. Wróci tu jutro.
Zielarstwo (II)
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 14.11.20 1:07, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Do domu zawlókł się bardzo późnym wieczorem. Zmęczenie objawione w ociężałych mięśniach, opadających powiekach oraz pulsujących skroniach nadeszło natychmiastowo. Porzucając torbę na samym środku korytarza, przedostał się do kuchni w celu konsumpcji ostatków z wczorajszej kolacji. Przeżuwając skórkę czerstwego chleba parzył pobudzającą, wzmacniającą, ziołową mieszankę; nie dawał za wygraną planując jeszcze raz, dokładnie przyjrzeć się szczegółowym notatkom. Niosąc parujący kubek udał się do swej raczkującej pracowni zasiadając przy drewnianym blacie. Pospiesznie oprzątnął stanowisko pozostawiając najważniejsze elementy: zapiski, czyste pergaminy, kolorowe ołówki, ryciny roślin oraz opasłe tomiszcza traktujące dziedziny zielarstwa i astronomii. Nieopodal, na oddzielnej półce pozostawił doniczki ze świeżymi sadzonkami roślin wykorzystanych do eksperymentu. Chciał przeanalizować przebieg doświadczenia. Sprawdzić czy ścieżka postępowania zaaplikowana w starej chacie była tą najwłaściwszą. Odtworzyć podjęte kroki dostrzegając błędy, które wyeliminuje w dniu jutrzejszym. Zapalając lampkę o żółtawym świetle pochylił się nad drobnymi literkami i czytając w skupieniu podkreślał, zakreślał, dopisywał niektóre informacje. Na marginesie wynotowywał postulaty, przy których nie posiadał całkowitego przekonania: czy szerokość ziemistego, wykopanego poletka była właściwa? Czy odległość między roślinami wynosiła minimum dwa metry? Czy pozostawił je w środowisku zacienionym do połowy? Czy zdawał sobie sprawę z mikroelementów istniejących w powietrzu? Wiele innych przesłanek znalazło się na pogniecionej kartce. Przygryzając ołówek prześwietlał budowę roślin sprawdzając stan liści, łodyg, a przede wszystkim korzeni. Nie miał do tego żadnych zastrzeżeń. Około godziny trzeciej nad ranem, gdy świat pomalutku budził się do życia, przeszedł do salonu i na kilka godzin odpłynął w krótki, głęboki sen. Badania były teraz najważniejsze.
Bardzo wczesnym rankiem udał się do opuszczonej chaty w celu zweryfikowania efektów. Do pełnej doby brakowało jeszcze kilku godzin, lecz okrutna ciekawość zżerała go od środka. Był podekscytowany, lekko zestresowany: czy dziś dostrzeże pierwsze, widoczne efekty? Brodząc w gęstej trawie przedzierał się przez prowizoryczną, wydeptaną ścieżkę. Rosa pozostawiała na odzieży koliste, mokre plamy, a słońce powolnie nagrzewało obszerną przestrzeń. Westchnął przeciągle, ciągnąć za sobą wypchaną torbę. Bolały go oczy, walczył z pulsującym czołem. Założył na siebie pierwsze, lepsze ubranie mknąc ku pozostawionemu doświadczeniu. Nieład na głowie kompletnie mu nie przeszkadzał. Zatrzymał się na granicy zaklęć ochronnych. Szeptając pod nosem odpowiednią inkantację przedarł się do zacienionego wnętrza. Po chwili znalazł się przy terenie doświadczalnym kucając w odległości. Zmarszczył brwi skupiając uwagę na pozaziemskich elementach; te świeciły się niesamowity blaskiem upodabniając do otaczającej flory. Nie wierzył, że w odległości kilkunastu centymetrów, obcuje z nietutejszą, nieznaną mu siłą. Odchrząknął głośno, gdyż zaschło mu w gardle. Grzebiąc w torbie wyciągnął ciemne rękawiczki używane na przedmiotach obciążonych trudnymi klątwami. Wyjął niewielki notatki, miarkę oraz listę sprawunków. Zaczął obchodzić dwa poletka z każdej strony. Zmierzył ich długość, szerokość oraz odległość między sadzonkami. Mieścił się w normie choć nie był pewny czy brunatne sklepienie nie były jednak zbyt płytkie. Pisał szybko, intensywnie poruszając nadgarstkiem. Zaklęcia chroniące przed warunkami atmosferycznymi zadziałały; niewielki obszar trawy pozostawał nietknięty. Ździebła uniosły się do góry, nabrały intensywnej barwy. Udało się. Na samym końcu jego wzrok ulokował się na sadzonkach piołunu oraz agawy. Roślina obdarzona właściwościami magicznymi wydawała się nabrzmiała od pochodzącej z kosmosu magii. Urosła, wydłużyła łodygę, wzmocniła liście; pojawiły się pierwsze pączki. Dojrzewała bez żadnych wspomagaczy, wody, korzeni wetkniętych w żyzną ziemię. Niesamowite! Niemagiczna roślina również chłonęła oślepiający blask. Gruba skóra agawy zmieniła barwę, wypuściła pomarańczowy kwiat. Czy dzięki temu wyprodukuje większą ilość soku? Czy po zastosowaniu w innych eksperymentach, eliksirach, leczeniu, wzmocniona magia podziała na pacjentów? Wszystkie obserwacje znalazły się w notatniku. Musiał popracować nad raportem dla profesora. Był wyraźnie zdumiony i zafascynowany. Oczy błądziły po kartkach, co raz przenosząc się na próbę badawczą. Czy to dzieje się naprawdę? Jest uczestnikiem czegoś wielkiego? Kiedy będzie mógł podzielić się informacjami z innymi?
Zielarstwo (II)
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bardzo wczesnym rankiem udał się do opuszczonej chaty w celu zweryfikowania efektów. Do pełnej doby brakowało jeszcze kilku godzin, lecz okrutna ciekawość zżerała go od środka. Był podekscytowany, lekko zestresowany: czy dziś dostrzeże pierwsze, widoczne efekty? Brodząc w gęstej trawie przedzierał się przez prowizoryczną, wydeptaną ścieżkę. Rosa pozostawiała na odzieży koliste, mokre plamy, a słońce powolnie nagrzewało obszerną przestrzeń. Westchnął przeciągle, ciągnąć za sobą wypchaną torbę. Bolały go oczy, walczył z pulsującym czołem. Założył na siebie pierwsze, lepsze ubranie mknąc ku pozostawionemu doświadczeniu. Nieład na głowie kompletnie mu nie przeszkadzał. Zatrzymał się na granicy zaklęć ochronnych. Szeptając pod nosem odpowiednią inkantację przedarł się do zacienionego wnętrza. Po chwili znalazł się przy terenie doświadczalnym kucając w odległości. Zmarszczył brwi skupiając uwagę na pozaziemskich elementach; te świeciły się niesamowity blaskiem upodabniając do otaczającej flory. Nie wierzył, że w odległości kilkunastu centymetrów, obcuje z nietutejszą, nieznaną mu siłą. Odchrząknął głośno, gdyż zaschło mu w gardle. Grzebiąc w torbie wyciągnął ciemne rękawiczki używane na przedmiotach obciążonych trudnymi klątwami. Wyjął niewielki notatki, miarkę oraz listę sprawunków. Zaczął obchodzić dwa poletka z każdej strony. Zmierzył ich długość, szerokość oraz odległość między sadzonkami. Mieścił się w normie choć nie był pewny czy brunatne sklepienie nie były jednak zbyt płytkie. Pisał szybko, intensywnie poruszając nadgarstkiem. Zaklęcia chroniące przed warunkami atmosferycznymi zadziałały; niewielki obszar trawy pozostawał nietknięty. Ździebła uniosły się do góry, nabrały intensywnej barwy. Udało się. Na samym końcu jego wzrok ulokował się na sadzonkach piołunu oraz agawy. Roślina obdarzona właściwościami magicznymi wydawała się nabrzmiała od pochodzącej z kosmosu magii. Urosła, wydłużyła łodygę, wzmocniła liście; pojawiły się pierwsze pączki. Dojrzewała bez żadnych wspomagaczy, wody, korzeni wetkniętych w żyzną ziemię. Niesamowite! Niemagiczna roślina również chłonęła oślepiający blask. Gruba skóra agawy zmieniła barwę, wypuściła pomarańczowy kwiat. Czy dzięki temu wyprodukuje większą ilość soku? Czy po zastosowaniu w innych eksperymentach, eliksirach, leczeniu, wzmocniona magia podziała na pacjentów? Wszystkie obserwacje znalazły się w notatniku. Musiał popracować nad raportem dla profesora. Był wyraźnie zdumiony i zafascynowany. Oczy błądziły po kartkach, co raz przenosząc się na próbę badawczą. Czy to dzieje się naprawdę? Jest uczestnikiem czegoś wielkiego? Kiedy będzie mógł podzielić się informacjami z innymi?
Zielarstwo (II)
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 29.10.20 22:52, w całości zmieniany 4 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Opuszczona chata
Szybka odpowiedź