Opuszczona chata
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona chata
Na północ od Londynu znajduje się opuszczona chata, należąca niegdyś zapewne do jakiegoś mugola. Otaczające to miejsce zarośla i drzewa chronią je przed nieproszonymi gośćmi.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
Sam budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, strzelisty dach, kamienne ściany i cztery izby, w których hula wiatr. W jednej z nich znajduje się wejście na strych. Nie ma tam jednak czego szukać; przed laty chata została splądrowana do cna. Może jednak służyć za dobrą kryjówkę.
Na podwórku znajduje się studnia - tuż pod nią norę wykopały sobie gnomy. W powietrzu unosi się mdły zapach dyptamu i dzikich ziół, które rosną tuż za budynkiem.
Czekolada, ach, słodka, rozpływająca się w ustach czekolada - kiedy ostatnio miała możliwość zakupić tabliczkę? Najpierw głód dopadł ją w porcie, większość pieniędzy przeznaczając na zapewnienie sobie zamieszkania, potem u Blacków nie było na to czasu, a teraz... Teraz świat pogrążył się w smutku i wszyscy mieli dla siebie mało. Słodycze, które kiedyś wydawały się powszechnie dostępne stały się skarbem, za który należało zapłacić więcej niż za dobrą miotłę w sklepie na Pokątnej, a Celine - zwyczajnie nie było stać na łakocie, których nie ofiarowała jej lady Aquila. Zarobione galeony przeznaczała teraz w większej mierze na puenty. Chciała mieć ich pod dostatkiem, na wypadek, gdyby... Gdyby i one stały się rarytasem. Jej nogi zbyt ucierpiały podczas ulicznych występów w wytartych bucikach, by chciała ryzykować tym jeszcze raz.
Półwila uśmiechnęła się w rozmarzeniu, które ze słów Annie przeszło również na nią. Właściwie nigdy nie mogła się objadać, ale łakocie po ciężkim, wielogodzinnym treningu tanecznym czasem były wręcz wskazane.
- Może dostaniesz taką na gwiazdkę? - podjęła miękko, nieświadoma, że podobne dywagacje mogły Beddow bardziej zaszkodzić niż pomóc. Zasmucić. Ona sama pierwsze święta, te nadchodzące, miała spędzić bez ojca, bo na pewno nie wypuszczą go z więzienia, tak mówił pan policjant o szarawej twarzy i szramie na lewym policzku. - Jeśli ktoś jest dobry, na pewno wtedy dostanie od świata prezent, nawet nieduży, wiesz? Tak uczył mnie tatko, wystarczy położyć się spać i nad ranem znajdziesz pod drzewkiem coś niezwykłego. Na przykład czekoladę - a nawet ten świeży chleb i szklankę mleka, o których wspomniała, bo i tym nie każdy mógł się już cieszyć.
Na wieść o jej pracodawcach Annie zareagowała podobnie jak portowi przyjaciele, choć zdecydowanie mniej piorunująco i dynamicznie; zazwyczaj unosili ręce do nieba i zaklinali ją, by wróciła pod ich opiekuńcze skrzydła, bo wejście do tego świata nie mogło skończyć się dobrze dla żadnego podobnego Celine wrażliwca, ale ona uparcie odmawiała, wierząc, że obecność u boku lady Black stała się niezbędna. Tyle na Grimmauld Place było smutku i samotności, jak mogłaby porzucić ją w tym ciemnym, zimnym miejscu?
Dziewczę niechętnie opowiadało o sobie, nie dzieliła się szczegółami, ale półwila nie naciskała. Annie powie jej tyle ile chce, ujawni więcej jeśli będzie miała kiedyś na to ochotę - i nic w tym złego. Blondynka westchnęła więc cicho i uśmiechnęła się znów, tym razem trochę bardziej melancholijnie, trochę bladziej, po czym sięgnęła po dłoń nowej znajomej, delikatnie zakleszczając ją w uścisku własnej.
- Nie musi ich lubić - odparła spokojnie, gładko, lecz kiedy dziewczyna wspomniała o braku rodziców Celine drgnęła lekko. Jasne brwi ściągnęły się w wyrazie współczucia, głowa pochyliła nieznacznie; półwila przygryzła dolną wargę i nabrała do płuc więcej powietrza, wypuszczając je po dłuższej chwili powoli, uważnie. Miała rację, wtedy, w lesie, kiedy w Annie dostrzegła jakąś cząstkę samej siebie. - Ja też nie mam - przyznała ciszej. - To znaczy mam jeszcze tatka, ale nie wiem... Nie wiem ile to potrwa. Zrobił coś złego. Chyba - Celine odetchnęła głęboko i zakołysała głową, pozwalając by jasne kosmyki zatańczyły z powietrzem wypełniającym chatę; musiała odegnać od siebie smutne myśli i skupić się na słowach Anne. Beddow. - Peter i Anne Beddow, to bardzo ładnie brzmi - dodała głosem już pocieszającym, radośniejszym, choć barwionym szczęściem wyraźnie sztucznym, nim wyprostowała plecy i poprawiła błękitną chustkę. Trzeba było ruszać w drogę, czas naglił, nieistotne jak bardzo chciałaby zaopiekować się Annie i oprowadzić ją po uroczych, londyńskich miejscach. Zobowiązała się wrócić na Grimmauld Place bezzwłocznie, a jej bezzwłocznie niebawem miało się zakończyć. - Zapytam o niego, obiecuję, a jak tylko się czegoś dowiem - dam ci znać. Proszę, oszczędzaj to jedzenie, niech starczy ci na długo, dobrze? - Posłała młódce ostatni uśmiech i pochyliła się do przodu, by musnąć ustami jej policzek. - Uważaj na siebie, kochana. W razie czego ślij do mnie sowę - poinstruowała, podając Anne aktualny adres zamieszkania i swoje personalia, zanim naciągnęła chustkę na blond czuprynę i czmychnęła z opuszczonej chaty, powracając do newralgicznego świata etykiety, obowiązków i Aquili.
zt
Półwila uśmiechnęła się w rozmarzeniu, które ze słów Annie przeszło również na nią. Właściwie nigdy nie mogła się objadać, ale łakocie po ciężkim, wielogodzinnym treningu tanecznym czasem były wręcz wskazane.
- Może dostaniesz taką na gwiazdkę? - podjęła miękko, nieświadoma, że podobne dywagacje mogły Beddow bardziej zaszkodzić niż pomóc. Zasmucić. Ona sama pierwsze święta, te nadchodzące, miała spędzić bez ojca, bo na pewno nie wypuszczą go z więzienia, tak mówił pan policjant o szarawej twarzy i szramie na lewym policzku. - Jeśli ktoś jest dobry, na pewno wtedy dostanie od świata prezent, nawet nieduży, wiesz? Tak uczył mnie tatko, wystarczy położyć się spać i nad ranem znajdziesz pod drzewkiem coś niezwykłego. Na przykład czekoladę - a nawet ten świeży chleb i szklankę mleka, o których wspomniała, bo i tym nie każdy mógł się już cieszyć.
Na wieść o jej pracodawcach Annie zareagowała podobnie jak portowi przyjaciele, choć zdecydowanie mniej piorunująco i dynamicznie; zazwyczaj unosili ręce do nieba i zaklinali ją, by wróciła pod ich opiekuńcze skrzydła, bo wejście do tego świata nie mogło skończyć się dobrze dla żadnego podobnego Celine wrażliwca, ale ona uparcie odmawiała, wierząc, że obecność u boku lady Black stała się niezbędna. Tyle na Grimmauld Place było smutku i samotności, jak mogłaby porzucić ją w tym ciemnym, zimnym miejscu?
Dziewczę niechętnie opowiadało o sobie, nie dzieliła się szczegółami, ale półwila nie naciskała. Annie powie jej tyle ile chce, ujawni więcej jeśli będzie miała kiedyś na to ochotę - i nic w tym złego. Blondynka westchnęła więc cicho i uśmiechnęła się znów, tym razem trochę bardziej melancholijnie, trochę bladziej, po czym sięgnęła po dłoń nowej znajomej, delikatnie zakleszczając ją w uścisku własnej.
- Nie musi ich lubić - odparła spokojnie, gładko, lecz kiedy dziewczyna wspomniała o braku rodziców Celine drgnęła lekko. Jasne brwi ściągnęły się w wyrazie współczucia, głowa pochyliła nieznacznie; półwila przygryzła dolną wargę i nabrała do płuc więcej powietrza, wypuszczając je po dłuższej chwili powoli, uważnie. Miała rację, wtedy, w lesie, kiedy w Annie dostrzegła jakąś cząstkę samej siebie. - Ja też nie mam - przyznała ciszej. - To znaczy mam jeszcze tatka, ale nie wiem... Nie wiem ile to potrwa. Zrobił coś złego. Chyba - Celine odetchnęła głęboko i zakołysała głową, pozwalając by jasne kosmyki zatańczyły z powietrzem wypełniającym chatę; musiała odegnać od siebie smutne myśli i skupić się na słowach Anne. Beddow. - Peter i Anne Beddow, to bardzo ładnie brzmi - dodała głosem już pocieszającym, radośniejszym, choć barwionym szczęściem wyraźnie sztucznym, nim wyprostowała plecy i poprawiła błękitną chustkę. Trzeba było ruszać w drogę, czas naglił, nieistotne jak bardzo chciałaby zaopiekować się Annie i oprowadzić ją po uroczych, londyńskich miejscach. Zobowiązała się wrócić na Grimmauld Place bezzwłocznie, a jej bezzwłocznie niebawem miało się zakończyć. - Zapytam o niego, obiecuję, a jak tylko się czegoś dowiem - dam ci znać. Proszę, oszczędzaj to jedzenie, niech starczy ci na długo, dobrze? - Posłała młódce ostatni uśmiech i pochyliła się do przodu, by musnąć ustami jej policzek. - Uważaj na siebie, kochana. W razie czego ślij do mnie sowę - poinstruowała, podając Anne aktualny adres zamieszkania i swoje personalia, zanim naciągnęła chustkę na blond czuprynę i czmychnęła z opuszczonej chaty, powracając do newralgicznego świata etykiety, obowiązków i Aquili.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Rzeczywistość zmieniała się niebywale szybko, priorytety jeszcze szybciej; to, o czym myślała, ośmielała się marzyć zaledwie kilka miesięcy temu było czymś absurdalnie odległym, infantylnym, wyrwanym z kontekstu – wojenna rzeczywistość wywracała jej świat do góry nogami, ten przez wiele, wiele lat skrupulatnie układany, ubierany w łatwiejsze do zrozumienia słowa i gesty. A teraz znowu musiała z niego uciekać; chować się w ciemnych miejscach, udawać kogoś kim nie była, nie mówić prawdy i kreować nową – w imię czego?
Okrutnie trudno było jej znajdywać odpowiedzi, a samo zadawanie pytań było chyba jeszcze gorsze.
– Chciałabym, żeby tak było – odpowiedziała nie od razu, zdążyło upłynąć kilka chwil, nim nie uniosła nieco kącika ust i przytaknęła głową. Chciałaby, już nie samej czekolady, ale tego, by faktycznie coś chociażby przypominające sprawiedliwość było obecne. Wyznaczało to co dobre i co złe, światło i ciemność; bez jakichkolwiek drogowskazów niesamowicie ciężko było się odnaleźć.
W sierocińcu święta nie przypominały tych, które widniały na ilustracjach w książkach dla dzieci, ani kartkach kupowanych w kiosku i wysyłanych do oddalonej rodziny; były dekoracje, były krzewne girlandy, były światełka i nawet świąteczne jedzenie. Ale to nigdy nie było to. Nie było też prezentów, ale nie do końca widziała potrzebę o tym mówić; próba uśmiechu w kierunku Celine była lepszym wyborem niż mowa o tym, czego jej brakowało.
Poszerzyła nieco uśmiech, kiedy dłoń blondwłosej oplotła szczelniej tą należącą do niej; zrobiło jej się odrobinę raźniej, cieplej, nawet jeśli słowa, które mogła wypowiedzieć w jej stronę były raczej skromne i enigmatyczne. Ale sam fakt, że mogły spędzić trochę czasu razem, że Celine zdecydowała się przynieść jej trochę jedzenia, był wystarczający. Odwzajemniła delikatnie uścisk i kiwnęła głową.
– To trochę bardziej skomplikowane – to, oni, relacje z arystokracją, stosunek obcych do takich jak oni. Wyznanie dziewczyny spotkało się z niepewnym uśmiechem; po raz kolejny ścisnęła delikatnie jej dłoń, chcąc może dodać jej tym samym odrobinę otuchy, choć mimo sierot, mimo mnóstwa dzieci bez rodzin, które znała, nie do końca wiedziała jak.
– Jestem pewna, że szybko się wyjaśni – sytuacja z jej tatą, nawet jeśli nie miała pojęcia, o czym tak naprawdę jej towarzyszka mówiła.
Ale to nie było teraz ważne; ponoć samą nadzieją można było przenosić góry, mówiła tak pani prowadząca kółko niedzielne, ale to było bardzo, bardzo dawno temu; prawie tak dawno, że chyba przestała rozumieć sens tych słów.
Pokiwała kilkukrotnie głową na słowa Celine, obserwując jak ta wstaje z miejsca; do swojej pani, do pracy, obowiązków – życia w Londynie. Ona też powinna wracać do swojego, gdziekolwiek było.
– Dziękuję ci, naprawdę – wyrzuciła krótko, nieco zakłopotana, uśmiechając się jednak widocznie, kiedy dziewczę musnęło jej policzek – Dobrze – będzie oszczędzać, uważać na siebie, wypatrywać sowy – Do zobaczenia – bo na pewno jeszcze się zobaczą, prawda?
Obserwując oddalającą się Celine w kolorowym płaszczu i pięknej chustce wciąż się uśmiechnęła, odrobinę nostalgiczne, z nutą wyraźnej troski.
Nadzieją, że gdy znów się spotkają, będzie lepiej.
zt
Okrutnie trudno było jej znajdywać odpowiedzi, a samo zadawanie pytań było chyba jeszcze gorsze.
– Chciałabym, żeby tak było – odpowiedziała nie od razu, zdążyło upłynąć kilka chwil, nim nie uniosła nieco kącika ust i przytaknęła głową. Chciałaby, już nie samej czekolady, ale tego, by faktycznie coś chociażby przypominające sprawiedliwość było obecne. Wyznaczało to co dobre i co złe, światło i ciemność; bez jakichkolwiek drogowskazów niesamowicie ciężko było się odnaleźć.
W sierocińcu święta nie przypominały tych, które widniały na ilustracjach w książkach dla dzieci, ani kartkach kupowanych w kiosku i wysyłanych do oddalonej rodziny; były dekoracje, były krzewne girlandy, były światełka i nawet świąteczne jedzenie. Ale to nigdy nie było to. Nie było też prezentów, ale nie do końca widziała potrzebę o tym mówić; próba uśmiechu w kierunku Celine była lepszym wyborem niż mowa o tym, czego jej brakowało.
Poszerzyła nieco uśmiech, kiedy dłoń blondwłosej oplotła szczelniej tą należącą do niej; zrobiło jej się odrobinę raźniej, cieplej, nawet jeśli słowa, które mogła wypowiedzieć w jej stronę były raczej skromne i enigmatyczne. Ale sam fakt, że mogły spędzić trochę czasu razem, że Celine zdecydowała się przynieść jej trochę jedzenia, był wystarczający. Odwzajemniła delikatnie uścisk i kiwnęła głową.
– To trochę bardziej skomplikowane – to, oni, relacje z arystokracją, stosunek obcych do takich jak oni. Wyznanie dziewczyny spotkało się z niepewnym uśmiechem; po raz kolejny ścisnęła delikatnie jej dłoń, chcąc może dodać jej tym samym odrobinę otuchy, choć mimo sierot, mimo mnóstwa dzieci bez rodzin, które znała, nie do końca wiedziała jak.
– Jestem pewna, że szybko się wyjaśni – sytuacja z jej tatą, nawet jeśli nie miała pojęcia, o czym tak naprawdę jej towarzyszka mówiła.
Ale to nie było teraz ważne; ponoć samą nadzieją można było przenosić góry, mówiła tak pani prowadząca kółko niedzielne, ale to było bardzo, bardzo dawno temu; prawie tak dawno, że chyba przestała rozumieć sens tych słów.
Pokiwała kilkukrotnie głową na słowa Celine, obserwując jak ta wstaje z miejsca; do swojej pani, do pracy, obowiązków – życia w Londynie. Ona też powinna wracać do swojego, gdziekolwiek było.
– Dziękuję ci, naprawdę – wyrzuciła krótko, nieco zakłopotana, uśmiechając się jednak widocznie, kiedy dziewczę musnęło jej policzek – Dobrze – będzie oszczędzać, uważać na siebie, wypatrywać sowy – Do zobaczenia – bo na pewno jeszcze się zobaczą, prawda?
Obserwując oddalającą się Celine w kolorowym płaszczu i pięknej chustce wciąż się uśmiechnęła, odrobinę nostalgiczne, z nutą wyraźnej troski.
Nadzieją, że gdy znów się spotkają, będzie lepiej.
zt
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
stąd
10.XII.1957 (?)
Przyszedł do miejsca, które wybrał jego przyjaciel. On nie znał Londynu, nie znał okolic… A przez ostatni czas, przez który kręcił się w okolicach stolicy, nie miał też większej okazji do zapoznania się z nią. Wierzył, że i łamacz klątw wziął sobie do serca prośbę o to, aby zadbali o swoje bezpieczeństwo… Ach, co to za dziwna prośba ze strony Thomasa! Tyle lat znajomości przez Hogwart i najstarszy z rodzeństwa Doe nigdy nie był pierwszym, ani chociaż jednym z pierwszych o dbanie o bezpieczeństwo! Gdyby tylko wiedzieli, dlaczego jego podejście zmieniło się tak gwałtownie po tym jakże przyjemnym wizytowanie w tower.
Znajdę tego cepa i osobiście wypatroszę, przeszło mu na myśl po wspomnieniu czarodzieja - czy raczej jego głosu - który go torturował. Ta woda… To coś w wodzie… Na samą myśl przechodziły go dreszcze, które było ciężko pohamować.
Opuszczona chata wydawała się być dobrym miejscem… chociaż jednocześnie byli na widoku. Ale czy to nie było jego zadanie? Jeśli miał nawiązać kontakt z kimkolwiek z zakonu, musiał z nimi współpracować, prawda? Tego od niego wymagano podczas przesłuchań, to mu narzucono… Musiał się postarać, żeby tego dopilnować. A przynajmniej dopilnować pozorów. Może powinien myśleć o planie ucieczki? Na pewno o tym jak wyprowadzić bezpiecznie Sheilę, Eve i Jamesa z Londynu. Nie chciałby… nie mógł nawet myśleć o tym, żeby jego rodzina trafiła do Tower. Co mogliby im zrobić? On poszedł na układ, bał się, ale przecież żadne z tych członków rodziny, którzy mu pozostali, nie było aż tak ogromnym tchórzem jak on. Zgodziliby się na to? Żeby po prostu donosić na niewinnych ludzi? Możliwe… Po jakim czasie? Po ilu torturach? Myśl, że ktoś mógłby pobić jego rodzeństwo…
Uśmiechnął się jednak lekko, widząc jak ktoś nadchodził. Nie powinien dać po sobie poznać to, co siedziało w jego głowie. Miał swoje zmartwienia, znowu zjebał - i musi to naprawić. A jeśli był to rzeczywiście Steffen, powinni się skupić na tym, w czym obiecali pomóc Marcelowi - i na tym, jakie mieli założenia na dzisiaj. Miał nadzieję, że starszy dziadek był właśnie jego przyjacielem, bo ciężko było go rozpoznać, skoro nie mógł wyglądać jak on. Tak samo jak Tomek wydawał się być nieco niższy, miał mnóstwo zmarszczek i odbarwień, okulary na nosie i całkiem siwe włosy. Wyglądał dość przyjaźnie, szczególnie kiedy się uśmiechał - i jak raz, nie wyglądał do końca jakby knuł coś niegodziwego pod tą postacią! Oczywiście całego wyglądu dopełniał wciąż brak zębów…
Czekał aż Steffen zbliży się, tak dla pewności.
10.XII.1957 (?)
Przyszedł do miejsca, które wybrał jego przyjaciel. On nie znał Londynu, nie znał okolic… A przez ostatni czas, przez który kręcił się w okolicach stolicy, nie miał też większej okazji do zapoznania się z nią. Wierzył, że i łamacz klątw wziął sobie do serca prośbę o to, aby zadbali o swoje bezpieczeństwo… Ach, co to za dziwna prośba ze strony Thomasa! Tyle lat znajomości przez Hogwart i najstarszy z rodzeństwa Doe nigdy nie był pierwszym, ani chociaż jednym z pierwszych o dbanie o bezpieczeństwo! Gdyby tylko wiedzieli, dlaczego jego podejście zmieniło się tak gwałtownie po tym jakże przyjemnym wizytowanie w tower.
Znajdę tego cepa i osobiście wypatroszę, przeszło mu na myśl po wspomnieniu czarodzieja - czy raczej jego głosu - który go torturował. Ta woda… To coś w wodzie… Na samą myśl przechodziły go dreszcze, które było ciężko pohamować.
Opuszczona chata wydawała się być dobrym miejscem… chociaż jednocześnie byli na widoku. Ale czy to nie było jego zadanie? Jeśli miał nawiązać kontakt z kimkolwiek z zakonu, musiał z nimi współpracować, prawda? Tego od niego wymagano podczas przesłuchań, to mu narzucono… Musiał się postarać, żeby tego dopilnować. A przynajmniej dopilnować pozorów. Może powinien myśleć o planie ucieczki? Na pewno o tym jak wyprowadzić bezpiecznie Sheilę, Eve i Jamesa z Londynu. Nie chciałby… nie mógł nawet myśleć o tym, żeby jego rodzina trafiła do Tower. Co mogliby im zrobić? On poszedł na układ, bał się, ale przecież żadne z tych członków rodziny, którzy mu pozostali, nie było aż tak ogromnym tchórzem jak on. Zgodziliby się na to? Żeby po prostu donosić na niewinnych ludzi? Możliwe… Po jakim czasie? Po ilu torturach? Myśl, że ktoś mógłby pobić jego rodzeństwo…
Uśmiechnął się jednak lekko, widząc jak ktoś nadchodził. Nie powinien dać po sobie poznać to, co siedziało w jego głowie. Miał swoje zmartwienia, znowu zjebał - i musi to naprawić. A jeśli był to rzeczywiście Steffen, powinni się skupić na tym, w czym obiecali pomóc Marcelowi - i na tym, jakie mieli założenia na dzisiaj. Miał nadzieję, że starszy dziadek był właśnie jego przyjacielem, bo ciężko było go rozpoznać, skoro nie mógł wyglądać jak on. Tak samo jak Tomek wydawał się być nieco niższy, miał mnóstwo zmarszczek i odbarwień, okulary na nosie i całkiem siwe włosy. Wyglądał dość przyjaźnie, szczególnie kiedy się uśmiechał - i jak raz, nie wyglądał do końca jakby knuł coś niegodziwego pod tą postacią! Oczywiście całego wyglądu dopełniał wciąż brak zębów…
Czekał aż Steffen zbliży się, tak dla pewności.
stąd (ekwipunek też tu)
-Homenum Revelio. - szepnął, gdy tylko dotarł na miejsce. List od Tomka naprawdę go zaniepokoił - jakie Tower?! Wojna uczyniła Steffena coraz bardziej podejrzliwym i paranoicznym, dlatego nie musiał nawet czytać między słowami aby zacząć się lękać, że Doe ma jakiś ogon. Zaklęcie wykazało jednak tylko jedną, ludzką sylwetkę w okolicy. Doskonale. To musi być Thomas.
Staruszek-Steff zbliżył się do kolegi i uśmiechnął szeroko, widząc efekty transmutacji.
-Pięknie to rzuciłeś! Proszę pana. - skłonił się lekko, a potem skrzywił się teatralnie, pozorując ból w krzyżu.
Wyprostował się, rozejrzał i spoważniał.
-Tom, nie dopytywałem w liście, ale jakie Tower, w co ty się znowu wpakowałeś? - szepnął, spoglądając na przyjaciela z autentyczną troską. -Ile tam byłeś, kiedy wyszedłeś, coś ci zrobili? Jeanie nie urwała ci głowy? - martwił się nie na żarty, może powinien napisać do Jeanie i poprosić żeby miała na Tomka lepsze oko?
Nie, żeby właśnie nie wplątał go w kolejną niebezpieczną sprawę.
Westchnął i przeczesał siwe włosy palcami. Potrzebowali planu, a on - jak zawsze gdy się ekscytował - myślał i mówił bardzo szybko.
-Masz, zjedzmy, czeka nas długi dzień. Resztę bułeczek rozdamy dzieciom, niech ta księżniczka o czarnym sercu nie myśli, że tylko ona tak może. - zaproponował, wciskając Tomkowi do rąk maślaną bułeczkę. Samemu zaczął zagryzać monolog drugą bułeczką, resztę rozda potrzebującym. "Reszta" to co prawda aż trzy maślane bułeczki, ale Steffen i tak czuł się hojny i bogaty. Lepsze to, niż zupa z trupa! -Pamiętasz Aquilę ze szkoły? Była okropna! - nie znał jej dobrze, ale przecież to widział. -Wyobraź sobie, że jej brat stał się taki sam. - prychnął z gniewem, parskając wkoło okruszkami. Rigel był w szkole równym gościem, ale w "Trytonie" zachował się (zdaniem Steffena) jak ostatni dupek, a wiadomość o tym, że dawny kolega wspiera teraz Czarnego Pana trochę złamała Steffenowi serce. -A jej drugi brat, ten martwy, prowadził się z dziwkami po całym Londynie. - dodał z mściwą satysfakcją, mając na myśli oczywiście Alpharda i tajemniczą nieznajomą, u boku której chciał go zabić. Trochę podkoloryzował historię, bo czemu nie. "Prorok Codzienny" przyjął w końcu jego artykuł o tej kochance, niech usłyszą o tym wszyscy!
-Dobra, potrzebujemy fałszywych imion. Ja jestem Robert, nazwisk nie używamy, ale mogę być Wilkes. - Robert, w skrócie Bertie, pomyślał, pomszczę cię Bertie.
-Daj te ulotki. - wyciągnął rękę i nakierował różdżkę na rysunek "ZUPA Z TRUPA." -Używamy tego w banku, zobacz. To proste zaklęcie, sam też dasz radę jakbyśmy potrzebowali powielać dalej. Gemino. - szepnął, a potem dotknął rysunku ręką. Na oczach Thomasa, plakat zaczął się rozmnażać - kilkanaście, kilkadziesiąt kopii pojawiło się wszędzie wkoło. -Zbieraj to, szybko! - Steff cofnął dłoń. -Trzeba to zdjąć Finite, żeby nie rozmnażało się bez końca. - wytłumaczył koledze i machnął różdżką. Finite Incantatem. Zdjął bez trudu własne zaklęcie i pozbierał ulotki, upychając je po kieszeniach.
-Gotowy? Chodźmy do portu, nie znam tam tylu ludzi co Marcel, ale pogadajmy z dziećmi. Jesteśmy dziadkami, zaufają nam. - zawyrokował, przełykając ostatnie kęsy bułki. Popił posiłek eliksirem, który wyciągnął z kieszeni - nie był pewien, na ile zaufają mu te dzieci, płynne srebro doda mu dostojnej charyzmy. A Thomas... -Z ciebie całkiem przystojny dziadek, zabajeruj jakieś staruszki. Tylko co się stało z twoimi zębami? - zmarszczył lekko brwi. Opowieści o zębach wysłucha w drodze - ruszyli do portu.
rzut na Gemino
jem bułkę, daję Thomasowi bułkę, zostają mi 3 bułeczki maślane, po wszystkich akcjach piję płynne srebro (stat.0), zt x 2 idziemy tutaj
-Homenum Revelio. - szepnął, gdy tylko dotarł na miejsce. List od Tomka naprawdę go zaniepokoił - jakie Tower?! Wojna uczyniła Steffena coraz bardziej podejrzliwym i paranoicznym, dlatego nie musiał nawet czytać między słowami aby zacząć się lękać, że Doe ma jakiś ogon. Zaklęcie wykazało jednak tylko jedną, ludzką sylwetkę w okolicy. Doskonale. To musi być Thomas.
Staruszek-Steff zbliżył się do kolegi i uśmiechnął szeroko, widząc efekty transmutacji.
-Pięknie to rzuciłeś! Proszę pana. - skłonił się lekko, a potem skrzywił się teatralnie, pozorując ból w krzyżu.
Wyprostował się, rozejrzał i spoważniał.
-Tom, nie dopytywałem w liście, ale jakie Tower, w co ty się znowu wpakowałeś? - szepnął, spoglądając na przyjaciela z autentyczną troską. -Ile tam byłeś, kiedy wyszedłeś, coś ci zrobili? Jeanie nie urwała ci głowy? - martwił się nie na żarty, może powinien napisać do Jeanie i poprosić żeby miała na Tomka lepsze oko?
Nie, żeby właśnie nie wplątał go w kolejną niebezpieczną sprawę.
Westchnął i przeczesał siwe włosy palcami. Potrzebowali planu, a on - jak zawsze gdy się ekscytował - myślał i mówił bardzo szybko.
-Masz, zjedzmy, czeka nas długi dzień. Resztę bułeczek rozdamy dzieciom, niech ta księżniczka o czarnym sercu nie myśli, że tylko ona tak może. - zaproponował, wciskając Tomkowi do rąk maślaną bułeczkę. Samemu zaczął zagryzać monolog drugą bułeczką, resztę rozda potrzebującym. "Reszta" to co prawda aż trzy maślane bułeczki, ale Steffen i tak czuł się hojny i bogaty. Lepsze to, niż zupa z trupa! -Pamiętasz Aquilę ze szkoły? Była okropna! - nie znał jej dobrze, ale przecież to widział. -Wyobraź sobie, że jej brat stał się taki sam. - prychnął z gniewem, parskając wkoło okruszkami. Rigel był w szkole równym gościem, ale w "Trytonie" zachował się (zdaniem Steffena) jak ostatni dupek, a wiadomość o tym, że dawny kolega wspiera teraz Czarnego Pana trochę złamała Steffenowi serce. -A jej drugi brat, ten martwy, prowadził się z dziwkami po całym Londynie. - dodał z mściwą satysfakcją, mając na myśli oczywiście Alpharda i tajemniczą nieznajomą, u boku której chciał go zabić. Trochę podkoloryzował historię, bo czemu nie. "Prorok Codzienny" przyjął w końcu jego artykuł o tej kochance, niech usłyszą o tym wszyscy!
-Dobra, potrzebujemy fałszywych imion. Ja jestem Robert, nazwisk nie używamy, ale mogę być Wilkes. - Robert, w skrócie Bertie, pomyślał, pomszczę cię Bertie.
-Daj te ulotki. - wyciągnął rękę i nakierował różdżkę na rysunek "ZUPA Z TRUPA." -Używamy tego w banku, zobacz. To proste zaklęcie, sam też dasz radę jakbyśmy potrzebowali powielać dalej. Gemino. - szepnął, a potem dotknął rysunku ręką. Na oczach Thomasa, plakat zaczął się rozmnażać - kilkanaście, kilkadziesiąt kopii pojawiło się wszędzie wkoło. -Zbieraj to, szybko! - Steff cofnął dłoń. -Trzeba to zdjąć Finite, żeby nie rozmnażało się bez końca. - wytłumaczył koledze i machnął różdżką. Finite Incantatem. Zdjął bez trudu własne zaklęcie i pozbierał ulotki, upychając je po kieszeniach.
-Gotowy? Chodźmy do portu, nie znam tam tylu ludzi co Marcel, ale pogadajmy z dziećmi. Jesteśmy dziadkami, zaufają nam. - zawyrokował, przełykając ostatnie kęsy bułki. Popił posiłek eliksirem, który wyciągnął z kieszeni - nie był pewien, na ile zaufają mu te dzieci, płynne srebro doda mu dostojnej charyzmy. A Thomas... -Z ciebie całkiem przystojny dziadek, zabajeruj jakieś staruszki. Tylko co się stało z twoimi zębami? - zmarszczył lekko brwi. Opowieści o zębach wysłucha w drodze - ruszyli do portu.
rzut na Gemino
jem bułkę, daję Thomasowi bułkę, zostają mi 3 bułeczki maślane, po wszystkich akcjach piję płynne srebro (stat.0), zt x 2 idziemy tutaj
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd
Chyba uciekli. Chyba się udało. Nie oglądał się na placu już, nie było na to czasu, Steffek miał rację. Musieli uciekać jak szybko tylko mogli, bo nie mogli przecież dopuścić, żeby ktoś ich złapał! Nie teraz, nie dzisiaj! Nie było nawet o tym mowy, musieli uciec. Jeśli trafi do tower… Co mogło się stać tak naprawdę złego dla niego? To Steffen będzie miał problemy! Prawdopodobnie… W końcu on sam robił tylko to, co musiał. A przynajmniej mógłby skłamać, że to działanie Zakonu… Choć z drugiej strony, nie mógłby tego tym razem zrobić - nie mógłby skłamać, że Steffen współpracuje z Zakonem, że robi to Marcel czy Jamesa. Mógł wiele zrzucać na brata, ale przecież nie obarczyłby go czymś takim! Ani jego ani ich przyjaciół. Nie mógł znów tak zawieść. Co innego skłamać, że jacyś obcy mu ludzie współpracują z zakonem, a co innego skłamać, ze robią to jego bliscy!
Kiedy dobiegli do chaty, kameleon już na nim nie działał, a on dopiero teraz odczuwał jak spada z niego adrenalina i padł na ziemię, dysząc. To nawet nie tak, ze jego kondycja już nie wytrzymywała takiego biegania po mieście - to jego kolano zaczynało się odzywać i buntować.
- Szlag! - warknął, zły sam na siebie, czując pulsujący ból. Jeszcze musiał wrócić do mieszkania… Ale mogło mu to trochę zająć.
- Steff? - rzucił, rozglądając się też po chwili za przyjacielem. Dziwne… Zaklęcie powinno z niego też zejść już, prawda? Chociaż przez moment do gardła podszedł mu żołądek. Co jeśli… jeśli go złapali, jeśli się zgubili? Rozejrzał się znów po okolicy. - Steff!? - rzucił głośniej, czując jak adrenalina znów w nim wzbiera, bo zwyczajnie zaczyna panikować. Nie, nic złego się nie wydarzyło, prawda? Nie mogło! Jeśli go tutaj nie ma… musi iść sprawdzić, wrócić tam! Może zboczył gdzieś? Do banku? Nie, nie poszedłby tam po tym… Do domu? Tak, na pewno… do domu mógł pójść. Może na kogoś wpadł? Byleby nie na aurora czy policję… nie, wszystko było w porządku, na pewno on się tylko zgrywał!
- Steff, wyłaź! - rzucił, marszcząc brwi.
Chyba uciekli. Chyba się udało. Nie oglądał się na placu już, nie było na to czasu, Steffek miał rację. Musieli uciekać jak szybko tylko mogli, bo nie mogli przecież dopuścić, żeby ktoś ich złapał! Nie teraz, nie dzisiaj! Nie było nawet o tym mowy, musieli uciec. Jeśli trafi do tower… Co mogło się stać tak naprawdę złego dla niego? To Steffen będzie miał problemy! Prawdopodobnie… W końcu on sam robił tylko to, co musiał. A przynajmniej mógłby skłamać, że to działanie Zakonu… Choć z drugiej strony, nie mógłby tego tym razem zrobić - nie mógłby skłamać, że Steffen współpracuje z Zakonem, że robi to Marcel czy Jamesa. Mógł wiele zrzucać na brata, ale przecież nie obarczyłby go czymś takim! Ani jego ani ich przyjaciół. Nie mógł znów tak zawieść. Co innego skłamać, że jacyś obcy mu ludzie współpracują z zakonem, a co innego skłamać, ze robią to jego bliscy!
Kiedy dobiegli do chaty, kameleon już na nim nie działał, a on dopiero teraz odczuwał jak spada z niego adrenalina i padł na ziemię, dysząc. To nawet nie tak, ze jego kondycja już nie wytrzymywała takiego biegania po mieście - to jego kolano zaczynało się odzywać i buntować.
- Szlag! - warknął, zły sam na siebie, czując pulsujący ból. Jeszcze musiał wrócić do mieszkania… Ale mogło mu to trochę zająć.
- Steff? - rzucił, rozglądając się też po chwili za przyjacielem. Dziwne… Zaklęcie powinno z niego też zejść już, prawda? Chociaż przez moment do gardła podszedł mu żołądek. Co jeśli… jeśli go złapali, jeśli się zgubili? Rozejrzał się znów po okolicy. - Steff!? - rzucił głośniej, czując jak adrenalina znów w nim wzbiera, bo zwyczajnie zaczyna panikować. Nie, nic złego się nie wydarzyło, prawda? Nie mogło! Jeśli go tutaj nie ma… musi iść sprawdzić, wrócić tam! Może zboczył gdzieś? Do banku? Nie, nie poszedłby tam po tym… Do domu? Tak, na pewno… do domu mógł pójść. Może na kogoś wpadł? Byleby nie na aurora czy policję… nie, wszystko było w porządku, na pewno on się tylko zgrywał!
- Steff, wyłaź! - rzucił, marszcząc brwi.
stąd
Biegł za Tomkiem jako szczur, szybko, jak najszybciej. Sprawę utrudniało nieco to, że jakiś czas nie widział przyjaciela, ale za to czuł przynajmniej jego zapach i wiedział, gdzie Doe mniej więcej się skieruje. Gdy Kameleon opadł już z Doe, szczur dogonił go i biegł za nim dalej, kryjąc się w cieniach i wzdłuż ulicznych zaułków. Widział, jak brunet zaczyna utykać - szczurze serduszko zabiło boleśnie, z ukłuciem wyrzutów sumienia. W niefrasobliwości i zażarciu wobec przeklętego pomnika zapomniał, że Tomka przecież boli, a i sam Cygan robił dobrą minę do złej gry i nie zdradzał bólu.
Odczekał, aż Tomek wbiegnie do opuszczonej chaty, a potem schował się w krzakach, poza zasięgiem jego wzroku. Odmienił się w człowieka, otrzepał spodnie, a potem ruszył biegiem w kierunku przyjaciela aby dostać choć niewielkiej zadyszki i udawać zasapanego.
-Jestem, jestem! Biegam przecież wolniej od ciebie, nawet z tym twoim kolanem... jak się masz? Przepraszam, może nie powinienem cię w to wplątać... - wysapał, nie kryjąc troski, ale w połowie zdania uśmiechnął się szeroko... -...może nie powinienem, ale to BYŁO CUDOWNE! TOMEK, JESTEŚ BOHATEREM DZIĘKI TEJ ŁAJNOBOMBIE! - wypalił, przytulając mocno przyjaciela. Nie dość, że Tomek ż y ł, to jeszcze pomógł mu zemścić się na pomniku Salazara!!! Steffen niezmiernie się cieszył z odzyskania kolegi i nie miał nawet pojęcia, jak czarne myśli kłębią się w głowie biednego Doe.
Dobrze, że łajnobomba poprawiła im obojgu nastrój.
-A... hehehe, słyszałeś, jak ten pomnik zaczął grzmieć? Jakby coś przeczuwał! Mi dał kiedyś knuta, ha! - pochwalił się, a potem wyciągnął do kolegi ramię. -Hej, pomogę ci dojść do domu, co? Oprzyj się na mnie, chyba przemęczyłeś tą nogę! - zaproponował, rozglądając się jeszcze czujnie. Nikogo tu nie było, nikt ich nie widział.
-Zostajemy jeszcze w skórze dziadków? Chyba się spodobałeś tym prostytutkom w porcie, dobrze, że Jeanie tego nie widziała! W sumie będziesz z nią całkiem przystojnym dziadkiem, jak już się razem zestarzejecie. - paplał. -Masz już kogoś, kto może ci pomóc z tymi zębami? - dodał trzeźwo, bo jednak zaburzały one trochę uroku. Podał ramię Tomkowi i zaczęli oddalać się od chaty. To był długi dzień.
/zt,
Biegł za Tomkiem jako szczur, szybko, jak najszybciej. Sprawę utrudniało nieco to, że jakiś czas nie widział przyjaciela, ale za to czuł przynajmniej jego zapach i wiedział, gdzie Doe mniej więcej się skieruje. Gdy Kameleon opadł już z Doe, szczur dogonił go i biegł za nim dalej, kryjąc się w cieniach i wzdłuż ulicznych zaułków. Widział, jak brunet zaczyna utykać - szczurze serduszko zabiło boleśnie, z ukłuciem wyrzutów sumienia. W niefrasobliwości i zażarciu wobec przeklętego pomnika zapomniał, że Tomka przecież boli, a i sam Cygan robił dobrą minę do złej gry i nie zdradzał bólu.
Odczekał, aż Tomek wbiegnie do opuszczonej chaty, a potem schował się w krzakach, poza zasięgiem jego wzroku. Odmienił się w człowieka, otrzepał spodnie, a potem ruszył biegiem w kierunku przyjaciela aby dostać choć niewielkiej zadyszki i udawać zasapanego.
-Jestem, jestem! Biegam przecież wolniej od ciebie, nawet z tym twoim kolanem... jak się masz? Przepraszam, może nie powinienem cię w to wplątać... - wysapał, nie kryjąc troski, ale w połowie zdania uśmiechnął się szeroko... -...może nie powinienem, ale to BYŁO CUDOWNE! TOMEK, JESTEŚ BOHATEREM DZIĘKI TEJ ŁAJNOBOMBIE! - wypalił, przytulając mocno przyjaciela. Nie dość, że Tomek ż y ł, to jeszcze pomógł mu zemścić się na pomniku Salazara!!! Steffen niezmiernie się cieszył z odzyskania kolegi i nie miał nawet pojęcia, jak czarne myśli kłębią się w głowie biednego Doe.
Dobrze, że łajnobomba poprawiła im obojgu nastrój.
-A... hehehe, słyszałeś, jak ten pomnik zaczął grzmieć? Jakby coś przeczuwał! Mi dał kiedyś knuta, ha! - pochwalił się, a potem wyciągnął do kolegi ramię. -Hej, pomogę ci dojść do domu, co? Oprzyj się na mnie, chyba przemęczyłeś tą nogę! - zaproponował, rozglądając się jeszcze czujnie. Nikogo tu nie było, nikt ich nie widział.
-Zostajemy jeszcze w skórze dziadków? Chyba się spodobałeś tym prostytutkom w porcie, dobrze, że Jeanie tego nie widziała! W sumie będziesz z nią całkiem przystojnym dziadkiem, jak już się razem zestarzejecie. - paplał. -Masz już kogoś, kto może ci pomóc z tymi zębami? - dodał trzeźwo, bo jednak zaburzały one trochę uroku. Podał ramię Tomkowi i zaczęli oddalać się od chaty. To był długi dzień.
/zt,
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł narzekać, przynajmniej sam sobie nie pozwalał. Po co miał narzekać na to, że go bolało? Nie mógł z tym nic zrobić… No, może mógł spróbować unikać biegania, ale… no tutaj nie miał wyboru!
Musieli biec, nie mogli dać się wtedy tam złapać…
Chociaż odetchnął, kiedy Steffek już zjawił się w chacie. Może miał rację… Chyba rzeczywiście o tym zapomniał.
Siedział ze zgiętym jednym kolanem, tym bolącym. Jak on dojdzie do domu to nie był pewny.
- No to trzeba popracować nad twoją kondycją. Siedzenie za biurkiem w banku ci nie pomoże w niej. I zapomnij, nic mi nie jest, to kolano to drobiazg - stwierdził, machając na to ręką. Zaraz jednak ostentacyjnie się skłaniając na słowa o rzucie i uśmiechnął szeroko.
- Zawsze do usług. Dawno już nimi nie rzucałem… Będzie trzeba pomyśleć o jakichś nowych celach, nie myślisz? - rzucił, całkiem chętny do tego, żeby rzeczywiście rzucać nimi częściej… chociaż przydałoby się to zrobić przed styczniem. Wciąż nie był pewny, co miał zrobić z tą całą sytuacją…
Przyjął pomoc przyjaciela, chociaż kiedy tylko usłyszał o Jeanie, oparł się na nim mocniej.
Steffek, zamknij się, proszę cię…
- Tak, chyba trochę. Cały dzień w końcu dzisiaj biegaliśmy, nic dziwnego… Yvette kazała mi odpoczywać, trochę się nie posłuchałem to teraz mam… - stwierdził, zaraz też wymyślając jak mógł wyminąć temat swojej ukochanej. - Widzisz? Mam szczęście. Ty przy Belli będziesz wyglądał brzydko na starość, no wybacz ale urodą to jej nie dorównujesz - dodał, szczerząc się, choć na pytanie o zęby pokręcił głową.
- Nie, nie miałem na to jeszcze czasu… Wiesz, Marcel do mnie napisał o tym, później realizacja… Ech, to już dwa tygodnie - westchnął, kręcąc nieco głową. Jak ten czas szybko mijał… I to go przerażało. Czuł się jakby zmarnował ten czas. Powinien bardziej się postarać, żeby coś wymyślić. Te akcje nie dadzą im bezpieczeństwa, mogły tylko pogorszyć sytuację… Chociaż po dzisiejszym dniu miał całkiem dobre przeczucie. Muszą z rodziną po prostu znaleźć miejsce do wyprowadzki…
- Zresztą, ta noga to i tak nic. Pamiętasz jak wylądowałem w skrzydle szpitalnym po lekcjach latania? Chyba też przez to nigdy nie dostałem się do drużyny Quidditcha… Że niby nie miałem kontroli nad miotłą!? Bzdury! To ona była dzika! - zaczął kierować ich rozmowę na wspomnienia z Hogwartu, kiedy powoli ruszyli w stronę miasta.
Zt
Musieli biec, nie mogli dać się wtedy tam złapać…
Chociaż odetchnął, kiedy Steffek już zjawił się w chacie. Może miał rację… Chyba rzeczywiście o tym zapomniał.
Siedział ze zgiętym jednym kolanem, tym bolącym. Jak on dojdzie do domu to nie był pewny.
- No to trzeba popracować nad twoją kondycją. Siedzenie za biurkiem w banku ci nie pomoże w niej. I zapomnij, nic mi nie jest, to kolano to drobiazg - stwierdził, machając na to ręką. Zaraz jednak ostentacyjnie się skłaniając na słowa o rzucie i uśmiechnął szeroko.
- Zawsze do usług. Dawno już nimi nie rzucałem… Będzie trzeba pomyśleć o jakichś nowych celach, nie myślisz? - rzucił, całkiem chętny do tego, żeby rzeczywiście rzucać nimi częściej… chociaż przydałoby się to zrobić przed styczniem. Wciąż nie był pewny, co miał zrobić z tą całą sytuacją…
Przyjął pomoc przyjaciela, chociaż kiedy tylko usłyszał o Jeanie, oparł się na nim mocniej.
Steffek, zamknij się, proszę cię…
- Tak, chyba trochę. Cały dzień w końcu dzisiaj biegaliśmy, nic dziwnego… Yvette kazała mi odpoczywać, trochę się nie posłuchałem to teraz mam… - stwierdził, zaraz też wymyślając jak mógł wyminąć temat swojej ukochanej. - Widzisz? Mam szczęście. Ty przy Belli będziesz wyglądał brzydko na starość, no wybacz ale urodą to jej nie dorównujesz - dodał, szczerząc się, choć na pytanie o zęby pokręcił głową.
- Nie, nie miałem na to jeszcze czasu… Wiesz, Marcel do mnie napisał o tym, później realizacja… Ech, to już dwa tygodnie - westchnął, kręcąc nieco głową. Jak ten czas szybko mijał… I to go przerażało. Czuł się jakby zmarnował ten czas. Powinien bardziej się postarać, żeby coś wymyślić. Te akcje nie dadzą im bezpieczeństwa, mogły tylko pogorszyć sytuację… Chociaż po dzisiejszym dniu miał całkiem dobre przeczucie. Muszą z rodziną po prostu znaleźć miejsce do wyprowadzki…
- Zresztą, ta noga to i tak nic. Pamiętasz jak wylądowałem w skrzydle szpitalnym po lekcjach latania? Chyba też przez to nigdy nie dostałem się do drużyny Quidditcha… Że niby nie miałem kontroli nad miotłą!? Bzdury! To ona była dzika! - zaczął kierować ich rozmowę na wspomnienia z Hogwartu, kiedy powoli ruszyli w stronę miasta.
Zt
| 07 marca '58
Całkowite pozbycie się kocich dolegliwości pozwoliło jej skupić się na pracy, w pełni powrócić do swoich obowiązków bez obaw, że zaraz z jej gardła dobiegnie poniżające mruczenie, albo ciało samoistnie zapragnie wspiąć się na jedną z wyższych szaf przeznaczonych do przechowywania dokumentów - po co? By zaspokoić instynkt zaszczepiony w niej przez infekcję, nic więcej. Pomoc Yvette jak zawsze okazała się nieoceniona, uzdrowicielka postawiła Eberhart na nogi i tym samym pozwoliła jej pchnąć się w ramiona wytęsknionego pracoholizmu zasiewającego w głowie poczucie pewnego spokoju, nawet jeśli stażyści niezmiennie działali na nerwy, a pracownik z biurka obok okazywał się równie irytujący co zawsze. Trudno, o wiele bardziej wolała przecież użerać się z nimi, niż przez kolejne dłużące się godziny przesiadywać w pustym domu, nad opracowywaną publikacją albo książką, do której nie mogła napić się ani herbaty, ani wina, z prozaicznego powodu ich nieposiadania. A podobno walczyli o lepszy świat. O herbatę i wino właśnie? Jeśli tak, wyposzczona w uzależnieniach Amelia przyklasnęłaby każdemu wojennemu działaniu, byle tylko wreszcie zobaczyć w sklepie splendor dawnego urodzaju.
W Ministerstwie przesiadywała od bladego rana właściwie aż do czasu jego zamknięcia, jak zwykle urządzająca w nim sobie kaplicę ku czci zawodowych modłów, niestrudzona i niewrażliwa na sugestie zatroskanej koleżanki z działu obok, by pozwoliła sobie na dłuższy odpoczynek. Po co, dlaczego? Gdyby tylko dziś udała się do domu o wyznaczonej przez zasady porze, nie dostrzegłaby przecież krzątającego się po biurze magizoologa, który wyraźnie poszukiwał swojego ulubionego partnera w boju - ale ten, podobnie jak i znakomita większość tutejszych zastępów, był już nieobecny. Znali się, on i ona; czarodziej był od niej niewiele starszy i dosłownie odrobinę wyższy, o bujnym brunatnym zaroście i czystych szatach kobaltowego koloru, z tradycyjną tiarą na głowie będącą nieodłącznym elementem jego aparycji. Przepadał za niepostępową modą, mówił jej to przy kawie nie jeden i nie dwa razy. A dziś - potrzebował wsparcia w nadprogramowym zadaniu.
Kilka godzin po zajściu słońca droga doprowadziła ich na przedmieścia Londynu, w okolice starych chat, które od lat stały tu porzucone, niczyje i zapomniane, nadpsute przez postępujący czas. W jednej z nich mieszkała kiedyś samotna wdowa, kobieta po swoim zmarłym mężu odziedziczyła nie tyle cały przybytek, co także pasmo ogrodów, dzisiaj zaniedbanych, zarośniętych zielenią przykrytą pod warstwą wilgoci; w erze swojej świetności musiały wyglądać pięknie, lecz dziś ziemie te należały do nikogo, do miasta samego w sobie, nieuczęszczane przez konserwatorów czy urzędników, rzecz jasna, poza nimi.
- Tak jak mówiłem, spacerowicze skarżyli się na całą gamę dziwnych dźwięków dochodzących ze środka. Jedni wspominali o śpiewie, inni o tłuczeniu, jakby coś uderzało o ściany. Ci, którzy widzieli winowajców donoszą o zwierzętach. Na pewno jest ich tam więcej niż jedno - relacjonował Henry Edwards, gdy zbliżali się do podupadłego płotu posiadłości. - Miała zezwolenia na cokolwiek? - upewnił się i spojrzał na kroczącą obok niego czarownicę. Jako jeden z niewielu nigdy nie okazał jej braku szacunku, nigdy nie posunął się do podkreślania jakim to alfą i omegą nie stworzyłby go Merlin, a to zapewniało im obopólną, cóż, jeśli nie sympatię, to chociaż tolerancję. To z kolei wystarczyło, by współpraca układała się poprawnie.
- Sprawdzałam. W 1921 uzyskała zezwolenie na matagota do zabezpieczania domu, ale sprzedała go rok przed śmiercią, w 1929, później nie starała się o żadną licencję - rzeczowo odparła Amelia; choć miała przy sobie stosowne notatki umieszczone w torbie przewieszonej przez ramię, nie musiała sięgać po nie i cytować, skoro przed wyjściem upewniła się, by wszystko to po prostu zapamiętać. Cokolwiek mieli znaleźć w środku - musiało się to osiedlić już po śmierci rzeczonej czarownicy, skryć przed oczami Ministerstwa, kłusowników i tych, którzy zwyczajnie korzystali z okazji, czy to dla siebie łapiąc magiczne zwierzęta, czy to handlując nimi na tak zwanym czarnym rynku, którego nie sposób było jeszcze w pełni kontrolować w Londynie.
Henry kiwnął głową, z kolei gdy przekroczyli próg nieco zdezelowanej konstrukcji, rozświetliwszy wąski korytarz za pomocą lumos, oboje wiedzieli od progu, że miejsce stało się gniazdem dla przynajmniej kilku gatunków. W powietrzu unosił się ciężki zapach niesprzątanych odchodów, sierści i zgnilizny, jak sądziła gryzoni, którymi od lat musieli posilać się tutejsi mieszkańcy. Na pokrytej kurzem drewnianej posadzce można było dostrzec nieduże kostki ogołocone z wszelkiego skrawka mięsa; niektóre układały się w pełne szkielety, inne występowały tu samotnie, rozrzucone, przyniesione z innych części wnętrza.
- Zacznę od parteru - zasugerował Henry, na co Amelia zgodziła się miękkim kiwnięciem. Rozdzieleni mogli zabezpieczyć większą część terenu w krótszym czasie, nie alarmując stworzeń na piętrze o obecności intruzów, co by te w desperacji nie spróbowały czmychnąć oknami o powybijanych szybach, które częściowo przykrywały poszarpane firany. Czarownica skierowała się zatem na schody. Ich stopnie były wypłowiałe, całość przekrzywiona pod niepokojącym kątem, ale na szczęście drewniana powierzchnia okazała się na tyle stabilna, by doprowadzić ją na górę bez szwanku; w korytarzu natomiast już czekał pierwszy gagatek. Leniwie oblizujący swoją łapkę kuguchar nawet nie spłoszył się jej nadejściem, spojrzał na nią jedynie z umiarkowanym zainteresowaniem i powrócił do czyszczenia sierści, niewrażliwy na widok skierowanej ku sobie różdżki.
Obyś nie był nosicielem wirusa, którego właśnie się pozbyłam.
- Animal somni - zainkantowała cicho czarownica, z zadowoleniem obserwująca jak wychudłego ciała zwierzęcia dosięga wiązka zaklęcia, a to układa się do snu na wytartych panelach. Jeden z głowy, lecz korytarz prowadzący przez piętro posiadał jeszcze kilka otwartych drzwi prowadzących do pokojów, które musiała sprawdzić. Pierwszy z nich, opustoszała biblioteczka, okazał się pozbawiony lokatorów, co potwierdziło celnie rzucone homenum revelio; to za ścianą dostrzegła kilka kształtów, każde ze zwierząt odnajdując, usypiając, pomniejszając stosownymi zaklęciami i umieszczając potem w zalakowanych pudełeczkach z wydrążonymi otworami na przepływ tlenu. Tak przygotowane i zabezpieczone pakunki ostrożnie układała na dnie torby. Niuchacza pochwyciła na starą sztuczkę z pozłacaną bransoletką, trzy psidwaki zwabiła do siebie wyłowioną przynętą-smakołykiem z arsenału ministerialnych zestawów, dwa żabociki zwinnie złapała w ruchu, gdy te próbowały umknąć pod szafę, a na wyjątkowo kłótliwego wozaka od razu nałożyła silencio, bez zbędnych pieszczot kładąca go do snu. Pozostał tylko jeden. Ptak przypominający puchacza, lecz niewątpliwie od niego większy, którego znajomy śpiew usłyszała gdy tylko wyszła z powrotem na korytarz po eksploracji jednego z przedostatnich pokojów. Piękny, wabiący jak syrena, słodki jak kanarek, niewinny jak biała gołębica... I abstrakcyjnie nietutejszy.
Świergotnik. Dłuższe wsłuchanie się w jego kołysankę gwarantowało obłędem, dlatego Amelia natychmiast sięgnęła do mniejszej kieszeni torby po jej wewnętrznej stronie i wyłowiła parę zatyczek do uszu, które następnie wsunęła w kanaliki - dopiero tak mogła zmierzyć się z egzotycznym, afrykańskim podróżnikiem. Skąd się tu wziął? Uciekł z londyńskiej menażerii, został niedopilnowany przez nieodpowiedzialnego właściciela? Geneza musiała póki co pozostać tajemnicą, a on jak najszybciej trafić do Ministerstwa, by nie wyrządzić swoim głosem żadnej szkody; czarownica prędko przemierzyła próg i odnalazła wzrokiem wzburzone stworzenie o cytrynowym upierzeniu, które poderwało się z jednej z szaf. Był zaniedbany. Wygłodzony, wyziębiony, niewątpliwie też wystraszony, jednak wciąż przepiękny, nawet teraz - piękny jak przeszłość? - Silencio - zaintonowała, lecz zaklęcie drasnęło jedno z piór, to z kolei opadło na posadzkę. - Silencio! - powtórzyła niezwłocznie, obserwująca jak szarawa fala tym razem ugodziła ptaka w pierś, niwelując resztki echa jego dźwięków przedostającego się przez zatyczki. - Animal somni - Eberhart ciągnęła dalej, w porę łapiąc niesfornego śpiewaka, zanim ten, uśpiony w powietrzu, uderzyłby nieprzytomnie o podłogę. Żółte pióra, niegdyś jaskrawe, dziś jakby chorowicie wyblakłe, były tak przyjemne w dotyku, nic dziwnego, że krawcowe sprowadzały ów materiał z zagranicy za prawdziwe krocie. Duże oczy spoczywały pod pierzyną powiek, a samo zwierzę oddychało spokojnie, niezrażone jej dotykiem. Gdzie podziały się dni, gdy z takimi gatunkami miała do czynienia na co dzień? I czemu pogrzebała je Grecja, na mogile umieszczając pozbawione słów epitafium?
On także musiał zadowolić się komfortem zalakowanej ministerialną pieczęcią kołyski, przetransmutowany do niewielkich rozmiarów i schowany w torbie wraz z pozostałą częścią kompanii. Szczęśliwie - był ostatnim okazem, z którym na piętrze musiała poradzić sobie Amelia. Zadanie może i okazało się w gruncie rzeczy nietrudne, jeden magizoolog w zupełności by sobie z nim poradził, jednak dla niej było to niczym wiatr w żagle, jak każda okazja do sumiennie wypełnianych nadgodzin dostarczających jej poczucia użyteczności.
Powracająca na parter czarownica odnalazła więc swojego towarzysza, któremu udało się pochwycić kilka psidwaków, smoczognika, solidną garść gumochłonów, dwa dirikraki, a nawet ognistego kraba, którego skorupa - zapewne z powodu infekcji - była obecnie w opłakanym stanie. Niewykluczone, że to właśnie on odpowiadał za hałasy podobne uderzeniom w drewno, jakby co najmniej usiłował pozbyć się otaczającej go opoki; wszystkie z pojmanych bezpańskich zwierząt dokładniej obejrzą w Ministerstwie, nie tutaj, póki co rozstając się z opuszczoną posiadłością dawno temu zmarłej wdowy, w samej Amelii natomiast pozostawiwszy dziwne do sprecyzowania uczucie nostalgii. Przecież kiedyś codziennie badała świergotniki takie jak ten.
zt
Całkowite pozbycie się kocich dolegliwości pozwoliło jej skupić się na pracy, w pełni powrócić do swoich obowiązków bez obaw, że zaraz z jej gardła dobiegnie poniżające mruczenie, albo ciało samoistnie zapragnie wspiąć się na jedną z wyższych szaf przeznaczonych do przechowywania dokumentów - po co? By zaspokoić instynkt zaszczepiony w niej przez infekcję, nic więcej. Pomoc Yvette jak zawsze okazała się nieoceniona, uzdrowicielka postawiła Eberhart na nogi i tym samym pozwoliła jej pchnąć się w ramiona wytęsknionego pracoholizmu zasiewającego w głowie poczucie pewnego spokoju, nawet jeśli stażyści niezmiennie działali na nerwy, a pracownik z biurka obok okazywał się równie irytujący co zawsze. Trudno, o wiele bardziej wolała przecież użerać się z nimi, niż przez kolejne dłużące się godziny przesiadywać w pustym domu, nad opracowywaną publikacją albo książką, do której nie mogła napić się ani herbaty, ani wina, z prozaicznego powodu ich nieposiadania. A podobno walczyli o lepszy świat. O herbatę i wino właśnie? Jeśli tak, wyposzczona w uzależnieniach Amelia przyklasnęłaby każdemu wojennemu działaniu, byle tylko wreszcie zobaczyć w sklepie splendor dawnego urodzaju.
W Ministerstwie przesiadywała od bladego rana właściwie aż do czasu jego zamknięcia, jak zwykle urządzająca w nim sobie kaplicę ku czci zawodowych modłów, niestrudzona i niewrażliwa na sugestie zatroskanej koleżanki z działu obok, by pozwoliła sobie na dłuższy odpoczynek. Po co, dlaczego? Gdyby tylko dziś udała się do domu o wyznaczonej przez zasady porze, nie dostrzegłaby przecież krzątającego się po biurze magizoologa, który wyraźnie poszukiwał swojego ulubionego partnera w boju - ale ten, podobnie jak i znakomita większość tutejszych zastępów, był już nieobecny. Znali się, on i ona; czarodziej był od niej niewiele starszy i dosłownie odrobinę wyższy, o bujnym brunatnym zaroście i czystych szatach kobaltowego koloru, z tradycyjną tiarą na głowie będącą nieodłącznym elementem jego aparycji. Przepadał za niepostępową modą, mówił jej to przy kawie nie jeden i nie dwa razy. A dziś - potrzebował wsparcia w nadprogramowym zadaniu.
Kilka godzin po zajściu słońca droga doprowadziła ich na przedmieścia Londynu, w okolice starych chat, które od lat stały tu porzucone, niczyje i zapomniane, nadpsute przez postępujący czas. W jednej z nich mieszkała kiedyś samotna wdowa, kobieta po swoim zmarłym mężu odziedziczyła nie tyle cały przybytek, co także pasmo ogrodów, dzisiaj zaniedbanych, zarośniętych zielenią przykrytą pod warstwą wilgoci; w erze swojej świetności musiały wyglądać pięknie, lecz dziś ziemie te należały do nikogo, do miasta samego w sobie, nieuczęszczane przez konserwatorów czy urzędników, rzecz jasna, poza nimi.
- Tak jak mówiłem, spacerowicze skarżyli się na całą gamę dziwnych dźwięków dochodzących ze środka. Jedni wspominali o śpiewie, inni o tłuczeniu, jakby coś uderzało o ściany. Ci, którzy widzieli winowajców donoszą o zwierzętach. Na pewno jest ich tam więcej niż jedno - relacjonował Henry Edwards, gdy zbliżali się do podupadłego płotu posiadłości. - Miała zezwolenia na cokolwiek? - upewnił się i spojrzał na kroczącą obok niego czarownicę. Jako jeden z niewielu nigdy nie okazał jej braku szacunku, nigdy nie posunął się do podkreślania jakim to alfą i omegą nie stworzyłby go Merlin, a to zapewniało im obopólną, cóż, jeśli nie sympatię, to chociaż tolerancję. To z kolei wystarczyło, by współpraca układała się poprawnie.
- Sprawdzałam. W 1921 uzyskała zezwolenie na matagota do zabezpieczania domu, ale sprzedała go rok przed śmiercią, w 1929, później nie starała się o żadną licencję - rzeczowo odparła Amelia; choć miała przy sobie stosowne notatki umieszczone w torbie przewieszonej przez ramię, nie musiała sięgać po nie i cytować, skoro przed wyjściem upewniła się, by wszystko to po prostu zapamiętać. Cokolwiek mieli znaleźć w środku - musiało się to osiedlić już po śmierci rzeczonej czarownicy, skryć przed oczami Ministerstwa, kłusowników i tych, którzy zwyczajnie korzystali z okazji, czy to dla siebie łapiąc magiczne zwierzęta, czy to handlując nimi na tak zwanym czarnym rynku, którego nie sposób było jeszcze w pełni kontrolować w Londynie.
Henry kiwnął głową, z kolei gdy przekroczyli próg nieco zdezelowanej konstrukcji, rozświetliwszy wąski korytarz za pomocą lumos, oboje wiedzieli od progu, że miejsce stało się gniazdem dla przynajmniej kilku gatunków. W powietrzu unosił się ciężki zapach niesprzątanych odchodów, sierści i zgnilizny, jak sądziła gryzoni, którymi od lat musieli posilać się tutejsi mieszkańcy. Na pokrytej kurzem drewnianej posadzce można było dostrzec nieduże kostki ogołocone z wszelkiego skrawka mięsa; niektóre układały się w pełne szkielety, inne występowały tu samotnie, rozrzucone, przyniesione z innych części wnętrza.
- Zacznę od parteru - zasugerował Henry, na co Amelia zgodziła się miękkim kiwnięciem. Rozdzieleni mogli zabezpieczyć większą część terenu w krótszym czasie, nie alarmując stworzeń na piętrze o obecności intruzów, co by te w desperacji nie spróbowały czmychnąć oknami o powybijanych szybach, które częściowo przykrywały poszarpane firany. Czarownica skierowała się zatem na schody. Ich stopnie były wypłowiałe, całość przekrzywiona pod niepokojącym kątem, ale na szczęście drewniana powierzchnia okazała się na tyle stabilna, by doprowadzić ją na górę bez szwanku; w korytarzu natomiast już czekał pierwszy gagatek. Leniwie oblizujący swoją łapkę kuguchar nawet nie spłoszył się jej nadejściem, spojrzał na nią jedynie z umiarkowanym zainteresowaniem i powrócił do czyszczenia sierści, niewrażliwy na widok skierowanej ku sobie różdżki.
Obyś nie był nosicielem wirusa, którego właśnie się pozbyłam.
- Animal somni - zainkantowała cicho czarownica, z zadowoleniem obserwująca jak wychudłego ciała zwierzęcia dosięga wiązka zaklęcia, a to układa się do snu na wytartych panelach. Jeden z głowy, lecz korytarz prowadzący przez piętro posiadał jeszcze kilka otwartych drzwi prowadzących do pokojów, które musiała sprawdzić. Pierwszy z nich, opustoszała biblioteczka, okazał się pozbawiony lokatorów, co potwierdziło celnie rzucone homenum revelio; to za ścianą dostrzegła kilka kształtów, każde ze zwierząt odnajdując, usypiając, pomniejszając stosownymi zaklęciami i umieszczając potem w zalakowanych pudełeczkach z wydrążonymi otworami na przepływ tlenu. Tak przygotowane i zabezpieczone pakunki ostrożnie układała na dnie torby. Niuchacza pochwyciła na starą sztuczkę z pozłacaną bransoletką, trzy psidwaki zwabiła do siebie wyłowioną przynętą-smakołykiem z arsenału ministerialnych zestawów, dwa żabociki zwinnie złapała w ruchu, gdy te próbowały umknąć pod szafę, a na wyjątkowo kłótliwego wozaka od razu nałożyła silencio, bez zbędnych pieszczot kładąca go do snu. Pozostał tylko jeden. Ptak przypominający puchacza, lecz niewątpliwie od niego większy, którego znajomy śpiew usłyszała gdy tylko wyszła z powrotem na korytarz po eksploracji jednego z przedostatnich pokojów. Piękny, wabiący jak syrena, słodki jak kanarek, niewinny jak biała gołębica... I abstrakcyjnie nietutejszy.
Świergotnik. Dłuższe wsłuchanie się w jego kołysankę gwarantowało obłędem, dlatego Amelia natychmiast sięgnęła do mniejszej kieszeni torby po jej wewnętrznej stronie i wyłowiła parę zatyczek do uszu, które następnie wsunęła w kanaliki - dopiero tak mogła zmierzyć się z egzotycznym, afrykańskim podróżnikiem. Skąd się tu wziął? Uciekł z londyńskiej menażerii, został niedopilnowany przez nieodpowiedzialnego właściciela? Geneza musiała póki co pozostać tajemnicą, a on jak najszybciej trafić do Ministerstwa, by nie wyrządzić swoim głosem żadnej szkody; czarownica prędko przemierzyła próg i odnalazła wzrokiem wzburzone stworzenie o cytrynowym upierzeniu, które poderwało się z jednej z szaf. Był zaniedbany. Wygłodzony, wyziębiony, niewątpliwie też wystraszony, jednak wciąż przepiękny, nawet teraz - piękny jak przeszłość? - Silencio - zaintonowała, lecz zaklęcie drasnęło jedno z piór, to z kolei opadło na posadzkę. - Silencio! - powtórzyła niezwłocznie, obserwująca jak szarawa fala tym razem ugodziła ptaka w pierś, niwelując resztki echa jego dźwięków przedostającego się przez zatyczki. - Animal somni - Eberhart ciągnęła dalej, w porę łapiąc niesfornego śpiewaka, zanim ten, uśpiony w powietrzu, uderzyłby nieprzytomnie o podłogę. Żółte pióra, niegdyś jaskrawe, dziś jakby chorowicie wyblakłe, były tak przyjemne w dotyku, nic dziwnego, że krawcowe sprowadzały ów materiał z zagranicy za prawdziwe krocie. Duże oczy spoczywały pod pierzyną powiek, a samo zwierzę oddychało spokojnie, niezrażone jej dotykiem. Gdzie podziały się dni, gdy z takimi gatunkami miała do czynienia na co dzień? I czemu pogrzebała je Grecja, na mogile umieszczając pozbawione słów epitafium?
On także musiał zadowolić się komfortem zalakowanej ministerialną pieczęcią kołyski, przetransmutowany do niewielkich rozmiarów i schowany w torbie wraz z pozostałą częścią kompanii. Szczęśliwie - był ostatnim okazem, z którym na piętrze musiała poradzić sobie Amelia. Zadanie może i okazało się w gruncie rzeczy nietrudne, jeden magizoolog w zupełności by sobie z nim poradził, jednak dla niej było to niczym wiatr w żagle, jak każda okazja do sumiennie wypełnianych nadgodzin dostarczających jej poczucia użyteczności.
Powracająca na parter czarownica odnalazła więc swojego towarzysza, któremu udało się pochwycić kilka psidwaków, smoczognika, solidną garść gumochłonów, dwa dirikraki, a nawet ognistego kraba, którego skorupa - zapewne z powodu infekcji - była obecnie w opłakanym stanie. Niewykluczone, że to właśnie on odpowiadał za hałasy podobne uderzeniom w drewno, jakby co najmniej usiłował pozbyć się otaczającej go opoki; wszystkie z pojmanych bezpańskich zwierząt dokładniej obejrzą w Ministerstwie, nie tutaj, póki co rozstając się z opuszczoną posiadłością dawno temu zmarłej wdowy, w samej Amelii natomiast pozostawiwszy dziwne do sprecyzowania uczucie nostalgii. Przecież kiedyś codziennie badała świergotniki takie jak ten.
zt
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Opuszczona chata
Szybka odpowiedź