Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Kościół z cmentarzem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kościół z cmentarzem
Kościół stojący przy głównym placu Doliny Godryka robi największe wrażenie ze wszystkich znajdujących się tam budowli. A może raczej nie tyle, co robi największe wrażenie, ale bardzo się wyróżnia. W przeciwieństwie do innych zabudowań jest cały z drewna, bardzo stary. W jego oknach stoją kolorowe witraże przedstawiające sceny biblijne. W środku zaś niewielkie ławy i wiszące nieliczne obrazy tworzą to święte miejsce bardzo przytulnym. Charakterystyczny zapach sosnowych bali unosi się w nim nieprzerwanie od setek lat i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja ta miała się zmienić.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Z tyłu kościoła znajduje się cmentarz. Niewielki, ale bardzo stary. Znaleźć można na nim groby nie tylko wielu mugoli, którzy w Dolinie Godryka zmarli, ale także licznych czarodziejów. Wśród nich rodziny Dumbledorów, leżą na nich kwiaty od tych, którzy wdzięczni są Albusowi za walkę w ich obronie, do której stanął i w której stracił własne życie. Innym nagrobkiem mogącym budzić zainteresowanie, jeśli odgarnie się z niego liście bluszczu jest tajemnicza, stara mogiła ze znienawidzonym znakiem Grindenwalda wyrytym w kamieniu. Niemalże zamazany napis głosi zaś „Ignotus”.
Gdyby tylko ognista whisky nie mąciła mi tak w głowie i zagłuszała rozsądek, nie miałbym wątpliwości co do intencji panny Clearwater. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, łączyła nas praca i tajemnica jeszcze z Biura Aurorów, teraz także i Zakon Feniksa, wiedziałem, że to porządna kobieta. Nie odmówiłem jej pomocy, kiedy pojawiła się przed rokiem w naszym Departamencie, choć mało kto chciał z nią rozmawiać, świadom, że śledztwo w sprawie morderstwa Caleba Clearwatera utknęło w martwym punkcie, rozumiałem jednak jej stratę.
Pewnie teraz Maeve wydawało się, że wie, co teraz czułem, ale to nieprawda. Nikt nie mógł wiedzieć, bo było mi za bardzo wstyd, aby komukolwiek wyznać całą prawdę i tylko prawdę. Opowiedzieć o wszystkim co się stało i dlaczego. Najbardziej było mi wstyd przed samym sobą i to nie dawało mi spokoju.
Zaczynałem gubić się we własnych myślach, rozdarty pomiędzy podejrzliwością i niechęcią, powstrzymywany przez cichy głos rozsądku, podpowiadający, że panna Clearwater nie zasłużyła na tak niegrzeczne traktowanie i jednocześnie podjudzany przez chęć powrotu do przeżywania swojej straty w zupełnej samotności.
- Dobrze, że nie znalazłaś grobu - odparłem krótko.
Niedobrze, że znalazłaś mnie.
Niedobrze, że w tym stanie. Niedobrze, że w tej chwili. Niedobrze, że w tym miejscu. To był bardzo nieodpowiedni moment, Maeve. Moment, w którym powinienem być sam. Czy trwała przy mnie, bo chciała pomóc? Tak mi się wydawało. Kobiety miały miękką naturę, były bardziej skłonne do empatii. Myśl o tym, że pewnie zrobiło jej się mnie żal jakoś mnie złościła. Jednocześnie chciałem niczyjej litości i czułem, że nie powinienem być pocieszany - bo na pocieszenie nie zasługiwałem.
- I co w związku z tym? Nie jestem dzieckiem, nie boję się ciemności - odpowiedziałem, kiedy Maeve zasugerowała, że niebawem się ściemni. Tak jak i deszcz nie robiło to w tym momencie mi żadnej różnicy. Nawet, gdy cmentarz przy kościele pogrąży się w mroku, to będę wciąż widział złote litery na nagrobku i tę fotografię - wyryte w mojej pamięci były tak wyraźne jak mało co. Nawet w tym stanie. Żadna ilość ognistej whisky nie mogła ich rozmazać.
- Kiedyś mieszkałem. Dawno temu.
Tego raczej nie dało się ukryć, skoro pogrzebano tu moją żonę i córkę. Na cmentarzu można było też znaleźć inne płyty nagrobne, pod którymi na wieki spoczywali inni Dearbornowie - w tym mój ojciec. Nie ukrywałem zresztą nigdy, że wychowałem się w Dolinie Godryka.
- Kogo szukałaś? - spytałem beznamiętnie, nie patrząc na Maeve; skoro już wspomniała, że miała powód, by tu być, a ja znałem wielu mieszkańców Doliny Godryka, to mogłem choć rozwiać jej wątpliwości co do tego, czy znajdzie to nazwisko na którymkolwiek nagrobku - i lepiej, abym mógł temu zaprzeczyć. Dość już śmierci.
Na propozycję odprowadzenia mnie do domu odpowiedziałem milczeniem. Od Oazy dzieliło nas w tym momencie pół kraju i konieczność rzucenia patronusa tak potężnego, że przekraczało to w tym momencie moje możliwości. Nie chciałem zresztą pojawiać się tam w takim stanie. To nie wchodziło w rachubę.
- Nie wracam dziś... Dziękuję za propozycję, to bardzo miłe z twojej strony, Maeve, lecz radzę sobie - powiedziałem w końcu zmęczonym tonem, lecz złośliwy los postanowił dać pannie Clearwater dowód, że to było wierutne kłamstwo, bo kiedy uczyniłem krok do przodu, by podnieść wieniec strącony przez nagły podmuch wiatru, to poślizgnąłem się na mokrej trawie i poleciałem do przodu, mocno uderzając łydkami o twardy marmur - prosto w kość. Syknąłem z bólu i mimowolnie wyciągnąłem ręce, aby podeprzeć się na grobie, a wtedy jedna stopa wyślizgnęła się do tyłu. Obrazu nieszczęścia dopełniło błoto na szacie. Niech to szlag.
Pewnie teraz Maeve wydawało się, że wie, co teraz czułem, ale to nieprawda. Nikt nie mógł wiedzieć, bo było mi za bardzo wstyd, aby komukolwiek wyznać całą prawdę i tylko prawdę. Opowiedzieć o wszystkim co się stało i dlaczego. Najbardziej było mi wstyd przed samym sobą i to nie dawało mi spokoju.
Zaczynałem gubić się we własnych myślach, rozdarty pomiędzy podejrzliwością i niechęcią, powstrzymywany przez cichy głos rozsądku, podpowiadający, że panna Clearwater nie zasłużyła na tak niegrzeczne traktowanie i jednocześnie podjudzany przez chęć powrotu do przeżywania swojej straty w zupełnej samotności.
- Dobrze, że nie znalazłaś grobu - odparłem krótko.
Niedobrze, że znalazłaś mnie.
Niedobrze, że w tym stanie. Niedobrze, że w tej chwili. Niedobrze, że w tym miejscu. To był bardzo nieodpowiedni moment, Maeve. Moment, w którym powinienem być sam. Czy trwała przy mnie, bo chciała pomóc? Tak mi się wydawało. Kobiety miały miękką naturę, były bardziej skłonne do empatii. Myśl o tym, że pewnie zrobiło jej się mnie żal jakoś mnie złościła. Jednocześnie chciałem niczyjej litości i czułem, że nie powinienem być pocieszany - bo na pocieszenie nie zasługiwałem.
- I co w związku z tym? Nie jestem dzieckiem, nie boję się ciemności - odpowiedziałem, kiedy Maeve zasugerowała, że niebawem się ściemni. Tak jak i deszcz nie robiło to w tym momencie mi żadnej różnicy. Nawet, gdy cmentarz przy kościele pogrąży się w mroku, to będę wciąż widział złote litery na nagrobku i tę fotografię - wyryte w mojej pamięci były tak wyraźne jak mało co. Nawet w tym stanie. Żadna ilość ognistej whisky nie mogła ich rozmazać.
- Kiedyś mieszkałem. Dawno temu.
Tego raczej nie dało się ukryć, skoro pogrzebano tu moją żonę i córkę. Na cmentarzu można było też znaleźć inne płyty nagrobne, pod którymi na wieki spoczywali inni Dearbornowie - w tym mój ojciec. Nie ukrywałem zresztą nigdy, że wychowałem się w Dolinie Godryka.
- Kogo szukałaś? - spytałem beznamiętnie, nie patrząc na Maeve; skoro już wspomniała, że miała powód, by tu być, a ja znałem wielu mieszkańców Doliny Godryka, to mogłem choć rozwiać jej wątpliwości co do tego, czy znajdzie to nazwisko na którymkolwiek nagrobku - i lepiej, abym mógł temu zaprzeczyć. Dość już śmierci.
Na propozycję odprowadzenia mnie do domu odpowiedziałem milczeniem. Od Oazy dzieliło nas w tym momencie pół kraju i konieczność rzucenia patronusa tak potężnego, że przekraczało to w tym momencie moje możliwości. Nie chciałem zresztą pojawiać się tam w takim stanie. To nie wchodziło w rachubę.
- Nie wracam dziś... Dziękuję za propozycję, to bardzo miłe z twojej strony, Maeve, lecz radzę sobie - powiedziałem w końcu zmęczonym tonem, lecz złośliwy los postanowił dać pannie Clearwater dowód, że to było wierutne kłamstwo, bo kiedy uczyniłem krok do przodu, by podnieść wieniec strącony przez nagły podmuch wiatru, to poślizgnąłem się na mokrej trawie i poleciałem do przodu, mocno uderzając łydkami o twardy marmur - prosto w kość. Syknąłem z bólu i mimowolnie wyciągnąłem ręce, aby podeprzeć się na grobie, a wtedy jedna stopa wyślizgnęła się do tyłu. Obrazu nieszczęścia dopełniło błoto na szacie. Niech to szlag.
becomes law
resistance
becomes duty
- To prawda – przytaknęła lakonicznie, cicho, jej głos niemalże zlewał się z szumem mżawki i wprawiającym liście w drżenie wiatrem. To dobrze, że nie znalazła grobu. To niedobrze, że nie potrafiła ustalić, gdzie w takim razie znajdowała się pani Roots. Bo choćby próbowała kurczowo uchwycić się optymistycznego scenariusza, uznać, że może starsza czarownica zwyczajnie wyjechała z Doliny Godryka i jest teraz zupełnie bezpieczna, że przebywa z najbliższymi, to nie potrafiła. Tacy ludzie nie porzucali swych domów, często przekazywanych z pokolenia na pokolenie, stanowiących kopalnie wspomnień, z łatwością. A jeśli nie natrafiła na nią ani tam, w wybudowanej na uboczu chatce, ani tu, wśród skąpanych w ciszy i mgle mogił, to co to znaczyło? Że powinna szukać dalej, przeczesać cały cmentarz wzdłuż i wszerz, by w końcu odnaleźć odpowiednie nazwisko, zyskać pewność odniesionej straty. A może – że czarownica umarła, lecz nie z przyczyn naturalnych. Że dopadli ją, skatowali, a w końcu porzucili ciało wśród korzeni wiekowych drzew, nie zadając sobie nawet trudu, by przysypać je liśćmi, zakopać w ziemi.
Kiedy Dearborn znów przemówił, musiała zacisnąć dłonie w piąstki, zmusić się do spokojniejszego oddechu, by nie pozwolić napięciu przejąć nad sobą kontroli. Widziała w nim siebie, nie potrafiła przejść obok pogrążonego w rozpaczy czarodzieja obojętnie, lecz również z uwagi na te podobieństwa, znajomą, oślą upartość i łatwą do przejrzenia, jedynie pozorną uprzejmość, skutecznie burzył krew. Chciała mu pomóc. Odprowadzić do domu, upewnić się, że jest cały i zdrowy, a później zniknąć, ruszyć w swoją stronę. Tylko tyle i aż tyle. – Może i twojej twarzy nie ma na plakatach, nie obnosisz się z magią, wolałabym jednak nie dowiadywać się później, że i ciebie wpakowano do Tower. Albo że ktoś zobaczył cię z dziwnym patykiem w dłoni i doszło do samosądu – wytłumaczyła powoli, mierząc go wzrokiem, nie odnosząc się do jego niewinnej zaczepki, bo tak rozumiała przecież wypowiedziane przez towarzysza słowa, jako uszczypliwość. Nie bał się ciemności, nie był dzieckiem, miała tego świadomość. To nie były jednak czasy na samotne włóczenie się nocą, choćby i po odległej od stolicy, serca zepsucia, Dolinie Godryka – nie kiedy było się aurorem, rebeliantem, pijanym, a przez to podatniejszym na zaczepki mężczyzną. Czy potrafiłby zachować zimną krew, gdyby ktoś, ktokolwiek, spróbował go sprowokować? Jakie panowały w wiosce nastroje? Czy niemagiczni szukali tylko okazji, by rozlać krew, zemścić się za odniesione krzywdy…?
Skinęła głową, gdy przyznał, że kiedyś tu mieszkał. Myślała, że może nadal tak jest, choć z drugiej strony – i ona zmieniła lokum wraz z rozłamem departamentu, Ministerstwo znało przecież ich adresy. – To gdzie teraz mieszkasz? – zapytała, nie odpuszczając, zmuszając się do tej poufałości, w końcu to nie był jej interes; strzepała z kaptura osiadające na nim krople deszczu, przelotnie uciekając wzrokiem ku złotym literom nagrobka. – Roots – dodała po chwili, wzdychając przy tym krótko. – Nie pamiętam, jak miała na imię. Była już starszą czarownicą. Po sylwestrze trafiła do szpitala, wiem jednak, że stamtąd wyszła – dopowiedziała, obejmując spojrzeniem nie tylko unikającego jej wzrokiem Cedrica, ale i grób jego najbliższych, który go tu sprowadził, a teraz czarował wspomnieniami lepszych czasów, trzymał w miejscu. Wiatr zawiał mocniej, wieniec zsunął się na bok, zanim jednak zdążyłaby cokolwiek zrobić, auror zrobił krok do przodu, poślizgnął się, wyrżnął w kamienną płytę. Radził sobie? Skróciła dzielącą ich odległość, podeszła bliżej, ostrożnie, lecz stanowczo łapiąc go za rękę, próbując pomóc zebrać się do pionu. Mógł mówić co chciał, pokładała jednak większą wiarę w to, co widziała, niż w wypowiadane tylko po to, by ją odstraszyć, słowa. Współczuła mu, choć nie mogła pojąć pełni straty; nie podejrzewała nawet, jaki ciężar spoczął na jego ramionach wraz ze śmiercią żony i córki. – Proszę cię, po prostu chodź. Pomogę ci, a później oboje o tym zapomnimy – obiecała, próbując podchwycić przy tym jego ciemne, zasnute mgłą alkoholu spojrzenie; twój sekret będzie ze mną bezpieczny. Nie była silna, nie była najlepszym możliwym oparciem, mimo to chciała zmusić go, by otoczył ją ramieniem, tak będzie łatwiej zachować równowagę. Tylko gdzie powinna go zaprowadzić? Nie wyobrażała sobie lecieć z nim teraz na miotle, nie w takich warunkach, z kolei teleportacja łączna leżała poza jej zasięgiem. – Co z tym domem, w którym kiedyś mieszkałeś?
Kiedy Dearborn znów przemówił, musiała zacisnąć dłonie w piąstki, zmusić się do spokojniejszego oddechu, by nie pozwolić napięciu przejąć nad sobą kontroli. Widziała w nim siebie, nie potrafiła przejść obok pogrążonego w rozpaczy czarodzieja obojętnie, lecz również z uwagi na te podobieństwa, znajomą, oślą upartość i łatwą do przejrzenia, jedynie pozorną uprzejmość, skutecznie burzył krew. Chciała mu pomóc. Odprowadzić do domu, upewnić się, że jest cały i zdrowy, a później zniknąć, ruszyć w swoją stronę. Tylko tyle i aż tyle. – Może i twojej twarzy nie ma na plakatach, nie obnosisz się z magią, wolałabym jednak nie dowiadywać się później, że i ciebie wpakowano do Tower. Albo że ktoś zobaczył cię z dziwnym patykiem w dłoni i doszło do samosądu – wytłumaczyła powoli, mierząc go wzrokiem, nie odnosząc się do jego niewinnej zaczepki, bo tak rozumiała przecież wypowiedziane przez towarzysza słowa, jako uszczypliwość. Nie bał się ciemności, nie był dzieckiem, miała tego świadomość. To nie były jednak czasy na samotne włóczenie się nocą, choćby i po odległej od stolicy, serca zepsucia, Dolinie Godryka – nie kiedy było się aurorem, rebeliantem, pijanym, a przez to podatniejszym na zaczepki mężczyzną. Czy potrafiłby zachować zimną krew, gdyby ktoś, ktokolwiek, spróbował go sprowokować? Jakie panowały w wiosce nastroje? Czy niemagiczni szukali tylko okazji, by rozlać krew, zemścić się za odniesione krzywdy…?
Skinęła głową, gdy przyznał, że kiedyś tu mieszkał. Myślała, że może nadal tak jest, choć z drugiej strony – i ona zmieniła lokum wraz z rozłamem departamentu, Ministerstwo znało przecież ich adresy. – To gdzie teraz mieszkasz? – zapytała, nie odpuszczając, zmuszając się do tej poufałości, w końcu to nie był jej interes; strzepała z kaptura osiadające na nim krople deszczu, przelotnie uciekając wzrokiem ku złotym literom nagrobka. – Roots – dodała po chwili, wzdychając przy tym krótko. – Nie pamiętam, jak miała na imię. Była już starszą czarownicą. Po sylwestrze trafiła do szpitala, wiem jednak, że stamtąd wyszła – dopowiedziała, obejmując spojrzeniem nie tylko unikającego jej wzrokiem Cedrica, ale i grób jego najbliższych, który go tu sprowadził, a teraz czarował wspomnieniami lepszych czasów, trzymał w miejscu. Wiatr zawiał mocniej, wieniec zsunął się na bok, zanim jednak zdążyłaby cokolwiek zrobić, auror zrobił krok do przodu, poślizgnął się, wyrżnął w kamienną płytę. Radził sobie? Skróciła dzielącą ich odległość, podeszła bliżej, ostrożnie, lecz stanowczo łapiąc go za rękę, próbując pomóc zebrać się do pionu. Mógł mówić co chciał, pokładała jednak większą wiarę w to, co widziała, niż w wypowiadane tylko po to, by ją odstraszyć, słowa. Współczuła mu, choć nie mogła pojąć pełni straty; nie podejrzewała nawet, jaki ciężar spoczął na jego ramionach wraz ze śmiercią żony i córki. – Proszę cię, po prostu chodź. Pomogę ci, a później oboje o tym zapomnimy – obiecała, próbując podchwycić przy tym jego ciemne, zasnute mgłą alkoholu spojrzenie; twój sekret będzie ze mną bezpieczny. Nie była silna, nie była najlepszym możliwym oparciem, mimo to chciała zmusić go, by otoczył ją ramieniem, tak będzie łatwiej zachować równowagę. Tylko gdzie powinna go zaprowadzić? Nie wyobrażała sobie lecieć z nim teraz na miotle, nie w takich warunkach, z kolei teleportacja łączna leżała poza jej zasięgiem. – Co z tym domem, w którym kiedyś mieszkałeś?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na tłumaczenia Clearwater przewróciłem jedynie oczyma i prychnąłem. Nawet teraz sam czułem, że moje zachowanie było wręcz dziwne, dla mnie samego niezrozumiałe, lecz uparcie chciałem zostać sam i drażniło mnie sugerowanie, że nie wiem co robię, że sam siebie narażam.
- Ludzie mnie tu znają - burknąłem. Przynajmniej większość z nich. Nie obawiałem się tego, że ktoś mógłby zechcieć mi wymierzyć sprawiedliwość za czary akurat tutaj. Wypita ognista whisky wprawiała mnie w niesłuszne poczucie bezpieczeństwa, usypiała czujność, odwracała myśli od plakatów, listów gończych. Dziś potrafiłem myśleć jedynie o Allyi i Annie.
Wspomniane przeze mnie kiedyś było terminem o wiele odleglejszym niż ostatnia wiosna, kiedy i ja, i wielu znanych mi czarodziejów i czarownic wyniosło się z Londynu dla własnego bezpieczeństwa. W Dolinie Godryka spędziłem większość swojego życia, lecz opuściłem ją już kilka lat temu. Krótko po śmierci żony i córki. Nasz dom był pełen ich obecności, wspomnień o nich, których na początku trzymałem się kurczowo, a później zaczęły mnie przytłaczać, sprawiały, że odchodziłem od zmysłów. Aby zachować jasność myślenia, żyć jakoś, musiałem sprzedać wspólny dom i zamieszkać gdzieś indziej, byle gdzie. Wybór padł na Londyn, skąd miałem blisko do Ministerstwa Magii. Pozbyłem się także i tego mieszkania, teraz właściwie pozostając bez własnego miejsca. Trudno domem było nazywać tę chatę w Oazie, którą zajmowałem razem z Debbie. Zwłaszcza, że pojawiało się coraz więcej potrzebujących i czułem, że powinienem był ją zwolnić, znaleźć dla siebie inne miejsce.
- W bezpiecznym miejscu - mruknąłem. - Daleko stąd, wiesz gdzie - uściśliłem, wciąż dość mgliście, lecz byłem przekonany, że Clearwater jest na tyle bystra, że zrozumie co miałem na myśli i dlaczego nawet teraz nie mówiłem o tym wprost. Niby byliśmy na cmentarzu sami - nie licząc tych wszystkich martwych spoczywających pod ziemią - ale lepiej było zachować ostrożność. Nawet tak pijany nie mogłem o tym zapomnieć.
- Pani Roots? - powtórzyłem za czarownicą. - Znam ją. Z tego co pamiętam, to miała syna. Może wyniosła się do niego. Podpytam, jeśli ci na tym zależy - zaproponowałem, spoglądając w końcu na Maeve; chwytałem się czegokolwiek, byleby zmienić temat ze mnie na kogoś lub coś innego. Wiedźmia strażniczka nie zamierzała jednak odpuszczać, mimo zapewnień, że sobie poradzę. Los chciał mi jednak utrzeć nosa, poślizgnąłem się niefortunnie, ona zaś znalazła się przy mnie, łapiąc za łokieć i pomagając dźwignąć się do pionu.
- Poradzę sobie - warknąłem rozdrażniony, bardziej własnym zachowaniem niż jej obecnością. Czułem wstyd - przez samego siebie. Nagle uświadomiłem sobie jak straszne było, że stałem nad ich grobami w takim stanie. Ledwie przytomny, chwiejny, pijany. Na wszystko do tego patrzyła jeszcze Clearwater, na którą nie potrafiłem teraz spojrzeć. Ukryłem twarz w dłoniach. Miałem w głowie taki mętlik i chaos myśli. Nie byłem już pewien, czy powinienem zostać, czy iść. W końcu, pod wpływem jej słów, pomyślałem, że lepiej będzie przetrzeźwieć i nie hańbić ich pamięci odwiedzając cmentarz w tak podłym stanie.
- Dobrze, chodźmy - zgodziłem się zrezygnowanym tonem, kapitulując w końcu; dźwignąłem się do pionu i otoczyłem Maeve ramieniem, zgodnie z jej życzeniem, próbami pomocy. - Którym? - spytałem nieprzytomnie. - Dom rodziców stoi pusty. Na końcu bocznej ulicy, na wschód stąd - wytłumaczyłem w końcu. Dom, jaki zajmowaliśmy z Allyą dawno był sprzedany, mieszkała w nim już inna rodzina. Na całe szczęście nie musieliśmy koło niego przechodzić. - Dom z białym płotem, z czerwonej cegły, z boku stoi stara buda - dodałem bełkotliwie.
- Ludzie mnie tu znają - burknąłem. Przynajmniej większość z nich. Nie obawiałem się tego, że ktoś mógłby zechcieć mi wymierzyć sprawiedliwość za czary akurat tutaj. Wypita ognista whisky wprawiała mnie w niesłuszne poczucie bezpieczeństwa, usypiała czujność, odwracała myśli od plakatów, listów gończych. Dziś potrafiłem myśleć jedynie o Allyi i Annie.
Wspomniane przeze mnie kiedyś było terminem o wiele odleglejszym niż ostatnia wiosna, kiedy i ja, i wielu znanych mi czarodziejów i czarownic wyniosło się z Londynu dla własnego bezpieczeństwa. W Dolinie Godryka spędziłem większość swojego życia, lecz opuściłem ją już kilka lat temu. Krótko po śmierci żony i córki. Nasz dom był pełen ich obecności, wspomnień o nich, których na początku trzymałem się kurczowo, a później zaczęły mnie przytłaczać, sprawiały, że odchodziłem od zmysłów. Aby zachować jasność myślenia, żyć jakoś, musiałem sprzedać wspólny dom i zamieszkać gdzieś indziej, byle gdzie. Wybór padł na Londyn, skąd miałem blisko do Ministerstwa Magii. Pozbyłem się także i tego mieszkania, teraz właściwie pozostając bez własnego miejsca. Trudno domem było nazywać tę chatę w Oazie, którą zajmowałem razem z Debbie. Zwłaszcza, że pojawiało się coraz więcej potrzebujących i czułem, że powinienem był ją zwolnić, znaleźć dla siebie inne miejsce.
- W bezpiecznym miejscu - mruknąłem. - Daleko stąd, wiesz gdzie - uściśliłem, wciąż dość mgliście, lecz byłem przekonany, że Clearwater jest na tyle bystra, że zrozumie co miałem na myśli i dlaczego nawet teraz nie mówiłem o tym wprost. Niby byliśmy na cmentarzu sami - nie licząc tych wszystkich martwych spoczywających pod ziemią - ale lepiej było zachować ostrożność. Nawet tak pijany nie mogłem o tym zapomnieć.
- Pani Roots? - powtórzyłem za czarownicą. - Znam ją. Z tego co pamiętam, to miała syna. Może wyniosła się do niego. Podpytam, jeśli ci na tym zależy - zaproponowałem, spoglądając w końcu na Maeve; chwytałem się czegokolwiek, byleby zmienić temat ze mnie na kogoś lub coś innego. Wiedźmia strażniczka nie zamierzała jednak odpuszczać, mimo zapewnień, że sobie poradzę. Los chciał mi jednak utrzeć nosa, poślizgnąłem się niefortunnie, ona zaś znalazła się przy mnie, łapiąc za łokieć i pomagając dźwignąć się do pionu.
- Poradzę sobie - warknąłem rozdrażniony, bardziej własnym zachowaniem niż jej obecnością. Czułem wstyd - przez samego siebie. Nagle uświadomiłem sobie jak straszne było, że stałem nad ich grobami w takim stanie. Ledwie przytomny, chwiejny, pijany. Na wszystko do tego patrzyła jeszcze Clearwater, na którą nie potrafiłem teraz spojrzeć. Ukryłem twarz w dłoniach. Miałem w głowie taki mętlik i chaos myśli. Nie byłem już pewien, czy powinienem zostać, czy iść. W końcu, pod wpływem jej słów, pomyślałem, że lepiej będzie przetrzeźwieć i nie hańbić ich pamięci odwiedzając cmentarz w tak podłym stanie.
- Dobrze, chodźmy - zgodziłem się zrezygnowanym tonem, kapitulując w końcu; dźwignąłem się do pionu i otoczyłem Maeve ramieniem, zgodnie z jej życzeniem, próbami pomocy. - Którym? - spytałem nieprzytomnie. - Dom rodziców stoi pusty. Na końcu bocznej ulicy, na wschód stąd - wytłumaczyłem w końcu. Dom, jaki zajmowaliśmy z Allyą dawno był sprzedany, mieszkała w nim już inna rodzina. Na całe szczęście nie musieliśmy koło niego przechodzić. - Dom z białym płotem, z czerwonej cegły, z boku stoi stara buda - dodałem bełkotliwie.
becomes law
resistance
becomes duty
- To akurat niczego nie gwarantuje – odcięła się ostro, nie próbując już nawet brzmieć miło, przyjemnie, wyrozumiale. Widziała przecież, jak przewrócił oczami, jej uwadze nie umknęło również prychnięcie. Pokłady cierpliwości topniały z każda kolejną chwilą, może naprawdę powinna go tu zostawić, pozwolić na pogrążanie się w rozpaczy, najwidoczniej na tym mu właśnie zależało, na zapijaniu smutków i rozpamiętywaniu przeszłości. Rozsądek jednak nie pozwalał na zlekceważenie ryzyka, jakie niosłoby ze sobą podjęcie takiej decyzji, decyzji o odwróceniu się na pięcie i pójściu w swoją stronę. Nie wierzyła, by był tu bezpieczny – nawet jeśli on tak uważał. Pamiętała o Norwich, o strachu, który paraliżował i odbierał zdolność logicznego myślenia; nie potrafiłaby się obronić, gdyby dopadli ją tam, wśród innych mugoli. I nawet jeśli Dearborn nie byłby całkowicie bezbronny bez swej różdżki, nie poradziłby sobie z kilkoma przeciwnikami jednocześnie. A co gdyby znaleźli go szpicle nowej władzy? Wiedźmia straż wciąż działała w najlepsze, nie brakowało takich, którym nie przeszkadzały porządki Malfoya. Mogła się założyć, że otrzymali nowe, nakazujące skierować wzrok ku rebeliantom i członkom Zakonu Feniksa wytyczne.
- Wiem gdzie – mruknęła tylko, odruchowo rozglądając się dookoła, choć przecież byli sami, całkiem sami. Prawda? Skrzywiła się na widok przyglądającego im się ptaszyska, może to już paranoja, może była przewrażliwiona, zaraz jednak kruk odleciał, zniechęcony silniejszym powiewem wiatru. Odstawienie czarodzieja do Oazy nie wchodziło w grę. Nie tylko dlatego, że prowadzący do niej portal znajdował się niezwykle daleko, ale również – bo nie potrafiła z niego skorzystać. Umiejętność ta leżała poza jej zasięgiem, zaś czy będący na rauszu Cedric miałby w sobie na tyle siły, by otworzyć przejście, nie chciała sprawdzać. – Gdybyś mógł, byłabym wdzięczna – przyznała cicho, choć bez większego entuzjazmu; coś mówiło jej, że pani Roots wcale nie uciekła do syna. Że wciąż znajdowała się tutaj, w taki lub inny sposób. Mimo to nie miała zamiaru gardzić taką poszlaką.
- Jasne. Jasne, że sobie poradzisz – odpowiedziała beznamiętnym tonem głosu, robiąc użytek z przyswajanych latami nauk; zapanowanie nad kotłującymi się w piersi emocjami, irytacją, złością, poczuciem bezsilności, nie było łatwe, lecz w tej chwili jawiło się jako konieczność. Wdech i wydech, musiała go stąd zabrać, a później – bezpiecznie wrócić do Lancashire. Westchnęła cicho, gdy ukrył twarz w dłoniach, bezbronny i rozbity. Drapał, wierzgał, stawiał opór, czuła jednak, że może teraz dojdzie do przełomu, Cedric przejrzy przez opary alkoholu, do głosu dojdą charakteryzujące go rozsądek i opanowanie. Niezależnie od tego, jak bardzo mu współczuła, to nie było miejsce i czas na dłuższe dyskusje, dysputy na temat żałoby czy wspólne milczenie nad grobem zmarłych czarownic, zbyt młodych na to, co je spotkało. – Dziękuję – odpowiedziała tylko, kiedy auror poddał się jej woli, zgodził na opuszczenie pogrążonego w mroku, rozświetlanego nielicznymi płomykami cmentarza. To jednak był dopiero początek; czy naprawdę będzie w stanie go gdziekolwiek doprowadzić? Skrzywiła się lekko, gdy posłusznie otoczył ramieniem, zapach Ognistej stał się jeszcze wyraźniejszy; w zamian objęła go w pasie, zakleszczając palce na materiale przemokniętego płaszcza, odnajdując wzrokiem majaczącą w oddali, skąpaną w blasku dwóch latarni bramę, którą powinni wydostać się na główny plac wioski. Powoli ruszyli w tamtą stronę, uważając na rozmoknięte ścieżki i głębokie cienie zalegające między kolejnymi pomnikami. Wolną dłoń trzymała w kieszeni, stale zaciśniętą na różdżce, mimo to łudziła się, że miał rację, że w Dolinie Godryka nikt nie spróbuje im robić im problemów.
- Na wschód stąd, czyli teraz w prawo, zgadza się? – upewniła się, kiedy stanęli już na ulicy, po czym nie bez trudu skierowała ich we wspomnianą stronę. Prowadzenie Dearborna nie było wygodne; co prawda nie opierał na niej całego ciężaru, szedł o własnych siłach, lecz kilka razy musiała silniej pociągnąć, by nie zachwiał się w przeciwną stronę, nie stracił równowagi. Nie chciała nawet myśleć, ilu mieszkańców wioski przyglądało się im teraz zza firanek. – Wiesz coś o zabezpieczeniach? – dopytała i po to, by przerwać ciężką, upiorną ciszę, i po to, by wiedzieć, czego powinna się spodziewać, kiedy dotrą już do białego płotu i czerwonej cegły. – Uważaj, wystający kamień – dodała jeszcze, oczyma wyobraźni widząc hipotetyczną katastrofę.
- Wiem gdzie – mruknęła tylko, odruchowo rozglądając się dookoła, choć przecież byli sami, całkiem sami. Prawda? Skrzywiła się na widok przyglądającego im się ptaszyska, może to już paranoja, może była przewrażliwiona, zaraz jednak kruk odleciał, zniechęcony silniejszym powiewem wiatru. Odstawienie czarodzieja do Oazy nie wchodziło w grę. Nie tylko dlatego, że prowadzący do niej portal znajdował się niezwykle daleko, ale również – bo nie potrafiła z niego skorzystać. Umiejętność ta leżała poza jej zasięgiem, zaś czy będący na rauszu Cedric miałby w sobie na tyle siły, by otworzyć przejście, nie chciała sprawdzać. – Gdybyś mógł, byłabym wdzięczna – przyznała cicho, choć bez większego entuzjazmu; coś mówiło jej, że pani Roots wcale nie uciekła do syna. Że wciąż znajdowała się tutaj, w taki lub inny sposób. Mimo to nie miała zamiaru gardzić taką poszlaką.
- Jasne. Jasne, że sobie poradzisz – odpowiedziała beznamiętnym tonem głosu, robiąc użytek z przyswajanych latami nauk; zapanowanie nad kotłującymi się w piersi emocjami, irytacją, złością, poczuciem bezsilności, nie było łatwe, lecz w tej chwili jawiło się jako konieczność. Wdech i wydech, musiała go stąd zabrać, a później – bezpiecznie wrócić do Lancashire. Westchnęła cicho, gdy ukrył twarz w dłoniach, bezbronny i rozbity. Drapał, wierzgał, stawiał opór, czuła jednak, że może teraz dojdzie do przełomu, Cedric przejrzy przez opary alkoholu, do głosu dojdą charakteryzujące go rozsądek i opanowanie. Niezależnie od tego, jak bardzo mu współczuła, to nie było miejsce i czas na dłuższe dyskusje, dysputy na temat żałoby czy wspólne milczenie nad grobem zmarłych czarownic, zbyt młodych na to, co je spotkało. – Dziękuję – odpowiedziała tylko, kiedy auror poddał się jej woli, zgodził na opuszczenie pogrążonego w mroku, rozświetlanego nielicznymi płomykami cmentarza. To jednak był dopiero początek; czy naprawdę będzie w stanie go gdziekolwiek doprowadzić? Skrzywiła się lekko, gdy posłusznie otoczył ramieniem, zapach Ognistej stał się jeszcze wyraźniejszy; w zamian objęła go w pasie, zakleszczając palce na materiale przemokniętego płaszcza, odnajdując wzrokiem majaczącą w oddali, skąpaną w blasku dwóch latarni bramę, którą powinni wydostać się na główny plac wioski. Powoli ruszyli w tamtą stronę, uważając na rozmoknięte ścieżki i głębokie cienie zalegające między kolejnymi pomnikami. Wolną dłoń trzymała w kieszeni, stale zaciśniętą na różdżce, mimo to łudziła się, że miał rację, że w Dolinie Godryka nikt nie spróbuje im robić im problemów.
- Na wschód stąd, czyli teraz w prawo, zgadza się? – upewniła się, kiedy stanęli już na ulicy, po czym nie bez trudu skierowała ich we wspomnianą stronę. Prowadzenie Dearborna nie było wygodne; co prawda nie opierał na niej całego ciężaru, szedł o własnych siłach, lecz kilka razy musiała silniej pociągnąć, by nie zachwiał się w przeciwną stronę, nie stracił równowagi. Nie chciała nawet myśleć, ilu mieszkańców wioski przyglądało się im teraz zza firanek. – Wiesz coś o zabezpieczeniach? – dopytała i po to, by przerwać ciężką, upiorną ciszę, i po to, by wiedzieć, czego powinna się spodziewać, kiedy dotrą już do białego płotu i czerwonej cegły. – Uważaj, wystający kamień – dodała jeszcze, oczyma wyobraźni widząc hipotetyczną katastrofę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dla mojego zachowania w tamtym momencie nie było żadnego usprawiedliwienia. Cierpkie słowa same cisnęły mi się jednak na usta, wypowiadane jakby przez kogoś innego, kogoś, kto desperacko pragnął zostać sam i odepchnąć pomocną dłoń, bo głęboko wierzył, że na nią nie zasługuje. Jakby ktoś - a raczej coś w postaci ognistej whisky - przejęło nade mną kontrolę. Pannie Clearwater i tak dość długo udawało się całkiem to ignorować, zachowywać jak gdybym wcale nie był dla niej naprawdę paskudny i szorstki, wciąż wyciągać ku mnie dłoń, lecz w końcu usłyszałem w jej głosie wyraźną nutę rozdrażnienia, jakby traciła do niezrozumiałego dlań zachowania cierpliwość. Tak mnie z jakiegoś powodu zaskoczyło, że nie odpowiedziałem już, nie wiedząc zwyczajnie co, zabrakło mi słów. W głębi ducha miałem świadomość tego jak niewdzięczne to było zachowanie, nieuprzejme i wręcz gburowate, zupełnie do mnie niepodobne, lecz z drugiej strony, w tym stanie niewiele mnie to obchodziło.
Liczyło się tylko to, że niewidoczna rana w klatce piersiowej krwawiła i pulsowała bólem, bólem tak silnym, że niemal nie do wytrzymania - a wstyd jeszcze posypywał ją solą, skraplał sokiem z cytryny.
- To żaden problem - mruknąłem, choć odpowiedź Maeve na propozycję zasięgnięcia wieści o pani Roots nie była specjalnie optymistyczna. Może nie doceniała jak skuteczne potrafi być niewielkie środowisko jakim była społeczność sąsiedzka Doliny Godryka. W takich miejscach jak to wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich.
Poczułem się potraktowany jak dziecko, kiedy przytaknęła mi beznamiętnie, a ja mimo wszystko czułem, że wcale mi nie wierzy. Przyznać było trzeba, że właściwie nie czułem się tak od bardzo dawna. Nikomu nie pozwalałem traktować się protekcjonalnie, zawsze ja wchodziłem w rolę tego, który sprawuje nad drugą osobą opiekę, czułem się za nią odpowiedzialny - niekiedy nawet zdarzyło mi się przesadzać, w przesadzie tej ujawniała się dominująca, apodyktyczna część mojego charakteru, nielubiąca sprzeciwu i przekonana o swojej racji.
W pierwszej chwili poczułem się tym wręcz urażony, lecz z każdym krokiem, w którym mi pomagała, bym nie upadł znów na błotnistą alejkę cmentarza, zaczynałem myśleć o tym inaczej. Czy nie dałem jej jednak powodu do takiego zachowania, reakcji? Im dłużej się nad tym zastanawiałem, im bardziej mokłem w siarczystym deszczu, a chłód przywracał trzeźwość myślenia, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że w pełni zasłużyłem na to, by tak mnie potraktowała. Całą drogę przez główną ulicę, a później jedną z bocznym milczałem, czasami potykając się lekko, lecz dzięki wsparciu Maeve zachowując pozycję stojącą. Skinąłem jej głową, gdy upewniała się co do kierunku. W końcu dom rodziców zamajaczył mi na horyzoncie. W tej samej chwili zrobiłem duży krok, unikając kamienia, kiedy mnie przed nim ostrzegła.
- To tamten - mruknąłem, wskazując na dom lewą ręką. - Nikt tam już od kilku miesięcy nie mieszka, chwilowo nie jest zabezpieczony - odpowiedziałem zmęczonym tonem. Może powinien jednak być? Nie znajdowało się tam już nic na tyle cennego, by zainteresowało włamywaczy, lecz co stałoby na przeszkodzie Rycerzom Walpurgii, aby zniszczyć pomnik mojego dzieciństwa, gdy dowiedzą się o moim uczestnictwie w rebelii?
Przeszliśmy przez furtkę, minęliśmy zarośnięty ogród, który ktoś dawno powinien przystrzyc i starą budę, gdzie niegdyś mieszkał psidwak należący do mnie i Liz. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni szaty, by wygrzebać klucz i kilka nieznośnie długich chwil mocowałem się z nim, nie mogąc trafić nim do zamka. Nie patrzyłem na Maeve, podejrzewałem jednak, że traci cierpliwość. W końcu udało mi się trafić kluczem do zamka, szczeknął cicho, a my weszliśmy do pogrążonego w mroku korytarzyka. Pachniało tu teraz kurzem, a stare meble przykrywały prześcieradła. Od razu poszedłem na prawo, do kuchni, otwierając szafkę. Tak jak podejrzewałem - była pusta. Nawet kapka whisky się nie ostała. Dla niepoznaki wyjąłem za to szklankę i zaklęciem napełniłem ją wodą. Oparłem się o kuchenny blat, spoglądajac w końcu na czarownicę w drzwiach izby.
- Dziękuję i... - wydusiłem z siebie w końcu. W ustach miałem potwornie sucho. - Przepraszam. Mam dziś... bardzo zły dzień. Cholernie zły.
Mówiłem cicho, a w moim głosie dało się wyczuć zawstydzenie, ból i jakieś... poczucie poniżenia. Spojrzałem na nią z nadzieją, niewerbalnie pytając, czy to zostanie między nami.
Mogę ci zaufać?
Liczyło się tylko to, że niewidoczna rana w klatce piersiowej krwawiła i pulsowała bólem, bólem tak silnym, że niemal nie do wytrzymania - a wstyd jeszcze posypywał ją solą, skraplał sokiem z cytryny.
- To żaden problem - mruknąłem, choć odpowiedź Maeve na propozycję zasięgnięcia wieści o pani Roots nie była specjalnie optymistyczna. Może nie doceniała jak skuteczne potrafi być niewielkie środowisko jakim była społeczność sąsiedzka Doliny Godryka. W takich miejscach jak to wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich.
Poczułem się potraktowany jak dziecko, kiedy przytaknęła mi beznamiętnie, a ja mimo wszystko czułem, że wcale mi nie wierzy. Przyznać było trzeba, że właściwie nie czułem się tak od bardzo dawna. Nikomu nie pozwalałem traktować się protekcjonalnie, zawsze ja wchodziłem w rolę tego, który sprawuje nad drugą osobą opiekę, czułem się za nią odpowiedzialny - niekiedy nawet zdarzyło mi się przesadzać, w przesadzie tej ujawniała się dominująca, apodyktyczna część mojego charakteru, nielubiąca sprzeciwu i przekonana o swojej racji.
W pierwszej chwili poczułem się tym wręcz urażony, lecz z każdym krokiem, w którym mi pomagała, bym nie upadł znów na błotnistą alejkę cmentarza, zaczynałem myśleć o tym inaczej. Czy nie dałem jej jednak powodu do takiego zachowania, reakcji? Im dłużej się nad tym zastanawiałem, im bardziej mokłem w siarczystym deszczu, a chłód przywracał trzeźwość myślenia, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że w pełni zasłużyłem na to, by tak mnie potraktowała. Całą drogę przez główną ulicę, a później jedną z bocznym milczałem, czasami potykając się lekko, lecz dzięki wsparciu Maeve zachowując pozycję stojącą. Skinąłem jej głową, gdy upewniała się co do kierunku. W końcu dom rodziców zamajaczył mi na horyzoncie. W tej samej chwili zrobiłem duży krok, unikając kamienia, kiedy mnie przed nim ostrzegła.
- To tamten - mruknąłem, wskazując na dom lewą ręką. - Nikt tam już od kilku miesięcy nie mieszka, chwilowo nie jest zabezpieczony - odpowiedziałem zmęczonym tonem. Może powinien jednak być? Nie znajdowało się tam już nic na tyle cennego, by zainteresowało włamywaczy, lecz co stałoby na przeszkodzie Rycerzom Walpurgii, aby zniszczyć pomnik mojego dzieciństwa, gdy dowiedzą się o moim uczestnictwie w rebelii?
Przeszliśmy przez furtkę, minęliśmy zarośnięty ogród, który ktoś dawno powinien przystrzyc i starą budę, gdzie niegdyś mieszkał psidwak należący do mnie i Liz. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni szaty, by wygrzebać klucz i kilka nieznośnie długich chwil mocowałem się z nim, nie mogąc trafić nim do zamka. Nie patrzyłem na Maeve, podejrzewałem jednak, że traci cierpliwość. W końcu udało mi się trafić kluczem do zamka, szczeknął cicho, a my weszliśmy do pogrążonego w mroku korytarzyka. Pachniało tu teraz kurzem, a stare meble przykrywały prześcieradła. Od razu poszedłem na prawo, do kuchni, otwierając szafkę. Tak jak podejrzewałem - była pusta. Nawet kapka whisky się nie ostała. Dla niepoznaki wyjąłem za to szklankę i zaklęciem napełniłem ją wodą. Oparłem się o kuchenny blat, spoglądajac w końcu na czarownicę w drzwiach izby.
- Dziękuję i... - wydusiłem z siebie w końcu. W ustach miałem potwornie sucho. - Przepraszam. Mam dziś... bardzo zły dzień. Cholernie zły.
Mówiłem cicho, a w moim głosie dało się wyczuć zawstydzenie, ból i jakieś... poczucie poniżenia. Spojrzałem na nią z nadzieją, niewerbalnie pytając, czy to zostanie między nami.
Mogę ci zaufać?
becomes law
resistance
becomes duty
Starała się omijać wszelkie kałuże, nierówności, nie było to jednak takie proste, gdy prowadziła ze sobą reagującego z pewnym opóźnieniem Cedrica. Musiała kalkulować odległości, czas potrzebny na skorygowanie kierunku powolnego marszu, a przy tym zachowywać stałą czujność – w milczeniu odliczała kolejne domy, z nieprzyjemnym napięciem zauważając ciemne sylwetki na tle sączącego się zza okna światła. Nikt im jednak nie przeszkadzał, nikt nie postanowił zaczepić. Drgnęła tylko wyraźniej, gdy do mijanego płotu podbiegł zaalarmowany obecnością intruzów pies – psidwak? – i zaczął ujadać, próbując ich odstraszyć. Chłód mżawki, ciężkiej mgły i wrześniowego wieczoru skutecznie studził nerwy. Nie była już zła czy zirytowana, może też dlatego, że towarzysz w końcu poddał się, przystał na jej propozycję. I jeśli nawet wciąż oburzał się czy złorzeczył w myślach, to przynajmniej nie musiała tego słuchać. – Rozumiem. Zaraz tam będziemy – mruknęła cicho, odczuwając namiastkę ulgi na widok opisywanego już wcześniej domu, nareszcie wyłaniającego się z mlecznobiałych oparów. Jeszcze tylko trochę, kawałek i znajdą się na miejscu. Nie skomentowała nawet słowem kwestii zabezpieczeń, choć wydało jej się to dziwne, nierozsądne, by pusty, pozostawiony sam sobie dom nie został obłożony żadnymi pułapkami. Czyżby wynikało to z wiary, że potencjalni złodzieje nie odnajdą tam niczego cennego? Albo – że sąsiedzi będą mieć oko na posesję, we dnie i w nocy…? Szybko skrytykowała się w myślach, to nie była jej sprawa.
Skręcili w odpowiednią furtkę, nie bez trudu mieszcząc się w wąskim przejściu, wolała jednak nie ryzykować i nie puszczać jego płaszcza, jeszcze nie teraz. Z asekuracyjnego uścisku uwolniła go dopiero wtedy, gdy stanęli pod samymi drzwiami wejściowymi i Cedric zaczął szukać klucza, a później zmagać się z trafieniem nim w zamek. Marzła, ziąb wdzierał się pod kolejne warstwy ubrań, nie powiedziała jednak nawet słowa. Zamiast tego zajęła się uważnym obserwowaniem fasady budynku, oceną stanu okien. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało jak należy, nie dostrzegała żadnych śladów włamania, jednak czy powinni ryzykować? Homenum Revelio, pomyślała, dbając o to, by ruch różdżką był odpowiednio dokładny, a przy tym nie rzucał się w oczy dla ewentualnych obserwatorów. Za drugim razem magia usłuchała, rozświetlając sylwetkę wciąż majstrującego przy zamku Dearborna, a także jakichś małych stworzeń, pewnie szczurów, poruszających się kilka metrów pod ziemią, w piwnicy.
Posłusznie ruszyła za nim do środka, gdy już drzwi stanęły otworem. Uniosła wyżej brwi, kiedy bez choćby śladu zawahania skręcił w prawo, do pomieszczenia, które okazało się kuchnią. Zaraz jednak napełnił szklankę wodą, a jej podejrzliwość nieco zelżała – nie powinna być zdziwiona, że go suszyło, nie po takiej ilości alkoholu, którą musiał w siebie wlać. Stała w progu, w zakurzonym, opuszczonym domu o chroniących meble prześcieradłach czując się jak intruz. Podchwyciła wzrok aurora; nie była mu już potrzebna. Jeśli tylko przeczeka tutaj do rana, prześpi się choćby kilka godzin, wytrzeźwieje, wszystko powinno być dobrze. – Nie dziękuj – odpowiedziała cicho, widząc, że trudno mu o tym mówić. Mimo to jego reakcja, może i jedynie kurtuazyjna, sprawiła, że resztka irytacji zniknęła. – I nie przepraszaj. Przykro mi, że… – urwała; nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów. Nie potrzebował jej słów. – Odpocznij, Dearborn. A jutro oboje o tym zapomnimy. – O tym spotkaniu, o Ognistej i potykaniu się o nagrobek. Bo przecież nie o zmarłych. – Dobranoc – dodała na koniec, z ociąganiem odwracając się w kierunku wejścia z zamiarem dostania się na podwórze. Chciała jak najszybciej wrócić do Lancashire.
| 2xzt <3
Skręcili w odpowiednią furtkę, nie bez trudu mieszcząc się w wąskim przejściu, wolała jednak nie ryzykować i nie puszczać jego płaszcza, jeszcze nie teraz. Z asekuracyjnego uścisku uwolniła go dopiero wtedy, gdy stanęli pod samymi drzwiami wejściowymi i Cedric zaczął szukać klucza, a później zmagać się z trafieniem nim w zamek. Marzła, ziąb wdzierał się pod kolejne warstwy ubrań, nie powiedziała jednak nawet słowa. Zamiast tego zajęła się uważnym obserwowaniem fasady budynku, oceną stanu okien. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało jak należy, nie dostrzegała żadnych śladów włamania, jednak czy powinni ryzykować? Homenum Revelio, pomyślała, dbając o to, by ruch różdżką był odpowiednio dokładny, a przy tym nie rzucał się w oczy dla ewentualnych obserwatorów. Za drugim razem magia usłuchała, rozświetlając sylwetkę wciąż majstrującego przy zamku Dearborna, a także jakichś małych stworzeń, pewnie szczurów, poruszających się kilka metrów pod ziemią, w piwnicy.
Posłusznie ruszyła za nim do środka, gdy już drzwi stanęły otworem. Uniosła wyżej brwi, kiedy bez choćby śladu zawahania skręcił w prawo, do pomieszczenia, które okazało się kuchnią. Zaraz jednak napełnił szklankę wodą, a jej podejrzliwość nieco zelżała – nie powinna być zdziwiona, że go suszyło, nie po takiej ilości alkoholu, którą musiał w siebie wlać. Stała w progu, w zakurzonym, opuszczonym domu o chroniących meble prześcieradłach czując się jak intruz. Podchwyciła wzrok aurora; nie była mu już potrzebna. Jeśli tylko przeczeka tutaj do rana, prześpi się choćby kilka godzin, wytrzeźwieje, wszystko powinno być dobrze. – Nie dziękuj – odpowiedziała cicho, widząc, że trudno mu o tym mówić. Mimo to jego reakcja, może i jedynie kurtuazyjna, sprawiła, że resztka irytacji zniknęła. – I nie przepraszaj. Przykro mi, że… – urwała; nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów. Nie potrzebował jej słów. – Odpocznij, Dearborn. A jutro oboje o tym zapomnimy. – O tym spotkaniu, o Ognistej i potykaniu się o nagrobek. Bo przecież nie o zmarłych. – Dobranoc – dodała na koniec, z ociąganiem odwracając się w kierunku wejścia z zamiarem dostania się na podwórze. Chciała jak najszybciej wrócić do Lancashire.
| 2xzt <3
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dolina Godryka snuła się za Susanne od miesięcy, krok za krokiem, myśl za myślą, lecz dopiero po przebytej chorobie jasna czupryna mogła zjawić się w znajomej wiosce. Zwlekała parę dni, czując jak lęk przelewa się przez drobne ciało, doprowadzając co rusz na skraj wytrzymałości, w dreszczach i łzach - pierwszy raz miała zjawić się tu z tak bolesną świadomością, z potworną stratą. Czuła podskórnie, że w najbliższym czasie będzie przebywać w okolicy bardzo często i żadnym znanym sobie sposobem nie mogła stłumić tej potrzeby serca; zresztą, próby porzuciła bardzo szybko, w bagażu doświadczeń nosząc żałobę po dziadkach, lekcję na przyszłość - odpychane emocje wracały ze zwielokrotnioną siłą, obojętne przejście nad taką tragedią było nie tylko niemożliwe, ale i nienaturalne. Wysnucie tego logicznego wniosku nie było proste, a ten i tak wymykał się w niepamięć, w mig zdmuchiwany podmuchami rozpaczy. Nie potrafiła uwierzyć, że nadejdzie czas, w którym pożegna Bertiego Botta z lekkim sercem.
Czuła się nieswojo, aportując się nieopodal cmentarza, choć to nie miejsce pochówku zmarłych napawało ją tym uczuciem - cała Dolina była przesiąknięta wspomnieniami, Sue miała wrażenie, że nie znajdzie tu kąta, którego nie odwiedziła z pogodnym cukiernikiem. Minęło parę minut nim przerwała swój bezruch i oderwała spojrzenie od martwego punktu, w który wpatrywała się cały ten czas. Dłonią pogładziła białe płatki niesionego w dłoni kwiatu, jakby szukała między nimi odwagi. W kościelne granice wkraczała z prawdziwym przerażeniem, na nowo ucząc się, że Bertie zniknął; wymalowany na twarzy smutek sprawiał, że cała wydawała się bardziej zszarzała, nawet fioletowy płaszcz nie ratował tego wrażenia, choć odbiegał od znanej wszystkim czerni. Trzymała się z dala od żałobnej barwy, odnosząc wrażenie, że to ton najbardziej oddalony od Botta, symbolika wyjątkowo nie miała dla niej żadnego znaczenia, gasła zupełnie przy wspomnieniach przyjaciela. Snuła się wokół godzinę, może dwie, doskonale wiedząc, że nie znajdzie tu nagrobka, przy którym chciałaby się zatrzymać, że znajome ciało nie zostało pochowane, a największe ślady po swojej obecności Gryfon zapieczętował w sercach. Przyszła tu z konkretnym zamiarem, lecz potrzebowała wiele czasu na uspokojenie, dlatego dawała go sobie, z cierpliwością błądząc między grobami, pozwalając nazwiskom odbijać się w przeszklonych oczach, gdy różdżką w zamyśleniu co rusz zmieniała kwiat w inny - chryzantema, gerbera, dorodny goździk, róża. Alarmujące ukłucie wydarło cichy syk z bladych warg, gdy po palcu spłynęła kropla krwi - dopiero wtedy zorientowała się, że musiała ściskać łodygę zbyt mocno, różane kolce przedarły się przez skórę, przyspieszając bicie serca wzburzonymi myślami, paskudnym skojarzeniem. Czym prędzej wróciła do białej gerbery, nie chcąc widzieć więcej róż w swoim życiu. Ani jednej.
Właśnie wtedy kątem oka zahaczyła o nazwisko na najbliższym grobie, przysłonięte roślinnością, choć bardziej wyraźne, niż reszta w pobliżu. Brwi zmarszczyły się mimowolnie, próbując odszukać we wspomnieniach jakieś skojarzenie, coś, co mogło ją naprowadzić... Kucnęła, dłonią delikatnie odgarniając zarośla.
- Macnair - szepnęła pod nosem, wciąż błądząc w pamięci. Była pewna, że gdzieś to już... Powieki rozszerzyły się w zdumieniu, gdy wreszcie natrafiła na odpowiednie miejsce - tablicę Zakonu Feniksa, tworzoną wraz z Marcellą. Gdyby tylko wiedziała, że jednego z Macnairów poznała prawie osobiście, gdy rzucał na Bertiego czarnomagiczne zaklęcia - lecz wiedzieć nie mogła, a myśli mimowolnie popłynęły swoim torem, pozostawiając ją w tej zawieszonej pozycji, z dłonią na płycie nagrobka.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Przez lata mieszkania na cmentarzu w Dolinie Godryka Caleb musiał nauczyć się, w jaki sposób nie zdradzić obecności zbyt szybko. Jak na tak niewielkie miasteczko, ilość nagrobków była pokaźna - w bezpośredni sposób wiązało się to z jego magiczną historią, z całymi pokoleniami magów, którzy w tym miejscu kładli zmarłych bliskich na ostatni (i wieczny) odpoczynek. Miał masę czasu na kontemplację, więc nie raz zastanawiał się, jak to możliwe, że nie zaznał jeszcze okazji spotkać w Dolinie innego ducha. Czy naprawdę żaden z tu pochowanych czarodziejów nie powstał po śmierci, czy może każdy znalazł sobie lepsze miejsce do nawiedzania?; tylko on jeden pozostał przy cmentarzu, nie będąc w stanie wskazać jednego miasta, które byłoby mu dość bliskie, aby pozostać w nim na wieczność. Większość krótkiej dorosłości spędził na podróżach, nie miał natury domatora.
Obecnie, jako duch, nie lubił dalekich wędrówek, zupełnie jakby od środka mroził go nieuzasadniony lęk, że im dalej od trumny odejdzie, tym mniej materialny się stanie. Aż wreszcie rozmyje się w nicość. Ani tam, ani tutaj. Jak po Pocałunku Dementora. Co działo się z duszą odebraną przez monstrum? Tak niewiele brakowało, aby się przekonał.
Samotne dni na cmentarzu spędzał zwykle osiadając na przemian w katakumbach i na gałęziach rosnących przy murze drzew. Pod ziemię schodził, gdy potrzebował spokoju, godzin spędzanych sam na sam z myślami, a korony drzew wybierał, ponieważ przez resztę dnia lubił mieć dobry widok na wszystko. Był półprzeźroczysty i pozbawiony materii, nie miał problemów z wtopieniem się w tło; człowiek, który umyślnie nie wodził wzrokiem po liściach i korze, z pewnością nie byłby w stanie go dostrzec. Czasami, gdy gałąź rzuciła niebezpieczny cień, wnikał do wnętrza pnia, ale to w ostateczności. Nie cierpiał tego uczucia, za każdym razem odnosił wrażenie, że się dusi, choć od lat nie miał już płuc.
Dzisiaj również za punkt obserwacyjny wybrał sobie rozłożystą olchę. Od dłuższego czasu obserwował wędrującą po cmentarzu kobietę, zastanawiając się, kogo odwiedza, jaki cel ma w przemierzaniu każdej pojedynczej alejki.
Cmentarz nie był najlepszym miejscem na spacer. Nie był też w pełni bezpieczny.
Nie miał przynajmniej wątpliwości, że tym razem ma do czynienia z czarownicą; przyjemnie było podziwiać zmieniające się formy i barwy w szczupłych, białych dłoniach. Mógłby się jej pokazać, ale i nie widział takiej potrzeby. Po cóż mieliby zakłócać wzajemny spokój?
Jeszcze przez przypadek by ją spłoszył, a od tak dawna nikt nie odwiedził go na dłużej.
Poruszył się lekko, bezdźwięcznie, dopiero wówczas, gdy kobieta zatrzymała się przy grobie, który potrafiłby rozpoznać w ciemności i z daleka. Dlaczego tam przykucnęła, co szeptała rumianymi ustami? Miała dla niego kwiaty? Na samą myśl się rozczulił, ale coś nie pasowało do wzoru; przecież się nie znali. Była piękna. Zapamiętałby.
Spłynął z drzewa bez naruszenia choć jednej gałązki, przystanął niedaleko za jej plecami, obserwując drobną sylwetkę i myśląc, w jaki sposób się przedstawić, by nie wzbudzić lęku.
- A śmierć utraci swoją władzę. Nadzy umarli będą jednym z człowiekiem pod zachodnim księżycem i w wietrze; gdy spróchnieją ich kości do czysta obrane, będą im świecić gwiazdy u łokcia i stopy... - wyrecytował cicho, urywając w pół słowa, wstydliwie. Właściwie nie był fanem poezji; w życiu zajmował się czymś zupełnie innym, ale dziś powracał do tego, co najmocniej kojarzyło mu się z narzeczoną. Ona uwielbiała książki, wiersze, nie raz czytała je na głos przy kolacji. Pamiętał. Czytałby sam, gdyby miał możliwość, ale nie dałby rady przewracać stron. - Krwawisz... - powiedział nagle, z niepokojem, wychodząc z cienia rzucanego przez olchę. Instynktownie wyciągnął dłoń w jej stronę; ale przecież i tak nie mógłby jej schwycić.
Obecnie, jako duch, nie lubił dalekich wędrówek, zupełnie jakby od środka mroził go nieuzasadniony lęk, że im dalej od trumny odejdzie, tym mniej materialny się stanie. Aż wreszcie rozmyje się w nicość. Ani tam, ani tutaj. Jak po Pocałunku Dementora. Co działo się z duszą odebraną przez monstrum? Tak niewiele brakowało, aby się przekonał.
Samotne dni na cmentarzu spędzał zwykle osiadając na przemian w katakumbach i na gałęziach rosnących przy murze drzew. Pod ziemię schodził, gdy potrzebował spokoju, godzin spędzanych sam na sam z myślami, a korony drzew wybierał, ponieważ przez resztę dnia lubił mieć dobry widok na wszystko. Był półprzeźroczysty i pozbawiony materii, nie miał problemów z wtopieniem się w tło; człowiek, który umyślnie nie wodził wzrokiem po liściach i korze, z pewnością nie byłby w stanie go dostrzec. Czasami, gdy gałąź rzuciła niebezpieczny cień, wnikał do wnętrza pnia, ale to w ostateczności. Nie cierpiał tego uczucia, za każdym razem odnosił wrażenie, że się dusi, choć od lat nie miał już płuc.
Dzisiaj również za punkt obserwacyjny wybrał sobie rozłożystą olchę. Od dłuższego czasu obserwował wędrującą po cmentarzu kobietę, zastanawiając się, kogo odwiedza, jaki cel ma w przemierzaniu każdej pojedynczej alejki.
Cmentarz nie był najlepszym miejscem na spacer. Nie był też w pełni bezpieczny.
Nie miał przynajmniej wątpliwości, że tym razem ma do czynienia z czarownicą; przyjemnie było podziwiać zmieniające się formy i barwy w szczupłych, białych dłoniach. Mógłby się jej pokazać, ale i nie widział takiej potrzeby. Po cóż mieliby zakłócać wzajemny spokój?
Jeszcze przez przypadek by ją spłoszył, a od tak dawna nikt nie odwiedził go na dłużej.
Poruszył się lekko, bezdźwięcznie, dopiero wówczas, gdy kobieta zatrzymała się przy grobie, który potrafiłby rozpoznać w ciemności i z daleka. Dlaczego tam przykucnęła, co szeptała rumianymi ustami? Miała dla niego kwiaty? Na samą myśl się rozczulił, ale coś nie pasowało do wzoru; przecież się nie znali. Była piękna. Zapamiętałby.
Spłynął z drzewa bez naruszenia choć jednej gałązki, przystanął niedaleko za jej plecami, obserwując drobną sylwetkę i myśląc, w jaki sposób się przedstawić, by nie wzbudzić lęku.
- A śmierć utraci swoją władzę. Nadzy umarli będą jednym z człowiekiem pod zachodnim księżycem i w wietrze; gdy spróchnieją ich kości do czysta obrane, będą im świecić gwiazdy u łokcia i stopy... - wyrecytował cicho, urywając w pół słowa, wstydliwie. Właściwie nie był fanem poezji; w życiu zajmował się czymś zupełnie innym, ale dziś powracał do tego, co najmocniej kojarzyło mu się z narzeczoną. Ona uwielbiała książki, wiersze, nie raz czytała je na głos przy kolacji. Pamiętał. Czytałby sam, gdyby miał możliwość, ale nie dałby rady przewracać stron. - Krwawisz... - powiedział nagle, z niepokojem, wychodząc z cienia rzucanego przez olchę. Instynktownie wyciągnął dłoń w jej stronę; ale przecież i tak nie mógłby jej schwycić.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Ciężko było mówić o jakiejkolwiek urokliwości jeżeli chodziło o przemyt, chociaż surowość tego świata wydawała się jej dość interesująca. Tutaj nie liczyła się płeć, nie liczyło pochodzenie czy w jakiej rodzinie się urodziłeś, tylko to, jak dobrze potrafiłeś poruszać się w tym świecie. W miejscu, gdzie każdy kłamał co do swojej tożsamości, próbując wyciągnąć z każdej sytuacji to, co najwięcej. Co ona potrafiła? Zmieniać się, kłamać, zaklinając rzeczywistość. Odnajdywać się w miejscach, w których mało kto się odnajdywał, bo była sierotą i bękartem, znającym się na byciu niewidzialnym i niewidocznym. Kto lepiej miałby odnaleźć się wśród przestępców niż ten, który z nimi był zrównywany? Dramatycznie to brzmiało, ale prawdą było, że łatwiej jej przychodziło działanie w cieniach, pod innym wcieleniem.
Teraz jednak rozpoczęły się problemy – a to, co działo się w tym momencie, zaważało też na niej i jej przyszłości. Kiedy podczas interesu pojawili się nowi zainteresowani, unosząc różdżki, Thalia nie czekała, bo tacy ludzie nieczęsto liczyli na zrozumienie, tak by potem z łagodnością wysłuchać, co kto miał do powiedzenia. Ta osoba, która potem miała liczyć na obecność sprawiedliwego osądu. O nie, o ile nie trafiliby jej aby przejechać ją jakoś na miejscu, zaraz po tym zrobiliby jej krzywdę, nie pytając czy była po stronie obecnej władzy czy może przeciwko. Wolała uciekać – jak nie będą jej szukać to tym lepiej, jak będą to na pewno po nic dobrego.
Wydawało się jednak, że mimo wszystko ktoś postanowił wpaść na jej trop, a może i podążał za nią od początku, a na ten moment i tak musiała zająć się tym nieco później, tak aby sytuacja była opanowana a ona bezpieczna. Nie zatrzymywała się, pędząc jak najszybciej i skręcając w stronę cmentarza. Wydawało się to dość ciekawe, a przynajmniej na tyle, że łatwo było zniknąć pomiędzy nagrobkami, tam, gdzie nikt jej nie będzie szukał.
W ciemnościach nie było to łatwe – nierówności terenu zjawiały się niespodziewanie, dlatego kiedy jedna z nierówności pojawiła się za szybko, nie zdążyła dopasować swoich kroków, wykładając się jak długa, chociaż udało jej się nie krzyknąć. Zęby zacisnęła, oddychając głośnie – uniosła dłoń do ust, zaciskając zęby na skórze, tak aby nie zdradzać się swoją obecnością. Musiała się gdzieś udać, skoro nie mogła uciekać to musiała się ukryć.
Przysunęła się do jednego z grobowców, zaciskając wciąż zęby, mając też nadzieję, że nie znajdą jej – musiała tylko odsunąć kamień, co wydawało się proste, wymagało jednak wysiłku i czasu. A wcale nie była pewna, że go miała….
Ostatnio zmieniony przez Thalia Wellers dnia 15.11.21 3:05, w całości zmieniany 1 raz
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Noce czy dnie, nie czyniło mu to większej różnicy - widział tak samo dobrze w ciemności jak w świetle słońca, jedyne, na co musiał uważać, to by nie zostać dostrzeżonym. W blasku o wiele trudniej było wyłapać mglistą, widmową sylwetkę mężczyzny, kiedy zapadał zmrok preferował chować się w katakumbach pod cmentarzem lub między gałęziami drzew. W pierwszym miejscu nikt przesadnie nie przejmował się duchami, wszak spodziewali się je ujrzeć, drugie natomiast wybierał dla własnej wygody. Wolał czyste niebo, iluzję powietrza, które mógłby wciągnąć do płuc, gdyby oddychał i gdyby jeszcze miał płuca. Wszystkie jego organy po tylu latach pewnie dawno obróciły się w proch i przyszło mu tylko marzyć, kontemplować. Trzymał się ulistnionych albo przynajmniej wysokich konarów, ponieważ chciał obserwować okolicę, a nie lubił, gdy ludzie dostrzegali go pierwsi. Przy braku tak wielu przywilejów wynikających z żyjącego ciała, chciał zachować chociaż przywilej decydowania o tym, z kim porozmawia, do kogo się zbliży, komu ofiaruje swój - skądinąd nieograniczony - czas. No i niektórych zwyczajnie nie lubił, a mugole potrafili wciąż uciekać w popłochu, pomimo magii, która tętniła teraz w Dolinie na każdym kroku.
Zacisnął sinoniebieskie usta i odchylił głowę, przyglądając się gwiazdom i licząc konstelacje, będąc w stanie przypomnieć sobie wyłącznie te, których nauczył się za życia. Noc była chłodna, tak wnioskował po pokrywach śniegowych i maleńkich okruchach lodu wciskających się w szpary kory drzewa. Sam nie odczuwał zimna. Było cicho, spokojnie.
W końcu jednak dobiegły go cichutkie kroki, o tej porze zawsze alarmujące. Kto zapuszczał się w nocy na cmentarz? To było proszenie się o kłopoty, nawet jeżeli pojedyncze znicze i świeczki rozświetlały panujący między nagrobkami mrok. Wytężył wzrok, po niedługiej chwili dostrzegając sylwetkę szczupłej kobiety, która potknęła się i zaczęła pełznąć po ziemi między grobami. Zmarszczył brwi, ale jeszcze się nie objawił. Zamiast tego obserwował dalej, przeczesując cmentarz wzrokiem w poszukiwaniu osób, które mogły wywołać w kobiecie lęk wystarczający do tego, aby zacząć się chować. Nienawidził krzywdzenia kobiet, zawsze w takich sytuacjach budził w sobie bohatera. Zobaczył go wreszcie w bramie cmentarnej, czającą się męską sylwetkę w długim płaszczu, ostrożnie wchodzącą na teren cmentarza i zamykającą za sobą skrzypiące wrota. Przez niewielką chwilę Caleb zastanowił się, czy nie działa pochopnie. Czy się nie pomylił. Czy człowiek nie był tu przypadkiem. Potem jednak spojrzał znów na przytuloną do lodowatej ziemi kobietę i postanowił zaryzykować. Wzbudził w sobie wolę, tę widmową moc, którą ćwiczył od tak dawna, a potem spróbował oddać jej część do przestrzeni, tworząc iluzję olbrzymiego, czarnego wilka, wilkołaka wręcz, przystającego na tylnych łapach i dyszącego ciężko. Chciał, żeby wilkołak pomknął susami w kierunku bramy, aby mężczyzna zobaczył go, spanikował i uciekł.
Chciał. To było najważniejsze. Żadnych formuł, żadnych zaklęć. Tylko jego wola.
Inokineza II (+30)
Zacisnął sinoniebieskie usta i odchylił głowę, przyglądając się gwiazdom i licząc konstelacje, będąc w stanie przypomnieć sobie wyłącznie te, których nauczył się za życia. Noc była chłodna, tak wnioskował po pokrywach śniegowych i maleńkich okruchach lodu wciskających się w szpary kory drzewa. Sam nie odczuwał zimna. Było cicho, spokojnie.
W końcu jednak dobiegły go cichutkie kroki, o tej porze zawsze alarmujące. Kto zapuszczał się w nocy na cmentarz? To było proszenie się o kłopoty, nawet jeżeli pojedyncze znicze i świeczki rozświetlały panujący między nagrobkami mrok. Wytężył wzrok, po niedługiej chwili dostrzegając sylwetkę szczupłej kobiety, która potknęła się i zaczęła pełznąć po ziemi między grobami. Zmarszczył brwi, ale jeszcze się nie objawił. Zamiast tego obserwował dalej, przeczesując cmentarz wzrokiem w poszukiwaniu osób, które mogły wywołać w kobiecie lęk wystarczający do tego, aby zacząć się chować. Nienawidził krzywdzenia kobiet, zawsze w takich sytuacjach budził w sobie bohatera. Zobaczył go wreszcie w bramie cmentarnej, czającą się męską sylwetkę w długim płaszczu, ostrożnie wchodzącą na teren cmentarza i zamykającą za sobą skrzypiące wrota. Przez niewielką chwilę Caleb zastanowił się, czy nie działa pochopnie. Czy się nie pomylił. Czy człowiek nie był tu przypadkiem. Potem jednak spojrzał znów na przytuloną do lodowatej ziemi kobietę i postanowił zaryzykować. Wzbudził w sobie wolę, tę widmową moc, którą ćwiczył od tak dawna, a potem spróbował oddać jej część do przestrzeni, tworząc iluzję olbrzymiego, czarnego wilka, wilkołaka wręcz, przystającego na tylnych łapach i dyszącego ciężko. Chciał, żeby wilkołak pomknął susami w kierunku bramy, aby mężczyzna zobaczył go, spanikował i uciekł.
Chciał. To było najważniejsze. Żadnych formuł, żadnych zaklęć. Tylko jego wola.
Inokineza II (+30)
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
The member 'Caleb Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Mokre palce zacisnęły się na powierzchni kamienia, ślizgając się jeszcze i starając się odsunąć powierzchnię, mając nadzieję, że uda jej się chociaż odrobinę otworzyć szczelinę, wślizgnąć się do środka i pomyśleć co dalej. Kiedy serce by nie kołatało, mogłaby wtedy uspokoić się i pomyśleć nad magicznym zabezpieczeniem – w końcu na co jej było zniknięcie w otchłaniach ciemności, skoro wystarczyłoby jedne zwykłe homonum revelio? Na nic jednak by było rzucanie zaklęć w panice i przy bijącym sercu, dlatego starała się zrobić najszybciej jak się dało, aby swój plan przenieść na rzeczywistość. Noga ją bolała, ale zaciskała zęby, pochłonięta jednym celem i jedną kwestią.
Dopiero po chwili zwróciła uwagę, że dzieje się coś, co nie było normalne – że coś pojawiło się za nią. Obejrzała się przez ramię, zastygając w bezruchu kiedy dostrzegła ciemny kształt w pobliżu, a silne ramiona i błyszczące w ciemności kły, pazury i oczy wzbudzały przerażenie. Nie rozumiała, skąd w tym miejscu nagle wziął się wilkołak – umysł spróbował doszukać się na szybko wyjaśnienia, nie miała jednak pojęcia, czując jedynie dezorientację i posmak krwi na języku z przegryzionej wargi. Wiedziała, że nie zdąży uciec, nie w obecnym stanie, a jedno ugryzienie mogło oznaczać dla niej zwykłą śmierć – skuliła się więc po prostu na ziemi, kładąc się i odruchowo zasłaniając głowę dłońmi. I czekając, z bijącym sercem i z szalejącym oddechem, zaciśniętymi powiekami i skulonymi nogami.
Prawdopodobnie miała umrzeć tutaj – pasująco, bo na cmentarzu w otoczeniu upiorów, które istniały tylko w jej wyobraźni.
Bestia ruszyła ze swojego miejsca, ale nie w jej kierunku, a w stronę bramy – na oddalające się odgłosy uniosła lekko głowę, rozglądając się za ciemnym kształtem. Mężczyzna na jego widok przez krótką chwilę się zawahał, wyszarpując od razu różdżkę, po chwili jednak odbiegł z drogi iluzorycznej bestii i zniknął szybko, aportując się z tego miejsca. Thalia podniosła się ostrożnie, oddychając jeszcze dość głośno, podnosząc się jednak z zamarzniętej ziemi. Przemoczona, zmęczona, z włosami przyklejonymi do twarzy, rozglądała się dookoła czy ktokolwiek odpowiedzialny za tę wizję postanowi się ujawnić. I czego chciał.
- Dziękuję? – rzuciła nieco pusto w przestrzeń, ostrożnie wyciągając różdżkę, tak na wszelki wypadek gdyby to miał być tylko wstęp do jakiejś zasadzki. Zmęczenie wynikające z opadającej adrenaliny sprawiło, że włosy powracały do rudości a blizny znów pojawiały się na twarzy – ostrożnie jednak podnosiła się, uważając na kostkę, nie chcąc też zostawać w tym miejscu na dłużej jeżeli by miało się okazać, że będzie rozmawiać z powietrzem i własnymi wyobrażeniami. Tak idiotyczne, a jednak…jednak może ktoś krył się w tych ciemnościach?
Dopiero po chwili zwróciła uwagę, że dzieje się coś, co nie było normalne – że coś pojawiło się za nią. Obejrzała się przez ramię, zastygając w bezruchu kiedy dostrzegła ciemny kształt w pobliżu, a silne ramiona i błyszczące w ciemności kły, pazury i oczy wzbudzały przerażenie. Nie rozumiała, skąd w tym miejscu nagle wziął się wilkołak – umysł spróbował doszukać się na szybko wyjaśnienia, nie miała jednak pojęcia, czując jedynie dezorientację i posmak krwi na języku z przegryzionej wargi. Wiedziała, że nie zdąży uciec, nie w obecnym stanie, a jedno ugryzienie mogło oznaczać dla niej zwykłą śmierć – skuliła się więc po prostu na ziemi, kładąc się i odruchowo zasłaniając głowę dłońmi. I czekając, z bijącym sercem i z szalejącym oddechem, zaciśniętymi powiekami i skulonymi nogami.
Prawdopodobnie miała umrzeć tutaj – pasująco, bo na cmentarzu w otoczeniu upiorów, które istniały tylko w jej wyobraźni.
Bestia ruszyła ze swojego miejsca, ale nie w jej kierunku, a w stronę bramy – na oddalające się odgłosy uniosła lekko głowę, rozglądając się za ciemnym kształtem. Mężczyzna na jego widok przez krótką chwilę się zawahał, wyszarpując od razu różdżkę, po chwili jednak odbiegł z drogi iluzorycznej bestii i zniknął szybko, aportując się z tego miejsca. Thalia podniosła się ostrożnie, oddychając jeszcze dość głośno, podnosząc się jednak z zamarzniętej ziemi. Przemoczona, zmęczona, z włosami przyklejonymi do twarzy, rozglądała się dookoła czy ktokolwiek odpowiedzialny za tę wizję postanowi się ujawnić. I czego chciał.
- Dziękuję? – rzuciła nieco pusto w przestrzeń, ostrożnie wyciągając różdżkę, tak na wszelki wypadek gdyby to miał być tylko wstęp do jakiejś zasadzki. Zmęczenie wynikające z opadającej adrenaliny sprawiło, że włosy powracały do rudości a blizny znów pojawiały się na twarzy – ostrożnie jednak podnosiła się, uważając na kostkę, nie chcąc też zostawać w tym miejscu na dłużej jeżeli by miało się okazać, że będzie rozmawiać z powietrzem i własnymi wyobrażeniami. Tak idiotyczne, a jednak…jednak może ktoś krył się w tych ciemnościach?
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chciał włożyć w wizję więcej energii, uzupełnić mglistą wilczą sylwetkę o ciężką woń mokrego futra, metaliczną krew, wycie, które dobiegłoby uszu zarówno napastnika jak i jego potencjalnej ofiary - słyszalne wyłączne dla nich, ale w pełni realistyczne. Sytuacja była jednak na tyle nagła i dynamicznie się rozwijająca, że nie miał czasu dopracować iluzji tak jakby tego pragnął - wystarczył wyłącznie wilkołaczy cień, ostre zęby i potężne łapy o długich pazurach, które nawet z oddali były w stanie wystraszyć mężczyznę na tyle, by aportował się z terenu jego cmentarza. Dużo ryzykował, nie mając całkowitej pewności, że między groby nie zapląta się przypadkiem inny przechodzień, wystarczająco odważny, aby podjąć atak na niematerialnej, nierzeczywistej sylwetce. Ktoś mógł ucierpieć, nawet sama kobieta, gdyby atak paniki popchnął ją do nagłych czynów - ucieczki na oślep po grobach, rozbicia głowy, płonnej obrony, czegokolwiek, co mogłoby mieć nieprzewidziane skutki.
Cóż, ale Caleb nigdy nie był w pełni rozsądny. Może mieli to z bratem we krwi, że w sytuacjach zagrożenia zdarzało im się wpierw działać, a dopiero potem myśleć. Tym razem przynajmniej dopisało mu szczęście, bo gdy iluzja się rozwiała, na cmentarzu została wyłącznie ta nieszczęsna kobieta. Czarownica? Zdecydowanie, dostrzegł w małej dłoni długi, cienki kształt różdżki. Zmrużył oczy, zastanawiając się czy wzrok - bądź co bądź doskonały, bo nie wynikający już z ciała - nie płata mu teraz figli, bo przysiągłby, że kolor włosów kobiety i ich kształt ulegają przyspieszonym zmianom. Może się kamuflowała, a może była metamorfomagiem.
Uśmiechnął się półgębkiem, gdy podziękowała i jeszcze przez chwilę nie zdradzał swojej obecności, dochodząc wreszcie do wniosku, że nie było co dłużej udawać, że jej nie pomógł - jeszcze zostawiłby ją z prawdziwym mętlikiem w głowie.
- Nie ma za co. - Głos dobiegł ją z góry, bo Caleb wciąż siedział na konarze drzewa, widzialny dużo lepiej niż za dnia, gdyż przez jego niebieskawą postać nie przebijały się promienie słońca. - Wszystko w porządku? - Figlarny początkiem ton spoważniał. - Ten mężczyzna cię skrzywdził? - Zmarszczył brwi. Niczego nie cierpiał tak bardzo jak przemocy wobec kobiet; nie zamierzał do tego dopuszczać na swoim terenie ani nigdzie indziej, gdzie się znajdował.
Cóż, ale Caleb nigdy nie był w pełni rozsądny. Może mieli to z bratem we krwi, że w sytuacjach zagrożenia zdarzało im się wpierw działać, a dopiero potem myśleć. Tym razem przynajmniej dopisało mu szczęście, bo gdy iluzja się rozwiała, na cmentarzu została wyłącznie ta nieszczęsna kobieta. Czarownica? Zdecydowanie, dostrzegł w małej dłoni długi, cienki kształt różdżki. Zmrużył oczy, zastanawiając się czy wzrok - bądź co bądź doskonały, bo nie wynikający już z ciała - nie płata mu teraz figli, bo przysiągłby, że kolor włosów kobiety i ich kształt ulegają przyspieszonym zmianom. Może się kamuflowała, a może była metamorfomagiem.
Uśmiechnął się półgębkiem, gdy podziękowała i jeszcze przez chwilę nie zdradzał swojej obecności, dochodząc wreszcie do wniosku, że nie było co dłużej udawać, że jej nie pomógł - jeszcze zostawiłby ją z prawdziwym mętlikiem w głowie.
- Nie ma za co. - Głos dobiegł ją z góry, bo Caleb wciąż siedział na konarze drzewa, widzialny dużo lepiej niż za dnia, gdyż przez jego niebieskawą postać nie przebijały się promienie słońca. - Wszystko w porządku? - Figlarny początkiem ton spoważniał. - Ten mężczyzna cię skrzywdził? - Zmarszczył brwi. Niczego nie cierpiał tak bardzo jak przemocy wobec kobiet; nie zamierzał do tego dopuszczać na swoim terenie ani nigdzie indziej, gdzie się znajdował.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Musiała pilnować wszystkiego – swoich następnych działań, kroków, głowy, w której szumiała krew, kiedy to adrenalina przyśpieszała krążenie, a myśli przesłaniała panika. Nie mogła się jednak jej poddać, zakorzeniając siebie w rzeczywistości i brnąc przed siebie chociażby i na ślepo, ale z planem, bo inaczej na pewno wpędziłaby się do grobu. Poczucie humoru podpowiadało, że przynajmniej była już w miejscu, gdzie nie musiała się martwić o pochówek, bo przecież wystarczyłoby ją przysypać lekko ziemią, albo też może dokooptować ją do kogoś – hej, może ktoś się czuł samotny i potrzebował trupa do towarzystwa! – kto miałby ochotę. Przez chwilę przymknęła oczy, po prostu czekając na rozwój dalszej sytuacji, że w tym momencie po prostu musiała dowiedzieć się, co dalej się stało, a kiedy zapadła cisza…cóż, napięcie jeszcze trwało, przynajmniej dopóki nie uniosła głowy, spoglądając pomiędzy gałęzie No jasne, ludzie, w tym jak widać dziś ona, tak rzadko spoglądając w górę.
Teraz zaś, w jakimś dziwnym odruchu, gdy tylko dojrzała jasną sylwetkę pomiędzy gałęziami drzewa, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Dziwaczne to, ale tak długi czas otaczały ją ciemne mary, męczące ją swoją obecnością, które osłabiały z niej chęci i cokolwiek, co mogło wiązać się z pozytywnym podejściu do życia. Teraz jednak zaś, pośród tych wszystkich cieni i ciemności, pośród wszystkiego, co ponure, znalazł się duch, który błyszczał w niej, jak swojego rodzaju nadzieja. Czy to oznaczało, że chciał jej pomóc? Nie mogła mieć pewności, ale nie umiała też powiedzieć nic więcej na ten temat, ani wytłumaczyć, czemu czuła tak wielką ulgę.
- Zdecydowanie jest za co… - wyciągnęła by rękę w podziękowaniu, ale w końcu nie miałby jej jak uścisnąć. Teraz chciałaby jednak jakoś się odwdzięczyć, ale czy mogła? W końcu był duchem, czego by mu brakowało, skoro był duchem i pewnie niewiele mu do szczęścia potrzeba było teraz? – Gdyby nie ty…cóż, chcę myśleć, że tylko by mnie zabił. Tak mogę się cieszyć, że jednak mnie nie złapał, ale wcześniej…uciekłam zanim zauważył, kim jestem. – A przynajmniej nawet w tej podstawowej formie, w której była wcześniej, nie mówiąc o tym, jak wyglądała właśnie teraz.
Jej rysy się złagodziły, spojrzenie wygładziło się, dłonie opuściły zaś, jakby chciała pokazać, ze chociaż wciąż czuła pewnego rodzaju strach i niepewność, czuła się spokojniej, a już zdecydowanie nie podejmowała żadnych akcji przeciwko swojemu duchowemu rozmówcy.
- Ja…nie wiem, jak mogę podziękować jeszcze inaczej, ale dziękuję…to…twoje miejsce? – Nie wiedziała, jak to nazwać inaczej, ale duchy, takie jak w Hogwarcie, często uznawały zamek za swój nowy dom. Czy tak było w wypadku Caleba i ten cmentarz był czymś, nad czym sprawował opiekę, albo coś innego? Nie znała się aż tak na duchach, ale może coś umiał jej powiedzieć? Jeżeli chciał, oczywiście.
- Nie będzie ci przeszkadzać, że odpocznę tu chwilę? Wolę spojrzeć na swoją kostkę zanim ruszę dalej…
Teraz zaś, w jakimś dziwnym odruchu, gdy tylko dojrzała jasną sylwetkę pomiędzy gałęziami drzewa, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Dziwaczne to, ale tak długi czas otaczały ją ciemne mary, męczące ją swoją obecnością, które osłabiały z niej chęci i cokolwiek, co mogło wiązać się z pozytywnym podejściu do życia. Teraz jednak zaś, pośród tych wszystkich cieni i ciemności, pośród wszystkiego, co ponure, znalazł się duch, który błyszczał w niej, jak swojego rodzaju nadzieja. Czy to oznaczało, że chciał jej pomóc? Nie mogła mieć pewności, ale nie umiała też powiedzieć nic więcej na ten temat, ani wytłumaczyć, czemu czuła tak wielką ulgę.
- Zdecydowanie jest za co… - wyciągnęła by rękę w podziękowaniu, ale w końcu nie miałby jej jak uścisnąć. Teraz chciałaby jednak jakoś się odwdzięczyć, ale czy mogła? W końcu był duchem, czego by mu brakowało, skoro był duchem i pewnie niewiele mu do szczęścia potrzeba było teraz? – Gdyby nie ty…cóż, chcę myśleć, że tylko by mnie zabił. Tak mogę się cieszyć, że jednak mnie nie złapał, ale wcześniej…uciekłam zanim zauważył, kim jestem. – A przynajmniej nawet w tej podstawowej formie, w której była wcześniej, nie mówiąc o tym, jak wyglądała właśnie teraz.
Jej rysy się złagodziły, spojrzenie wygładziło się, dłonie opuściły zaś, jakby chciała pokazać, ze chociaż wciąż czuła pewnego rodzaju strach i niepewność, czuła się spokojniej, a już zdecydowanie nie podejmowała żadnych akcji przeciwko swojemu duchowemu rozmówcy.
- Ja…nie wiem, jak mogę podziękować jeszcze inaczej, ale dziękuję…to…twoje miejsce? – Nie wiedziała, jak to nazwać inaczej, ale duchy, takie jak w Hogwarcie, często uznawały zamek za swój nowy dom. Czy tak było w wypadku Caleba i ten cmentarz był czymś, nad czym sprawował opiekę, albo coś innego? Nie znała się aż tak na duchach, ale może coś umiał jej powiedzieć? Jeżeli chciał, oczywiście.
- Nie będzie ci przeszkadzać, że odpocznę tu chwilę? Wolę spojrzeć na swoją kostkę zanim ruszę dalej…
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Drobne gesty podejmowane przez żywych, gdy spotykali go po raz pierwszy, rozbawiały go za każdym razem. Zanim jeszcze człowiek przyzwyczaił się do faktu, że Caleb jest tylko duchem, zrozumiał idące za tym konsekwencje, kilka razy zdążył już wyciągnąć dłoń do powitania, klepnąć go po ramieniu albo poprosić, by schwycił go pod łokieć - czasami otrzeźwiająco działały dopiero lodowate uczucie i ciarki, jakie dusza pozostawiała na ich materialnej skórze. No ale nie miał kobiecie za złe tej chwili konsternacji, zwłaszcza po nerwach, których musiała dopiero co doświadczyć. Słuchał jej w milczeniu, krzyżując ramiona na piersi i kontemplując, czy powinien zlecieć z drzewa i pozwolić jej zobaczyć się z bliska. Z jednej strony nie spodziewał się, aby mogła zrobić mu cokolwiek złego, nawet zaklęcie przepędzające duchy jedynie wprawiało we frustrację, ale wiedział dobrze, że wygląda niemal tak samo jak jego brat bliźniak. A jeśli kobieta znała Macnaira, znała go z tego, do czego sam się w swoim zacietrzewieniu przyznał, nie chciałby prowokować u niej tego smutnego powiązania. Jeśli ktokolwiek spróbowałby wykorzystać go przeciw bratu, cóż, musiałby się sprzeciwić. Przy całej swojej niechęci do tego, co robił Cillian, Caleb za nic w świecie nie zdradziłby niczego, co mogłoby doprowadzić do jego krzywdy.
Kiedy Caleb usłyszał sugestię gwałtu, zacisnął pięści aż białe kostki jego dłoni stały się jeszcze bielsze. Co za pierdolony degenerat i ścierwo - teraz żałował, że nie zdołał uczynić mu niczego więcej poza kilkoma sekundami strachu.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. Jeśli dzięki temu uratowałem ci życie, to chyba wystarczająca nagroda. - Uśmiechnął się ponuro, zsuwając wreszcie z gałęzi z typową wyłącznie duchom płynnością. - Tak, nieopodal mam grób. Choć, jeśli o to pytasz, nie przebywam jedynie na cmentarzu. Dolina Godryka jest moim... miejscem. - Rozumiał, co kobieta ma na myśli, gdyż sam postrzegał dawniej duchy w dokładnie tych samych kategoriach; poza Hogwartem często się przecież na nie nie natykano. - Coś stało ci się w kostkę? - zapytał z realnym niepokojem, żałując, że nie może złapać kobiety pod ramię i wspomóc jej w krótkiej drodze na najbliższą ławeczkę. Nawet zbliżać za bardzo się nie chciał, aby w tę chłodną zimę nie przysporzyć jej więcej dyskomfortu. - Mogę coś dla ciebie zrobić? Powiadomić kogoś bliskiego? - spytał z zastanowieniem.
Kiedy Caleb usłyszał sugestię gwałtu, zacisnął pięści aż białe kostki jego dłoni stały się jeszcze bielsze. Co za pierdolony degenerat i ścierwo - teraz żałował, że nie zdołał uczynić mu niczego więcej poza kilkoma sekundami strachu.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. Jeśli dzięki temu uratowałem ci życie, to chyba wystarczająca nagroda. - Uśmiechnął się ponuro, zsuwając wreszcie z gałęzi z typową wyłącznie duchom płynnością. - Tak, nieopodal mam grób. Choć, jeśli o to pytasz, nie przebywam jedynie na cmentarzu. Dolina Godryka jest moim... miejscem. - Rozumiał, co kobieta ma na myśli, gdyż sam postrzegał dawniej duchy w dokładnie tych samych kategoriach; poza Hogwartem często się przecież na nie nie natykano. - Coś stało ci się w kostkę? - zapytał z realnym niepokojem, żałując, że nie może złapać kobiety pod ramię i wspomóc jej w krótkiej drodze na najbliższą ławeczkę. Nawet zbliżać za bardzo się nie chciał, aby w tę chłodną zimę nie przysporzyć jej więcej dyskomfortu. - Mogę coś dla ciebie zrobić? Powiadomić kogoś bliskiego? - spytał z zastanowieniem.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Kościół z cmentarzem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka