Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Ulice
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulice
Dolina Godryka nie może poszczycić się dużą ilością ulic. Zaledwie jedno większe skrzyżowanie, kilka małych zaułków i jedna główna aleja przechodząca przez główny plac, łącząca wjazd i wyjazd z wioski. Wzdłuż niej, podobnie jak i przy innych, ciągną się rzędy domów, w większości zbudowanych z kamienia według starej mody. Stając na placyku i patrząc przed siebie można odnieść wrażenie, jakby cofnęło się o kilkaset lat. Na ulicach nie ma wielu samochodów, a od czasu do czasu potrafi pojawić się nawet wóz zaprzęgnięty w konie. Nocą nikłe światło dają elektryczne latarnie stylizowane na stare. Zaułki oddalające się jednak od głównej ulicy giną w mroku, który rozjaśnia jedynie odrobina blasku bijącego z okien stojących przy nich budynków.
Nigdy nie szalała za imprezami. Raczej znikała w swoim dość małym i dość stałym gronie, częściej pijąc wino w mieszkaniu, niż wychodząc poza nie. Nie lubiła wielkich tłumów i w sumie to wcale nie czuła się tu wybitnie bezpiecznie, szczególnie w związku z ostatnimi nasileniami politycznymi i sytuacją rodzeństwa Fortescue.
Starała się jednak za bardzo nie myśleć. Ostateczni będzie tam z Mattem, a całe wydarzenie ma bardzo pozytywny wydźwięk, prawda? Ubrała więc spódnicę typu tych, których prawie nigdy nie nosiła, o bardziej przyległym ołówkowym kroju, którą osobiście trochę poprzeszywała cekinami żeby była bardziej sylwestrowa i wesoła. Do tego żółta koszula, której kołnierzyk wystawał nad sweter, który może i trochę psuł jej image wesołej-elegancji, ale z drugiej strony za zimno było żeby bez niego chodzić. Poza tym starała się, żeby było jak najbardziej kolorowo, a ostatecznie jej szary płaszcz i tak wszystko troszkę przyćmiewał.
Szła między ludźmi, szczególnie obserwując przy tym tych co się jakoś szalenie poprzebierali, czasem witała się z kimś znajomym, a jednak jej żołądek ciągnął w jedno miejsce za czymś do jedzenia czego nie zrobiłaby osobiście.
I w sumie to w pierwszej chwili nie dostrzegła Matta, bo jej spojrzenie skupiło się na pasztecikach, do których powędrowała rześkim krokiem. Kiedy jednak zbliżyła się do stołu i po ów pasztecik sięgnęła, dostrzegła w końcu spojrzenie wbitych w siebie ślepi człowieka, który chyba poważnie nie czuje mrozu. Przegryzła idąc w jego kierunku i łyknąwszy smakołyk dała Mattowi buziaka w policzek.
- Boże jakie to jest pyszne. Czy jeśli nie odejdziemy stąd przez całą noc to cały przyszły rok będziemy jeść tylko smaczne rzeczy? Obiecuję nie tykać Fasolek.
Zaznaczyła w tym swoim marzeniu, zaraz znów spoglądając na stoły.
- Jak w pracy? - zagadnęła zaraz - I czemu na sto psidwaków są tu prawie tylko słodycze? - zamarudziła, zaraz jednak sięgając po kolejny pasztecik. Nie gotowała sobie dzisiaj kotleta węglowego specjalnie, żeby mieć miejsce na niespalone pyszności.
- Długo tu już jesteś?
Starała się jednak za bardzo nie myśleć. Ostateczni będzie tam z Mattem, a całe wydarzenie ma bardzo pozytywny wydźwięk, prawda? Ubrała więc spódnicę typu tych, których prawie nigdy nie nosiła, o bardziej przyległym ołówkowym kroju, którą osobiście trochę poprzeszywała cekinami żeby była bardziej sylwestrowa i wesoła. Do tego żółta koszula, której kołnierzyk wystawał nad sweter, który może i trochę psuł jej image wesołej-elegancji, ale z drugiej strony za zimno było żeby bez niego chodzić. Poza tym starała się, żeby było jak najbardziej kolorowo, a ostatecznie jej szary płaszcz i tak wszystko troszkę przyćmiewał.
Szła między ludźmi, szczególnie obserwując przy tym tych co się jakoś szalenie poprzebierali, czasem witała się z kimś znajomym, a jednak jej żołądek ciągnął w jedno miejsce za czymś do jedzenia czego nie zrobiłaby osobiście.
I w sumie to w pierwszej chwili nie dostrzegła Matta, bo jej spojrzenie skupiło się na pasztecikach, do których powędrowała rześkim krokiem. Kiedy jednak zbliżyła się do stołu i po ów pasztecik sięgnęła, dostrzegła w końcu spojrzenie wbitych w siebie ślepi człowieka, który chyba poważnie nie czuje mrozu. Przegryzła idąc w jego kierunku i łyknąwszy smakołyk dała Mattowi buziaka w policzek.
- Boże jakie to jest pyszne. Czy jeśli nie odejdziemy stąd przez całą noc to cały przyszły rok będziemy jeść tylko smaczne rzeczy? Obiecuję nie tykać Fasolek.
Zaznaczyła w tym swoim marzeniu, zaraz znów spoglądając na stoły.
- Jak w pracy? - zagadnęła zaraz - I czemu na sto psidwaków są tu prawie tylko słodycze? - zamarudziła, zaraz jednak sięgając po kolejny pasztecik. Nie gotowała sobie dzisiaj kotleta węglowego specjalnie, żeby mieć miejsce na niespalone pyszności.
- Długo tu już jesteś?
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Głośny, melodyjny śmiech zawtórował męskim tonom, które wyrwały się zza ust chłopaka stojącego tuż przy jasnowłosej pannie Lupin. Złapała się na tym, że nie pamiętała już, o czym rozmawiali jeszcze przed chwilą? To był ten pacjent z niebieskimi rogami na głowie i kurzym gdakaniem? A może o potyczkach dnia codziennego z zupełnie trywialnymi przeszkodami na drodze? Dzisiaj nie było czasu na zmartwienia, nie było czasu na lęk o swoje życie – nie tylko ze względu na otwarty teren, na którym się znajdowali. Dzisiaj chodziło tylko o celebrację tego jednego dnia w roku – chwili, gdy Stary Rok umiera, a z jego popiołów, niczym feniks, rodzi się Nowy Rok.
– Och, daj spokój, na pewno świetnie by ci poszło! Wiem, że to takie nowoczesne, ale… poprowadziłabym cię! Albo spróbowałabym. Zaufałbyś mi, prawda? To nic szalonego – uśmiechnęła się do niego szeroko, błyszcząc jasnymi tęczówkami zza opadających z wolna z nieba płatków śniegu.
Rodzice nakłaniali ją, by została w domu. Chcieli mieć na nią oko, paranoicznie sprawdzać, jak sobie radzi ze swoim życiem i czy jej serce wciąż bije dzielnie w klatce utworzonej z białych żeber. Oczywiście, że ich rozumiała – śmierć Betty nakazała państwu Lupin dbać o jedyną żyjącą córkę, by ta nie skończyła tak samo – ale wiedziała też, że potrafi o siebie zadbać, zna kilka zaklęć w razie przymusu podjęcia ucieczki, wiedziała, że musi na siebie uważać. Porozmawiała z nimi na spokojnie i choć wiedziała, że nie potrzebowała w gruncie rzeczy ich pozwolenia, chciała je usłyszeć. Gdy zatroskane „dobrze, ale uważaj na siebie” wypadło z ust ojca, ucieszona pobiegła do pokoju, by wybrać odpowiednią sukienkę. Chciała wyglądać dobrze. Chciała, by jego oczy skupiły się na niej, tylko na niej, kiedy dookoła będzie mnóstwo cudownie i barwnie wyglądających kobiet. Uśmiechała się czule na samą myśl, że może przyjdzie im ze sobą zatańczyć, może napiją się razem z kieliszków, spojrzą tak, jakby po opuszczeniu Doliny Godryka nie czekała na nich wojna. Kremowa sukienka, której dół składał się jak harmonijka i rozkładał podobnie przy każdym obrocie, usiadła razem z Idą na łóżku i razem zatonęły w marzeniach na jawie. Podobał jej się. Czy to źle? Czy fakt, że w naiwnej młodości nie oddawała całego czasu Mungowi, stawiał ją na linii frontu nieprzychylnych spojrzeń?
Przypomniała sobie o tym, kiedy z takim smutkiem na nią spojrzał. Jego uczucia prędko odbiły się w jej oczach, spływając na opadające z lekka rysy twarzy. Nie chciała jednak, żeby w tak ciepły, tak szczęśliwy wieczór stawał się przy niej osowiały. Postawiła sobie za punkt honoru, żeby jego policzki uginały się pod naporem radości, więc uśmiechnęła się do niego czule. Zaraz jednak na jej muśniętej czerwienią twarzy pojawiło się zaskoczenie, kiedy tak nagle wprowadził ją na parkiet. Splotła dłonie przy brodzie, patrząc z błyszczącymi oczami, jak skłania się przed nią z gracją godną szlachcica. Oddała mu się – pełni świadoma i wewnętrznie zachwycona obecnością jego ramion otaczających jej drobną sylwetkę.
– Nigdy – odparła, kryjąc pełen iskrzącej się ekscytacji uśmiech, marszcząc usta. To pewnie te kieliszki osuszone z szampana. To na pewno one pozwoliły jej na taką lekkość. – Ufam panu, panie Farley, i pozwolę się panu poprowadzić w tym jakże pięknym tańcu.
Oby nie żałował podjętej decyzji. Nie znała tempa, nie znała kroków - pewnie skończy z podeptanymi palcami.
– Och, daj spokój, na pewno świetnie by ci poszło! Wiem, że to takie nowoczesne, ale… poprowadziłabym cię! Albo spróbowałabym. Zaufałbyś mi, prawda? To nic szalonego – uśmiechnęła się do niego szeroko, błyszcząc jasnymi tęczówkami zza opadających z wolna z nieba płatków śniegu.
Rodzice nakłaniali ją, by została w domu. Chcieli mieć na nią oko, paranoicznie sprawdzać, jak sobie radzi ze swoim życiem i czy jej serce wciąż bije dzielnie w klatce utworzonej z białych żeber. Oczywiście, że ich rozumiała – śmierć Betty nakazała państwu Lupin dbać o jedyną żyjącą córkę, by ta nie skończyła tak samo – ale wiedziała też, że potrafi o siebie zadbać, zna kilka zaklęć w razie przymusu podjęcia ucieczki, wiedziała, że musi na siebie uważać. Porozmawiała z nimi na spokojnie i choć wiedziała, że nie potrzebowała w gruncie rzeczy ich pozwolenia, chciała je usłyszeć. Gdy zatroskane „dobrze, ale uważaj na siebie” wypadło z ust ojca, ucieszona pobiegła do pokoju, by wybrać odpowiednią sukienkę. Chciała wyglądać dobrze. Chciała, by jego oczy skupiły się na niej, tylko na niej, kiedy dookoła będzie mnóstwo cudownie i barwnie wyglądających kobiet. Uśmiechała się czule na samą myśl, że może przyjdzie im ze sobą zatańczyć, może napiją się razem z kieliszków, spojrzą tak, jakby po opuszczeniu Doliny Godryka nie czekała na nich wojna. Kremowa sukienka, której dół składał się jak harmonijka i rozkładał podobnie przy każdym obrocie, usiadła razem z Idą na łóżku i razem zatonęły w marzeniach na jawie. Podobał jej się. Czy to źle? Czy fakt, że w naiwnej młodości nie oddawała całego czasu Mungowi, stawiał ją na linii frontu nieprzychylnych spojrzeń?
Przypomniała sobie o tym, kiedy z takim smutkiem na nią spojrzał. Jego uczucia prędko odbiły się w jej oczach, spływając na opadające z lekka rysy twarzy. Nie chciała jednak, żeby w tak ciepły, tak szczęśliwy wieczór stawał się przy niej osowiały. Postawiła sobie za punkt honoru, żeby jego policzki uginały się pod naporem radości, więc uśmiechnęła się do niego czule. Zaraz jednak na jej muśniętej czerwienią twarzy pojawiło się zaskoczenie, kiedy tak nagle wprowadził ją na parkiet. Splotła dłonie przy brodzie, patrząc z błyszczącymi oczami, jak skłania się przed nią z gracją godną szlachcica. Oddała mu się – pełni świadoma i wewnętrznie zachwycona obecnością jego ramion otaczających jej drobną sylwetkę.
– Nigdy – odparła, kryjąc pełen iskrzącej się ekscytacji uśmiech, marszcząc usta. To pewnie te kieliszki osuszone z szampana. To na pewno one pozwoliły jej na taką lekkość. – Ufam panu, panie Farley, i pozwolę się panu poprowadzić w tym jakże pięknym tańcu.
Oby nie żałował podjętej decyzji. Nie znała tempa, nie znała kroków - pewnie skończy z podeptanymi palcami.
breathe
then begin again
then begin again
To w jaki sposób Ida uśmiechała się do niego mogłoby stanowić materiał na poematy. Nie, nie jeden - przynajmniej kilka, a może nawet cały tomik. Robiła z nim to, czego dawno nikt nie był w stanie w nim wywołać: cały otaczający go świat stawał się znów muzyką. Dostrzegał ją w ruchu przechodzących ulicami ludzi, tupocie ich nóg, brzęczeniu stukanych o siebie kieliszków, pogłosie okrzyków i zawołań. Cały świat przybrał kształt instrumentu, który wydawał się być nastrojony tylko dla uszu Alexandra. Być może to właśnie to sprawiło, że Farley nie zastanawiał się zbyt długo nad zaciągnięciem Idy na parkiet wtedy, kiedy mu to najbardziej pasowało. Teraz jednak lekko spąsowiał - stojąc z nią w ramionach dopiero po fakcie uświadomił sobie, jak zuchwałe było to posunięcie. Uśmiech wciąż jednak wyglądał zza przygryzionych lekko warg, które odrobinę zwlekały z wytłumaczeniem pannie Lupin kroków. Lecz takty umykały nieubłaganie, toteż musiał przyjąć na siebie ciężar jej bezgranicznego zaufania i po A powiedzieć również B.
- To bardzo proste - zaczął, naprędce rozglądając się, czy nikogo nie ma za blisko - nie chciał w końcu na kogoś wpaść, kiedy całkiem zatraci się w jej roziskrzonych oczach. - Ale najpierw prawidłowa pozycja wyjściowa - oznajmił i ujmując Idę za lewy nadgarstek umieścił sobie jej dłoń na ramieniu, samemu delikatnie kładąc palce na skrytej pod paltem łopatce czarownicy. - Taniec składa się z trzech kroków: do przodu, w bok oraz dostawienia - powiedział, zerkając na nią z nieukrywaną radością. - Kiedy ja przesuwam się do przodu zaczynając moją lewą stopą, stawiając ją od pięty - jak powiedział, tak zrobił, delikatnie dotykając obcasem swoich czarnych, wyjściowych butów jednego z jasnych trzewiczków wyglądających spod sukienki w kremowym kolorze - ty przesuwasz się do tyłu, zaczynając od palców prawej. Jesteśmy mniej-więcej lustrzanymi odbiciami - objaśnił, nie będąc w stanie pohamować szerokiego uśmiechu, który po ostatnim zdaniu rozjaśnił jego twarz. Serce Alexandra podskoczyło z nerwowej radości, która z "niewyjaśnionych" przyczyn wręcz rozpierała go od środka. - Więc kiedy ja przesunę prawą stopę w prawo, zaczynając od podeszwy i unosząc się lekko do góry... - urwał, rozpoczynając drugi krok - ty zaczniesz unoszenie od lewej - dokończył, znów przesuwając się z Idą o kawałek. - I dostaw drugą nogę, opadając. To właściwie wszystko, przy czym krok do przodu zamieniany jest z krokiem do tyłu. Więc kiedy ja idę do tyłu palcami lewej stopy, ty piętą prawej - objaśnił naprędce ostatnią z podstawowych wariacji kroków. Może nie był najzdolniejszym z tancerzy - ciężko o to było, kiedy miało się tyle wzrostu, co wyrośnięty Alexander - jednak zwoje zdecydowanie zdążył na sabatach odtańczyć, żeby mieć dość wprawy w takich sprawach. - I reszta zostaje tak samo - powiedział, a jego uśmiech stracił na zapalczywości, zamiast tego przyoblekając się w chłopięcą czułość. - Ale nie przejmuj się tym, poprowadzę cię - powiedział bardzo cicho i zaczęli z wolna wirować po parkiecie, wciąż bardzo ostrożnie. Alexander jednak nawet nie rozglądał się dookoła, cały czas błądząc spojrzeniem po Idzie, która przyuczała swoje stopy do całkiem nowych ruchów. Cały czas asekurował pannę Lupin i w miarę swoich możliwości nie pozwalał na to, by jej nieznajomość tańca nachalnie rzucała się w oczy Przez moment świat mógł dla niego nie istnieć - tak samo mało ważne było to, kiedy niechcący deptała po jego palcach.
- To bardzo proste - zaczął, naprędce rozglądając się, czy nikogo nie ma za blisko - nie chciał w końcu na kogoś wpaść, kiedy całkiem zatraci się w jej roziskrzonych oczach. - Ale najpierw prawidłowa pozycja wyjściowa - oznajmił i ujmując Idę za lewy nadgarstek umieścił sobie jej dłoń na ramieniu, samemu delikatnie kładąc palce na skrytej pod paltem łopatce czarownicy. - Taniec składa się z trzech kroków: do przodu, w bok oraz dostawienia - powiedział, zerkając na nią z nieukrywaną radością. - Kiedy ja przesuwam się do przodu zaczynając moją lewą stopą, stawiając ją od pięty - jak powiedział, tak zrobił, delikatnie dotykając obcasem swoich czarnych, wyjściowych butów jednego z jasnych trzewiczków wyglądających spod sukienki w kremowym kolorze - ty przesuwasz się do tyłu, zaczynając od palców prawej. Jesteśmy mniej-więcej lustrzanymi odbiciami - objaśnił, nie będąc w stanie pohamować szerokiego uśmiechu, który po ostatnim zdaniu rozjaśnił jego twarz. Serce Alexandra podskoczyło z nerwowej radości, która z "niewyjaśnionych" przyczyn wręcz rozpierała go od środka. - Więc kiedy ja przesunę prawą stopę w prawo, zaczynając od podeszwy i unosząc się lekko do góry... - urwał, rozpoczynając drugi krok - ty zaczniesz unoszenie od lewej - dokończył, znów przesuwając się z Idą o kawałek. - I dostaw drugą nogę, opadając. To właściwie wszystko, przy czym krok do przodu zamieniany jest z krokiem do tyłu. Więc kiedy ja idę do tyłu palcami lewej stopy, ty piętą prawej - objaśnił naprędce ostatnią z podstawowych wariacji kroków. Może nie był najzdolniejszym z tancerzy - ciężko o to było, kiedy miało się tyle wzrostu, co wyrośnięty Alexander - jednak zwoje zdecydowanie zdążył na sabatach odtańczyć, żeby mieć dość wprawy w takich sprawach. - I reszta zostaje tak samo - powiedział, a jego uśmiech stracił na zapalczywości, zamiast tego przyoblekając się w chłopięcą czułość. - Ale nie przejmuj się tym, poprowadzę cię - powiedział bardzo cicho i zaczęli z wolna wirować po parkiecie, wciąż bardzo ostrożnie. Alexander jednak nawet nie rozglądał się dookoła, cały czas błądząc spojrzeniem po Idzie, która przyuczała swoje stopy do całkiem nowych ruchów. Cały czas asekurował pannę Lupin i w miarę swoich możliwości nie pozwalał na to, by jej nieznajomość tańca nachalnie rzucała się w oczy Przez moment świat mógł dla niego nie istnieć - tak samo mało ważne było to, kiedy niechcący deptała po jego palcach.
Lubiła tańczyć, lubiła, gdy spódnica wirowała w rytm muzyki, barwnie przyzdabiając jej otoczenie. Lubiła czuć zmęczenie piekące w łydkach i bokach, gdy porywał ją swing. To było w pewien sposób uwalniające, rozpraszało skołatane myśli, dawało odpocząć od codziennych obowiązków i pogłębianej wciąż nauki w szpitalu św. Munga. Choć wiedziała, co znaczą obowiązek i odpowiedzialność, chciała być młoda i cieszyć się tym, co mogła jeszcze przeżyć. Tyle przecież bodźców było do doświadczenia, tyle zapachów do pochwycenia, tyle promieni słońca do złapania. Alexander swoją obecnością pokazywał jej, że powinna sięgać po to, co wciąż pozostawało do odkrycia. Zwłaszcza w sferze emocjonalnej, którą budowało się wytrwale przez lata. Drobne miłostki, dziecięce i platoniczne, zdarzały jej się w Hogwarcie niemal nagminnie, mijały szybko, niepostrzeżenie, ale z każdą uświadamiała sobie, jak bardzo chciałaby kiedyś przeżyć coś wielkiego. Coś tak gorącego, że mogłoby topić lód. Uczucie czytane w książkach i opowiadane przez rodziców. Prawdziwą miłość prosto z bajek.
Kiedy patrzyli na siebie, a Alexander usiłował w prosty sposób przekazać jej wszystko, co powinna wiedzieć na początek o walcu angielskim, zastanawiała się, czy to już. Czy te uśmiechy i spojrzenia – czy to objawy zakochania? Zauroczenia? Sceneria była podoba – romantyczna muzyka, taniec, rozgwieżdżone niebo. To wszystko sprawiało, że zaczynała wierzyć w tę miłość, zupełnie nie pozwalając dotrzeć do siebie zdroworozsądkowym myślom o tym, że jej serce może się roztrzaskać na drobniutkie fragmenty. Nie, nie teraz.
– Tak? – spytała, nie szczędząc mu uśmiechu, nie szczędząc błysku w szklistych od mrozu tęczówkach. Bez wahania pozwoliła mu się objąć i prowadzić w tańcu. Z czubków swoich butów uciekała wzrokiem do jego oczu, błądząc w nich bez opamiętania. Patrzył na nią, tylko na nią. Chwilo, trwaj. Pierwsze jej kroki były bardzo ostrożne. Czekała, aż da jej znak, a potem uważnie cofała stopę lub odstawiała ją w bok, próbując podążyć za rytmem nie tylko muzyki, ale przede wszystkim kroków Alexa. Pomylić kolejność wymaganych ruchów nie było trudno. Pierwsze i kolejne dwa błędy opatrzyła śmiechem i mocniejszym objęciem dłoni chłopaka. – Przepraszam! Przysięgam, że tańca uczę się raz-dwa. Wydawałoby takie proste, kiedy o tym mówisz, a wcale nie jest! – skrzywiła się z rozbawieniem, kiedy przy kolejnym kroku jego butom, wypolerowanym i zadbanym, znów się oberwało. Ale za chwilę jej gesty zaczynały nabierać delikatnej płynności. Raz patrzyła na rozpromienioną twarz Alexandra, zaraz zerkając pod nogi, sprawdzając, czy jej ciało podejmuje właściwe decyzje. – Podoba mi się to porównanie – powiedziała, wciąż czując, jak na jej jasnej twarzy zbiera się krew, jak serce nabiera pędu, rozgrzewając trzewia pod mandarynkowym płaszczem. – Że jesteśmy lustrzanymi odbiciami. – uśmiech nieco opadł, mniej było w nim już czystej radości, a nieco więcej pewnej melancholii. Ta szybko jednak zniknęła, kiedy Ida znów pomyliła kroki i wpadła nosem wprost na tors Alexandra, psując całą tę misterną konstrukcję, którą udało im się zbudować. – Ach! – zawołała z cichym śmiechem, wracając do odpowiedniej postawy. – Jeszcze raz. Już umiem – poprawiła uścisk na jego ramieniu, spojrzała na jego oczy, na spierzchnięte usta, na zaczerwienione policzki i nos. – Zatańcz ze mną jeszcze raz.
Kiedy patrzyli na siebie, a Alexander usiłował w prosty sposób przekazać jej wszystko, co powinna wiedzieć na początek o walcu angielskim, zastanawiała się, czy to już. Czy te uśmiechy i spojrzenia – czy to objawy zakochania? Zauroczenia? Sceneria była podoba – romantyczna muzyka, taniec, rozgwieżdżone niebo. To wszystko sprawiało, że zaczynała wierzyć w tę miłość, zupełnie nie pozwalając dotrzeć do siebie zdroworozsądkowym myślom o tym, że jej serce może się roztrzaskać na drobniutkie fragmenty. Nie, nie teraz.
– Tak? – spytała, nie szczędząc mu uśmiechu, nie szczędząc błysku w szklistych od mrozu tęczówkach. Bez wahania pozwoliła mu się objąć i prowadzić w tańcu. Z czubków swoich butów uciekała wzrokiem do jego oczu, błądząc w nich bez opamiętania. Patrzył na nią, tylko na nią. Chwilo, trwaj. Pierwsze jej kroki były bardzo ostrożne. Czekała, aż da jej znak, a potem uważnie cofała stopę lub odstawiała ją w bok, próbując podążyć za rytmem nie tylko muzyki, ale przede wszystkim kroków Alexa. Pomylić kolejność wymaganych ruchów nie było trudno. Pierwsze i kolejne dwa błędy opatrzyła śmiechem i mocniejszym objęciem dłoni chłopaka. – Przepraszam! Przysięgam, że tańca uczę się raz-dwa. Wydawałoby takie proste, kiedy o tym mówisz, a wcale nie jest! – skrzywiła się z rozbawieniem, kiedy przy kolejnym kroku jego butom, wypolerowanym i zadbanym, znów się oberwało. Ale za chwilę jej gesty zaczynały nabierać delikatnej płynności. Raz patrzyła na rozpromienioną twarz Alexandra, zaraz zerkając pod nogi, sprawdzając, czy jej ciało podejmuje właściwe decyzje. – Podoba mi się to porównanie – powiedziała, wciąż czując, jak na jej jasnej twarzy zbiera się krew, jak serce nabiera pędu, rozgrzewając trzewia pod mandarynkowym płaszczem. – Że jesteśmy lustrzanymi odbiciami. – uśmiech nieco opadł, mniej było w nim już czystej radości, a nieco więcej pewnej melancholii. Ta szybko jednak zniknęła, kiedy Ida znów pomyliła kroki i wpadła nosem wprost na tors Alexandra, psując całą tę misterną konstrukcję, którą udało im się zbudować. – Ach! – zawołała z cichym śmiechem, wracając do odpowiedniej postawy. – Jeszcze raz. Już umiem – poprawiła uścisk na jego ramieniu, spojrzała na jego oczy, na spierzchnięte usta, na zaczerwienione policzki i nos. – Zatańcz ze mną jeszcze raz.
breathe
then begin again
then begin again
Alexander uśmiechnął się entuzjastycznie, kiwając głową.
- Tak, tak! - odparł i zaśmiał się cicho, nie do końca wierząc w to, że w ogóle znalazł się w takiej sytuacji. Z czyjego życia, albo z jakiej bajki ukradł ten moment? Wciągnął szybciej powietrze, ledwo powstrzymując się przed tymi myślami: one zaprowadzą go tylko prosto do szarej codzienności, a ten wieczór był bynajmniej niecodzienny i nie monochromatyczny. Długo zastanawiał się nad tym, czy zaprosić Idę na zabawę i jakie mogło mieć to konsekwencje. Jednak im więcej czasu z nią spędzał, tak rósł jego apetyt na jej towarzystwo. Coraz częściej zaglądał na piętro wypadków przedmiotowych, a to raz zaczepiając ją i przeszkadzając w pracy, a to dla odmiany pomagając jej z niektórymi pacjentami. Bardzo lubił wspólne przerwy, które dzięki jego sporadycznym urywaniu się z magipsychiatrii - w końcu robił z tego specjalizację, którą traktował bardzo poważnie - zyskiwały parę dodatkowych minut. Mogła mówić mu o czymkolwiek, a on i tak zawsze był zainteresowany, nawet jeżeli miał zły dzień i parszywy humor to panna Lupin potrafiła sprawić, żeby w Alexandrze pojawiła się wola wykrzesania z siebie iskry, która dogasała już od bardzo, bardzo dawna. Teraz czytał z jej oczu, kroków i uśmiechów, mniej i bardziej wprawnych tanecznych ruchów. Zaśmiał się ponownie, kiedy przejętym głosem przepraszała go i zapewniała, że już, zaraz, za momencik wszystko będzie idealnie. Tylko że...
- Już jest idealnie - skończył myśl na głos. Bo nie przeszkadzały mu pobrudzone buty czy nawet podeptane palce. Sam przecież wciąż lekko utykał na jedną nogę, zresztą nie interesowało go jak tańczyli. Zbyt zachłannie zatapiał się w świadomości, że w ogóle razem tańczą, że los raczył im zesłać ten jeden moment błogiego spokoju. A kiedy Ida podchwyciła jego porównanie, na moment jego klatka piersiowa zamarła, wstrzymując powietrze w płucach dłużej, niż to było konieczne. Milczał na to, jednak jego oczy mówiły więcej niż potrafiłby wyrazić słowami. Chłonął uchem każdą nutę jej głosu, słów i śmiechu, które grały pierwsze skrzypce w symfonii, którą właśnie wygrywał dla niego świat, zachwycając się każdą sekundą tego, gdy jej twarz schowała się w jego płaszczu. Jej prośba o kolejny taniec, tak żywiołowa i wręcz dziecięco entuzjastyczna mogła w tej sytuacji spotkać się z tylko jedną odpowiedzią.
- Zawsze - powiedział, oddech gubiąc między żebrami, a spojrzenie w jej oczach; i ponownie wprawił ich ciała w ruch, wirując na parkiecie równo w rytm muzyki, a co dwa w bieg jego zatopionego w uczuciu serca. Zabawne - właśnie wtedy pomyślał, że to mogłoby być jedyne, co byłby w stanie jej oddać. Duszę bowiem ofiarował Zakonowi.
Myśl ta zatrzymała go w miejscu, idealnie zgrywając się z momentem, w którym zespół przestał grać i zmienił piosenkę na coś żywszego. Alexander stał przez moment nieruchomo, patrząc się na zwróconą ku niemu twarz Idy. Uśmiechnął się przepraszająco, a jego dłoń na jej łopatce drgnęła, nie zmieniając jednak położenia.
- Obawiam się, że nasz taniec został właśnie przerwany ordynarną zmianą muzyki - oznajmił, a w jego tonie zabrzmiała nuta zawodu. Oczy zabłądziły niebezpiecznie w kierunku ust panny Lupin, zaczerwienionych od przygryzania ich w czasie skupienia na tańcu i... wtedy właśnie jego głowę przemknęła myśl - nie, pokusa. Był taki młody, tak pozbawiony ciepła, którego potrzebował do życia. Ich złączone ręce opadły w końcu, a Alexander nie mogąc oprzeć się nagłemu zrywowi serca, zajrzał wprost w niebieskozielone oczy. Oczy, które przywodziły mu na myśl tafle czystego stawu skrytego wśród leśnych ostępów, słonecznego, letniego dnia; stawu, na którego powierzchni błękit nieba splatał się z soczystą zielenią liści, dając początek barwie, która w tej chwili wypełniała całą jego świadomość.
Nie zauważył nawet kiedy jego palce, do tej pory tkwiące na pomarańczowej wełnie płaszczyka przesunęły się ku zarumienionemu policzkowi dziewczyny, dotykając go tak delikatnie jakby chłopak obawiał się, że może zniknąć pod jego opuszkami jak mydlana bańka.
- Ida, czy mogę... - zaczął, ale urwał nagle. A serce biło mu tak, tak szybko.
- Tak, tak! - odparł i zaśmiał się cicho, nie do końca wierząc w to, że w ogóle znalazł się w takiej sytuacji. Z czyjego życia, albo z jakiej bajki ukradł ten moment? Wciągnął szybciej powietrze, ledwo powstrzymując się przed tymi myślami: one zaprowadzą go tylko prosto do szarej codzienności, a ten wieczór był bynajmniej niecodzienny i nie monochromatyczny. Długo zastanawiał się nad tym, czy zaprosić Idę na zabawę i jakie mogło mieć to konsekwencje. Jednak im więcej czasu z nią spędzał, tak rósł jego apetyt na jej towarzystwo. Coraz częściej zaglądał na piętro wypadków przedmiotowych, a to raz zaczepiając ją i przeszkadzając w pracy, a to dla odmiany pomagając jej z niektórymi pacjentami. Bardzo lubił wspólne przerwy, które dzięki jego sporadycznym urywaniu się z magipsychiatrii - w końcu robił z tego specjalizację, którą traktował bardzo poważnie - zyskiwały parę dodatkowych minut. Mogła mówić mu o czymkolwiek, a on i tak zawsze był zainteresowany, nawet jeżeli miał zły dzień i parszywy humor to panna Lupin potrafiła sprawić, żeby w Alexandrze pojawiła się wola wykrzesania z siebie iskry, która dogasała już od bardzo, bardzo dawna. Teraz czytał z jej oczu, kroków i uśmiechów, mniej i bardziej wprawnych tanecznych ruchów. Zaśmiał się ponownie, kiedy przejętym głosem przepraszała go i zapewniała, że już, zaraz, za momencik wszystko będzie idealnie. Tylko że...
- Już jest idealnie - skończył myśl na głos. Bo nie przeszkadzały mu pobrudzone buty czy nawet podeptane palce. Sam przecież wciąż lekko utykał na jedną nogę, zresztą nie interesowało go jak tańczyli. Zbyt zachłannie zatapiał się w świadomości, że w ogóle razem tańczą, że los raczył im zesłać ten jeden moment błogiego spokoju. A kiedy Ida podchwyciła jego porównanie, na moment jego klatka piersiowa zamarła, wstrzymując powietrze w płucach dłużej, niż to było konieczne. Milczał na to, jednak jego oczy mówiły więcej niż potrafiłby wyrazić słowami. Chłonął uchem każdą nutę jej głosu, słów i śmiechu, które grały pierwsze skrzypce w symfonii, którą właśnie wygrywał dla niego świat, zachwycając się każdą sekundą tego, gdy jej twarz schowała się w jego płaszczu. Jej prośba o kolejny taniec, tak żywiołowa i wręcz dziecięco entuzjastyczna mogła w tej sytuacji spotkać się z tylko jedną odpowiedzią.
- Zawsze - powiedział, oddech gubiąc między żebrami, a spojrzenie w jej oczach; i ponownie wprawił ich ciała w ruch, wirując na parkiecie równo w rytm muzyki, a co dwa w bieg jego zatopionego w uczuciu serca. Zabawne - właśnie wtedy pomyślał, że to mogłoby być jedyne, co byłby w stanie jej oddać. Duszę bowiem ofiarował Zakonowi.
Myśl ta zatrzymała go w miejscu, idealnie zgrywając się z momentem, w którym zespół przestał grać i zmienił piosenkę na coś żywszego. Alexander stał przez moment nieruchomo, patrząc się na zwróconą ku niemu twarz Idy. Uśmiechnął się przepraszająco, a jego dłoń na jej łopatce drgnęła, nie zmieniając jednak położenia.
- Obawiam się, że nasz taniec został właśnie przerwany ordynarną zmianą muzyki - oznajmił, a w jego tonie zabrzmiała nuta zawodu. Oczy zabłądziły niebezpiecznie w kierunku ust panny Lupin, zaczerwienionych od przygryzania ich w czasie skupienia na tańcu i... wtedy właśnie jego głowę przemknęła myśl - nie, pokusa. Był taki młody, tak pozbawiony ciepła, którego potrzebował do życia. Ich złączone ręce opadły w końcu, a Alexander nie mogąc oprzeć się nagłemu zrywowi serca, zajrzał wprost w niebieskozielone oczy. Oczy, które przywodziły mu na myśl tafle czystego stawu skrytego wśród leśnych ostępów, słonecznego, letniego dnia; stawu, na którego powierzchni błękit nieba splatał się z soczystą zielenią liści, dając początek barwie, która w tej chwili wypełniała całą jego świadomość.
Nie zauważył nawet kiedy jego palce, do tej pory tkwiące na pomarańczowej wełnie płaszczyka przesunęły się ku zarumienionemu policzkowi dziewczyny, dotykając go tak delikatnie jakby chłopak obawiał się, że może zniknąć pod jego opuszkami jak mydlana bańka.
- Ida, czy mogę... - zaczął, ale urwał nagle. A serce biło mu tak, tak szybko.
Czuł się przy Hani swobodnie właśnie dlatego, że oboje nie lubili dzielić się własnymi trudami i słabościami, że dzięki temu oboje nie wnikali nawzajem w swoje życie. Gdy pomagał jej nosić skrzynie (nie wygłupiaj się z magią, chcesz sprowadzić tutaj pioruny zwykłym Accio?) czuł się jak normalny mężczyzna, kolega, przyjaciel. Chociaż cały kontekst ich przyjacielskich spotkań i wzajemnej pomocy znajdował się przecież w nienormalnym, opętanym anomaliami świecie. Szalona burza przemieniała proste zaklęcia w pioruny i utrudniała drogę do domu - naturalnym wydawało się przeczekanie wyjątkowo zimnego wieczoru w sklepie miotlarskim, zaproponowanie fizycznej pomocy przy rozładunku, wypicie herbaty. Paradoksalnie, dzięki tej dyskrecji panny Wright, Michael najprędzej właśnie Hani opowiedziałby o swoich zmaganiach - o tym, że musi kombinować, gdzie spędzić następną pełnię, że tojad robi się coraz droższy, że nie wie co ze sobą zrobi jeśli za mugolskie korzenie wyrzucą go z pracy. Ale do tej pory trwali razem w zaskakującej normalności, pomimo szalejącego w atmosferze chaosu. A teraz świat wracał do normy i Michael z zaskoczeniem uświadomił sobie, że nie wie, co to oznacza dla ich spotkań. Przecież Hannah podniesie teraz każde cięższe pudło za sprawą magii, a on będzie mógł się teleportować do domu prosto z Ministerstwa...
Ale usiłował o tym nie myśleć, podobnie jak o jej uroczo rumianych policzkach. Nie wypadało. Zamiast tego, skupił się na rozmowie i próbach utrzymania rytmu w tańcu.
Na tym, że niechcący wygadał ministerialną tajemnicę - której nie dało się utrzymać w sekrecie przed aurorami, ale która nie ujrzała jeszcze światła dziennego. Choć to pewnie kwestia czasu, Mike miał nadzieję, że zaraz po Sylwestrze sprawę opisze Prorok Codzienny.
-Bones...aresztowano ją, wczoraj. A potem... podobno znaleziono martwą, na sznurze. - wyszeptał ledwo słyszalnie. Hannah dojrzała drzemiący w jego oczach gniew - najchętniej rozszarpałby wszystkich odpowiedzialnych za śmierć szefowej Biura Aurorów, w tej chwili nie zaalarmował go nawet zwierzęcy instynkt tej myśli. Nie mógł powiedzieć Hannah za dużo, bo część faktów tyczyła się zainicjowanej przez Bones konspiracji pracowników Ministerstwa, ale oczywistym było, że nie wierzył w samobójstwo. Znał Edith, nigdy nie poddałaby się ot tak. Szczególnie teraz, gdy nakazała wszystkim zdwojone wysiłki w walce z przestępczością. Jego zdaniem dosłownie oddała życie w imię prawa - zajmując w celi miejsce przestępcy, którego do niej doprowadziła. Musieli kontynynuować jej misję, ich misję, ale kto im teraz będzie przewodził?
Spuścił wzrok. Wolna muzyka wydawała się teraz jak najbardziej odpowiednia. przyzwyczaił się do bliskości Hannah, melodia przestała go peszyć, a szybszy rytm wydawałby się nie na miejscu do tak poważnych tematów.
-Mhm. - podsumował wywód Hani na temat lodziarni skromnym pomrukiem, bo wciąż nie uporządkował sobie w głowie tych wydarzeń. Gazeta obwołała go bohaterem, ale sam czuł się po prostu kimś, kto nie powstrzymał pożaru.
-Znasz dobrze Floreana? - spytał, ciekaw, czy biznesmeni z Pokątnej trzymają się razem. Może powinni, biorąc pod uwagę te niebezpieczne czasy. Sam oczywiście kojarzył sympatycznego wytwórcę lodów, ale poznał go bliżej dopiero w więziennej celi.
-Tak, ten. - potwierdził. Może i przyjrzałby się bardziej mimice Hani i wyłapał odbijające się na jej twarzy uczucia, ale dziewczyna skutecznie go rozkojarzyła. Dawno nie tańczył wolnego, zapomniał, że jest się wtedy tak... blisko siebie. Poza tym, wspomnienie rodziny Percivala przypomniało mu o innej nieodpowiedniej przyjacielskiej pogawędce, o grudniowym spotkaniu z lady Avery. Bardzo nie podobało mu się, żeNott Blake spoufalał się w celi z Rosierem, ale przemilczał uwagę brunetki. W sumie nie znał ich wcześniejszej relacji, a sam też potrafił się znaleźć w nieodpowiednim miejscu i towarzystwie. Nie znaczyło to oczywiście, że uwierzył w słowa Mathieu. Podobnie jak Hannah, uważał go za kłamcę, ale brak dowodów na jego winę wzbudzał w Tonksie tylko gorzkie poczucie bezsilności. Rosier wymknął im się jako ktoś "niewinny", podobnie jak przestępca złapany przez Bones. Zamiast roztrząsać te porażki, musiał przyłożyć się do śledztw, na które miał jakiś wpływ.
Niespodziewanie, zmienili temat na przyjemniejszy. Zaledwie kilka minut temu myślał o tym, jak zmiana pogody wpłynie na ich spotkania. Tymczasem Hannah właśnie uprzedziła jego niezwerbalizowane wątpliwości. Uśmiechnął się ciepło, nieco zaskoczony działaniem kobiecej intuicji.
-Chętnie wpadnę po pracy. Tuż po Nowym Roku i tak nikomu nie będzie chciało się siedzieć długo w biurze - a co dopiero mężczyźnie umierającemu na katar -więc może w poniedziałek zerwę się wcześniej. - zaanonsował się, konkretnie, jak to on. Może powinien skołować ten rum? Ministerstwo nadal płaciło mu całkiem nieźle, a pamiętał mgliście (choć może lepiej od samej Hannah), że Hania wciąż ma chyba długi do spłacenia. -Chyba mam rum gdzieś w domu. - skłamał gładko, zresztą może tkwiło w tym ziarno prawdy. Jak na starego kawalera przystało, od dawna nie sprzątał we własnej spiżarni.
-Po prostu... się martwię. - wyjaśnił, nieco onieśmielony przenikliwym spojrzeniem Hani. Czy powinien mieć powód, aby martwić się o tych, na których mu zależało?
-I mam dość bezczynności, Hannah. - dodał ciszej, bardziej szczerze. Zaszyty w swojej chatce, o wszystkim dowiadywał się ostatnio za późno - o śmierci mamy, odciętej nodze Justine i wyłupanym oku Hani (chyba wciąż chciał wierzyć, że to akurat naprawdę był wypadek przy pracy), działalności rodzeństwa w Zakonie... Miał dość, dość stania z boku. Jeśli ktokolwiek miał się poświęcać, to powinni to być tacyludzie likantropi jak on, nie mający nic do stracenia - a nie czyjeś młodsze siostry.
Ale usiłował o tym nie myśleć, podobnie jak o jej uroczo rumianych policzkach. Nie wypadało. Zamiast tego, skupił się na rozmowie i próbach utrzymania rytmu w tańcu.
Na tym, że niechcący wygadał ministerialną tajemnicę - której nie dało się utrzymać w sekrecie przed aurorami, ale która nie ujrzała jeszcze światła dziennego. Choć to pewnie kwestia czasu, Mike miał nadzieję, że zaraz po Sylwestrze sprawę opisze Prorok Codzienny.
-Bones...aresztowano ją, wczoraj. A potem... podobno znaleziono martwą, na sznurze. - wyszeptał ledwo słyszalnie. Hannah dojrzała drzemiący w jego oczach gniew - najchętniej rozszarpałby wszystkich odpowiedzialnych za śmierć szefowej Biura Aurorów, w tej chwili nie zaalarmował go nawet zwierzęcy instynkt tej myśli. Nie mógł powiedzieć Hannah za dużo, bo część faktów tyczyła się zainicjowanej przez Bones konspiracji pracowników Ministerstwa, ale oczywistym było, że nie wierzył w samobójstwo. Znał Edith, nigdy nie poddałaby się ot tak. Szczególnie teraz, gdy nakazała wszystkim zdwojone wysiłki w walce z przestępczością. Jego zdaniem dosłownie oddała życie w imię prawa - zajmując w celi miejsce przestępcy, którego do niej doprowadziła. Musieli kontynynuować jej misję, ich misję, ale kto im teraz będzie przewodził?
Spuścił wzrok. Wolna muzyka wydawała się teraz jak najbardziej odpowiednia. przyzwyczaił się do bliskości Hannah, melodia przestała go peszyć, a szybszy rytm wydawałby się nie na miejscu do tak poważnych tematów.
-Mhm. - podsumował wywód Hani na temat lodziarni skromnym pomrukiem, bo wciąż nie uporządkował sobie w głowie tych wydarzeń. Gazeta obwołała go bohaterem, ale sam czuł się po prostu kimś, kto nie powstrzymał pożaru.
-Znasz dobrze Floreana? - spytał, ciekaw, czy biznesmeni z Pokątnej trzymają się razem. Może powinni, biorąc pod uwagę te niebezpieczne czasy. Sam oczywiście kojarzył sympatycznego wytwórcę lodów, ale poznał go bliżej dopiero w więziennej celi.
-Tak, ten. - potwierdził. Może i przyjrzałby się bardziej mimice Hani i wyłapał odbijające się na jej twarzy uczucia, ale dziewczyna skutecznie go rozkojarzyła. Dawno nie tańczył wolnego, zapomniał, że jest się wtedy tak... blisko siebie. Poza tym, wspomnienie rodziny Percivala przypomniało mu o innej nieodpowiedniej przyjacielskiej pogawędce, o grudniowym spotkaniu z lady Avery. Bardzo nie podobało mu się, że
Niespodziewanie, zmienili temat na przyjemniejszy. Zaledwie kilka minut temu myślał o tym, jak zmiana pogody wpłynie na ich spotkania. Tymczasem Hannah właśnie uprzedziła jego niezwerbalizowane wątpliwości. Uśmiechnął się ciepło, nieco zaskoczony działaniem kobiecej intuicji.
-Chętnie wpadnę po pracy. Tuż po Nowym Roku i tak nikomu nie będzie chciało się siedzieć długo w biurze - a co dopiero mężczyźnie umierającemu na katar -więc może w poniedziałek zerwę się wcześniej. - zaanonsował się, konkretnie, jak to on. Może powinien skołować ten rum? Ministerstwo nadal płaciło mu całkiem nieźle, a pamiętał mgliście (choć może lepiej od samej Hannah), że Hania wciąż ma chyba długi do spłacenia. -Chyba mam rum gdzieś w domu. - skłamał gładko, zresztą może tkwiło w tym ziarno prawdy. Jak na starego kawalera przystało, od dawna nie sprzątał we własnej spiżarni.
-Po prostu... się martwię. - wyjaśnił, nieco onieśmielony przenikliwym spojrzeniem Hani. Czy powinien mieć powód, aby martwić się o tych, na których mu zależało?
-I mam dość bezczynności, Hannah. - dodał ciszej, bardziej szczerze. Zaszyty w swojej chatce, o wszystkim dowiadywał się ostatnio za późno - o śmierci mamy, odciętej nodze Justine i wyłupanym oku Hani (chyba wciąż chciał wierzyć, że to akurat naprawdę był wypadek przy pracy), działalności rodzeństwa w Zakonie... Miał dość, dość stania z boku. Jeśli ktokolwiek miał się poświęcać, to powinni to być tacy
Can I not save one
from the pitiless wave?
Każda młoda dziewczyna marzy o miłości z bajki. O nienaruszonym, niewinnym uczuciu, które rozkwita jak najpiękniejszy kwiat w odpowiednich okolicznościach – przy blasku świec albo księżyca. Ten dzisiaj lśnił nad nimi wyjątkowo jasno, gwiazdy dogrywały resztę melodii, mdłym światłem gasząc to jaskrawe, którym emanował za dnia śnieg. Nie było co prawda zaczarowanej w karocę dyni ani białych myszy udających konie. Ale był ten, na kim jej najbardziej zależało – rycerz, główny bohater prężący się dumnie na stającym dęba ogierze. Błąd, wróć. Marzenia były cudowną odskocznią od rzeczywistości, ale nie należy naginać jej tak mocno, Ido Lupin. Alexander, mimo że oczywiście miał w sobie coś z cnego rycerza, bardziej przypominał zagubionego chłopca, który w przypływie bodźców i pod presją chwili postanowił zawalczyć ze smokiem. Może za to go uwielbiała. Za błysk w oku kojarzący jej się z nieistniejącym światem fantazji, za tak miły dla ucha głos, gdy zagadywał ją w czasie wolnych chwili w Mungu. W pewien baśniowy sposób łączył w sobie prostotę z wyszukaną elegancją. Rumieniła się przy nim, ale mimo czerwonych jak dojrzałe pomidory Polików, nie chciała odwracać wzroku, godząc się na wszystkie konsekwencje i cały ten młodzieńczy dyskomfort związany z dojrzewaniem do pewnych uczuć.
– Idealnie? Alexandrze – uprzejmie zakwestionowała jego opinię, może w pewnej ochocie przypodobania mu się od tej innej strony, podobnej jemu, w jej uznaniu. A może usiłowała z tej zawstydzającej ich oboje sytuacji wyciągnąć kolejny skrawek teatralnego dowcipu. – Przecież ja ci uparcie depczę po palcach!
Im dłużej jednak tańczyli, tym lepiej jej szło, a wyuczony przy innych, bardziej nowoczesnych gatunkach takt, stawał się uległy jej woli. Wtedy też zaczynała rozumieć to, co Alexander do niej powiedział. Zaczynała rozumieć ideał tej sytuacji. Razem malowali obraz pełen kontrolowanie niekontrolowanych maźnięć, razem nadawali krokom pewien porządek w tym chaosie. A teraz okazało się, jak dobrze poszło im zsynchronizowanie swoich ciał. Nagle taniec stał się nie pełnym bałaganu płótnem, a zgrabnym malunkiem, z którego Ida już nie chciała rezygnować, usilnie trzymając palce w uścisku jego dłoni. Gdy muzyka zaczynała cichnąć, rozejrzała się jak wzbudzona z długiego snu. Głos Alexandra sprowadził ją na ziemię – metaforycznie, tak, ale i dosłownie, bo z palców opadła na pięty i znów była od niego o wiele niższa. Spojrzała znów na niego, śmiejąc się pod nosem na jego słowa, przyznając mu w ten sposób rację. Śmiech skrył się za okrytymi chłodem wargami, ale delikatny gest, ten popiół pozostający po iskrze, nie zniknął. Chciała zapytać, dlaczego tak na nią patrzy, ale razem z każdym mocniejszym uderzeniem serca wiedziała, że zna odpowiedź. Że tak patrzą na siebie tylko kochankowie w najśmielszych historiach pisanych wprawioną ręką dramatopisarza. Przenieśli się do świata bajek? Zgubili wśród wypisanych na pergaminach słów?
– Tak… t-tak, możesz – szepnęła cicho, bo w gardle z wrażenia aż jej zaschło i gdyby miała mówić dalej, pewnym było, że nie da sobie rady z najprostszymi słowami. Rozchyliła delikatnie wargi, skupiając całą swoją uwagę na jego jasnej twarzy. Nagle zauważyła drobną bliznę pod prawym okiem, a zaczerwienione nos i policzki wydały się teraz inne, bardziej należące do niego. Dotyk jego palców, choć przerażający zimny i nieco szorstki, rozgrzał jej serce, uczuciem ulgi przymykając powieki. Przylgnęła policzkiem do jego dłoni, nakrywając ją zaraz swoją, jak spragnione dotyku kocię. Chciała trwać w tych okolicznościach, mimo wewnętrznej wstrzemięźliwości, uszczknąć więcej z życia niż dotychczas, wykonać kolejny odważny krok. Stanęła znów na palcach, sięgając w tym cichym do jego ust.
– Idealnie? Alexandrze – uprzejmie zakwestionowała jego opinię, może w pewnej ochocie przypodobania mu się od tej innej strony, podobnej jemu, w jej uznaniu. A może usiłowała z tej zawstydzającej ich oboje sytuacji wyciągnąć kolejny skrawek teatralnego dowcipu. – Przecież ja ci uparcie depczę po palcach!
Im dłużej jednak tańczyli, tym lepiej jej szło, a wyuczony przy innych, bardziej nowoczesnych gatunkach takt, stawał się uległy jej woli. Wtedy też zaczynała rozumieć to, co Alexander do niej powiedział. Zaczynała rozumieć ideał tej sytuacji. Razem malowali obraz pełen kontrolowanie niekontrolowanych maźnięć, razem nadawali krokom pewien porządek w tym chaosie. A teraz okazało się, jak dobrze poszło im zsynchronizowanie swoich ciał. Nagle taniec stał się nie pełnym bałaganu płótnem, a zgrabnym malunkiem, z którego Ida już nie chciała rezygnować, usilnie trzymając palce w uścisku jego dłoni. Gdy muzyka zaczynała cichnąć, rozejrzała się jak wzbudzona z długiego snu. Głos Alexandra sprowadził ją na ziemię – metaforycznie, tak, ale i dosłownie, bo z palców opadła na pięty i znów była od niego o wiele niższa. Spojrzała znów na niego, śmiejąc się pod nosem na jego słowa, przyznając mu w ten sposób rację. Śmiech skrył się za okrytymi chłodem wargami, ale delikatny gest, ten popiół pozostający po iskrze, nie zniknął. Chciała zapytać, dlaczego tak na nią patrzy, ale razem z każdym mocniejszym uderzeniem serca wiedziała, że zna odpowiedź. Że tak patrzą na siebie tylko kochankowie w najśmielszych historiach pisanych wprawioną ręką dramatopisarza. Przenieśli się do świata bajek? Zgubili wśród wypisanych na pergaminach słów?
– Tak… t-tak, możesz – szepnęła cicho, bo w gardle z wrażenia aż jej zaschło i gdyby miała mówić dalej, pewnym było, że nie da sobie rady z najprostszymi słowami. Rozchyliła delikatnie wargi, skupiając całą swoją uwagę na jego jasnej twarzy. Nagle zauważyła drobną bliznę pod prawym okiem, a zaczerwienione nos i policzki wydały się teraz inne, bardziej należące do niego. Dotyk jego palców, choć przerażający zimny i nieco szorstki, rozgrzał jej serce, uczuciem ulgi przymykając powieki. Przylgnęła policzkiem do jego dłoni, nakrywając ją zaraz swoją, jak spragnione dotyku kocię. Chciała trwać w tych okolicznościach, mimo wewnętrznej wstrzemięźliwości, uszczknąć więcej z życia niż dotychczas, wykonać kolejny odważny krok. Stanęła znów na palcach, sięgając w tym cichym do jego ust.
breathe
then begin again
then begin again
Życie bajką nie było; Alexander miał czasami wrażenie, że wyplatane przez los historie nie leżały nigdzie blisko jakiegokolwiek słowa pisanego, nie ważne jak bujną wyobraźnię miałby z osobna każdy autor na świecie oraz ile wyniosłaby wartość kolektywna rzeczonej wyobraźni. Dlatego klechdy i powiastki były dla niego tylko czymś, co mogło służyć za chwilę oderwania, czas spędzony na udawaniu, że istnieje jakaś inna i lepsza rzeczywistość. Nie potrafił albo nawet nie chciał próbować dostrzec w otaczającej ich chwili niczego baśniowego - zamiast tego nie umiał zagłuszyć w sobie świadomości, że oto przeżywali coś, co z całą swoją niedoskonałą gracją i potknięciami mogło spotkać ich tylko w rzeczywistości. Stanowiło to paradoks życia, który Alexander zdążył poznać już aż za dobrze: nic nigdy nie było takie, jak się wydawało, a świat zaskakiwał go na każdym, nawet najmniejszym z możliwych kroków. W swoim przygotowaniu był więc jednocześnie wiecznie nieprzygotowany, cierpliwie i z otwartą głową czekając na to, co przynosił każdy kolejny dzień.
Czuł się przez to niezwykle staro.
Mając ledwie dwadzieścia jeden lat przeżył już tyle, że swoimi doświadczeniami obdzieliłby niejeden żywot starszych od siebie czarodziejów. Prawdopodobnie właśnie dlatego czuł się niczym złodziej, rozbójnik, który zakrada się na teren pilnie strzeżonego ogrodu i kradnie te najcenniejsze z kwiatów. Wiedział jednak, że nie był też zwykłym rabusiem: posiadał dar prawdziwego docenienia wartości tego, co zabierał światu. Dlatego w swojej głowie wyciągał tę chwilę w nieskończoność, dokładnie zapamiętując każdy ruch, uśmiech i słowo, błysk w oku i zaskoczenie połączone z nagłym i zupełnie niespodziewanym zrozumieniem. Nic nie pozostawało takie samo, a sposób w jaki na siebie patrzyli oznaczał przejście, przekroczenie ich własnego Rubikonu, za którym ona miała poświęcić swój spokój, a on jedną z ostatnich wartości, które jeszcze posiadał na własność: swoje serce.
Wciąż miał jednak pewność, że to ona gorzej wychodzi na tej przeprawie.
Stawiał czoła wielu różnym zagrożeniom, niejednokrotnie czuł, jak strach chwyta go za gardło i wdziera się do każdego mięśnia w ciele, wyjątkowo lubując się w lokacji jaką stanowiło serce odważnego młodzieńca, który w kontrze do wszelkich podszeptów zdrowego rozsądku i tak decydował się postawić na szali własne życie - ponownie, znów, jeszcze raz, gnając od jednego niebezpieczeństwa do kolejnego. Nie pamiętał jednak, kiedy ostatnio bał się w ten sposób, przed którym został postawiony na parkiecie sylwestrowego namiotu. Ogarniające go pragnienie pocałowania stojącej w jego ramionach dziewczyny zaprowadziło Alexandra wprost do paszczy lwa zwanego niepewnością. Co jeżeli chwila słabości pociągnie za sobą więcej cierpienia niż było tego warte? Czy w ogóle był w stanie zmierzyć ze sobą te dwie zupełnie przeciwstawne siły, które szarpały nim w czasie tych kilku spanikowanych uderzeń serca? Właśnie wtedy, gdy zrozumiał już, że naprawdę chciał to zrobić od jakiegoś czasu - tylko wcześniej po prostu nie był na tyle odważny aby zdać sobie z tego sprawę.
Bał się tego, że był zdolny tak na nią patrzeć. Bał się również i tego, jak ona się na niego patrzyła, doskonale wiedząc, że to zwiastuje zarówno szczęście, jak i wiele cierpienia. Nic nie było jeszcze postanowione, lecz otwierało przed nimi nową furtkę, przez którą mogliby przejść. To nie był jednak czas na podejmowanie racjonalnych i bardzo długo rozważanych decyzji. Teraz bowiem Alexander zatopił się w dotyku jej dłoni na swoich i zrobił jedyną rzecz, o której chciał myśleć i którą chciał zrobić. Przyciągnął ją do siebie - jakby bał się, że zniknie - jednocześnie bez żalu i poczucia straty gubiąc cały dystans, jaki pomiędzy nimi pozostawał. I nagle, zupełnie niespodziewania nie miał pojęcia, gdzie zniknęły wszystkie jego obawy i nerwy; jak wcześniej oddychał i myślał; jak potrafił żyć poza swoimi przysięgami, kiedy tak długo zamykał się na drugiego człowieka udając, że potrafi bez tego istnieć w całości i niezachwianej harmonii. Ciepło, dotyk, muzyka i śmiech, słodki szampan plączący się z jasną szminką, włosy opadające na zamknięte oczy. Delikatny i ostrożny dialog pozbawiony słów, jakby oboje odkrywali właśnie nowy rodzaj mowy. Dialekt, który miał prawo istnieć tylko wtedy, gdy stworzyli sami sobie nowym zupełnie nieznany świat. Nawet gdyby chciał, Alexander nie potrafił być łapczywy, ostrożnie odkrywając pocałunek, który dzielili. Jej niepewność i delikatność zestawiona z jego spokojem i nienachalnym zdecydowaniem pokazującym jej kroki kolejnego tańca. Zaryzykował i uchylił powieki, tracąc oddech do reszty. Nałożyła na niego czar, którego nie złamał nawet dystans podstępnie wkradający się pomiędzy ich usta. Spojrzenie Alexandra błąkało się po jej zarumienionych policzkach i błyszczących oczach, kiedy jego twarz zaczęła rozjaśniać się w uśmiechu jakiego panna Lupin jeszcze nigdy nie miała okazji widzieć, ponieważ Alexander nie pamiętał, czy w którymkolwiek ze swoich żyć był aż tak szczęśliwy. Odpowiedź najprawdopodobniej brzmiała nie.
Głos uwiązł mu w gardle i za pierwszą próbą odezwania się jedynie otworzył usta, nie będąc w stanie wydusić z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
I chyba nie był to odpowiedni moment na to, aby mówić cokolwiek: nie po dialogu, który zepchnął w cień wszystko to, co dało się opisać słowami.
Czuł się przez to niezwykle staro.
Mając ledwie dwadzieścia jeden lat przeżył już tyle, że swoimi doświadczeniami obdzieliłby niejeden żywot starszych od siebie czarodziejów. Prawdopodobnie właśnie dlatego czuł się niczym złodziej, rozbójnik, który zakrada się na teren pilnie strzeżonego ogrodu i kradnie te najcenniejsze z kwiatów. Wiedział jednak, że nie był też zwykłym rabusiem: posiadał dar prawdziwego docenienia wartości tego, co zabierał światu. Dlatego w swojej głowie wyciągał tę chwilę w nieskończoność, dokładnie zapamiętując każdy ruch, uśmiech i słowo, błysk w oku i zaskoczenie połączone z nagłym i zupełnie niespodziewanym zrozumieniem. Nic nie pozostawało takie samo, a sposób w jaki na siebie patrzyli oznaczał przejście, przekroczenie ich własnego Rubikonu, za którym ona miała poświęcić swój spokój, a on jedną z ostatnich wartości, które jeszcze posiadał na własność: swoje serce.
Wciąż miał jednak pewność, że to ona gorzej wychodzi na tej przeprawie.
Stawiał czoła wielu różnym zagrożeniom, niejednokrotnie czuł, jak strach chwyta go za gardło i wdziera się do każdego mięśnia w ciele, wyjątkowo lubując się w lokacji jaką stanowiło serce odważnego młodzieńca, który w kontrze do wszelkich podszeptów zdrowego rozsądku i tak decydował się postawić na szali własne życie - ponownie, znów, jeszcze raz, gnając od jednego niebezpieczeństwa do kolejnego. Nie pamiętał jednak, kiedy ostatnio bał się w ten sposób, przed którym został postawiony na parkiecie sylwestrowego namiotu. Ogarniające go pragnienie pocałowania stojącej w jego ramionach dziewczyny zaprowadziło Alexandra wprost do paszczy lwa zwanego niepewnością. Co jeżeli chwila słabości pociągnie za sobą więcej cierpienia niż było tego warte? Czy w ogóle był w stanie zmierzyć ze sobą te dwie zupełnie przeciwstawne siły, które szarpały nim w czasie tych kilku spanikowanych uderzeń serca? Właśnie wtedy, gdy zrozumiał już, że naprawdę chciał to zrobić od jakiegoś czasu - tylko wcześniej po prostu nie był na tyle odważny aby zdać sobie z tego sprawę.
Bał się tego, że był zdolny tak na nią patrzeć. Bał się również i tego, jak ona się na niego patrzyła, doskonale wiedząc, że to zwiastuje zarówno szczęście, jak i wiele cierpienia. Nic nie było jeszcze postanowione, lecz otwierało przed nimi nową furtkę, przez którą mogliby przejść. To nie był jednak czas na podejmowanie racjonalnych i bardzo długo rozważanych decyzji. Teraz bowiem Alexander zatopił się w dotyku jej dłoni na swoich i zrobił jedyną rzecz, o której chciał myśleć i którą chciał zrobić. Przyciągnął ją do siebie - jakby bał się, że zniknie - jednocześnie bez żalu i poczucia straty gubiąc cały dystans, jaki pomiędzy nimi pozostawał. I nagle, zupełnie niespodziewania nie miał pojęcia, gdzie zniknęły wszystkie jego obawy i nerwy; jak wcześniej oddychał i myślał; jak potrafił żyć poza swoimi przysięgami, kiedy tak długo zamykał się na drugiego człowieka udając, że potrafi bez tego istnieć w całości i niezachwianej harmonii. Ciepło, dotyk, muzyka i śmiech, słodki szampan plączący się z jasną szminką, włosy opadające na zamknięte oczy. Delikatny i ostrożny dialog pozbawiony słów, jakby oboje odkrywali właśnie nowy rodzaj mowy. Dialekt, który miał prawo istnieć tylko wtedy, gdy stworzyli sami sobie nowym zupełnie nieznany świat. Nawet gdyby chciał, Alexander nie potrafił być łapczywy, ostrożnie odkrywając pocałunek, który dzielili. Jej niepewność i delikatność zestawiona z jego spokojem i nienachalnym zdecydowaniem pokazującym jej kroki kolejnego tańca. Zaryzykował i uchylił powieki, tracąc oddech do reszty. Nałożyła na niego czar, którego nie złamał nawet dystans podstępnie wkradający się pomiędzy ich usta. Spojrzenie Alexandra błąkało się po jej zarumienionych policzkach i błyszczących oczach, kiedy jego twarz zaczęła rozjaśniać się w uśmiechu jakiego panna Lupin jeszcze nigdy nie miała okazji widzieć, ponieważ Alexander nie pamiętał, czy w którymkolwiek ze swoich żyć był aż tak szczęśliwy. Odpowiedź najprawdopodobniej brzmiała nie.
Głos uwiązł mu w gardle i za pierwszą próbą odezwania się jedynie otworzył usta, nie będąc w stanie wydusić z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
I chyba nie był to odpowiedni moment na to, aby mówić cokolwiek: nie po dialogu, który zepchnął w cień wszystko to, co dało się opisać słowami.
Korzystała z jego pomocy, kiedy się oferował, nawet jeśli proste czynności nie przekraczały granic jej możliwości, choć nie przychodziło jej to naturalnie i z łatwością. Zawsze była przekonana, co do swojej samodzielności i umiejętności radzenia sobie z wszelakimi przeciwnościami losu, nawet jeśli wynikały głównie z najprostszych zasad fizyki. Nie zastanawiała się, czy Michael chciał się zwyczajnie czuć mężczyzną obok niej, kiedy przenosił z miejsca na miejsce ciężkie pudła, skrzynki z narzędziami, czy słupki drewna, z których przygotowywała miotlarskie trzony. Sądziła, że jego upór w pomocy wynika z wychowania — dostrzegając w tym jego szarmancką naturę — nie z troski, czy opiekuńczości, wobec której nie było zbyt wielu podstaw. Choć była przyjaciółką jego siostry, była też dorosłą kobietą, która przez samotność doskonale radziła sobie w większości codziennych prac — z użyciem magii lub bez niej. Nie zastanawiała się, czy teraz, kiedy położyli kres anomaliom, będzie ją odwiedzał; a powinna. Nie miał do niej tak po drodze, nie było też zbyt wielu powodów, dla których miałby zachodzić do sklepu w kwestiach innych niż jego miotła; która była dzięki niej — nieskromnie mówiąc — w dość przyzwoitym stanie. Michael miał w sobie za to wielki potencjał, który przydałby się Zakonowi Feniksa. Był dobrym człowiekiem, jego serce znajdowało się po właściwej stronie. Jeśli Justine była podobnego zdania, prawda nie będzie dla niego tajemnicą zbyt długo.
Kwestia Bones zaskoczyła ją tak bardzo, że zduszony jęk wydostał się z jej gardła, a szeroko otwarte oczy wbiły się w niego, wyrażając nie tylko zdumienie, ale i przerażenie i przejaw nagłej paniki. Jej ciało gwałtownie zesztywniało, co bez trudu, znajdując się tak blisko mógł odczuć, a palce zacisnęły się na jego dłoni i ramieniu.
— Dlaczego? To znaczy... Jest... Była szefową biura aurorów, jak mogli ją aresztować? Za co? I jak to... znaleźli ją martwą? Czy ona...— popełniła samobójstwo? To było jej pierwsze skojarzenie w związku ze wspomnianym sznurem, ale trudno było jej wyobrazić sobie kobietę na podobnym stanowisku zachowującą się w ten sposób. Czy uczyniła to ze strachu? A może posiadała ważne informacje, których nie chciała przekazać ludziom Malfoya? Czy byłaby zdolna poświęcić się w ten sposób, zachowując tajemnice? Czy mogła wiedzieć o Zakonie? Wiele pytań przemknęło jej przez myśl; wiedziała, że przynajmniej na część z nich Michael nie będzie w stanie jej odpowiedzieć. Wypuściła powietrze ze świstem, głośno, zbliżając się do niego jeszcze odrobinę, jakby jego obecność miała w tej chwili przynieść jej ulgę i nieco spokoju, w zetknięciu z tą dramatyczną i trudną wiadomością. Nie wiedziała, co to właściwie oznacza dla nich wszystkich, ale słyszała, że Bones była właściwą osobą na tym stanowisku. — Czy teraz ludzie Malfoya zajmą jej miejsce?— spytała, niepewna przyszłości. Nie znała ministerialnych procedur, nie wiedziała też, w jaki sposób mianowało się nowego szefa biura, ale była przekonana, że w obecnej sytuacji trudno będzie przywrócić aurorom szefa właściwie i rzetelnie wykonującego swoje obowiązki.
Pytanie o Floreana zbiło ją z pantałyku. Zawahała się, odwracając wzrok z bok.
— Niezbyt — przyznała szczerze; była przekonana, że każda próba zafałszowania prawdy przy Tonksie spłynie na niczym. Nie potrafiła kłamać, a on kłamców z pewnością rozszyfrowywał w mig. Nie próbowała więc skazać się na klęskę. Fortescue był jej znajomy ze spotkań Zakonu, ale tego powiedzieć mu nie mogła. Liczyła, że nie będzie drążył tematu. Florean był w końcu właścicielem lodziarni, nie musiała mieć powodów, aby go znać.
Subtelny uśmiech zagościł jednak na jej przejętej twarzy, kiedy zgodził się wpaść na herbatę z rumem. Konkretna deklaracja była dla niej lekkim zaskoczeniem. Spojrzała mu więc w oczy, unosząc brew wyzywająco, a kąciki ust zadrżały; nie doszukiwała się w tej szybkiej odpowiedzi drugiego dna, a jej kobieca intuicja zwykle zawodziła, nie mogła na nią liczyć w kwestii podejrzeń i niepewności, postanowiła więc nie pytać, choć prowokujące spojrzenie zachowało się na dłuższą chwilę. — Doskonale. W takim razie jesteśmy umówieni — przyznała, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak to właściwie zabrzmiało. — Na przyjacielską herbatę z rumem — sprostowała, nie chcąc brzmieć przy tym głupio i namolnie. Szampan zdążył już przestać działać, jak wcześniej; a ona zaczęła odczuwać chłód, którego chwilę wcześniej jeszcze zupełnie nie dostrzegała. Zadrżała i obejrzała się za swoim płaszczem, który wciąż znajdował się przewieszony prze oparcie krzesła. Zerknęła na Michaela jeszcze, puszczając jego dłoń i ramię, odsuwając się od niego i dygając subtelnie, w podziękowaniu za wspólny taniec, którym ja uraczył. Jego słowa ją speszyły, podobnie jak przenikliwe spojrzenie przez chwilę. Odgarnęła włosy do tyłu, postanawiając nie odpowiadać mu na to wyznanie troski.
— Może podejdziemy do stołu i spróbujemy tych smakołyków? — zaproponowała, odchodząc od niego, by zabrać swój płaszcz, który po chwili narzuciła na ramiona, a chustkę przewiązała znów pod szyją, zbliżając się do mężczyzny. Ruszyła powoli, w kierunku stołów, przy których stali chwilę wcześniej. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć na kwestię bezczynności. To nie z nią powinien o tym porozmawiać, a ona nie mogła mu w tej chwili pomóc, ani niczego doradzić. Starała się więc unikać tematu jak mogła, odwracając uwagę w kierunku stołu. Zaryzykowała, sięgając po pudełeczko ze złotym zniczem, który wyglądał smakowicie, wygrzebując z kieszeni płaszcza odpowiednią ilość monet, które miały zostać przeznaczone na zbiórkę pieniędzy. Otwarła je, nie spodziewając się, że smakołyk w mgnieniu oka wyfrunie na zewnątrz.— Na brodę Merlina — jęknęła przeciągle i sięgnęła szybko ręką, chcąc go złapać.
Kwestia Bones zaskoczyła ją tak bardzo, że zduszony jęk wydostał się z jej gardła, a szeroko otwarte oczy wbiły się w niego, wyrażając nie tylko zdumienie, ale i przerażenie i przejaw nagłej paniki. Jej ciało gwałtownie zesztywniało, co bez trudu, znajdując się tak blisko mógł odczuć, a palce zacisnęły się na jego dłoni i ramieniu.
— Dlaczego? To znaczy... Jest... Była szefową biura aurorów, jak mogli ją aresztować? Za co? I jak to... znaleźli ją martwą? Czy ona...— popełniła samobójstwo? To było jej pierwsze skojarzenie w związku ze wspomnianym sznurem, ale trudno było jej wyobrazić sobie kobietę na podobnym stanowisku zachowującą się w ten sposób. Czy uczyniła to ze strachu? A może posiadała ważne informacje, których nie chciała przekazać ludziom Malfoya? Czy byłaby zdolna poświęcić się w ten sposób, zachowując tajemnice? Czy mogła wiedzieć o Zakonie? Wiele pytań przemknęło jej przez myśl; wiedziała, że przynajmniej na część z nich Michael nie będzie w stanie jej odpowiedzieć. Wypuściła powietrze ze świstem, głośno, zbliżając się do niego jeszcze odrobinę, jakby jego obecność miała w tej chwili przynieść jej ulgę i nieco spokoju, w zetknięciu z tą dramatyczną i trudną wiadomością. Nie wiedziała, co to właściwie oznacza dla nich wszystkich, ale słyszała, że Bones była właściwą osobą na tym stanowisku. — Czy teraz ludzie Malfoya zajmą jej miejsce?— spytała, niepewna przyszłości. Nie znała ministerialnych procedur, nie wiedziała też, w jaki sposób mianowało się nowego szefa biura, ale była przekonana, że w obecnej sytuacji trudno będzie przywrócić aurorom szefa właściwie i rzetelnie wykonującego swoje obowiązki.
Pytanie o Floreana zbiło ją z pantałyku. Zawahała się, odwracając wzrok z bok.
— Niezbyt — przyznała szczerze; była przekonana, że każda próba zafałszowania prawdy przy Tonksie spłynie na niczym. Nie potrafiła kłamać, a on kłamców z pewnością rozszyfrowywał w mig. Nie próbowała więc skazać się na klęskę. Fortescue był jej znajomy ze spotkań Zakonu, ale tego powiedzieć mu nie mogła. Liczyła, że nie będzie drążył tematu. Florean był w końcu właścicielem lodziarni, nie musiała mieć powodów, aby go znać.
Subtelny uśmiech zagościł jednak na jej przejętej twarzy, kiedy zgodził się wpaść na herbatę z rumem. Konkretna deklaracja była dla niej lekkim zaskoczeniem. Spojrzała mu więc w oczy, unosząc brew wyzywająco, a kąciki ust zadrżały; nie doszukiwała się w tej szybkiej odpowiedzi drugiego dna, a jej kobieca intuicja zwykle zawodziła, nie mogła na nią liczyć w kwestii podejrzeń i niepewności, postanowiła więc nie pytać, choć prowokujące spojrzenie zachowało się na dłuższą chwilę. — Doskonale. W takim razie jesteśmy umówieni — przyznała, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak to właściwie zabrzmiało. — Na przyjacielską herbatę z rumem — sprostowała, nie chcąc brzmieć przy tym głupio i namolnie. Szampan zdążył już przestać działać, jak wcześniej; a ona zaczęła odczuwać chłód, którego chwilę wcześniej jeszcze zupełnie nie dostrzegała. Zadrżała i obejrzała się za swoim płaszczem, który wciąż znajdował się przewieszony prze oparcie krzesła. Zerknęła na Michaela jeszcze, puszczając jego dłoń i ramię, odsuwając się od niego i dygając subtelnie, w podziękowaniu za wspólny taniec, którym ja uraczył. Jego słowa ją speszyły, podobnie jak przenikliwe spojrzenie przez chwilę. Odgarnęła włosy do tyłu, postanawiając nie odpowiadać mu na to wyznanie troski.
— Może podejdziemy do stołu i spróbujemy tych smakołyków? — zaproponowała, odchodząc od niego, by zabrać swój płaszcz, który po chwili narzuciła na ramiona, a chustkę przewiązała znów pod szyją, zbliżając się do mężczyzny. Ruszyła powoli, w kierunku stołów, przy których stali chwilę wcześniej. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć na kwestię bezczynności. To nie z nią powinien o tym porozmawiać, a ona nie mogła mu w tej chwili pomóc, ani niczego doradzić. Starała się więc unikać tematu jak mogła, odwracając uwagę w kierunku stołu. Zaryzykowała, sięgając po pudełeczko ze złotym zniczem, który wyglądał smakowicie, wygrzebując z kieszeni płaszcza odpowiednią ilość monet, które miały zostać przeznaczone na zbiórkę pieniędzy. Otwarła je, nie spodziewając się, że smakołyk w mgnieniu oka wyfrunie na zewnątrz.— Na brodę Merlina — jęknęła przeciągle i sięgnęła szybko ręką, chcąc go złapać.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Był pod wrażeniem tego, jak wiele energii potrafiła włożyć w taniec i w myślach dociekał, skąd ją czerpała. Jej ruchy były płynne, w pełni świadome, doskonale panowała nad całym swoim ciałem, gdy poruszała się w rytm muzyki. Ale Kierana to nieco przerastało i przede wszystkim skupiał się na tym, aby nie podeptać swojej partnerki, choć przy skocznym utworze nie musiał trzymać jej blisko siebie. Oddawał jej przestrzeń, pozwalał dobrze się bawić i tak naprawdę pełnił rolę asysty, kiedy wykonywał jakieś takie wielkie i niezgrabne kroki. I naprawdę nie chciał wiedzieć jaki widok sobą reprezentuje, a już na pewno nie chciał usłyszeć rozbawionych komentarzy młodszych i bardziej ruchliwych person. Na kpiny skierowane w niego zareagowałby nerwowo, a nie chciał wrzeszczeć z parkietu na obcych ludzi.
Zaraz to inna sprawa bardziej pochłonęła jego uwagę i poczuł się odrobinę zażenowany z powodu własnego zachowania. Samantha w przeszłości miała pełne prawo interesować się innymi aurorami czy w ogóle innymi mężczyznami, w końcu on sam był w tamtym czasie żonaty i nie ośmieliłby się odwodzić od niej adoratorów czy też bronić wchodzenia w związki. Dziś też miała do tego prawo, nawet jako mężatka, bo przecież pan Bott daleki był od ideału (przynajmniej w mniemaniu Kierana). Ale zawsze wydawało mu się, że lata temu to on we własnej osobie był tym aurorem, z którym panna Ross porozumiewała się najlepiej. Ileż to razy złapał się na tym, że oglądał się za nią, jednocześnie dla spokoju własnego ducha utrzymując zdrowy dystans? Nawet swego czasu pogratulował jej zamążpójścia, ponieważ zawsze życzył jej szczęścia. Po tylu latach jednak przejaw jego egoizmu dał o sobie znać i musiał jakoś z tego wybrnąć. – W sumie nie takie dziwne, skoro wtedy miał jeszcze włosy – odpowiedział w końcu, na chwilę zwracając spojrzenie gdzieś w bok, i to nie wcale z tchórzostwa. – Miał gadane, prawda, ale wydawało mi się, że byłaś odporna na ten jego czar – dodał jeszcze, choć czuł, że przegrał batalię z przystojniejszym niegdyś kolegą po fachu. – Strasznie wywijał tymi biodrami na boki, nie pamiętasz? – zarzucił mu w końcu, kierując się nagłym przypływem zazdrości. – O tak, kością biodrową mógłby wybić swojej partnerce oko, gdyby tylko się postarał – wyrzucał z siebie słowa szybko, może odrobinę za głośno, ale nigdy przecież nie bał się wyrażać swojego zdania, zapominając o obecności innych, kiedy zaabsorbowany był zdecydowanie ciekawszymi rzeczami.
Z przepływu frustracji postąpił krok do przodu, nieco przyciągając Samanthę do siebie, aby chwilę później zainicjować obrót, póki muzyka była żywa. I naprawdę był wdzięczny za to, że nadszedł czas na kolejny utwór, po może i nie zdążył nabawić się zadyszki, to jednak czuł się odrobinę bardziej komfortowo, kiedy mógł dreptać małe kroczki, a dłonie trzymać w ustalonych miejscach na ciele partnerki. Jedna na tali, w drugiej zaś czuł ciepło kobiecej dłoni. Łatwizna. Choć było coś urokliwego w tym, jak pojedyncze loki wyrywały się spod kontroli w postaci wykonanej fryzury. – Wiele się działo – szybko odnalazł wyjaśnienie takiego stanu rzeczy. Całkiem pogrążył się w pracy, jej też zresztą nie ominęły zawirowania w pracy i w domu. Po długim czasie mogła zająć się znów swoją córką, on z kolei ledwo dzielił czas na obowiązki zawodowe i zakonową działalność, a musiał jeszcze wygospodarować czas na spanie i jedzenie. Teraz jednak bawił się w najlepsze i nie chciał z tego rezygnować, kiedy i Sam uśmiechała się radośnie.
Zatrzymała się nagle, przez co prawie nadepnął na jej stopę. Już się bał, że coś złego się wydarzyło, ale szybko poznał powód, przez który zamarli na parkiecie na chwilę. Żałował teraz, że jednak się nie przełamał i nie założył czapki, co by zakryć nią ten drobny mankament jakim był brak ucha. Ale przecież nie musiał wstydzić się tej rany.
– Samo odpadło ze starości – odparł nieco zuchwale, posyłając jej niezbyt zgrabny, krzywy uśmiech, próbując tym samym zaradzić tej trosce, którą ujrzał w jej spojrzeniu. Nie było potrzeby, aby się o niego martwiła, w końcu był człowiekiem świadomym ryzyka i podejmował własne wybory, nawet jeśli te prowadziły go wprost do niebezpieczeństw. Ale po próbie wykpienia się odkrył wreszcie, że to nie są przelewki i naprawdę nie chce wywołać fali irytacji. – To nic wielkiego, nieznaczny efekt wypadku przy pracy – odrobinę nagiął prawdę, ponieważ tym razem obrażeń dorobił się nie przy walce z czarnoksiężnikami, ale w trakcie uwalniania świata od niszczycielskiej mocy anomalii, której główne źródło leżało w Azkabanie. O niczym jednak nie mógł jej powiedzieć, dzięki niewiedzy była chociaż odrobinę bezpieczniejsza w tych chorych czasach. – Za jakiś miesiąc je odzyskam.
Wypuścił jej dłoń z lekkiego uścisku, aby samemu poprawić jeden z tych zbłąkanych loków. Uśmiech, jakie kierował jej w stronę, wciąż był śmiały, ale zarazem miał w sobie jakąś łagodność, kiedy czuł wobec niej wdzięczność za okazaną troskę. Przede wszystkim chciał dać jej powód do tego, by mogła przestać się martwić. – Jak się miewa Anastazja? – spytał spokojnie i wrócił z nią do powolnego wirowania w tańcu, znów trzymając jej dłoń. Wierzył, że córka powiedziała jej o ich spotkaniu w szpitalu.
Zaraz to inna sprawa bardziej pochłonęła jego uwagę i poczuł się odrobinę zażenowany z powodu własnego zachowania. Samantha w przeszłości miała pełne prawo interesować się innymi aurorami czy w ogóle innymi mężczyznami, w końcu on sam był w tamtym czasie żonaty i nie ośmieliłby się odwodzić od niej adoratorów czy też bronić wchodzenia w związki. Dziś też miała do tego prawo, nawet jako mężatka, bo przecież pan Bott daleki był od ideału (przynajmniej w mniemaniu Kierana). Ale zawsze wydawało mu się, że lata temu to on we własnej osobie był tym aurorem, z którym panna Ross porozumiewała się najlepiej. Ileż to razy złapał się na tym, że oglądał się za nią, jednocześnie dla spokoju własnego ducha utrzymując zdrowy dystans? Nawet swego czasu pogratulował jej zamążpójścia, ponieważ zawsze życzył jej szczęścia. Po tylu latach jednak przejaw jego egoizmu dał o sobie znać i musiał jakoś z tego wybrnąć. – W sumie nie takie dziwne, skoro wtedy miał jeszcze włosy – odpowiedział w końcu, na chwilę zwracając spojrzenie gdzieś w bok, i to nie wcale z tchórzostwa. – Miał gadane, prawda, ale wydawało mi się, że byłaś odporna na ten jego czar – dodał jeszcze, choć czuł, że przegrał batalię z przystojniejszym niegdyś kolegą po fachu. – Strasznie wywijał tymi biodrami na boki, nie pamiętasz? – zarzucił mu w końcu, kierując się nagłym przypływem zazdrości. – O tak, kością biodrową mógłby wybić swojej partnerce oko, gdyby tylko się postarał – wyrzucał z siebie słowa szybko, może odrobinę za głośno, ale nigdy przecież nie bał się wyrażać swojego zdania, zapominając o obecności innych, kiedy zaabsorbowany był zdecydowanie ciekawszymi rzeczami.
Z przepływu frustracji postąpił krok do przodu, nieco przyciągając Samanthę do siebie, aby chwilę później zainicjować obrót, póki muzyka była żywa. I naprawdę był wdzięczny za to, że nadszedł czas na kolejny utwór, po może i nie zdążył nabawić się zadyszki, to jednak czuł się odrobinę bardziej komfortowo, kiedy mógł dreptać małe kroczki, a dłonie trzymać w ustalonych miejscach na ciele partnerki. Jedna na tali, w drugiej zaś czuł ciepło kobiecej dłoni. Łatwizna. Choć było coś urokliwego w tym, jak pojedyncze loki wyrywały się spod kontroli w postaci wykonanej fryzury. – Wiele się działo – szybko odnalazł wyjaśnienie takiego stanu rzeczy. Całkiem pogrążył się w pracy, jej też zresztą nie ominęły zawirowania w pracy i w domu. Po długim czasie mogła zająć się znów swoją córką, on z kolei ledwo dzielił czas na obowiązki zawodowe i zakonową działalność, a musiał jeszcze wygospodarować czas na spanie i jedzenie. Teraz jednak bawił się w najlepsze i nie chciał z tego rezygnować, kiedy i Sam uśmiechała się radośnie.
Zatrzymała się nagle, przez co prawie nadepnął na jej stopę. Już się bał, że coś złego się wydarzyło, ale szybko poznał powód, przez który zamarli na parkiecie na chwilę. Żałował teraz, że jednak się nie przełamał i nie założył czapki, co by zakryć nią ten drobny mankament jakim był brak ucha. Ale przecież nie musiał wstydzić się tej rany.
– Samo odpadło ze starości – odparł nieco zuchwale, posyłając jej niezbyt zgrabny, krzywy uśmiech, próbując tym samym zaradzić tej trosce, którą ujrzał w jej spojrzeniu. Nie było potrzeby, aby się o niego martwiła, w końcu był człowiekiem świadomym ryzyka i podejmował własne wybory, nawet jeśli te prowadziły go wprost do niebezpieczeństw. Ale po próbie wykpienia się odkrył wreszcie, że to nie są przelewki i naprawdę nie chce wywołać fali irytacji. – To nic wielkiego, nieznaczny efekt wypadku przy pracy – odrobinę nagiął prawdę, ponieważ tym razem obrażeń dorobił się nie przy walce z czarnoksiężnikami, ale w trakcie uwalniania świata od niszczycielskiej mocy anomalii, której główne źródło leżało w Azkabanie. O niczym jednak nie mógł jej powiedzieć, dzięki niewiedzy była chociaż odrobinę bezpieczniejsza w tych chorych czasach. – Za jakiś miesiąc je odzyskam.
Wypuścił jej dłoń z lekkiego uścisku, aby samemu poprawić jeden z tych zbłąkanych loków. Uśmiech, jakie kierował jej w stronę, wciąż był śmiały, ale zarazem miał w sobie jakąś łagodność, kiedy czuł wobec niej wdzięczność za okazaną troskę. Przede wszystkim chciał dać jej powód do tego, by mogła przestać się martwić. – Jak się miewa Anastazja? – spytał spokojnie i wrócił z nią do powolnego wirowania w tańcu, znów trzymając jej dłoń. Wierzył, że córka powiedziała jej o ich spotkaniu w szpitalu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gdy tylko zobaczył przerażoną minę Hannah, natychmiast pożałował swoich słów o Bones. Brawo Mike, nie ma to jak zepsuć komuś Sylwestra. Dopiero, gdy Hania zacisnęła palce na jego ramieniu, dotarło do niego, że porwał do tańca młodą, pracowitą i uroczą dziewczynę... nie umiejąc dobrze tańczyć, wyprawiając jej kazanie na temat płonących sklepów i na koniec informując o tragedii w Ministerstwie Magii.
-Cśś, Hania, nie tutaj. - szepnął, odruchowo zmiękczając imię dziewczyny i przyciągając ją nieco do siebie - po to, by nikt ich nie usłyszał. -Porozmawiamy w zaciszu Twojego sklepu, nie tutaj i nie dzisiaj. Właśnie zepsułem ci Sylwestra, przepraszam... - Wspaniały z niego auror: najpierw mówi, a potem myśli gdy jest w towarzystwie; ale najpierw myśli, a potem działa, gdy rzuca się na niego wilkołak. Sięgnął pamięcią do czasów przed, ale nie pamiętał, czy kilka lat temu psuł imprezy równie skutecznie, czy też likantropia pozbawiła go wyczucia i pewności siebie. Z każdym miesiącem, czas szczęścia i beztroski stawał się coraz bardziej zamglony i coraz rzadziej wspominany - Tonksowi wydawało się prawie nierealne, że kiedyś wojna była mniej obecna w ich życiu, a on był zdrowy i szczęśliwy. Gdyby wiedział, że wszystko tak się potoczy, żyłby wtedy pełnią życia, zamiast skupiać się tylko na nauce i pracy. Nie wiadomo tylko, czy pełnia życia obejmowałaby sylwestrowe tańce z Hanią, czy też z jakimiś chichoczącymi blondynkami - młodszy Michael bywał próżny.
Skoro zaczął już temat, był winny Hannah wyjaśnienia. Westchnął więc ciężko i dodał szeptem:
-Znałem Bones, nie wierzę aby mogła popełnić samobójstwo... chyba, że ktoś jej "pomógł", chyba, że spodziewała się tortur lub Veritaserum. Mogła się poświęcić, ale nie poddać. Nie... nie wiadomo, kto zajmie jej miejsce, może w styczniu coś się wyjaśni, dam ci znać. Po stronie aurorów do tej pory stał Wizengamot. - spróbował zakończyć pokrzepiająco, ale chyba nie wyszło. Starał się robić dobrą minę do złej gry, ale sam bał się o swoją pracę.
-Nie martw się, jeśli spróbują nas stłamsić to przecież nie odejdziemy na przedwczesną emeryturę. Dalej będziemy chronić czarodziejów, co najwyżej... nieoficjalnie. - szepnął zniżonym głosem, chcąc dać Hani nadzieję, ale nie chcąc zdradzić zbyt wiele o listopadowej, tajnej naradzie Bones. O planie, za który być może oddała życie.
Może jednak udało mu się jakoś rozładować atmosferę, bo chwilę później Hannah spoglądała na niego z uśmiechem, którego nie potrafił zidentyfikować. Jego męska intuicja (o ile mężczyźni takową posiadali) zawodziła na gruncie damsko-męskim jeszcze bardziej niż ta Hanni; prowokacja w jej spojrzeniu została więc zauważona, ale nie zinterpretowana. Uśmiechnął się więc tylko, dziwnie ucieszony, nie dopatrując się jednak ani źródła tej radości ani drugiego dna. Hannah się uśmiechała, przestali rozmawiać o Bones, on dostanie herbatę z rumem, jest świetnie.
-Jesteśmy umówieni. - powtórzył. A życie stało się jeszcze lepsze, bo Hannah zaproponowała j e d z e n i e. Chciał podać dziewczynie płaszcz, ale była szybką i niezależną kobietą - ubrała się więc sama, a Mike omiatał wzrokiem wszystkie ciasteczka, nieświadom, że niewinna propozycja degustacji bufetu była w istocie zręczną zmianą tematu.
-Panna Wright nie umie złapać znicza? - roześmiał się, widząc, jak czekoladka fruwa Hani koło głowy. Niczym prawdziwy gentleman, postanowił złapać dla niejgwiazdkę z nieba złotego znicza.
dorzucam kostkę: też nie złapałem znicza : <
-Cśś, Hania, nie tutaj. - szepnął, odruchowo zmiękczając imię dziewczyny i przyciągając ją nieco do siebie - po to, by nikt ich nie usłyszał. -Porozmawiamy w zaciszu Twojego sklepu, nie tutaj i nie dzisiaj. Właśnie zepsułem ci Sylwestra, przepraszam... - Wspaniały z niego auror: najpierw mówi, a potem myśli gdy jest w towarzystwie; ale najpierw myśli, a potem działa, gdy rzuca się na niego wilkołak. Sięgnął pamięcią do czasów przed, ale nie pamiętał, czy kilka lat temu psuł imprezy równie skutecznie, czy też likantropia pozbawiła go wyczucia i pewności siebie. Z każdym miesiącem, czas szczęścia i beztroski stawał się coraz bardziej zamglony i coraz rzadziej wspominany - Tonksowi wydawało się prawie nierealne, że kiedyś wojna była mniej obecna w ich życiu, a on był zdrowy i szczęśliwy. Gdyby wiedział, że wszystko tak się potoczy, żyłby wtedy pełnią życia, zamiast skupiać się tylko na nauce i pracy. Nie wiadomo tylko, czy pełnia życia obejmowałaby sylwestrowe tańce z Hanią, czy też z jakimiś chichoczącymi blondynkami - młodszy Michael bywał próżny.
Skoro zaczął już temat, był winny Hannah wyjaśnienia. Westchnął więc ciężko i dodał szeptem:
-Znałem Bones, nie wierzę aby mogła popełnić samobójstwo... chyba, że ktoś jej "pomógł", chyba, że spodziewała się tortur lub Veritaserum. Mogła się poświęcić, ale nie poddać. Nie... nie wiadomo, kto zajmie jej miejsce, może w styczniu coś się wyjaśni, dam ci znać. Po stronie aurorów do tej pory stał Wizengamot. - spróbował zakończyć pokrzepiająco, ale chyba nie wyszło. Starał się robić dobrą minę do złej gry, ale sam bał się o swoją pracę.
-Nie martw się, jeśli spróbują nas stłamsić to przecież nie odejdziemy na przedwczesną emeryturę. Dalej będziemy chronić czarodziejów, co najwyżej... nieoficjalnie. - szepnął zniżonym głosem, chcąc dać Hani nadzieję, ale nie chcąc zdradzić zbyt wiele o listopadowej, tajnej naradzie Bones. O planie, za który być może oddała życie.
Może jednak udało mu się jakoś rozładować atmosferę, bo chwilę później Hannah spoglądała na niego z uśmiechem, którego nie potrafił zidentyfikować. Jego męska intuicja (o ile mężczyźni takową posiadali) zawodziła na gruncie damsko-męskim jeszcze bardziej niż ta Hanni; prowokacja w jej spojrzeniu została więc zauważona, ale nie zinterpretowana. Uśmiechnął się więc tylko, dziwnie ucieszony, nie dopatrując się jednak ani źródła tej radości ani drugiego dna. Hannah się uśmiechała, przestali rozmawiać o Bones, on dostanie herbatę z rumem, jest świetnie.
-Jesteśmy umówieni. - powtórzył. A życie stało się jeszcze lepsze, bo Hannah zaproponowała j e d z e n i e. Chciał podać dziewczynie płaszcz, ale była szybką i niezależną kobietą - ubrała się więc sama, a Mike omiatał wzrokiem wszystkie ciasteczka, nieświadom, że niewinna propozycja degustacji bufetu była w istocie zręczną zmianą tematu.
-Panna Wright nie umie złapać znicza? - roześmiał się, widząc, jak czekoladka fruwa Hani koło głowy. Niczym prawdziwy gentleman, postanowił złapać dla niej
dorzucam kostkę: też nie złapałem znicza : <
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zacisnęła wargi, kiedy ją uciszył, speszona swoją reakcją. Ale chociaż przyciągnął ją do siebie mocniej, ani na chwilę nie poczuła ulgi w jego bliskości. Nie była nawet nią skrępowana — nie pomyślała o tym, że już dawno przekroczyła pewnie granicę dobrego smaku. Mięśnie twarzy napięły się, a źrenice zmniejszyły do rozmiarów główki od szpilki, choć trudno było to dostrzec na tle tęczówek w kolorze czekolady. Czuła jak serce jej przyspiesza, jak ciało drży — ze strachu, złości, czy wszystkiego na raz? Spuściła wzrok, milcząc, zgodnie z tym, co jej nakazał w tych kilku słowach, choć jej myśli plątały się wokół zdarzeń, które miały miejsce.
— Ja... nie... — Nie zepsuł Sylwestra; trudno było też ocenić to w podobny sposób. Zdenerwowała się tą wiadomością. Podejrzewała, że to wszystko nie dotarło jeszcze do publicznej wiadomości, nie mogła więc roztrząsać o tym na boki. Rozejrzała się dookoła, mimochodem myślami mknąc ku Justine, Jackie, Brendanowi, którzy może też już wiedzieli — a jeśli nie, to z pewnością dotrze to do nich równie szybko. Jeśli szefowa Biura Aurorów była martwa, od chaosu i bezprawia dzielił ich już tylko Wizengamot. Nie była w stanie stwierdzić, co to tak naprawdę znaczy, ale nie musiała. Było źle, naprawdę źle, I miało być jeszcze gorzej. – To straszne... — Szepnęła cicho, spuszczając wzrok. Szczupłą dłonią dotknęła ust, które po chwili przykryła, przyciskając do siebie przedramię; nagle poczuła, jak obniża się gwałtownie temperatura. A może to nie zmiana pogody, może to emocje w niej wpierw wrzały, a teraz zmroziły ją do szpiku.
— Wiem, Michael... Wiem, że wy... poświęcacie się na każdym kroku, że nie przestaniecie. Ale to wszystko... Nie tak powinno wyglądać. Co jeszcze się wydarzy? Co nas czeka? Ile ludzi musi umrzeć nim to się skończy?— spytała głucho; nie oczekiwała od niego odpowiedzi. Z pewnością nie wiedział, tak jak i ona. A pomyśleć, że jej własny brat nie dostrzegał, jak wojna zalewała Wielką Brytania, jak makabry, zbrodnie, bezprawie roztaczało swe macki coraz silniej.
Straciła apetyt na słodkości, ale uciekający znicz nie dawał jej spokoju. Kiedy więc wypuściła go z dłoni i nie udało jej się go pochwycić, jej myśli samoistnie uciekły w jego kierunku, na moment przygaszając smutek i niepewność, które zrodziły się w niej jeszcze przed paroma minutami. Pomimo wielu rozmaitości na stole, skupiła się na swoim pierwszym wyborze, nie zamierzając mu tak łatwo odpuścić. Kpinę Michaela potraktowała jak wyzwanie. Zmrużyła oczy i posłała mu drwiący uśmiech, za punkt honoru stawiając sobie złapanie uciekającej słodyczy. Z satysfakcją przyjęła więc nieudolność Michaela, który miał szansę przekonać się, że nie było to wcale takie proste. Zmierzyła go wzrokiem, zadzierając wyżej brodę. Pewnie, zdecydowanie i śmiało; choć w jej oczach wciąż było widoczne echo obaw i frustracji.
— No, proszę. Mam nadzieję, że łapanie czarnoksiężników idzie Ci znacznie lepiej niż słodyczy — odpowiedziała zaczepnie, sięgając ponownie ręką w kierunku znicza. Nie mogła pozwolić, by strach przejął nad nią kontrolę, tak jak nie mogła dopuścić do tego, by panika ją zalała cała i sprowokowała do głupich działań. Bieganie po przyjaciołach i wypytywanie o to, co się wydarzyło było jednym z gorszych pomysłów jakie jej wpadły do głowy. Musiała przebrnąć przez resztą nocy; choć teraz była już pewna, że tuż po północy uda się do domu. Straciła ochotę na zabawę.
— Ja... nie... — Nie zepsuł Sylwestra; trudno było też ocenić to w podobny sposób. Zdenerwowała się tą wiadomością. Podejrzewała, że to wszystko nie dotarło jeszcze do publicznej wiadomości, nie mogła więc roztrząsać o tym na boki. Rozejrzała się dookoła, mimochodem myślami mknąc ku Justine, Jackie, Brendanowi, którzy może też już wiedzieli — a jeśli nie, to z pewnością dotrze to do nich równie szybko. Jeśli szefowa Biura Aurorów była martwa, od chaosu i bezprawia dzielił ich już tylko Wizengamot. Nie była w stanie stwierdzić, co to tak naprawdę znaczy, ale nie musiała. Było źle, naprawdę źle, I miało być jeszcze gorzej. – To straszne... — Szepnęła cicho, spuszczając wzrok. Szczupłą dłonią dotknęła ust, które po chwili przykryła, przyciskając do siebie przedramię; nagle poczuła, jak obniża się gwałtownie temperatura. A może to nie zmiana pogody, może to emocje w niej wpierw wrzały, a teraz zmroziły ją do szpiku.
— Wiem, Michael... Wiem, że wy... poświęcacie się na każdym kroku, że nie przestaniecie. Ale to wszystko... Nie tak powinno wyglądać. Co jeszcze się wydarzy? Co nas czeka? Ile ludzi musi umrzeć nim to się skończy?— spytała głucho; nie oczekiwała od niego odpowiedzi. Z pewnością nie wiedział, tak jak i ona. A pomyśleć, że jej własny brat nie dostrzegał, jak wojna zalewała Wielką Brytania, jak makabry, zbrodnie, bezprawie roztaczało swe macki coraz silniej.
Straciła apetyt na słodkości, ale uciekający znicz nie dawał jej spokoju. Kiedy więc wypuściła go z dłoni i nie udało jej się go pochwycić, jej myśli samoistnie uciekły w jego kierunku, na moment przygaszając smutek i niepewność, które zrodziły się w niej jeszcze przed paroma minutami. Pomimo wielu rozmaitości na stole, skupiła się na swoim pierwszym wyborze, nie zamierzając mu tak łatwo odpuścić. Kpinę Michaela potraktowała jak wyzwanie. Zmrużyła oczy i posłała mu drwiący uśmiech, za punkt honoru stawiając sobie złapanie uciekającej słodyczy. Z satysfakcją przyjęła więc nieudolność Michaela, który miał szansę przekonać się, że nie było to wcale takie proste. Zmierzyła go wzrokiem, zadzierając wyżej brodę. Pewnie, zdecydowanie i śmiało; choć w jej oczach wciąż było widoczne echo obaw i frustracji.
— No, proszę. Mam nadzieję, że łapanie czarnoksiężników idzie Ci znacznie lepiej niż słodyczy — odpowiedziała zaczepnie, sięgając ponownie ręką w kierunku znicza. Nie mogła pozwolić, by strach przejął nad nią kontrolę, tak jak nie mogła dopuścić do tego, by panika ją zalała cała i sprowokowała do głupich działań. Bieganie po przyjaciołach i wypytywanie o to, co się wydarzyło było jednym z gorszych pomysłów jakie jej wpadły do głowy. Musiała przebrnąć przez resztą nocy; choć teraz była już pewna, że tuż po północy uda się do domu. Straciła ochotę na zabawę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatnio zmieniony przez Hannah Wright dnia 29.10.19 13:21, w całości zmieniany 1 raz
Dorzucam
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Ulice
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka