Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Dawny dom rodziny Dumbledore
Strona 22 z 23 • 1 ... 12 ... 21, 22, 23
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dawny dom rodziny Dumbledore
Mieszczący się w Dolinie Godryka dom państwa Dumbledore stoi pusty i smutny przypominając o tragicznej historii jego rodziny. Magicznie zamknięty skutecznie powstrzymuje ciekawskich przed wejściem do środka. Ponoć czasem nawet pojawia się w nim Aberforth, młodszy brat słynnego Albusa. Chowa się wtedy gdzieś w budynku i nie wychyla nosa na zewnątrz, pozwalając ludziom odwiedzać ogródek, w którym stoi kamień upamiętniający historię rodu, który niegdyś tu zamieszkiwał. Na nim pojawiają się coraz częściej dopiski od czarodziejów szukających wsparcia w tych trudnych czasach. Początkowo systematycznie usuwane przez Abertfortha, później pozostawione, gdy właściciel posesji zdał sobie sprawę z bezsensowności swych wysiłków. Obiekt chroniony jest przed mugolami prostym zaklęciem, które sprawia, że gdy tylko pojawią się w pobliżu, mają wrażenie, że zauważyli jak ktoś przechadza się po domu. Z resztą bardzo niepozornego z wyglądu, nieco zapuszczonego z zarośniętym trawnikiem i brudnymi oknami, w których wiszą szare firanki, które zapewne kilkanaście lat tamu świeciły idealną bielą.
Trzynaście dni. Rzeczywiście, właśnie tyle minęło od czasu, gdy zaczął się nowy rok. Czasami miało się nadzieję, że po tym całym odliczeniu od dziesięciu do zera, świat nagle się zmieni. Oczywiście na lepsze. Tak jednak nie było. Może wielu się rozczarowało tym faktem, szczególnie w tych czasach, gdy każdy dzień stawiał coraz większe wyzwania, zarówno przed czarodziejami, jak i mugolami. Starali się walczyć o świat, w którym mogą po prostu normalnie żyć. Na różne sposoby, na tyle ile mogli.
Było to jednak cholernie męczące. Zarówno w sposób fizyczny, jak i psychiczny.
Jackie jednak nie chciała przestać się starać w tej nierównej bitwie. Pomagała jak mogła, biorąc udział w misjach i planach jej znajomych, chcąc znów zobaczyć świat na właściwych, według niej, torach. Nie przeszkadzało jej już nawet fakt, że jest poszukiwana. Ba, ten fakt napawał ją dumą i choć wielu pewnie powiedziałoby po takim stwierdzeniu, że jest głupia, ona nie bała się pokazać, że walczy po stronie Zakonu. Choć, wolałaby za szybko do więzienia nie trafić, to fakt.
Starała się dlatego poruszać na bezpieczniejszych terenach, choć misje Wiedźmiej Straży wysyłały ją w różne miejsca. O ile jednak mogła, brała te, które miały miejsce na terenach, w których zwolennicy Zakonu Feniksa mieli przewagę nad Rycerzami, umacniając pozycję tych, którzy wyznawali politykę promugolską. Ceniła swoje życie.
Do pewnego momentu, choć o tym nie mówiła głośno.
Dom Dumbledora krył wiele tajemnic, które wielu chciałoby zgłębić, był jednak przy tym bardzo dobrze zabezpieczony. A Longbottom chętnie by się o tych zabezpieczeniach dowiedział coś więcej. Robota dla Jackie była więc prosta - wejść na podwórze, rozeznać się w sytuacji, sprawdzić, z czym można mieć do czynienia przy ewentualnych próbach wejścia do domu. Do czego były te informacje? Nie wnikała, ufała jednak na tyle władzom Zakonu, że ci wykorzystają to w sposób pomagający ich wspólnej sprawie.
Misja była więc banalna. A przynajmniej miała być.
Okryta ciemnym płaszczem z kapturem, który okrywał jej twarz, która widniała na listach gończych, zbliżała się do podwórza cichym, acz pewnym krokiem. Nikogo nie dziwił w końcu widok czarodziei, którzy szukali pocieszenia przy pomniku Dumbledorów, wspominając czasy, gdy Albus nadal chodził po tym świecie.
Odchyliła drewnianą deskę, która odgradzała przejście do ogrodu, przechodząc przez nią ostrożnie, tak by nie uszkodzić stroju szorstkie krawędzie drewna. Rozejrzała się szybko po okolicy za płotem, po czym zamarła.
Trzy przerośnięte psidwaki gapiły się na nią, szczerząc kły, raczej w niezbyt radosnym powitaniu. Poczuła, jak zasycha jej w gardle, a mięśnie nagle się spinają. Myślała dość szybko, szukając w głowie odpowiednich zaklęć, które pozwoliłyby jej czmychnąć, bez śladów pogryzień.
Do stu tysięcy czarnych różdżek, czemu informacje, które dostała, nie zawierały nawet wspomnienia o psidwakach? I czym ktoś karmił te zwierzęta, że były tak wielkie?!
Wzięła głęboki oddech, by jedną z nóg postawić do tyłu, w ten sposób chcąc powoli, nie odwracając się od zagrożenia, spróbować zmyć się z tego miejsca. Plany jednak zostały popsute w chwili gdy usłyszała dźwięk po raz kolejny uchylanej deski. Zaklęła w myślach, powoli odwracając głowę, kątem oka jednak nadal obserwując psidwaki.
Ledwo zdusiła suchy śmiech, na widok znajomej twarzy.
- Lyall - powiedziała głosem, który nie licząc zaskoczenia, krył w sobie wiele emocji, które uszły z Rineheart z cichym prychnięciem. Naprawdę, czuła, że los się z niej w tej chwili zaśmiał. Lyall, pieprzony Lyall Lupin, ostania osoba, którą spodziewała się tu zobaczyć. Nie wiedziała, czy też nie ostatnia, którą chciałaby w taj chwili na oczy widzieć. Rycerzy Walpurgii mogłaby przynajmniej zostawić na pożarcie stojącym przed nią bestiom. W przypadku jej niegdysiejszego przyjaciela wolała stawić czoła psidwakom, niż jemu. Nie bardzo jednak miała teraz wybór.
- Jeśli nie masz pomysłu, co teraz robimy, to radzę ci później po prostu nie wchodzić mi w drogę - powiedziała, za chwilę jednak się zamknęła, nie chcąc zachęcać nadal warczące zwierzęta do ataku. I tak podziwiała ich cierpliwość i to, że się jej jeszcze nie rzuciły do gardła.
Było to jednak cholernie męczące. Zarówno w sposób fizyczny, jak i psychiczny.
Jackie jednak nie chciała przestać się starać w tej nierównej bitwie. Pomagała jak mogła, biorąc udział w misjach i planach jej znajomych, chcąc znów zobaczyć świat na właściwych, według niej, torach. Nie przeszkadzało jej już nawet fakt, że jest poszukiwana. Ba, ten fakt napawał ją dumą i choć wielu pewnie powiedziałoby po takim stwierdzeniu, że jest głupia, ona nie bała się pokazać, że walczy po stronie Zakonu. Choć, wolałaby za szybko do więzienia nie trafić, to fakt.
Starała się dlatego poruszać na bezpieczniejszych terenach, choć misje Wiedźmiej Straży wysyłały ją w różne miejsca. O ile jednak mogła, brała te, które miały miejsce na terenach, w których zwolennicy Zakonu Feniksa mieli przewagę nad Rycerzami, umacniając pozycję tych, którzy wyznawali politykę promugolską. Ceniła swoje życie.
Do pewnego momentu, choć o tym nie mówiła głośno.
Dom Dumbledora krył wiele tajemnic, które wielu chciałoby zgłębić, był jednak przy tym bardzo dobrze zabezpieczony. A Longbottom chętnie by się o tych zabezpieczeniach dowiedział coś więcej. Robota dla Jackie była więc prosta - wejść na podwórze, rozeznać się w sytuacji, sprawdzić, z czym można mieć do czynienia przy ewentualnych próbach wejścia do domu. Do czego były te informacje? Nie wnikała, ufała jednak na tyle władzom Zakonu, że ci wykorzystają to w sposób pomagający ich wspólnej sprawie.
Misja była więc banalna. A przynajmniej miała być.
Okryta ciemnym płaszczem z kapturem, który okrywał jej twarz, która widniała na listach gończych, zbliżała się do podwórza cichym, acz pewnym krokiem. Nikogo nie dziwił w końcu widok czarodziei, którzy szukali pocieszenia przy pomniku Dumbledorów, wspominając czasy, gdy Albus nadal chodził po tym świecie.
Odchyliła drewnianą deskę, która odgradzała przejście do ogrodu, przechodząc przez nią ostrożnie, tak by nie uszkodzić stroju szorstkie krawędzie drewna. Rozejrzała się szybko po okolicy za płotem, po czym zamarła.
Trzy przerośnięte psidwaki gapiły się na nią, szczerząc kły, raczej w niezbyt radosnym powitaniu. Poczuła, jak zasycha jej w gardle, a mięśnie nagle się spinają. Myślała dość szybko, szukając w głowie odpowiednich zaklęć, które pozwoliłyby jej czmychnąć, bez śladów pogryzień.
Do stu tysięcy czarnych różdżek, czemu informacje, które dostała, nie zawierały nawet wspomnienia o psidwakach? I czym ktoś karmił te zwierzęta, że były tak wielkie?!
Wzięła głęboki oddech, by jedną z nóg postawić do tyłu, w ten sposób chcąc powoli, nie odwracając się od zagrożenia, spróbować zmyć się z tego miejsca. Plany jednak zostały popsute w chwili gdy usłyszała dźwięk po raz kolejny uchylanej deski. Zaklęła w myślach, powoli odwracając głowę, kątem oka jednak nadal obserwując psidwaki.
Ledwo zdusiła suchy śmiech, na widok znajomej twarzy.
- Lyall - powiedziała głosem, który nie licząc zaskoczenia, krył w sobie wiele emocji, które uszły z Rineheart z cichym prychnięciem. Naprawdę, czuła, że los się z niej w tej chwili zaśmiał. Lyall, pieprzony Lyall Lupin, ostania osoba, którą spodziewała się tu zobaczyć. Nie wiedziała, czy też nie ostatnia, którą chciałaby w taj chwili na oczy widzieć. Rycerzy Walpurgii mogłaby przynajmniej zostawić na pożarcie stojącym przed nią bestiom. W przypadku jej niegdysiejszego przyjaciela wolała stawić czoła psidwakom, niż jemu. Nie bardzo jednak miała teraz wybór.
- Jeśli nie masz pomysłu, co teraz robimy, to radzę ci później po prostu nie wchodzić mi w drogę - powiedziała, za chwilę jednak się zamknęła, nie chcąc zachęcać nadal warczące zwierzęta do ataku. I tak podziwiała ich cierpliwość i to, że się jej jeszcze nie rzuciły do gardła.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
« Even though I walk through the darkest valley, I will fear no evil, for you are with me »
To nie tak, że się poddał. Wiedział, że nowy rok będzie trudniejszy od poprzedniego, chociaż wydawałoby się, że osiągnął wszystko to, czego potrzebował. Zabił tego skurwiela, którego chciał, zmywając jego istnienie z powierzchni ziemi, wrócił do kraju i zaczął na nowo pracować. Po ponad półrocznym polowaniu zwolnił, jednak nie zarzucił wcześniejszych zajęć. Nie zamierzał. Znał swoje obowiązki, które jako jedyna rzecz na świecie sprawiały, że szedł naprzód. W końcu był psem na posyłki i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Lojalny pies to dobry pies, a Ministerstwo Magii nie zamierzało go karać za to, że śledztwo wydłużyło się bardziej niż zwykle. Coraz częściej jednak podobne sprawy trafiały na stolik brygady i mało kto miał na tyle zawziętości, aby je ukończyć. On potrafił. Dlatego też liczył się efekt, a efekt był jednaki — jednego kundla mniej. Soren Despenser był zdecydowanie najtrudniejszym zadaniem, jakiego podjął się Lupin, jednak nie przestał tropić go tak samo silnie jak tamten uciekał. Wiedział, że ktoś siedział mu na ogonie, a z zeznań jego siostry wynikało, że całkowicie zatracił się w swoim wilkołaczym szale. Nie był już jedynie kimś, kto co miesiąc przemieniał się wraz z pełnią. Stanowił śmiertelne zagrożenie, jakiego nie dało się ujarzmić. I Lyall musiał liczyć się ze szlakiem ciał, który po sobie pozostawiał pchlarz. Ciał mugoli oraz świeżych wilkołaków, które należało wyłapać. Z pomocą innych, krajowych brygadzistów się to udawało, ale Lupin nie mógł zatrzymywać się i sprawdzać każdej jaskini. Każdej dziury. Szedł tam, gdzie szedł wilkołak — z dala od ludzi. Wśród drzew, skał, dziczy. Nierzadko przebywając całe miesiące na pustkowiach. Trzy lata. Trzy lata żył w ten sposób, aż w końcu... Co się stało? Nic się nie zmieniło. Pogrążony w żałobie i tęsknocie mężczyzna znikający wśród linii drzew nigdy stamtąd nie wrócił. To, co wyłoniło się z zarośli, tylko z wyglądu przypominało człowieka. Lyall nie zakończył polowania, bo przemienił się w ściganą przez siebie zwierzynę, dorównując jej bestialstwem, morderczymi instynktami i bezwzględnością. A śmierć kroczyła już nie przed nim, a tuż za nim. Dlatego właśnie nie chciał, aby ktokolwiek się do niego zbliżał. Zdawał sobie sprawę z faktu, czym się stał. Unikał rodziców, siostry. Unikał nawet brata, chociaż ten zawsze kręcił się obok niego, odkąd tylko wrócił do kraju. Do czasu... Do czasu aż nie okazało się, że zniknął, a teraz brygadzista zamierzał go odnaleźć. Cholernego idiotę, który dał się wkręcić w Zakon Feniksa. Lupin wiedział, że jego bliźniak nigdy nie był za mądry. Dlaczego więc nie mógł po prostu odpuścić? Nie mógł zapomnieć słów prośby Luny oraz swojego własnego uczucia niepokoju. Szukał go, gdy tylko mógł, przechodząc się w chwilach wyrwanych ze snu po Dolinie Godryka tam, gdzie mógł znaleźć kogoś, kto się ukrywał. To była naiwność, ale przezorność taka nie była. Teraz ze zjawami towarzyszącymi mu u boku nie miał siły na dalsze śledztwa. Na zapuszczanie się głębiej w las. Dlatego chodził bez celu, wiedząc jednak, że mógł mimo wszystko na coś trafić. Musiał tylko to robić...
Udanie się za ciemną sylwetką mogło wydawać się głupie, lecz dla kogoś takiego jak Lyall, w takiej sytuacji wcale takie nie było. Nie wiedział, kogo mógł tam zastać. Dzieciaka przemykającego przed patrolem, pijaka wracającego z nocnej eskapady, kochanka wdrapującego się przez tylne okno wybranki. Ktokolwiek. Mógł to być ktokolwiek, robiący cokolwiek. Instynkt kazał mu jednak podążyć dalej. Cicho i niespiesznie udał się za budynek, a gdy trafił na wyrwę w ścianie, dojrzał znak, aby nie przechodzić. Uchylił deskę w płocie i wpuścił wpierw swoje dwa psy, a później wszedł tam i on sam. - Co do cholery... - mruknął jednak od razu pod nosem, widząc przed sobą swoje psy sztywne i wpatrujące się usilnie w coś przed sobą. Lupin podążył ich śladem i natrafił spojrzeniem na zaciemnioną sylwetkę w pozycji całkowitego zmrożenia. Nie ruszała się, a przynajmniej do czasu, aż drewno pod palcami brygadzisty nie wydało charakterystycznego dźwięku, przyciągając uwagę nieznajomego. Nieznajomej? Kaptur odwrócił się, a gdy brygadzista rozpoznał rysy znajomej twarzy, jego twarz ze zmarszczenia przeszła w zdziwienie. Otworzył nawet delikatnie usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nic takiego się nie stało. Odezwała się za niego. Lub właściwie prychnęła, nie dając mu czasu na przeanalizowanie sytuacji. Szybko jednak przeniosła uwagę z niego na trzy, przesadnie wyrośnięte... Psidwaki? Kurwa... Co one żarły albo kto był tak powalony, żeby powiększyć te zwierzęta do takich rozmiarów? - Jax. - Udało mu się wydobyć z gardła jej imię, chociaż i to przypominało bardziej pomruk zwierzęcia niż ludzką mowę. Miał nadzieję, że nie była częścią jego widziadeł, ale jako pierwsza odezwała się i nie wyglądała na martwą. Wręcz przeciwnie. Była przesadnie żywa.... - Spokojnie - mruknął jedynie, kierując swoje słowa w stronę zwierząt, lecz tak naprawdę mierząc nimi ku kobiecie. Był brygadzistą. Wiedział, jak to jest stać naprzeciwko rozwścieczonego, pragnącego rozerwać człowieka na strzępy wilkołaka. Tu i teraz mieli do czynienia jedynie z psidwakami wielkości garboroga. - Wycofaj się do mnie. - Jego psy — przyuczone do polowań zwierzęta nie zmieniły pozycji — były gotowe na każde polecenie pana, dlatego nie ruszyły do ataku, tkwiąc na swoich miejscach.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cel był kluczem do pędzenia przed siebie, mimo wszystkich przeszkód, które napotykało się na drodze. Szczególnie teraz, gdy czasem po prostu chciało się położyć i poddać, wizja świata, który nie był tak niesprawiedliwy jak przez ostatnie miesiące, napędzała wszystkich tych, którzy chcieli z tą niesprawiedliwością walczyć. Choć musieli gryźć piach, zaciskać zęby i przelewać łzy rozpaczy i bólu, nie poddawali się. Migocząca w oddali nadzieja pomagała im w pełznięciu przez pola bitew.
Każdy jednak robił to inaczej. Niektórzy nie bali się przejść po trupach, inni zbierali po drodze tych, którzy z różnych powodów zatrzymali się na wyboistej drodze, a jeszcze inni po prostu ruszali przed siebie, jak taran.
Jackie przez jakiś czas musiała zwolnić. Zapanować nad sobą, zanim znów ruszyła w wojenny pęd. Nie czuła się dumna z ego powodu, irytowała sama siebie z tego powodu, gromadząca się w niej energia zaczęła ją powoli rozrywać. Dlatego musiała zacząć się ruszać. Robić więcej, lepiej, zaczynając coraz szybciej biec przed siebie. Chwila przerwy sprawiła jednak, że jej głowa była czystsza. A przez to ona była skuteczniejsza. Może nie pozbyła się wszystkich problemów, było jednak zdecydowanie lepiej.
W swoim sercu zakopała niektóre problemy, uczucia czy wspomnienia, czują się zdrowiej, gdy przestała się nimi przejmować. Szkoda, że niektóre osoby jednak nie dawały się tak łatwo pogrzebać. Oczywiście tylko w przenośni. Nie życzyła im jak na razie śmierci.
Lyall sprawił przed paru latu, że cząstka jej duszy umarła. Przełknęłaby nawet fakt złamania serca, ba, czuła się teraz głupio z tym, że obdarzyła go kiedyś uczuciem. Ucieczka z jej życia zabolała jednak zbyt mocno, szczególnie po tym, co zrobił jej brat, o czym Lupin doskonale wiedział. I mimo to, potraktował ją dokładnie tak samo.
Patrząc na niego, czuła wściekłość, rozczarowanie, ale chciało jej się też śmiać. Śmiać się z tego, jak los postanowił doprowadzić do ich spotkania, nie dając jej nawet uciec, ukryć się przed osobą, której widok trochę bolał, gdzieś głęboko w jej środku.
Cholerne psidwaki.
Niewidzialna siła ścisnęła jej serce, gdy usłyszała jak Lyall się do niej zwrócił, jak gdyby znów byli przyjaciółmi, jak gdyby ten nie zniknął nigdy, jak wtedy, gdy pisali te wszystkie listy, w których wyrzucali zawartość swoich dusz.
Spokojnie? Gotowało się w niej, nie chciała być spokojna w tej chwili, chciała zerwać się do biegu i stąd zniknąć. A jednak posłuchała się go. Przełknęła ślinę, starając się pozbyć duszącego uczucia w klatce piersiowej, oddała kontrolę umysłowi, serce na razie uciszając. Przynajmniej do czasu, aż nie minie niebezpieczeństwo.
Zaufała mu. Nie wiedziała, czy to dobry pomysł, zrobiła to jednak.
Zaczęła się wycofywać. Stopa, za stopą, w tempie niemal ślimaczym, przynajmniej dopóki się z nim nie zrównała. Przystanęła na jego wysokości, na wszelki wypadek wyjmując różdżkę z kieszeni płaszcza. Ugryzła się w język, gdy miała rzucić jakąś kąśliwą uwagą, nie chcąc podburzać jednak psidwaków. Jedynie posłała Lupinowi mrożące spojrzenie, które mówiło dość dosadnie, jak bardzo cieszy się na jego widok.
Każdy jednak robił to inaczej. Niektórzy nie bali się przejść po trupach, inni zbierali po drodze tych, którzy z różnych powodów zatrzymali się na wyboistej drodze, a jeszcze inni po prostu ruszali przed siebie, jak taran.
Jackie przez jakiś czas musiała zwolnić. Zapanować nad sobą, zanim znów ruszyła w wojenny pęd. Nie czuła się dumna z ego powodu, irytowała sama siebie z tego powodu, gromadząca się w niej energia zaczęła ją powoli rozrywać. Dlatego musiała zacząć się ruszać. Robić więcej, lepiej, zaczynając coraz szybciej biec przed siebie. Chwila przerwy sprawiła jednak, że jej głowa była czystsza. A przez to ona była skuteczniejsza. Może nie pozbyła się wszystkich problemów, było jednak zdecydowanie lepiej.
W swoim sercu zakopała niektóre problemy, uczucia czy wspomnienia, czują się zdrowiej, gdy przestała się nimi przejmować. Szkoda, że niektóre osoby jednak nie dawały się tak łatwo pogrzebać. Oczywiście tylko w przenośni. Nie życzyła im jak na razie śmierci.
Lyall sprawił przed paru latu, że cząstka jej duszy umarła. Przełknęłaby nawet fakt złamania serca, ba, czuła się teraz głupio z tym, że obdarzyła go kiedyś uczuciem. Ucieczka z jej życia zabolała jednak zbyt mocno, szczególnie po tym, co zrobił jej brat, o czym Lupin doskonale wiedział. I mimo to, potraktował ją dokładnie tak samo.
Patrząc na niego, czuła wściekłość, rozczarowanie, ale chciało jej się też śmiać. Śmiać się z tego, jak los postanowił doprowadzić do ich spotkania, nie dając jej nawet uciec, ukryć się przed osobą, której widok trochę bolał, gdzieś głęboko w jej środku.
Cholerne psidwaki.
Niewidzialna siła ścisnęła jej serce, gdy usłyszała jak Lyall się do niej zwrócił, jak gdyby znów byli przyjaciółmi, jak gdyby ten nie zniknął nigdy, jak wtedy, gdy pisali te wszystkie listy, w których wyrzucali zawartość swoich dusz.
Spokojnie? Gotowało się w niej, nie chciała być spokojna w tej chwili, chciała zerwać się do biegu i stąd zniknąć. A jednak posłuchała się go. Przełknęła ślinę, starając się pozbyć duszącego uczucia w klatce piersiowej, oddała kontrolę umysłowi, serce na razie uciszając. Przynajmniej do czasu, aż nie minie niebezpieczeństwo.
Zaufała mu. Nie wiedziała, czy to dobry pomysł, zrobiła to jednak.
Zaczęła się wycofywać. Stopa, za stopą, w tempie niemal ślimaczym, przynajmniej dopóki się z nim nie zrównała. Przystanęła na jego wysokości, na wszelki wypadek wyjmując różdżkę z kieszeni płaszcza. Ugryzła się w język, gdy miała rzucić jakąś kąśliwą uwagą, nie chcąc podburzać jednak psidwaków. Jedynie posłała Lupinowi mrożące spojrzenie, które mówiło dość dosadnie, jak bardzo cieszy się na jego widok.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
« Even though I walk through the darkest valley, I will fear no evil, for you are with me »
Wracając do Wielkiej Brytanii, nie miał za bardzo władzy nad tym zdarzeniem. Podążał śladem jebanego pchlarza, a skoro jego ślad biegł z powrotem przez kanał La Manche, Lyall ruszał za nim. Bestia była inteligentna, jednak tak samo jak jej łowca. Statek, który przewoził wilkołaka, musiał być szybki i względnie pomijany przez patrole służb porządkowych — odnalezienie go więc nie było takie trudne, a biorąc pod uwagę znajomości brygadzisty, dziecinnie proste. W ciągu jednej nocy był więc w Anglii, mając z powrotem przed sobą całą przeszłość wraz z jej znajomymi twarzami. Nie chciał tego, a jednak wszystko uderzyło mężczyznę prosto w twarz — morderstwo siostry i jej nienarodzonego dziecka przez jej własnego męża, Vincent, plakaty z twarzą Jackie na każdym, jebanym rogu. Jego własny brat w Zakonie Feniksa i ze statusem buntownika... Spotkanie Borgii, Luna i jej śmieszne żądania bycia uwzględnioną w poszukiwaniach.... Wszystko się po prostu pierdoliło. Jedynym pozytywnym aspektem była właśnie Giovanna, która pozwoliła mu — chociaż na chwilę — odzyskać wiarę w to, iż wciąż znajdowali się ludzie warci jego czasu oraz poświęcenia. Cała reszta była tego absolutnym zaprzeczeniem. I chociaż widział się z nią przelotnie dwa razy, zapadła mu w pamięć. Zapadała mu w pamięć też z innego powodu, ale nie chciał się specjalnie nad tym pochylać. Nie, jeśli Laurel w swojej tak materialnej postaci zamierzała go dalej dręczyć. A przecież się jej wyparł. Wyparł się, bo wyparł się człowieczeństwa, które młoda Skamander w nim ukochała. Akceptowała to, że nocami polował, jednak wierzył przede wszystkim w bezpieczeństwo społeczeństwa. Teraz... Teraz nie wierzył już w nic poza samą eksterminacją wilkołaczego gatunku. Nie był, nie mógł być tą samą osobą, którą wszyscy znali z przeszłości. A teraz jeszcze ona... Dziewczynka, którą pamiętał, odkąd skończyła siedem lat. Gryfonka, której złości przepuszczał i wybaczał. Stażystka, która kolejny raz wysłała mu list z prośbą o trening. Przyjaciółka, którą zostawił bez słowa. Rebeliantka, którą wyłapywali podobni jemu. Jebana Jackie Rineheart tkwiąca między młotem a kowadłem, mając wściekłe psy przed sobą, jak i za swoimi plecami. I Lyall wcale nie myślał o własnych zwierzętach... Po raz pierwszy od długiego czasu poczuł się dziwnie. Nie był zły, nie chciał warknąć czegoś w odpowiedzi. Przecież byli ze sobą blisko. Wtedy. Zanim zaczęła być dla niego opryskliwa. Zanim wyjechał bez słowa, nie odzywając się przez następne dwa lata. W szale nienawiści i rządu zemsty nie myślał o niej. Dopiero później gdy wszystko względnie się uspokoiło, a zew krwi stał się jego codziennością, obrazy znajomej twarzy przewijały się przez umysł brygadzisty. Nie napisał jednak. Nie powiadomił jej. Nie mógł. Przecież nie mógłby jej oszukać. Nie mógłby ukryć prawdy o tym, co naprawdę się wydarzyło z Laurel i że wilkołaczy atak wcale nie był powodem jej śmierci. Że naprawdę to Lupin ją zabił. Wszystkich mógłby oszukać, ale nie ją. Dlatego też trzymał się z dala i nie zastanawiał się nad tym, co jej zrobił. Nie bezpośrednio, bo gdy tylko pojawiała się taka myśl w jego umyśle, odsuwał ją od siebie. Nie mógł się rozpraszać, skoro zadanie było jedynym, co mu w życiu pozostało. Nie mógł wrócić do Anglii, spotkać się z Jax na treningu i iść dalej jak gdyby nigdy nic. Właśnie dlatego też Jacqueline Nessa Rineheart była ostatnią osobą, którą chciał spotkać. Bo znała go najlepiej ze wszystkich...
Poczuł woń jej perfum zmieszaną z potem, gdy przystanęła tuż obok niego. Nie zrobił sobie nic ze spojrzenia, które mu rzuciła. Wręcz przeciwnie — delikatnie, acz pewnie złapał ją na wysokości łokcia i zaczął ciągnąć w tył. Sam wycofywał się bliżej pod płot, a następnie przystanął, puszczając ją. - Podsadzę cię. - Teleportacja w tym momencie wydawała się bezcelowa. Dla niej. Bo chociaż wiedział, że była zaprawiona w sytuacjach stresogennych, ta aktualna była nieco... Odmienna. Pracowała z ludźmi — nie musiała stawać przed bestiami w zwierzęcej formie. Zresztą... Mogła przejść przez płot i zostawić go tam, jeśli tego chciała. A wiedział przecież, że chciała.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ucieczka nie zawsze była najlepszym pomysłem. Owszem, bolało mniej, sprawiało, że samemu można było odciąć się od tego, co raniło serce, była jednak cholernie samolubna. Bo sprawiała, że to inni cierpieli bardziej.
Potem jednak, gdy zostało się zmuszonym do powrotu, można było tylko się przyglądać temu, jak zmienili się ci, którzy wcześniej byli nam bliscy. Patrzeć na to, przez jakie trudy życia musieli przejść i myśleć o tym, czy gdybyśmy byli na miejscu, moglibyśmy im pomóc.
Jackie nie była święta, jej zniknięcie także zabolało parę osób, które martwiły się o nią przez cały czas jej nieobecności, próbowała jednak znaleźć jakiś kompromis pomiędzy czasem, który potrzebowała na zaleczenie ran fizycznych i tych nienamacalnych, a czasem, który skrzywdziłby tych, którzy byli w jakiś sposób bliscy jej sercu. Nie, żeby niektórzy z nich sami nie skrzywdzili jej bardziej.
Nie chciała jednak serwować im tego, co sama nie raz odczuła. Zdrada nie raz uderzyła w jej duszę, starała się jednak próbować wybaczyć, choć za każdym razem było to trudniejsze. Czasami miała ochotę przestać się starać naprawiać relację, które ktoś prawie pogrzebał, by po czasie przypełzać do niej i żebrać o znalezienie miejsca dla nich w jej życiu. Wbrew pozorom jednak była miękka.
Lyall. Nie wiedziała, jak długo miały jej zająć starania, by kiedyś w końcu naprostować ich relacje. Maiła z nim tak wiele dobrych wspomnień. Dzięki niemu jakoś zniosła ucieczkę brata, nie załamując się przy tym kompletnie, Nie czuła, że została zostawiona sama sobie, był jej oparciem, a gdy w końcu wyszła na prostą i zaczęła coś czuć…
Czemu wszystko musiało się tak posypać? Czemu musiał oddać serce komuś innemu i nagle zniknąć z jej życia, do jasnego groma, czemu? Dlaczego chociaż raz ktoś nie mógł nie zdeptać jej kruchych uczuć i czemu jak zwykle musiała zaciskać zęby?
Ile razy można w życiu być silną? Ile razy jeszcze musiała powtarzać sobie te słowa, by jakoś przeżyć kolejny miesiąc, rok, lata?
Czemu nie wysłał listu? Mógł przecież jej powiedzieć wszystko, bo ona pokazała mu każdy swój zakamarek serca, mógł nawet kłamać, ale gdyby chociaż dał znak życia. Jedna pieprzona wiadomość. Jedna sowa, telegram, posłany patronus, nawet wysłanie znaków dymnych, cokolwiek.
Kurwa. Była naprawdę rozżalona. Nie chciała, wolała, by wypełniała ją zwykłą wściekłość, ale nie. Jej wnętrze nadal opanowywał duszący ból.
Jego dotyk zmroził ją bardziej niż zdrobnienie, którego użył. Ignorował jej złość, zachowując się jak pierdzielony kwiat lotosu na tafli jeziora, co tylko bardziej ją mierzwiło. Nie czuł jakichś wyrzutów sumienia, czy może po prostu dobrze się krył? Nie chciała chyba nawet znać odpowiedzi.
Mimo wszystko dała się mu prowadzić. Cholerne odruchy nie dały jej dać się pożreć przez przerośnięte magiczne psy, ruszała się więc razem z nim do tyłu.
Wsadź se w dupę to podsadzenie…
Nie powiedziała tego jednak na głos, kiwnęła za to głową, zastanawiając się, czy po przejściu na drugą stronę nie powinna go po prostu zostawić i zwiać do domu. Myśl ta jednak jakoś jej nie do końca się spodobała. Bo tak jak wcześniej wspomniała, była za miękka. Cholera.
Skorzystała z jego dłoni, by wspiąć się na płot i przeskoczyć na drugą stronę. Uderzyła stopami o ziemię, biorąc po tym głęboki wdech, chcąc uspokoić trochę myśli.
- Otworzę zaraz przejście, żebyś mógł wyjść z psami - stwierdziła, kładąc dłoń na chropowatej desce, którą od tej strony jeszcze dało się przesunąć. Sama wmawiała sobie, że robiła to tylko dla zwierzaków Lyalla. - Powiedz tylko kiedy - spojrzała gdzieś w bok i zmieniła ciężar z jednej nogi na drugą. Jeszcze w sumie mogła uciec. Dlaczego tego nie robiła? Wolała akurat tego nie analizować.
Potem jednak, gdy zostało się zmuszonym do powrotu, można było tylko się przyglądać temu, jak zmienili się ci, którzy wcześniej byli nam bliscy. Patrzeć na to, przez jakie trudy życia musieli przejść i myśleć o tym, czy gdybyśmy byli na miejscu, moglibyśmy im pomóc.
Jackie nie była święta, jej zniknięcie także zabolało parę osób, które martwiły się o nią przez cały czas jej nieobecności, próbowała jednak znaleźć jakiś kompromis pomiędzy czasem, który potrzebowała na zaleczenie ran fizycznych i tych nienamacalnych, a czasem, który skrzywdziłby tych, którzy byli w jakiś sposób bliscy jej sercu. Nie, żeby niektórzy z nich sami nie skrzywdzili jej bardziej.
Nie chciała jednak serwować im tego, co sama nie raz odczuła. Zdrada nie raz uderzyła w jej duszę, starała się jednak próbować wybaczyć, choć za każdym razem było to trudniejsze. Czasami miała ochotę przestać się starać naprawiać relację, które ktoś prawie pogrzebał, by po czasie przypełzać do niej i żebrać o znalezienie miejsca dla nich w jej życiu. Wbrew pozorom jednak była miękka.
Lyall. Nie wiedziała, jak długo miały jej zająć starania, by kiedyś w końcu naprostować ich relacje. Maiła z nim tak wiele dobrych wspomnień. Dzięki niemu jakoś zniosła ucieczkę brata, nie załamując się przy tym kompletnie, Nie czuła, że została zostawiona sama sobie, był jej oparciem, a gdy w końcu wyszła na prostą i zaczęła coś czuć…
Czemu wszystko musiało się tak posypać? Czemu musiał oddać serce komuś innemu i nagle zniknąć z jej życia, do jasnego groma, czemu? Dlaczego chociaż raz ktoś nie mógł nie zdeptać jej kruchych uczuć i czemu jak zwykle musiała zaciskać zęby?
Ile razy można w życiu być silną? Ile razy jeszcze musiała powtarzać sobie te słowa, by jakoś przeżyć kolejny miesiąc, rok, lata?
Czemu nie wysłał listu? Mógł przecież jej powiedzieć wszystko, bo ona pokazała mu każdy swój zakamarek serca, mógł nawet kłamać, ale gdyby chociaż dał znak życia. Jedna pieprzona wiadomość. Jedna sowa, telegram, posłany patronus, nawet wysłanie znaków dymnych, cokolwiek.
Kurwa. Była naprawdę rozżalona. Nie chciała, wolała, by wypełniała ją zwykłą wściekłość, ale nie. Jej wnętrze nadal opanowywał duszący ból.
Jego dotyk zmroził ją bardziej niż zdrobnienie, którego użył. Ignorował jej złość, zachowując się jak pierdzielony kwiat lotosu na tafli jeziora, co tylko bardziej ją mierzwiło. Nie czuł jakichś wyrzutów sumienia, czy może po prostu dobrze się krył? Nie chciała chyba nawet znać odpowiedzi.
Mimo wszystko dała się mu prowadzić. Cholerne odruchy nie dały jej dać się pożreć przez przerośnięte magiczne psy, ruszała się więc razem z nim do tyłu.
Wsadź se w dupę to podsadzenie…
Nie powiedziała tego jednak na głos, kiwnęła za to głową, zastanawiając się, czy po przejściu na drugą stronę nie powinna go po prostu zostawić i zwiać do domu. Myśl ta jednak jakoś jej nie do końca się spodobała. Bo tak jak wcześniej wspomniała, była za miękka. Cholera.
Skorzystała z jego dłoni, by wspiąć się na płot i przeskoczyć na drugą stronę. Uderzyła stopami o ziemię, biorąc po tym głęboki wdech, chcąc uspokoić trochę myśli.
- Otworzę zaraz przejście, żebyś mógł wyjść z psami - stwierdziła, kładąc dłoń na chropowatej desce, którą od tej strony jeszcze dało się przesunąć. Sama wmawiała sobie, że robiła to tylko dla zwierzaków Lyalla. - Powiedz tylko kiedy - spojrzała gdzieś w bok i zmieniła ciężar z jednej nogi na drugą. Jeszcze w sumie mogła uciec. Dlaczego tego nie robiła? Wolała akurat tego nie analizować.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
« Even though I walk through the darkest valley, I will fear no evil, for you are with me »
Jacqueline... Wyjeżdżając, ostatnim czego chciał, było to, by przysporzyć jej cierpienia. Jakiegokolwiek. Nawet najmniejszego. Bo była ostatnią osobą na ziemi, która na nie zasługiwała. Z nich wszystkich. Nie tylko dlatego, że nieśli razem ciężar porzucenia przez Vincenta, rozumiejąc jedno drugie, lecz, dlatego że przez ten cały okres wspólnego dorastania, stała się jego przyjaciółką. Stała się rodziną, a więź, jaka ich łączyła, mogła być śmiało nazywana zżytą. W momencie śmierci Laurel znali się wszak szesnaście lat. O rok dłużej niż przebywała z własnym bratem — czy już samo to, nie oznaczało o przywiązaniu? O komplikacjach, ale również i uczuciach przelewających się pomiędzy dwójką czarodziei? Faktem było jednak też to, że nie myślał o żyjących, rzucając się w wir pogoni. Zaćmienie krwawym szałem i żądzą zemsty odebrało mu rozum wraz ze skutecznym, logicznym myśleniem. Porzucił nie tylko własny spokój, dobro oraz kalkulację na rzecz brutalnej skuteczności. Odgrodził się więc od słabości, od rozpraszaczy, a ona właśnie należała do każdej z tych grup. Bo gdyby zaczął o tym więcej myśleć, gdyby poddał się poczuciu winy, gdyby złamał się, gdyby otrzymał od niej list, w którym prosiłaby go o powrót, zostawiłby pogoń. Zostawiłby polowanie. Dałby się przekonać, a nie chciał tego. Nie chciał oddawać nad sobą władzy — którą jeszcze posiadał — kobiecie, która mogła go w każdym momencie zawrócić z drogi. Lub która mogłaby go odnaleźć na ścieżce i stać się współuczestnikiem wyprawy. Nie. To było coś, co musiał zrobić sam z daleka od innych. Z daleka od własnej przeszłości. Z daleka od samego siebie. Pomagając jej przejść przez płot i pozwalając na to, by jej ubrania smagnęły jego twarz, ciężko było nie wrócić do dawnych dni. Dając znak, by uchyliła deskę blokującą przejście, wiedział, że to nie miało być spotkanie, po którym bezceremonialnie się rozejdą. Nie wiedział, jak miało to wyglądać dla niej, ale dla niego na pewno miało być... Inaczej. Inaczej niż wszystko, co się działo w ostatnim czasie. Przepuścił więc wpierw psy, a później sam prześlizgnął się z powrotem na drogę, zostawiając wyrośnięte psidwaki po drugiej stronie. I stanął tam, gdzie wyszedł zza pułapki płotu — tuż przy niej boleśnie wkraczając w intymną przestrzeń czarownicy sięgającej mu jeszcze poniżej podbródka. Ale nie przesunął się. Nie poruszył się, czując — mimo panującego mrozu — bijące od niej ciepło. Wiedział, że blokował jej ucieczkę, gdy drewno ogrodzeniowych desek czaiło się tuż za plecami damskimi plecami, lecz nie zważał na to. Patrzył na nią z góry, badając spojrzeniem wpół przysłonięte kapturem rysy jej twarzy, odnajdując podobieństwa i różnice. Łuki brwiowe, obrys żuchwy, rozsiane po nosie i policzkach piegi wychodzące wiosną i zostające tam do późnej jesieni. Brązowe oczy z wyrazem zwierzęcego buntu i rzucające wyzwanie każdemu przechodzącemu obok. Nabrzmiała od mrozu czerwona warga, wydobywająca się ponad bladą cerę. Wraz z zaprawioną do walki twarzą szło również ciało. Wciąż chude, ukryte pod ciepłą szatą, lecz wiedział, że było silne. Dobrze pamiętał wszak siniaki, które mu zadawała. Dobrze pamiętał też te, które sam jej zadał w przypadkowym lub celowym rozmachu treningu. Nigdy nie chciał, by cierpiała, ale nie oszczędzała się. Ani siebie, ani jego. Dzięki temu znał jednak każdy zakamarek jej ciała. Każde zagięcie, wybrzuszenie, wgłębienie. Każdą rysę, niedoskonałość jak i im przeciwne perfekcje. Wiedział, gdzie znajdowały się jej słabości, jak i mocne strony — który mięsień był wiotki, a który silniejszy. Który drżał przy wymęczeniu, a który stawał się żywą stalą. Wiedział, gdzie czaiły się łaskotki, od których od dziecka nie była w stanie powstrzymać śmiechu. Śmiechu, którego nie słyszał długi czas po zniknięciu Vincenta, ale który koniec końców sam wywołał, przełamując między nimi czas ciemności. Bo byli już wolni. Wolni od poczucia porzucenia.
Gdyby był to ktokolwiek inny, odezwałby się. Rzuciłby pomrukiem przypominającym zwierzęcy warkot. Odszedłby, nie przejmując się niczym. Odgrodził od społeczności, do której nie miał i nie chciał przynależeć. Przy niej jednak wciąż stał. Tkwiąc tam niczym pies u pańskiej nogi. Tak niewłaściwie blisko.... Nawet z Roselyn nie czuł się w ten sposób. Przy Wright czuł, jakby znów wrócił do wczesnej młodości. Czuł zagubienie, nieśmiałość, ale równocześnie szybko odepchnął ją od siebie, rzucając okrutną prawdą prosto w twarz. Powodując, że uciekła i nie wróciła. Przy Rineheart było inaczej. Ją jedyną wiedział, że prawdziwie i szczerze zranił. Ją jedyną winien przepraszać i wobec niej jedynej czuł własny brak wytłumaczenia. Bo rodzina znała powód — bliscy wiedzieli, że targnęła nim okrutna żałoba. Dla niej nie miał wyszczekanej odpowiedzi, riposty. Dla niej miał jedynie spojrzenie, którym ją darzył, nie wiedząc tak naprawdę, co się działo. Chodź ze mną, czaiło się w kącikach jego ust, czekając na krańcu języka, lecz wciąż milczał. Bo gdyby to zrobił, gdyby zaproponował, żeby zeszli z ulic, przeczekali, spędzili trochę czasu razem, poznałaby prawdę. Poznałaby to, kim stał się naprawdę. Nie musiałby nic mówić, a wiedziałaby. Dowiedziałaby się, kim się stał. Jaki był. Co zrobił, co robił, co jeszcze miał zrobić. I żałowałaby, że w ogóle przyszło im się poznać.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami się zastanawiała, dlaczego w ogóle jej serce zaczęło bić przy nim w zupełnie innym rytmie, niż przy reszcie jej znajomych, z drobnymi wyjątkami. Przecież byli świetnymi przyjaciółmi, dogadywali się lepiej, niż ktokolwiek pewnie mógłby przypuszczać, był jej na tyle bliski, co Vincent, co samo w sobie dużo mówiło. A wtedy, bo zniknięciu jej brata od siedmiu boleści, zaczął być jeszcze bliższy. Nie pamiętała kiedy dokładnie zaczęła czuć się przy nim inaczej. Kiedy jej krew w żyłach zaczęła przy nim krążyć szybciej? Kiedy zaczęła się przy nim jakoś inaczej uśmiechać?
Trudno było wskazać konkretny moment, bo sam proces zakochiwania się był widocznie złożony. Na którymś etapie zaczęła chcieć z nim spędzać o wiele więcej czasu, zaczęła szukać dotyku, pretekstów do przebywania sam na sam. Pisała lisy, w głowie mając przeróżne wyobrażenia, w których nagle on mówi, że czuje do niej to samo.
A potem dostała wieści o tej kobiecie. Już wtedy bolało, ale wiedziała, że jego szczęście jest ważne. Wiedziała, że należy się czasem poświecić. Przecież na tym polegała odwaga i heroizm. I czasem należało go użyć w dość nietypowych sytuacjach. Potrafiła się jednak z tym pogodzić. Widziała go rzadziej, pisał mniej, ale był. Przez chwilę.
Bo potem uciekł od niej i jej życia, nie zostawiając po sobie nic.
Tak cholernie zimną i bolesną pustkę.
Która jako tako się zasklepiła, by teraz znów się otworzyć.
Znali się. Te kilka lat temu mogli wyrysować w pamięci swoje ciała z każdym drobnym szczegółem, bez zawahania mogli powiedzieć, gdzie uderzyć, by bolało, a gdzie dotknąć, by wywołać śmiech lub gamę innych emocji. Tylko czy teraz mogli być tak samo pewni, co kryły pod sobą ubrania?
Czy Lyall mógł wiedzieć o nowej, rozległej bliźnie, której się nabawiła, broniąc mugoli? Czy wiedział, że schudła trochę od wtedy, gdy widział ją ostatnio? Pewnie nie. Bo i ona nie wiedziała, co się działo się z nim gdy zniknął i jakie trudności musiał przejść, by tu wrócić.
A naprawdę chciała. Nienawidziła tego, że wyrzucił ją ze swojego życia tak łatwo. Czuła, jakby te wszystkie lata, które się znali, nic nie znaczyły. A mimo to martwiła się o niego i liczyła, że wiedzie mu się dobrze. Bo taka już była. Potrafiła kochać i nienawidzić jednocześnie.
Dlatego cisza, która między nimi zapadła tak bardzo ją krzywdziła. Chciała cos od niego usłyszeć, jakąś wymówkę, przeprosiny, nawet potwierdzenie jej najgorszego scenariusza, w którym była dla niego nikim. Bo sama nie potrafiła jej przerwać. Miała milion pytań, którym towarzyszyły kolejne setki słów, które mogłaby mu powiedzieć. Nie mogła jednak zadecydować, od czego zacząć. Jego bliskość, tak znajoma, a jednocześnie wydająca się obca, zacisnęła jej gardło, przez co nie mogła nawet rzucić czegoś kompletnie głupiego, bez przemyślenia. A nie mogła uciec. Ba, nie chciała uciec, bo ta chwila zdawała się w jakimś sensie przenosić ją do przeszłości, w której Lyall zawsze był przy niej.
Teraźniejszość jednak do nich wróciła wraz ze szczeknięciem jednego z psów.
Jej ręka uderzyła Lupina w pierś, odpychając go lekko od niej, dając jej miejsce na oddech. Znów się zaśmiała lekko głupio, przecierając twarz obiema rękami, po czym spojrzała na niego z nieprzejednaną miną.
- Vincent chociaż miał odwagę podjąć się wyjaśnień - rzuciła, czując, jak coś zaciska się na jej żołądku, gdy słowa opuściły jej wargi, wraz z obłokiem pary. Przeczesała włosy dłonią, nie wiedząc dalej, co ma ze sobą zrobić. Bo w końcu nie uciekła. Została. - Niemniej, dziękuję za ratunek, choć bym sobie poradziła - dodała, nie mogąc się powstrzymać. Szczerze mówiąc, cała ta sytuacja mocno uderzała w jej godność, co Lyall łatwo mógł zauważyć. Jej mimika aż tak bardzo się nie zmieniła, może poza staniem się trochę bardziej subtelną.
Trudno było wskazać konkretny moment, bo sam proces zakochiwania się był widocznie złożony. Na którymś etapie zaczęła chcieć z nim spędzać o wiele więcej czasu, zaczęła szukać dotyku, pretekstów do przebywania sam na sam. Pisała lisy, w głowie mając przeróżne wyobrażenia, w których nagle on mówi, że czuje do niej to samo.
A potem dostała wieści o tej kobiecie. Już wtedy bolało, ale wiedziała, że jego szczęście jest ważne. Wiedziała, że należy się czasem poświecić. Przecież na tym polegała odwaga i heroizm. I czasem należało go użyć w dość nietypowych sytuacjach. Potrafiła się jednak z tym pogodzić. Widziała go rzadziej, pisał mniej, ale był. Przez chwilę.
Bo potem uciekł od niej i jej życia, nie zostawiając po sobie nic.
Tak cholernie zimną i bolesną pustkę.
Która jako tako się zasklepiła, by teraz znów się otworzyć.
Znali się. Te kilka lat temu mogli wyrysować w pamięci swoje ciała z każdym drobnym szczegółem, bez zawahania mogli powiedzieć, gdzie uderzyć, by bolało, a gdzie dotknąć, by wywołać śmiech lub gamę innych emocji. Tylko czy teraz mogli być tak samo pewni, co kryły pod sobą ubrania?
Czy Lyall mógł wiedzieć o nowej, rozległej bliźnie, której się nabawiła, broniąc mugoli? Czy wiedział, że schudła trochę od wtedy, gdy widział ją ostatnio? Pewnie nie. Bo i ona nie wiedziała, co się działo się z nim gdy zniknął i jakie trudności musiał przejść, by tu wrócić.
A naprawdę chciała. Nienawidziła tego, że wyrzucił ją ze swojego życia tak łatwo. Czuła, jakby te wszystkie lata, które się znali, nic nie znaczyły. A mimo to martwiła się o niego i liczyła, że wiedzie mu się dobrze. Bo taka już była. Potrafiła kochać i nienawidzić jednocześnie.
Dlatego cisza, która między nimi zapadła tak bardzo ją krzywdziła. Chciała cos od niego usłyszeć, jakąś wymówkę, przeprosiny, nawet potwierdzenie jej najgorszego scenariusza, w którym była dla niego nikim. Bo sama nie potrafiła jej przerwać. Miała milion pytań, którym towarzyszyły kolejne setki słów, które mogłaby mu powiedzieć. Nie mogła jednak zadecydować, od czego zacząć. Jego bliskość, tak znajoma, a jednocześnie wydająca się obca, zacisnęła jej gardło, przez co nie mogła nawet rzucić czegoś kompletnie głupiego, bez przemyślenia. A nie mogła uciec. Ba, nie chciała uciec, bo ta chwila zdawała się w jakimś sensie przenosić ją do przeszłości, w której Lyall zawsze był przy niej.
Teraźniejszość jednak do nich wróciła wraz ze szczeknięciem jednego z psów.
Jej ręka uderzyła Lupina w pierś, odpychając go lekko od niej, dając jej miejsce na oddech. Znów się zaśmiała lekko głupio, przecierając twarz obiema rękami, po czym spojrzała na niego z nieprzejednaną miną.
- Vincent chociaż miał odwagę podjąć się wyjaśnień - rzuciła, czując, jak coś zaciska się na jej żołądku, gdy słowa opuściły jej wargi, wraz z obłokiem pary. Przeczesała włosy dłonią, nie wiedząc dalej, co ma ze sobą zrobić. Bo w końcu nie uciekła. Została. - Niemniej, dziękuję za ratunek, choć bym sobie poradziła - dodała, nie mogąc się powstrzymać. Szczerze mówiąc, cała ta sytuacja mocno uderzała w jej godność, co Lyall łatwo mógł zauważyć. Jej mimika aż tak bardzo się nie zmieniła, może poza staniem się trochę bardziej subtelną.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
« Even though I walk through the darkest valley, I will fear no evil, for you are with me »
Dawne dni przeminęły. Przeminęły i nie miały wrócić. Nigdy nie miały odbić się kalką tych samych wydarzeń, które miały miejsce w przeszłości. Nigdy nic nie miało być takie samo, bo oni byli zupełnie inni. Wyraźniej zarysowani, odciskający ciemny ślad na karcie istnienia, dający równocześnie sygnał innym do dostrzeżenia własnej egzystencji. I nie musieli być znani, sławni. Ich nazwiska nie musiały być nawet rozpamiętywane czy rozpoznawane. Rządząca życiem siła widziała każdego człowieka oddzielnie — dlatego właśnie sylwetka łowcy wypaliła się czarnym żelazem tam, gdzie widniała jego ścieżka, a postać czarownicy wyniosła wysoko, na pierwszy wojenny front. On ukrywał się w cieniach, do których był przyzwyczajony i które zaadaptował. Ona była znana każdemu, nie będąc w stanie ukryć się nawet w najdalszej pustce. Stali na dwóch krańcach tego, co zgotował im świat, który wykreował ich tak, jak tylko tego pragnął. W cierpieniach, samotności i hańbie przystosowywał do najgorszych warunków, wydobywając na światło dzienne coś, co nie przypominało ludzi. Coś, co kryło się w każdym człowieku, lecz usilnie próbowano temu zaprzeczyć. Trwali w tym jednak, aż w końcu stali się tym, czym dawniej gardzili. Ale Lyall nie żałował. Nigdy nie żałował uwolnienia potwora siedzącego w jego wnętrzu. Dyszącego, nieustępliwego, łaknącego krwi. Precyzyjnego, kurewsko upartego. Skutecznego. Bo w końcu taka była jego prawdziwa natura — ukrywana zbyt długo. Podduszana etyką, moralnością, naukami. Naiwnością. Próbami wyjaśnienia sobie humanizacji zakażonych klątwą. W końcu jednak ściana ułudy opadła, ukazując prawdę, która gwałtownie zagarnęła młodego brygadzistę. Rozumiał doskonale, że wszystko, czego się uczył, wszystko, co znał, było kłamstwem. Nikt z natury dobry nie mógł być okrutny. Nikt z natury spokojny nie mógł zapanować nad chaosem. Musiał stać się demonem, aby ścigać coś, co niszczyło życia innych ludzi. Musiał wiedzieć, jak postępować, aby powstrzymać rozsiewającą się po świecie zarazę. Musiał stać się czymś innym niż przeciętny wilkołak — musiał stać się czymś bardziej plugawym i złowieszczym. I robił to. Gdyby ich relacja rozwijała się tu i teraz, gdyby zaczęła się w momencie, w którym Lyall wrócił do kraju, a nie przed jego wyjazdem, dostrzegłby to, co ciągle sygnalizowała mu czarownica. Te drobne gesty składające się na poszukiwanie bliskości. Te listy i układane w oczywiste zdania słowa. Te spojrzenia śledzące coś więcej niż jedynie ruch wychodzącego ciosu. Wtedy nie spotkały się z odpowiedzią, bo nie docierały na drugą stronę dystansu, jakiego nigdy by nie przekroczył. Wtedy... Wówczas, gdy widział ją jedynie jako dziewczynkę biegającą po korytarzach Hogwartu z naburmuszoną miną. Dziewczynkę sięgającą mu do łokcia. Widząc ją po tym czasie, w którym zaszły zmiany mogące wypełnić czyjeś całe istnienie, nie patrzył na nią przez pryzmat przeszłości. Widział ją w tym konkretnym momencie, w tym konkretnym miejscu, jakby spotykali się po raz pierwszy. Dlatego też wiedział doskonale, że wszystko, co kiedyś było niedostępne, zakazane, wyczekiwane, już takie nie było. Teraz mógł jej to dać. Mógł pozwolić do siebie zbliżyć inaczej niż kiedyś. Złamać granicę, która kiedyś ich oddzielała. Przyciągnąć do siebie i zachłannie spijać zapach i smak z bladej skóry. Z szyi, której jedynie mały skrawek wystawał spod kaptura, a którą aktualnie śledził jedynie badawczym spojrzeniem. Odarty ze złudzeń widział przejrzyście i rozumiał więcej niż kiedyś. Dostrzegał to, co działo się w przeszłości lepiej i dokładniej — w tym także uczucie, jakim obdarzyła go Rineheart. Darzyła dalej? Na swoje nieszczęście uplasowała wiarę w człowieku, który — gdyby widział wówczas jej zamierzenia — byłby dla niej dobry. Kiedyś. Ale tamten Lyall już nie istniał. Nie miała czego żałować. Bo skoro jej nie dostrzegał, nie powinna na niego czekać. Nie powinna nawet pozwolić sobie, aby czuć słabość. A teraz? Lepiej dla niej byłoby, gdyby nie wiedziała, ale wiedziała. Musiała wiedzieć, że to, co przed nią stało, było dzikie. Intensywne, nieobliczalne. Niebezpieczne. To, jak na nią patrzył. To, jak nie robił sobie nic z wyraźnie przekroczonej granicy bliskości. To miało jedynie jego twarz. Jego głos. Jego ciało.
Gdy uderzyła, odsunął się o krok, chociaż nie musiał tego robić. Patrzył, słuchał. Nie zareagował na wywołanie imienia Vincenta, chociaż wolał nie być porównywany do starszego z rodzeństwa Rineheart. Nie, gdy wspomnienie dawnego przyjaciela, przyprawiało go o gorzki posmak na języku. Obserwował, jak przesunęła palcami po twarzy, a później też po włosach. Coś, co robiła przed egzaminami na kursie i powiedzeniem mu o złym stopniu w szkole. A później zapadła cisza trwające kilka uderzeń serce, gdy oboje patrzyli na siebie, nie odzywając się i pozwalając jedynie, aby świst zimnego wiatru dął nad ich głowami. Znów urwany moment tym razem przerwany przez niego samego. Przez głos, który być może powinien zabrzmieć dawno temu lub nigdy, jednak nie miało to już znaczenia. Dla nikogo, a na pewno nie dla niego samego. - Zabiłem Laurel. Była wilkołakiem. Później zabiłem tego, który ją zmienił. - Nie zająknął się. Nie uciekał spojrzeniem. Teraz już mu było wszystko jedno czy ktokolwiek więcej miał znać prawdę. Nie zamierzał uciekać od swojego prawdziwego oblicza, a przecież był mordercą. Zabijał i zabijać miał — to nie ulegało wątpliwościom. Nie oczekiwał od niej niczego, ale wydarzenia, które ich rozdzieliły, mogły rozjaśnić sytuację. Nie. Nie tłumaczył się. Nie chciał przebaczenia. Wiedział, co zrobił Laurel, co zrobił jej, co zrobił swojej rodzinie. Był tego świadomy. Prawda w tym momencie — utrzymana w tajemnicy czy wypowiedziana — nie przekrzywiała szali na żadną ze stron. Czarownicy mogło przynieść wyjaśnienie, a jemu... Jemu i tak było już wszystko jedno. - Nie mogłaś być tego częścią. Nie mogłaś tego widzieć ani znać prawdy. Nie mogłaś być ze mną. - Urwał na chwilę, pozwalając sobie na spojrzenie w górę, by poczuć na rozgrzanej, zmęczonej twarzy kolejny podmuch zimowego wiatru. - Teraz to już i tak bez znaczenia.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas płynął, nie patrząc na nic i na nikogo. Był bezwzględny i brutalny, zacierał wspomnienia, nie pozwalał, by piękne chwile trwały dłużej, pchał nas cały czas do przodu, czasem wrzucając wprost na cierpienie, smutek, samotność. Nie słuchał próśb, gróźb i błagań, bo nie patrzył na zwykłych ludzi, po prostu trzymając się swojego rytmu.
Mijał, pozostawiając tych, którzy chcieliby choć trochę pobyć w przeszłości zawiedzionych. Nie dawał tyle czasu na namysł, ile niektórzy by chcieli.
Nie dawał się cofnąć. Dlatego Jackie musiała się pogodzić z tym, jak potoczył się ich los. Cierpiała z tą świadomością, czasem nadal trzymając się tych przyjemnych wspomnień, które z czasem zaczynały zadawać większy ból, bo zdawała sobie sprawę, że one już nie wrócą. Nie potrafiłaby nagle udawać, że wszystko jest tak jak kiedyś.
Teraz w końcu nie była dumną Wiedźmią Strażniczką. Zamiast tego stała się rebeliantką, która musiała ciągle uciekać. A gdy się w końcu zatrzymała, mogła jedynie bać się o to, czy ją znajdą, czy nie. Bała się o rodzinę, o bliskich i o tych, którzy ją opuścili.
Choć wolałaby tego nie robić, bo jej serce obejmował ból jeszcze większy, niż gdyby o nich po prosty zapomniała.
Bo mimo wszystko, nie potrafiła być tą złą. Nie potrafiła porzucić tego, czym wzgardził Lyall. Jej byt opierał się na moralności, żyła człowieczeństwem, będąc tą, która chroniła niewinnych, bo czuła, że taki był sens tego, że żyła. Nie była w końcu niczym innym jak obrońcą.
Czy to jako dziecko, czy to jako prefekt w Hogwarcie, czy to jako pracownik służb. Nawet teraz, gdy sama powinna być tą, którą ktoś powinien chronić, nie potrafiła się pozbyć poczucia, że musi osłaniać innych od tego, co mogłoby ich spotkać.
Nie potrafiła stać się bestią myślącą tylko o swoich instynktach, bo zatraciłaby siebie. Byłaby pusta, nie miałaby tego, co teraz ją napędzało, by przeżyła kolejny dzień, kolejny tydzień, by dalej ukrywała swoją twarz, chowała się po kątach i unikała Londynu jak ognia.
Nie wiedziała jakie zmiany zaszły w Lyallu i że on porzucił to, co ona pielęgnowała. Wiedziała jednak, jakie zmiany zaszły w jej sercu. Niegdysiejsze uczucie, choć gdzieś na dnie serca nadal się tliło, w tym momencie bolała bardziej, niż nawet wtedy, gdy zgasiła je ta inna kobieta w życiu Lyalla. Sama świadomość, że osoba, przy której kiedyś w jej żyłach zaczynała szybciej pulsować krew, a później, za którą potrafiła ronić łzy, stała przed nią jak gdyby nigdy nic, powodowała, że coś w niej pękało, gotowało się i zmuszało ją do zrobienia czegokolwiek. Nie wiedziała jednak czego, dlatego stała, czując, jak emocje w niej buzują. Te, które mogła, jak i nie potrafiła nazwać. Nie chciała teraz jego bliskości, dusiła ją, tak sama jak zapach jego skóry, który wyczuwała. Dlatego gdy go odepchnęła, w końcu mogła wziąć oddech. Czuła, że poszło za łatwo, czuła, że opuszczające jej usta słowa wybrzmiewają zbyt gładko. Walczyła ze ściśniętym sercem, które nie dawało jej po prostu odpuścić, odwrócić się na pięcie i pójść w swoją stronę, zostawiając Lupina tak, jak on ją zostawił. Bez słowa, bez wyjaśnień.
Prowadziła rozmowę, która wkroczyła na kierunek, którego nie przewidziała. Patrzyła na Lyalla, szukając oznak, że jego odpowiedź to jakiś głupi żart. Widziała jednak, że nie był.
- Co, kurwa? - wydusiła, patrzeć na niego wyraźnie jeszcze przetrawiając jego słowa. - Kiedy ona...? Jak? Dlaczego ty…? - nie potrafiła złożyć żadnego pytania, które chciała zadać, nie mogąc ująć w słowa to, co się wydarzyło. Ruszyła w jedną, potem w drugą stronę, przechodząc parę kroków, przeczesując znów włosy, nie wiedząc co ze sobą zrobić, co zrobić z Lyallem i tym wszystkim. Nie mógł znaleźć lepszej okazji na wytłumaczenie się do cholery? Musiał odpowiedzieć na jej przytyk, tak po prostu atakując ją wieściami?
Odetchnęła. Głęboko, patrząc na Lupina, chcąc w jego oczach znaleźć odpowiedź na to, co miała zrobić. Wiatr targał jej płaszcz i kaptur, gdy patrzyła na niego, w ciszy, przetrawiając każde słowo.
Prychnęła, czując, jak jej ciało przeszywa zimny dreszcz.
Nigdy nie chciałaby jego miłość umarła. Nie chciała dla niego takiego losu, nie chciała, by musiał ją zabić, wolała widzieć go szczęśliwym. Wolała go mieć przy sobie jako przyjaciela, nie chciała, by uciekł. By ją zostawił.
- Nie jest do cholery bez znaczenia! Uciekłeś, bo co? Bo się bałeś, co wszyscy powiedzą? Bo nie chciałeś, byśmy znali prawdę? Zrobiłeś z tego swoją własną zemstę, rzucając wszystko i wszystko, jakby się nie liczyli? Nie chciałeś niczyjej pomocy, bo tak sobie kurwa ubzdurałeś? I co, czujesz się szczęśliwy? Bo ja po tym jak zniknąłeś, byłam w cholernej rozsypce, wiesz? I teraz mi to mówisz, ot, tak? Powiedz mi, co ja mam z tym zrobić? Czuć się winna, że ci nie pomogłam? Czuć współczucie, choć jeszcze przed chwilą byłam na ciebie wściekła? Czuć się zdradzona, bo nagle postanowiłeś, że mam przestać być częścią twojego życia, w chwili, gdy najbardziej powinieneś mieć kogoś przy sobie? Czy może mam mówić, że jesteś mordercą, tego oczekujesz? Bo sama nie wiem. - mówiła coraz głośniej, jej głos coraz bardziej się załamywał, gdy po prostu mówiła, nie kontrolując już nawet, co dokładnie wyrzucała ze swojego wnętrza. Oddychała głęboko, gdy skończyła, opierając się o płot, który za nią stał i przykryła dłonią oczy. Wyrzuciła z siebie wszystko, co w tej chwili czuła, nie wiedząc czemu. Buzujące w niej od początku spotkania emocje po prostu uciekły. Nadal nie potrafiła im wszystkim nadać nazw, wiedziała jednak, że powoli opuszczały jej ciało, zostawiając pustą skorupę pełną smutku, żalu i zmęczenia. Spojrzała jeszcze raz na Lyalla, a jej oczy były lekko wilgotne, choć tak bardzo chciała, by ta wilgoć zniknęła.
Mijał, pozostawiając tych, którzy chcieliby choć trochę pobyć w przeszłości zawiedzionych. Nie dawał tyle czasu na namysł, ile niektórzy by chcieli.
Nie dawał się cofnąć. Dlatego Jackie musiała się pogodzić z tym, jak potoczył się ich los. Cierpiała z tą świadomością, czasem nadal trzymając się tych przyjemnych wspomnień, które z czasem zaczynały zadawać większy ból, bo zdawała sobie sprawę, że one już nie wrócą. Nie potrafiłaby nagle udawać, że wszystko jest tak jak kiedyś.
Teraz w końcu nie była dumną Wiedźmią Strażniczką. Zamiast tego stała się rebeliantką, która musiała ciągle uciekać. A gdy się w końcu zatrzymała, mogła jedynie bać się o to, czy ją znajdą, czy nie. Bała się o rodzinę, o bliskich i o tych, którzy ją opuścili.
Choć wolałaby tego nie robić, bo jej serce obejmował ból jeszcze większy, niż gdyby o nich po prosty zapomniała.
Bo mimo wszystko, nie potrafiła być tą złą. Nie potrafiła porzucić tego, czym wzgardził Lyall. Jej byt opierał się na moralności, żyła człowieczeństwem, będąc tą, która chroniła niewinnych, bo czuła, że taki był sens tego, że żyła. Nie była w końcu niczym innym jak obrońcą.
Czy to jako dziecko, czy to jako prefekt w Hogwarcie, czy to jako pracownik służb. Nawet teraz, gdy sama powinna być tą, którą ktoś powinien chronić, nie potrafiła się pozbyć poczucia, że musi osłaniać innych od tego, co mogłoby ich spotkać.
Nie potrafiła stać się bestią myślącą tylko o swoich instynktach, bo zatraciłaby siebie. Byłaby pusta, nie miałaby tego, co teraz ją napędzało, by przeżyła kolejny dzień, kolejny tydzień, by dalej ukrywała swoją twarz, chowała się po kątach i unikała Londynu jak ognia.
Nie wiedziała jakie zmiany zaszły w Lyallu i że on porzucił to, co ona pielęgnowała. Wiedziała jednak, jakie zmiany zaszły w jej sercu. Niegdysiejsze uczucie, choć gdzieś na dnie serca nadal się tliło, w tym momencie bolała bardziej, niż nawet wtedy, gdy zgasiła je ta inna kobieta w życiu Lyalla. Sama świadomość, że osoba, przy której kiedyś w jej żyłach zaczynała szybciej pulsować krew, a później, za którą potrafiła ronić łzy, stała przed nią jak gdyby nigdy nic, powodowała, że coś w niej pękało, gotowało się i zmuszało ją do zrobienia czegokolwiek. Nie wiedziała jednak czego, dlatego stała, czując, jak emocje w niej buzują. Te, które mogła, jak i nie potrafiła nazwać. Nie chciała teraz jego bliskości, dusiła ją, tak sama jak zapach jego skóry, który wyczuwała. Dlatego gdy go odepchnęła, w końcu mogła wziąć oddech. Czuła, że poszło za łatwo, czuła, że opuszczające jej usta słowa wybrzmiewają zbyt gładko. Walczyła ze ściśniętym sercem, które nie dawało jej po prostu odpuścić, odwrócić się na pięcie i pójść w swoją stronę, zostawiając Lupina tak, jak on ją zostawił. Bez słowa, bez wyjaśnień.
Prowadziła rozmowę, która wkroczyła na kierunek, którego nie przewidziała. Patrzyła na Lyalla, szukając oznak, że jego odpowiedź to jakiś głupi żart. Widziała jednak, że nie był.
- Co, kurwa? - wydusiła, patrzeć na niego wyraźnie jeszcze przetrawiając jego słowa. - Kiedy ona...? Jak? Dlaczego ty…? - nie potrafiła złożyć żadnego pytania, które chciała zadać, nie mogąc ująć w słowa to, co się wydarzyło. Ruszyła w jedną, potem w drugą stronę, przechodząc parę kroków, przeczesując znów włosy, nie wiedząc co ze sobą zrobić, co zrobić z Lyallem i tym wszystkim. Nie mógł znaleźć lepszej okazji na wytłumaczenie się do cholery? Musiał odpowiedzieć na jej przytyk, tak po prostu atakując ją wieściami?
Odetchnęła. Głęboko, patrząc na Lupina, chcąc w jego oczach znaleźć odpowiedź na to, co miała zrobić. Wiatr targał jej płaszcz i kaptur, gdy patrzyła na niego, w ciszy, przetrawiając każde słowo.
Prychnęła, czując, jak jej ciało przeszywa zimny dreszcz.
Nigdy nie chciałaby jego miłość umarła. Nie chciała dla niego takiego losu, nie chciała, by musiał ją zabić, wolała widzieć go szczęśliwym. Wolała go mieć przy sobie jako przyjaciela, nie chciała, by uciekł. By ją zostawił.
- Nie jest do cholery bez znaczenia! Uciekłeś, bo co? Bo się bałeś, co wszyscy powiedzą? Bo nie chciałeś, byśmy znali prawdę? Zrobiłeś z tego swoją własną zemstę, rzucając wszystko i wszystko, jakby się nie liczyli? Nie chciałeś niczyjej pomocy, bo tak sobie kurwa ubzdurałeś? I co, czujesz się szczęśliwy? Bo ja po tym jak zniknąłeś, byłam w cholernej rozsypce, wiesz? I teraz mi to mówisz, ot, tak? Powiedz mi, co ja mam z tym zrobić? Czuć się winna, że ci nie pomogłam? Czuć współczucie, choć jeszcze przed chwilą byłam na ciebie wściekła? Czuć się zdradzona, bo nagle postanowiłeś, że mam przestać być częścią twojego życia, w chwili, gdy najbardziej powinieneś mieć kogoś przy sobie? Czy może mam mówić, że jesteś mordercą, tego oczekujesz? Bo sama nie wiem. - mówiła coraz głośniej, jej głos coraz bardziej się załamywał, gdy po prostu mówiła, nie kontrolując już nawet, co dokładnie wyrzucała ze swojego wnętrza. Oddychała głęboko, gdy skończyła, opierając się o płot, który za nią stał i przykryła dłonią oczy. Wyrzuciła z siebie wszystko, co w tej chwili czuła, nie wiedząc czemu. Buzujące w niej od początku spotkania emocje po prostu uciekły. Nadal nie potrafiła im wszystkim nadać nazw, wiedziała jednak, że powoli opuszczały jej ciało, zostawiając pustą skorupę pełną smutku, żalu i zmęczenia. Spojrzała jeszcze raz na Lyalla, a jej oczy były lekko wilgotne, choć tak bardzo chciała, by ta wilgoć zniknęła.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
« Even though I walk through the darkest valley, I will fear no evil, for you are with me »
Nie zmieniłby niczego, gdyby dano mu władzę nad czasem. Nie cofnąłby żadnej ze śmierci. Nie zmieniłby swojego postępowania, nie wymazał krzywd mu wyrządzonych oraz tych, które spowodował on sam. Bo mogła mu wierzyć lub nie, lecz jemu naprawdę nie zależało. Zanim jeszcze zabił Despensera, gdzieś we własnym wnętrzu być może i tego by chciał — powrotu do ukochanych ramion, spokoju, ukojenia. Pamiętania tego, jak wyglądała jej twarz, w jaki sposób pachniała. Jak brzmiał jej głos. Myślenia o tym, że na nowy rok miała być już nie jedynie kobietą, ale i żoną. Kimś, kto miał wyczekiwać jego przyjścia z pracy. Kimś, kto miał rozpychać się w łóżku. Kimś, kto miał nosić pod sercem część ich samych. Wtedy jeszcze oddałby wszystko, aby to przyszło. Aby się spełniło. Aby nic z tego, co na nich spadło, się nigdy nie wydarzyło. Ile razy w ciągu tych lat spędzonych na poszukiwaniu zemsty, łapał się na tym, że zapominał? Że nie wiedział już, czy pieprzyk znajdował się na prawym, czy lewym barku? Czy blizna na kolanie była po wewnętrznej, czy zewnętrznej stronie? Panikował, nienawidził. Nienawidził faktu, że wspomnienia same rozpływały się i niknęły w gęstej mgle niewiadomej. Wtedy jeszcze chciał pamiętać. Wtedy to może jeszcze miało dla niego jakąś wartość. Wtedy jeszcze chciał się trzymać tego, kim był i dlaczego robił to wszystko. Wierzyć w skuteczność trzyletniego pościgu i batalii z siłą, która odebrała mu tak wiele. Wtedy jeszcze wydawało mu się, że to wystarczy. Że wciąż będzie pragnął domu. Laurel. Jej. Przeszłości. Bycia potrzebnym. Bycia po prostu... Człowiekiem. Teraz już nic z tego nie czuł. Po tym, co się stało, po tym, co zrobił, po tym, co mu zrobił, po tym, co z niego zostawił — nie było powrotu. Nie chciał go nawet. Stał się świadomie oddzielnym bytem. Łowcą, bestią odciętą od swoich korzeni i mającą swój własny kodeks, własne postrzeganie rzeczywistości. Nie znał już innego życia i nie chciał niczego innego. Gdzie w końcu miał pójść potwór po swoim najgorszym czynie? Gdzie żyły te wszystkie dzikie stwory z opowieści? Mógł jedynie robić to, do czego był stworzony dalej. Siać zamęt, wyłapywać lykanów i wycinać zarazę, która podziemnie trawiła ich świat. Tylko to umiał, tylko to znał. Dlatego nie oczekiwał od niej żadnej konkretnej reakcji. Nie oczekiwał od niej niczego, bo tego właśnie musiał się nauczyć — braku jakichkolwiek oczekiwań w stosunku do drugiego człowieka. Miał i był samowystarczalny, nawet jeżeli w oczach innych pozostawał bezduszną marionetką Ministerstwa. Ale to mu pasowało. Bycie wyrzutkiem. Bycie kimś, kto nie potrzebował i nie chciał wokół siebie innych. Tak jak i ona nie potrzebowała nigdy jego osoby. - Nie obchodzi mnie, co z tym zrobisz. Chciałaś odpowiedzi, Rineheart. - A teraz zamierzała mu robić wyrzuty z tego powodu? Oby przestała być śmieszna, bo nie zamierzał się jej dalej tłumaczyć. Im głośniej i więcej mówiła, tym i on mówił mniej, nie zamierzając się angażować. Bo owszem — był jej winny wyjaśnienia, ale czy właśnie się to nie dokonało? Czy nie usłyszała tego, czego chciała? Mogła mieć go za takiego, jakiego tylko chciała — tchórza, kłamcę, mordercę. Nie obchodziło go to w żadnym wypadku. Najważniejsze, że sam wiedział, kim był, co zrobił i jaką drogę przebył, by znajdować się w tym aktualnym momencie swojego życia. Wiedział, że był psem Ministerstwa i nieważne, jak nazywali go inni. Oni wszyscy byli mordercami — nieważne czym się zasłaniali. On przynajmniej był szczery sam ze sobą. Na tyle szczery, aby stanąć i przyznać się do prawdy. Robiło mu się niedobrze, widząc starego Rinehearta na listach gończych i tych wszystkich skurwieli, których ludzie wciąż uważali za bohaterów. Rycerze Walpurgii — kolejne pizdy muszące wepchnąć swoje ryje w każdy kąt. Jedni czy drudzy — nie było różnicy. Stojąca przed nim kobieta należała do jednego z tych obozów, gdzie jedni drugich zalewali śmiercią i niszczyli własne domy. Zabierali ojców żonom i dzieciom, synom matkom. Zdradzali się nawzajem. Czym różnili się od niego? Czym ona różniła się od niego? Widział, że cierpiała. Widział, że jego obecność poruszała jej każdą cząstką. Nie rozumiał tylko... Dlaczego? A być może rozumiał, wiedział, ale nie potrafił w sobie wykrzesać współczucia. Nie chciał. Jeśli wciąż miała co do niego wątpliwości, powinna się z nich uwolnić. Nikt kto znajdował się blisko niego, nie niósł szczęśliwego zakończenia. Świat nie zatrzymywał się wszak na ich uczuciach, a przywiązanie wiązało się ze stratą. Stratą, której powinna się już nauczyć. - Widziałaś mojego brata? - Pytanie przeszło mu gładko przez gardło, bo w końcu dlatego wyszedł z domu. A skoro już trafił na nią, człowieka z Zakonu, mogła wiedzieć, gdzie znajdował się ten idiota. Ten drugi Lupin. Jego brat idiota.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ona za to zmieniłaby wiele. Nie pogodziła się z tym, jak wyglądał jej świat, miała masę problemów, z którymi musiała się mierzyć, masę ran w sercu, które tak trudno było zaleczyć. Walczyła, nie chcąc się poddać światu, który mógłby ją zmiażdżyć, zadusić w niej to, co tak ceniła. Tę iskrę człowieczeństwa, przekonań, które pielęgnowała.
Może i też miała coś w środku z bestii. Coś, co nie raz kazało jej krzyczeć, co powodowało, że często powiedziała o kilka słów za dużo, coś, przez co musiała codziennie rano przebiec te kilkaset metrów, co powodowało, że czasem z uderzała we wściekłości ścianę, wyrzucając buzujące emocje. Temperowała jednak to wewnętrzne zwierzę, bo mimo wszystko czuła się bardziej człowiekiem i nie zamierzała tego zmienić.
Nawet jeśli częścią tego miały być bolesne wspomnienia i zniszczone nadzieje.
Wspomnienia tego, jak z rodziną wędrowała przez zaciemniony las, chroniący ich przez letnim upałem, jak siedzieli przy ognisku, opowiadając zabawne historie, śmiejąc się przy tym szczerze. Wspomnienie dziecięcych lat, pełnych zabaw z przyjaciółmi. Lat, które spędzała w Hogwarcie, pełnych magii i różnych, nowych emocji. Chwil spędzonych z Lyallem, gdy wspierali się, gdy śmiali się, żartując po kolejnym pojedynku, zmęczeni, ale w jakiś sposób spełnieni. Wymienili w tych latach mnóstwo listów. Większość tkwiła w porzuconym przez nią mieszkaniu w Londynie. O ile nikt ich jeszcze nie spalił lub nie wyrzucił.
Nadzieję na to, że kiedyś będzie iść z Lyallem za rękę, że kiedyś będą mieli swój własny kąt i będą razem szczęśliwi.
Została ona boleśnie roztrzaskana w pył, przez samego Lupina, ale, mimo że nadal raniły jej serce, były częścią jej.
Nie chciała o tym wszystkim zapomnieć. Nie dawała ulecieć temu w dal i choć czasem szczegóły się zacierały, to próbowała sprawić, by znikało ich jak najmniej. Nie potrafiła stać się pustą skorupą człowieka, była wypełniona uczuciami i emocjami. Miała dzięki temu, za co walczyć, czemu się poświęcić. Przeżycie nie było jej jedynym celem, choć nadal do niego dążyła. Było w tym jednak coś więcej.
Wspomnienia raniły ją teraz jednak jeszcze mocniej. Bo pamiętała jako innego człowieka. Ciepłego, takiego, który zawsze był gotów z nią porozmawiać, doradzić. Opiekuńczego i takiego, który znał ją na wylot. Który pomagał jej w chwilach słabości, bo po prostu wiedział jak. W tej chwili czuła, że coś się zmieniło.
Nie wiedziała, czy to przez to, że za dużo powiedziała? Może użyła złych słów, może pozwoliła sobie na zbyt wiele? Nie widzieli się tyle czasu, a ona na niego naskoczyła, a do cholery, mogła się powstrzymać. Przecież jeszcze przed chwilą była Jax, teraz zostało zimne Rineheart. Poczuła nagłe poczucie winy, miała wrażenie, że spieprzyła sprawę. Zaskoczył ją, wieści trochę ją zszokowały i nią wstrząsnęły, poczuła napięcie, które musiało znaleźć ujście. Te dzisiejsze i te, które gromadziło się w niej przez ostatnie lata. I to nie tylko dwa.
Nie wiedziała, czemu dodała słowa o mordercy, chciała chyba go popchnąć do powiedzenia więcej, wytłumaczenia się, może miała nadzieję, że i on wykrzyczy to, co leżało mu na sercu, zderzyła się jednak z lodowatym spokojem, zimniejszym niż zimowe powietrze, które ich ogarniało.
Chciała odpowiedzi, jednak nie takiej. Trudno jej było przełknąć to, co otrzymała. Pomyliła się tego dnia, nie biorąc pod uwagę tego, że przez ten czas, gdy nie mieli ze sobą kontaktu Lyall nie był już taki, jakim go zapamiętała. Może nie było już między nimi tego samego co kiedyś. Przyjaźni, która była jedną z najważniejszych w jej życiu.
Przygryzła policzek, nie wiedząc, co ma teraz zrobić. Przeprosić, że wybuchła? Uciec? A może nie byłaby to ucieczka, a jedynie odejście z zachowaniem swojej dumy? Miała w ogóle co zachowywać? Przecież jego zachowanie bolało, skrzywdził ją już wcześniej, miała przecież prawo być na niego zła, prawda? Miała?
Nie patrzyła na niego. Jej oczy, jeszcze chwilę temu mokre, teraz wysychały, tak samo jak jej gardło. Myśli błądziły, aż nie usłyszała pytania, zadanego tym samym obojętnym głosem, który powodował, że coś w jej środku zaciskało się jeszcze mocniej.
- Nie. Nie wiedziałam od dłuższego czasu - jej głos był dziwny, jakby lekko zachrypnięty, ledwo wydostając się przez ściśnięte gardło.
Po tej krótkiej odpowiedzi, po prostu stała oparta o płot, jednocześnie chcąc zniknąć, jak i nie chcąc tak po prostu uciekać. Nie chcąc odchodzić bez słowa.
- Lyall, ja… - nie skończyła, bo nie wiedziała, co dokładnie chciała powiedzieć. Nie potrafiła ułożyć mętliku w głowie, który nadal się w niej kotłował. Spojrzała na niego, z nadzieją, że jeszcze jakoś to wszystko się naprawi. Nie chciała w ten sposób znów kogoś stracić. Może i była to głupia nadzieja, ale chciała ją mieć w tej chwili.
Może i też miała coś w środku z bestii. Coś, co nie raz kazało jej krzyczeć, co powodowało, że często powiedziała o kilka słów za dużo, coś, przez co musiała codziennie rano przebiec te kilkaset metrów, co powodowało, że czasem z uderzała we wściekłości ścianę, wyrzucając buzujące emocje. Temperowała jednak to wewnętrzne zwierzę, bo mimo wszystko czuła się bardziej człowiekiem i nie zamierzała tego zmienić.
Nawet jeśli częścią tego miały być bolesne wspomnienia i zniszczone nadzieje.
Wspomnienia tego, jak z rodziną wędrowała przez zaciemniony las, chroniący ich przez letnim upałem, jak siedzieli przy ognisku, opowiadając zabawne historie, śmiejąc się przy tym szczerze. Wspomnienie dziecięcych lat, pełnych zabaw z przyjaciółmi. Lat, które spędzała w Hogwarcie, pełnych magii i różnych, nowych emocji. Chwil spędzonych z Lyallem, gdy wspierali się, gdy śmiali się, żartując po kolejnym pojedynku, zmęczeni, ale w jakiś sposób spełnieni. Wymienili w tych latach mnóstwo listów. Większość tkwiła w porzuconym przez nią mieszkaniu w Londynie. O ile nikt ich jeszcze nie spalił lub nie wyrzucił.
Nadzieję na to, że kiedyś będzie iść z Lyallem za rękę, że kiedyś będą mieli swój własny kąt i będą razem szczęśliwi.
Została ona boleśnie roztrzaskana w pył, przez samego Lupina, ale, mimo że nadal raniły jej serce, były częścią jej.
Nie chciała o tym wszystkim zapomnieć. Nie dawała ulecieć temu w dal i choć czasem szczegóły się zacierały, to próbowała sprawić, by znikało ich jak najmniej. Nie potrafiła stać się pustą skorupą człowieka, była wypełniona uczuciami i emocjami. Miała dzięki temu, za co walczyć, czemu się poświęcić. Przeżycie nie było jej jedynym celem, choć nadal do niego dążyła. Było w tym jednak coś więcej.
Wspomnienia raniły ją teraz jednak jeszcze mocniej. Bo pamiętała jako innego człowieka. Ciepłego, takiego, który zawsze był gotów z nią porozmawiać, doradzić. Opiekuńczego i takiego, który znał ją na wylot. Który pomagał jej w chwilach słabości, bo po prostu wiedział jak. W tej chwili czuła, że coś się zmieniło.
Nie wiedziała, czy to przez to, że za dużo powiedziała? Może użyła złych słów, może pozwoliła sobie na zbyt wiele? Nie widzieli się tyle czasu, a ona na niego naskoczyła, a do cholery, mogła się powstrzymać. Przecież jeszcze przed chwilą była Jax, teraz zostało zimne Rineheart. Poczuła nagłe poczucie winy, miała wrażenie, że spieprzyła sprawę. Zaskoczył ją, wieści trochę ją zszokowały i nią wstrząsnęły, poczuła napięcie, które musiało znaleźć ujście. Te dzisiejsze i te, które gromadziło się w niej przez ostatnie lata. I to nie tylko dwa.
Nie wiedziała, czemu dodała słowa o mordercy, chciała chyba go popchnąć do powiedzenia więcej, wytłumaczenia się, może miała nadzieję, że i on wykrzyczy to, co leżało mu na sercu, zderzyła się jednak z lodowatym spokojem, zimniejszym niż zimowe powietrze, które ich ogarniało.
Chciała odpowiedzi, jednak nie takiej. Trudno jej było przełknąć to, co otrzymała. Pomyliła się tego dnia, nie biorąc pod uwagę tego, że przez ten czas, gdy nie mieli ze sobą kontaktu Lyall nie był już taki, jakim go zapamiętała. Może nie było już między nimi tego samego co kiedyś. Przyjaźni, która była jedną z najważniejszych w jej życiu.
Przygryzła policzek, nie wiedząc, co ma teraz zrobić. Przeprosić, że wybuchła? Uciec? A może nie byłaby to ucieczka, a jedynie odejście z zachowaniem swojej dumy? Miała w ogóle co zachowywać? Przecież jego zachowanie bolało, skrzywdził ją już wcześniej, miała przecież prawo być na niego zła, prawda? Miała?
Nie patrzyła na niego. Jej oczy, jeszcze chwilę temu mokre, teraz wysychały, tak samo jak jej gardło. Myśli błądziły, aż nie usłyszała pytania, zadanego tym samym obojętnym głosem, który powodował, że coś w jej środku zaciskało się jeszcze mocniej.
- Nie. Nie wiedziałam od dłuższego czasu - jej głos był dziwny, jakby lekko zachrypnięty, ledwo wydostając się przez ściśnięte gardło.
Po tej krótkiej odpowiedzi, po prostu stała oparta o płot, jednocześnie chcąc zniknąć, jak i nie chcąc tak po prostu uciekać. Nie chcąc odchodzić bez słowa.
- Lyall, ja… - nie skończyła, bo nie wiedziała, co dokładnie chciała powiedzieć. Nie potrafiła ułożyć mętliku w głowie, który nadal się w niej kotłował. Spojrzała na niego, z nadzieją, że jeszcze jakoś to wszystko się naprawi. Nie chciała w ten sposób znów kogoś stracić. Może i była to głupia nadzieja, ale chciała ją mieć w tej chwili.
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obute w jasne trzewiki stopy gładko sunęły po powierzchni długiego murka, który upatrzyła sobie za ścieżkę. Promienie słońca wylewały się z nieba, a pośród orszaku chmur prężyła się łuna świetlistej komety, dumna, beznamiętna, surowa w przerażającym pięknie. Związane wstążką włosy falowały łagodnie, ilekroć przez lepkie powietrze przedarło się westchnienie wiatru. Pogoda była naprawdę okropna - półwila przepadała za ciepłym latem, jednak temperatury sięgnęły tak wysokich stopni, że czuła, jak jej wnętrzności skwierczą, przeobrażając się w żar, a potem w popiół. W miękkich, tanecznych podskokach przemierzała długość płotu, zręcznie balansując na jego odrobinę chropowatej powierzchni. Ćwiczyła, by poruszać się bezgłośnie, z nadzieją, że pewnego dnia jej chód stanie się niesłyszalny dla niewprawnego ucha - tutaj, teraz, czasem pomagała sobie rozłożonymi na boki dłońmi, by zachować środek ciężkości i utrzymać balans, kiedy ciało poddawało się zdradliwości podłoża. Zeskoczyła z niego z gracją, gdy ścieżka dobiegła końca, i z założonymi za plecami rękoma udała się w dalszą drogę do skrzyżowania uliczek w Dolinie, gdzie umówiła się z Eve.
Dom rodziny Dumbledore od zawsze był dobrym punktem spotkań - stary, zakurzony i opuszczony, zakorzeniony w historii miasteczka jak żadna inna budowla. Duchy minionych dni spoglądały przez okna, niewidzialne, być może nieistniejące, choć lubiła myśleć, że cząstki dusz dawnych mieszkańców zachowały się w posiadłości, zaklęte w drewnianych meblach lub ulubionych pamiątkach. Przyglądała się zamglonemu szkłu, zanim obróciła głowę i dojrzała na horyzoncie znajomą sylwetkę, piękną, stworzoną w obcym ogniu, do niedawna smukłą jak trzcina. Dziś jej brzuch był wyraźnie zaokrąglony, odznaczający się pod materiałem sukienki, był kołyską dla rozwijającego się dziecka. Coś niesamowitego. Który to już miesiąc? Usta Celine ułożyły się w radosnym uśmiechu, zbliżyła się do Eve i tym razem bez ostrzeżenia zarzuciła jej ręce na szyję, zamknąwszy ją w ostrożnym, powitalnym uścisku.
- Dokonuję oceny - oznajmiła z teatralną dramaturgią, po czym cofnęła się o krok, przyłożyła dłoń do swojego policzka i przesunęła po sylwetce czarownicy intensywnym spojrzeniem. W różnokolorowych tęczówkach błyskały refleksy rozbawienia i zachwytu. - Wyglądasz ślicznie, Evie. Dziesięć na dziesięć - stwierdziła po dłużej chwili i lekko klasnęła w dłonie. - Upał ci nie dokucza? - zapytała, ściągnąwszy brwi w zadumie. Gorąc potrafił odbierać siły, one natomiast wyszły na spacer nie tylko pod baldachimem blasku słońca, ale i wzroku komety. Jej świetlistość różnie działała na ludzi, na ich zdrowie, potrafiła wzniecać niepokojące objawy. Najbardziej intensywnie objawiły się wraz z jej nadejściem, ale półwila nie znajdowała w sobie siły, by ignorować codzienne skutki obecności komety tak skutecznie, jak by tego chciała. Wszelkie zło zrzucała na jej karb. - Mój dawny dom jest niedaleko - dodała pokrzepiająco, na wszelki wypadek. Serce w jej piersi zaciskało się w pulsującej pułapce bólu i cierpkości; podczas spacerów rzadko kiedy zapuszczała się w dawne okolice, jakby obawiała się tego, co może tam zobaczyć. Nowe twarze, nowe historie, zmiany zamotane w kąty, które ją stworzyły. Ujęła Eve pod rękę i ruszyła powoli, niepewna jak prędkim krokiem mogły się poruszać, żeby jej nie zaszkodzić. - Jak się masz? - spytała gładko, patrząc na nią z sympatią.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ten dzień był tragiczny, okropnie gorący, co wcale nie zachęcało, aby wyjść na zewnątrz. Opuścić chłodne mury domu do którego nie dostawało się słońce, dzięki zasłonięciu wszystkich możliwych okien. Lubiła ciepło, kochała lato, ale nie tym razem. Ciąża dobitnie obrzydzała jej wszystko, co dotąd uwielbiała i do czego gnała bez wahania. Ostatnia prosta do rozwiązania obecnego stanu okazywała się uciążliwa i podejrzanie długa, jakby trwać miała jeszcze drugie tyle.
Spoglądała w lustro na własne odbicie, kiedy zwinne palce zaplatały burzę loków w ciasny i gruby warkocz. Było za gorąco, aby zostawić je rozpuszczone. Związała je na końcu zieloną wstążką, a soczysty kolor przywodził jej na myśl polne łąki, które jeszcze nie były obsypane kwiatami. Założyła jeden niesforny kosmyk za ucho, gdy ten nie dał się uwięzić w splocie z pozostałymi. Drugą dłonią w odruchu, którego nabawiła się od pewnego czasu, przesunęła czule dłonią po brzuchu. Zwiewna żółta sukienka nie ukrywała już nowego życia, które nosiła pod sercem. Ciężko było to już jakkolwiek zasłonić, by nie rzucał się w oczy. Coraz częściej miała wrażenie, że najpierw wchodził on, a później cała ona i jakimś cudem pogodziła się z tym. Była tancerką, a obecny stan odbierał jej mocno pewność siebie.
Schodząc na dół w półmrok, który panował na parterze domu, westchnęła cicho. Zwykle zbiegała po schodach, ciągle gnając gdzieś, jakby miała być wiecznie spóźniona. Od paru dni jednak zwolniła mocno, pozwoliła, by rozsądek i ostrożność pokierowały nią mocniej niż kiedykolwiek. Rozpoczęła kolejną nierówną walkę z własnym ciałem, zapinając drobne zapięcia sandałów. W końcu jednak znalazła się na dworze, zahaczając o ogród napełniła wodą dwa wiadra, aby stojącej tam kobyle nie brakło, zanim wróci do domu. Spojrzała w górę na bezduszne słońce, które szczodrze dzieliło się swoimi promieniami i kometę, która stała się nieodłącznym elementem nieba od kilku dobrych dni. Nie miała pojęcia, co to przedziwne zjawisko tak naprawdę zwiastuje. Budziła niepokój, cały czas tak samo, jak w dniu, kiedy pojawiła się pierwszy raz.
Przechyliła minimalnie głową i chwilę później uśmiechnęła pogodnie, widząc znajomą dziewczynę. Kąciki ust uniosły się tylko mocniej, gdy poczuła ramiona tak odważnie zarzucone na szyję. Nie pozostała bierna przytulając Celinę, krótki uścisk zdradzający sympatię, jaką coraz mocniej obdarowywała Lovegood. Zaśmiała się cicho, gdy ta zgodnie z obietnicą zamierzała dokonać oceny.
Rozłożyła ręce, prezentując się w całej okazałości, a gdyby tego było mało odwróciła się wokół własnej osi, by podkreślić, jak kiepsko już to wyglądało. Po smukłej sylwetce nie pozostało wiele.
- Wiesz, coś ci nie wierzę.- odparła z rozbawieniem, kiedy zabrzmiał werdykt.- Ale dobrze, niech i tak będzie.- dodała zaraz.
Zawahała się na moment, zanim upewniła się w odpowiedzi.
- Trochę dokucza, a już zwłaszcza taki jak dziś. Mimo to nie jest najgorzej.- wyjaśniła z lekkim wzruszeniem ramion.- Uwierzysz, że przed ciążą przy takiej temperaturze nie dałoby się zagonić mnie do domu? Uwielbiałam ciepło, wręcz gorąc przy którym inni mieli dość.- zaśmiała się miękko, bo teraz raczej wolała kryć się w murach, gdzie panował przyjemny chłód.
Skinęła głową, słysząc, że dom znajdował się niedaleko. Nie była pewna, jakie emocje budzi w Celinie odwiedzenie tego miejsca, ale była gotowa zaryzykować, że nie najlepsze skoro był dawnym domem. Zastanawiało ją, dlaczego dziewczyna chciała iść tam i dlaczego właśnie z nią? Była odpowiednią osobą do takich wypraw? Wątpiła, ale brakowało jej odwagi, aby zapytać o wszystko, co kłębiło się w niej.
- Dobrze... na tyle na ile się da.- los nadal sobie z niej kpił dokładając zmartwień, sprawiając, że kiedy już myślała, że jest dobrze, coś ponownie wywracało się do góry nogami. Nie chciała jednak martwić blondynki.- A ty? Wszystko w porządku? – spytała łagodnie, przyglądając się idącej obok dziewczynie.
Spoglądała w lustro na własne odbicie, kiedy zwinne palce zaplatały burzę loków w ciasny i gruby warkocz. Było za gorąco, aby zostawić je rozpuszczone. Związała je na końcu zieloną wstążką, a soczysty kolor przywodził jej na myśl polne łąki, które jeszcze nie były obsypane kwiatami. Założyła jeden niesforny kosmyk za ucho, gdy ten nie dał się uwięzić w splocie z pozostałymi. Drugą dłonią w odruchu, którego nabawiła się od pewnego czasu, przesunęła czule dłonią po brzuchu. Zwiewna żółta sukienka nie ukrywała już nowego życia, które nosiła pod sercem. Ciężko było to już jakkolwiek zasłonić, by nie rzucał się w oczy. Coraz częściej miała wrażenie, że najpierw wchodził on, a później cała ona i jakimś cudem pogodziła się z tym. Była tancerką, a obecny stan odbierał jej mocno pewność siebie.
Schodząc na dół w półmrok, który panował na parterze domu, westchnęła cicho. Zwykle zbiegała po schodach, ciągle gnając gdzieś, jakby miała być wiecznie spóźniona. Od paru dni jednak zwolniła mocno, pozwoliła, by rozsądek i ostrożność pokierowały nią mocniej niż kiedykolwiek. Rozpoczęła kolejną nierówną walkę z własnym ciałem, zapinając drobne zapięcia sandałów. W końcu jednak znalazła się na dworze, zahaczając o ogród napełniła wodą dwa wiadra, aby stojącej tam kobyle nie brakło, zanim wróci do domu. Spojrzała w górę na bezduszne słońce, które szczodrze dzieliło się swoimi promieniami i kometę, która stała się nieodłącznym elementem nieba od kilku dobrych dni. Nie miała pojęcia, co to przedziwne zjawisko tak naprawdę zwiastuje. Budziła niepokój, cały czas tak samo, jak w dniu, kiedy pojawiła się pierwszy raz.
Przechyliła minimalnie głową i chwilę później uśmiechnęła pogodnie, widząc znajomą dziewczynę. Kąciki ust uniosły się tylko mocniej, gdy poczuła ramiona tak odważnie zarzucone na szyję. Nie pozostała bierna przytulając Celinę, krótki uścisk zdradzający sympatię, jaką coraz mocniej obdarowywała Lovegood. Zaśmiała się cicho, gdy ta zgodnie z obietnicą zamierzała dokonać oceny.
Rozłożyła ręce, prezentując się w całej okazałości, a gdyby tego było mało odwróciła się wokół własnej osi, by podkreślić, jak kiepsko już to wyglądało. Po smukłej sylwetce nie pozostało wiele.
- Wiesz, coś ci nie wierzę.- odparła z rozbawieniem, kiedy zabrzmiał werdykt.- Ale dobrze, niech i tak będzie.- dodała zaraz.
Zawahała się na moment, zanim upewniła się w odpowiedzi.
- Trochę dokucza, a już zwłaszcza taki jak dziś. Mimo to nie jest najgorzej.- wyjaśniła z lekkim wzruszeniem ramion.- Uwierzysz, że przed ciążą przy takiej temperaturze nie dałoby się zagonić mnie do domu? Uwielbiałam ciepło, wręcz gorąc przy którym inni mieli dość.- zaśmiała się miękko, bo teraz raczej wolała kryć się w murach, gdzie panował przyjemny chłód.
Skinęła głową, słysząc, że dom znajdował się niedaleko. Nie była pewna, jakie emocje budzi w Celinie odwiedzenie tego miejsca, ale była gotowa zaryzykować, że nie najlepsze skoro był dawnym domem. Zastanawiało ją, dlaczego dziewczyna chciała iść tam i dlaczego właśnie z nią? Była odpowiednią osobą do takich wypraw? Wątpiła, ale brakowało jej odwagi, aby zapytać o wszystko, co kłębiło się w niej.
- Dobrze... na tyle na ile się da.- los nadal sobie z niej kpił dokładając zmartwień, sprawiając, że kiedy już myślała, że jest dobrze, coś ponownie wywracało się do góry nogami. Nie chciała jednak martwić blondynki.- A ty? Wszystko w porządku? – spytała łagodnie, przyglądając się idącej obok dziewczynie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Niesamowite - gdzieś pod skórą, mięśniem i tkanką spoczywało dzieciątko o coraz wyraźniej zarysowanej sylwetce, uczące się pierwszych uderzeń serca od hymnu wygrywanego przez serce Eve. Była orkiestrą prowadzącą to maleństwo ku rozwiązaniu, jaśniała w oczach półwili jak uosobienie nadziei, piękne mimo rozmiaru, z jakim sama czuła się niekomfortowo. Portowe dziewczyny, które los skazał na udrękę, nigdy nie uśmiechały się w ten sposób, ich twarze wykrzywiały wyrazy goryczy i przegranej, smętnych dni samotności spędzonych wśród parnych obłoków mgły znad rzeki, odoru ryb i ciężaru skwaszonego alkoholu. Tam, w dokach, ciąża była wyrokiem. Pamiętała szepty rozmawiających między sobą młódek, które w zgryzocie wyjawiały, że nigdy nie donoszą dziecka, bo znalazły rozwiązanie, które mogło ukrócić ten problem - wtedy nie rozumiała, o czym mówiły, ale kiedy co rusz któraś z nich pojawiała się wyzwolona od klątwy, zaczynała pojmować, że nie rządził nimi zwykły przypadek. Że dokonywały tych wyborów świadomie. Czy Eve byłoby na to stać? Choć jej twarz nosiła ślady zmęczenia, a sylwetka przybrała kilogramów, pełniejsza jak księżyc zmieniający się w swych fazach, czy kiedykolwiek doszłaby do wniosku, że dziecko noszone pod sercem będzie tylko długofalowym problemem? Narodziłoby się w toksycznych oparach wojny, ale przeznaczenie miało tyle przyzwoitości, że obdarzyło tę malutką istotę obojgiem rodziców, wujostwem i rzeszą przyjaciół, którzy z pewnością rzuciliby się w ogień, byle tylko im pomóc.
- Na szczęście wcale nie musisz mi wierzyć. Nie o to chodzi w ocenie jury, a poza tym tej nocy kiedy patrzyłam na księżyc, obiecałam, że będę obiektywna w tak istotnej kwestii. Myślisz, że rzucam słowa na wiatr? - uśmiechnęła się z wylewającą się z niej radością, zęby błysnęły, odsłonięte w szerokości i szczerości grymasu, którego nawet nie próbowała powstrzymywać, bo po co? Myśl, że dziś stała przed nią nie jedna, a dwie osoby, które w jakiś sposób stawały się dla niej istotne, napawała Celine ciepłem. - Mogę? - spytała, miękko wyciągnąwszy ręce przed siebie, choć te zawisły w bezruchu, zanim zdążyły dotknąć napęczniałego brzucha. Wyobrażała sobie, że było to kwestią tak intymną, tak poważną, że nie każde położenie łapsk na kołysce z kobiecego ciała było zasadne, szczególnie bez pozwolenia. Jej palce drgnęły w powietrzu, gdy w opuszkach nagle rozepchnęły się gorące igiełki. Czego? Podniecenia? Niepewności? Wszystkiego jednocześnie? Tak mało wiedziała o prawdziwym potencjale żeńskiego ciała, nosiła w sobie wiedzę o mięśniach wykorzystywanych w tańcu i o kończynach, o tym, jak reagowały na najczęstsze taneczne urazy, jednak coś takiego przechodziło jej najśmielsze pojęcie. Coś takiego, co kryła w sobie Eve.
- Och, tak, wyobrażam sobie. Też najbardziej lubiłam wakacje, te wszystkie ciepłe dni, spanie w cieniu drzew i chłodne jeziora. Ale takie lato, tak gorące i nieustępliwe, jakby postawiło sobie za punkt honoru dokuczenie każdemu, kto pracuje na zewnątrz? Takiego nie pamiętam. A nawet ptaki mają teraz ciężko. Wystawiam im wodę w ogrodzie tak na wszelki wypadek - przytaknęła i westchnęła, aczkolwiek ton jej głosu wciąż pozostawał pogodny, jakby w obliczu stanu pani Doe naprawdę nie była w stanie wykrzesać z siebie goryczy. Ptaki, owady, drobniejsze zwierzęta, wszystkim im rozstawiała małe poidełka tu i ówdzie, często wymieniając wodę na świeżą, w razie gdyby dostępność wody w rażących promieniach słońca miała przesądzić między być i nie być. Liczyła jedynie, że ciemne mundury magipolicji ze stolicy płonęły w spojrzeniu płynącym z nieba. Że pot spływał po ich ciałach, pozostawiając po sobie ścieżki zbyt gorące, przeradzające skórę w bulgoczącą masę. Czasem wstydziła się tego, czego im życzyła, ale nie potrafiła inaczej. Już nie.
Ujmując Eve pod rękę, skierowała kroki w stronę najbliższego zakrętu na rozwidleniu brukowanych dróżek. Mijały domy o parapetach upstrzonych doniczkowymi kwiatami i klombach kolorowej roślinności wyhodowanej przy płotach, ale żadnej żywej duszy. Od czasu nadejścia skwaru mieszkańcy Doliny rzadko kiedy wychodzili na spacery, jeśli nie były absolutną koniecznością - skrywali się pod dachem, w cieniu, gdzie magiczna część mieszkańców mogła zaklęciem obniżyć temperaturę panującą w rozgrzanych pomieszczeniach. Teraz miasteczko przypominało wymarłe, opuszczone cmentarzysko zadbanych małych budynków i prostych uliczek. Półwila sięgnęła wolną dłonią do skroni i otarła z niej kropelkę potu.
- A da się bardzo, czy mniej? - zapytała, przekrzywiwszy głowę lekko do boku. W swojej zachłanności pragnęła dowiedzieć się o Eve więcej, poznać jej bolączki i jej radości, dotrzeć bliżej, niż kiedykolwiek planowała. To dlatego pozwoliła sobie pociągnąć ją za język, a potem skinęła. - Mhm, chociaż ostatnio... działo się dużo szaleńczych rzeczy. Niespodziewanie intensywnych. Dostałam pracę, wiesz? A potem przyszła kometa i przyciągnęła za sobą pasmo jakichś dziwnych perypetii - westchnęła, nie chcąc jednak opowiadać jej o pojawieniu się wykrwawiającego się mężczyzny, którego przyjęli pod dach i zaciągnęli z powrotem znad bram zimnej śmierci, głównie za sprawą pomocy nieocenionego Hectora. - Dzięki, Eve. Za to, że idziesz tam ze mną - dodała po dłuższej chwili milczenia i lekko przycisnęła ramię do ramienia czarownicy. Z każdym krokiem naprzód jej żołądek zawijał się w supeł, a wnętrze ust stawało się suchsze. - Nie byłam w tej okolicy od powrotu do Doliny.
- Na szczęście wcale nie musisz mi wierzyć. Nie o to chodzi w ocenie jury, a poza tym tej nocy kiedy patrzyłam na księżyc, obiecałam, że będę obiektywna w tak istotnej kwestii. Myślisz, że rzucam słowa na wiatr? - uśmiechnęła się z wylewającą się z niej radością, zęby błysnęły, odsłonięte w szerokości i szczerości grymasu, którego nawet nie próbowała powstrzymywać, bo po co? Myśl, że dziś stała przed nią nie jedna, a dwie osoby, które w jakiś sposób stawały się dla niej istotne, napawała Celine ciepłem. - Mogę? - spytała, miękko wyciągnąwszy ręce przed siebie, choć te zawisły w bezruchu, zanim zdążyły dotknąć napęczniałego brzucha. Wyobrażała sobie, że było to kwestią tak intymną, tak poważną, że nie każde położenie łapsk na kołysce z kobiecego ciała było zasadne, szczególnie bez pozwolenia. Jej palce drgnęły w powietrzu, gdy w opuszkach nagle rozepchnęły się gorące igiełki. Czego? Podniecenia? Niepewności? Wszystkiego jednocześnie? Tak mało wiedziała o prawdziwym potencjale żeńskiego ciała, nosiła w sobie wiedzę o mięśniach wykorzystywanych w tańcu i o kończynach, o tym, jak reagowały na najczęstsze taneczne urazy, jednak coś takiego przechodziło jej najśmielsze pojęcie. Coś takiego, co kryła w sobie Eve.
- Och, tak, wyobrażam sobie. Też najbardziej lubiłam wakacje, te wszystkie ciepłe dni, spanie w cieniu drzew i chłodne jeziora. Ale takie lato, tak gorące i nieustępliwe, jakby postawiło sobie za punkt honoru dokuczenie każdemu, kto pracuje na zewnątrz? Takiego nie pamiętam. A nawet ptaki mają teraz ciężko. Wystawiam im wodę w ogrodzie tak na wszelki wypadek - przytaknęła i westchnęła, aczkolwiek ton jej głosu wciąż pozostawał pogodny, jakby w obliczu stanu pani Doe naprawdę nie była w stanie wykrzesać z siebie goryczy. Ptaki, owady, drobniejsze zwierzęta, wszystkim im rozstawiała małe poidełka tu i ówdzie, często wymieniając wodę na świeżą, w razie gdyby dostępność wody w rażących promieniach słońca miała przesądzić między być i nie być. Liczyła jedynie, że ciemne mundury magipolicji ze stolicy płonęły w spojrzeniu płynącym z nieba. Że pot spływał po ich ciałach, pozostawiając po sobie ścieżki zbyt gorące, przeradzające skórę w bulgoczącą masę. Czasem wstydziła się tego, czego im życzyła, ale nie potrafiła inaczej. Już nie.
Ujmując Eve pod rękę, skierowała kroki w stronę najbliższego zakrętu na rozwidleniu brukowanych dróżek. Mijały domy o parapetach upstrzonych doniczkowymi kwiatami i klombach kolorowej roślinności wyhodowanej przy płotach, ale żadnej żywej duszy. Od czasu nadejścia skwaru mieszkańcy Doliny rzadko kiedy wychodzili na spacery, jeśli nie były absolutną koniecznością - skrywali się pod dachem, w cieniu, gdzie magiczna część mieszkańców mogła zaklęciem obniżyć temperaturę panującą w rozgrzanych pomieszczeniach. Teraz miasteczko przypominało wymarłe, opuszczone cmentarzysko zadbanych małych budynków i prostych uliczek. Półwila sięgnęła wolną dłonią do skroni i otarła z niej kropelkę potu.
- A da się bardzo, czy mniej? - zapytała, przekrzywiwszy głowę lekko do boku. W swojej zachłanności pragnęła dowiedzieć się o Eve więcej, poznać jej bolączki i jej radości, dotrzeć bliżej, niż kiedykolwiek planowała. To dlatego pozwoliła sobie pociągnąć ją za język, a potem skinęła. - Mhm, chociaż ostatnio... działo się dużo szaleńczych rzeczy. Niespodziewanie intensywnych. Dostałam pracę, wiesz? A potem przyszła kometa i przyciągnęła za sobą pasmo jakichś dziwnych perypetii - westchnęła, nie chcąc jednak opowiadać jej o pojawieniu się wykrwawiającego się mężczyzny, którego przyjęli pod dach i zaciągnęli z powrotem znad bram zimnej śmierci, głównie za sprawą pomocy nieocenionego Hectora. - Dzięki, Eve. Za to, że idziesz tam ze mną - dodała po dłuższej chwili milczenia i lekko przycisnęła ramię do ramienia czarownicy. Z każdym krokiem naprzód jej żołądek zawijał się w supeł, a wnętrze ust stawało się suchsze. - Nie byłam w tej okolicy od powrotu do Doliny.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przechyliła delikatnie głowę, a gruby warkocz opadł na bok. Zebrała go na ramię, by z pewnym zamyśleniem, zahaczyć palcami o zieloną wstążkę na końcu upięcia. Posądzała Celinę o kłamstwo? Czy mogłaby słysząc jej słowa i złożoną samej sobie obietnicę. Pokręciła powoli głową, a uśmiech rozciągnął pełne usta.- Nie. Sądzę, że jesteś jedną z niewielu osób, która swych słów nie rzuca na wiatr i której należy ufać.- odparła pogodnie, ubierając w słowa powoli kształtujące się zaufanie względem blondynki. Nie wnikała, co ta zrobi z ów wiedzą. Mogła tylko liczyć, że Lovegood nie będzie kolejną na której przyjdzie jej się zawieść. Pytanie, które zawisło w powietrzu, tuż między nimi, wzbudziło niepewność. Nie spodziewała się tego, nie przypuszczała by ktokolwiek miał je wypowiedzieć, a gestami swoimi zdradzić, co tak naprawdę chciał. Ciemne spojrzenie spoczęło na moment na dłoniach dziewczyny, cisza przeciągnęła się zauważalnie. Nie miała nic przeciw a jednak coś sprawiło, że milczała analizując za i przeciw. To nie było nic złego, nic czemu powinna odmówić. Mimo to było jakoś dziwnie, jakoś nieswojo.
- Śmiało.- szepnęła, próbując nadać własnemu głosowi pewności. Kiedy minęła niepewność, ocknęła się ciekawość skąd u Celiny podobna chęć, ale nie dała jej wydźwięku.- Ostatnio robi się okropnie ruchliwy, jakby już spieszyło mu się na świat.- przyznała lekkim tonem. Nie mała nigdy pewności, kiedy maleństwo zacznie się wiercić, ale czasami było to wręcz nieznośne.- Musi mieć to po swoim tacie, który też nie usiedzi w miejscu.- dodała z rozbawieniem.
Słysząc, jak dziewczyna opisuje te idealne lato, nie mogła powstrzymać się przed przytaknięciem jej. Miały wyraźnie takie same wspomnienia z przyjemnych letnich dni, równie ciepłych wieczorów i czasu spędzonego na łonie natury. Dla niej było to naturalne, było codziennością, gdy umykała spod uważnego spojrzenia rodziców. Zamykając oczy, potrafiła wrócić do najlepszych chwil, przypomnieć sobie zapach powietrza, cień liści padający na twarz i miękką trawę pod plecami. W innym momencie przyjemnie chłodniejszą niż powietrze, wodę w jeziorze. Jednak to, co nawiedziło tym razem Anglię, dalekie było od tego, czego oczekiwały obie. Mało tego, ona sama nie tolerowała teraz za wysokich temperatur.- Lato w tym roku jest okrutne dla wszystkich, czy to ludzie, czy zwierzęta.- podsumowała z westchnięciem, unosząc na chwilę spojrzenie na niebo.- I bardzo dobrze. Odkąd mamy Betty nie raz widziałam, jak ptaki podlatują do wiader z wodą, które dla niej wystawiam. Raz widziałam też lisa, ale Bett nie pozwoliła mu podejść.- uśmiechnęła się z pewnym rozbawieniem, ale i współczuciem wobec stworzenia.
Nie wiedziała, gdzie dokładnie idą, ale ze spokojem podążała tam, gdzie prowadziła ją Celina. Spoglądała na mijane domy, uważny wzrok przeskakiwał po ogrodzeniach. Dolina Godryka była pierwszym miejscem od dawna w którym czuła się bezpiecznie i dobrze, który ostrożnie traktowała, jak dom. Wiedziała jednak, że dla mieszkańców każdy Doe był obcy, byli przybłędami. Co prawda nie wytykali ich palcami, ale to niewiele zmieniało. Nie raz zastanawiała się ile jeszcze czasu minie, aż przegonią ich z domu, który zajęli. Wolała, aby nie stało się to w najgorszym z możliwych momentów.
- Da się bardzo, a przynajmniej mam taką nadzieję w porywach resztek naiwności, które jeszcze we mnie żyją.- odparła, wahając się, czy powinna powiedzieć więcej. Czy Celina będzie tą osobą, która ją naprawdę wysłucha? Pośród wszystkich osób u których szukała zrozumienia, akurat Lovegood będzie tą, której mogła bez obaw powiedzieć, co leży na sercu? Co budzi strach i sprawia, że nocami czuwała, zamiast spać? Odwróciła głowę, błądząc wzrokiem po otoczeniu, a przy okazji uciekając przed spojrzeniem dziewczyny. Nie dziś, nie tym razem, gdy rozczarowania były jeszcze zbyt świeże.
Powróciła uwagą do swej towarzyszki, kiedy ta zaczęła mówić, co działo się ostatnio.
- Najwyraźniej ta kometa, mimo że niepokojąca to pozwoli trochę odetchnąć od szaleństw, które serwuje ci codzienność.- stwierdziła z uśmiechem. Wspomniana kometa była kolejnym nieprzyjemnym aspektem tego lata. Z niepokojem i ciekawością spoglądała ku niebu, zastanawiając się, co jeszcze przyniesie ta obecność komety.- Nie musisz dziękować. Jestem tutaj dla ciebie.- zapewniła ją i w bliźniaczym geście przycisnęła ramię do ramienia Celiny.
- Więc czemu dziś? – spytała, początkowo nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy dziewczyna wróciła do Doliny, a później niestety wracając myślami do dnia, kiedy się poznały. Chciałaby wymazać tamten dzień albo chociaż zmienić jego przebieg, by nie wracało do niej poczucie wstydu.
- Śmiało.- szepnęła, próbując nadać własnemu głosowi pewności. Kiedy minęła niepewność, ocknęła się ciekawość skąd u Celiny podobna chęć, ale nie dała jej wydźwięku.- Ostatnio robi się okropnie ruchliwy, jakby już spieszyło mu się na świat.- przyznała lekkim tonem. Nie mała nigdy pewności, kiedy maleństwo zacznie się wiercić, ale czasami było to wręcz nieznośne.- Musi mieć to po swoim tacie, który też nie usiedzi w miejscu.- dodała z rozbawieniem.
Słysząc, jak dziewczyna opisuje te idealne lato, nie mogła powstrzymać się przed przytaknięciem jej. Miały wyraźnie takie same wspomnienia z przyjemnych letnich dni, równie ciepłych wieczorów i czasu spędzonego na łonie natury. Dla niej było to naturalne, było codziennością, gdy umykała spod uważnego spojrzenia rodziców. Zamykając oczy, potrafiła wrócić do najlepszych chwil, przypomnieć sobie zapach powietrza, cień liści padający na twarz i miękką trawę pod plecami. W innym momencie przyjemnie chłodniejszą niż powietrze, wodę w jeziorze. Jednak to, co nawiedziło tym razem Anglię, dalekie było od tego, czego oczekiwały obie. Mało tego, ona sama nie tolerowała teraz za wysokich temperatur.- Lato w tym roku jest okrutne dla wszystkich, czy to ludzie, czy zwierzęta.- podsumowała z westchnięciem, unosząc na chwilę spojrzenie na niebo.- I bardzo dobrze. Odkąd mamy Betty nie raz widziałam, jak ptaki podlatują do wiader z wodą, które dla niej wystawiam. Raz widziałam też lisa, ale Bett nie pozwoliła mu podejść.- uśmiechnęła się z pewnym rozbawieniem, ale i współczuciem wobec stworzenia.
Nie wiedziała, gdzie dokładnie idą, ale ze spokojem podążała tam, gdzie prowadziła ją Celina. Spoglądała na mijane domy, uważny wzrok przeskakiwał po ogrodzeniach. Dolina Godryka była pierwszym miejscem od dawna w którym czuła się bezpiecznie i dobrze, który ostrożnie traktowała, jak dom. Wiedziała jednak, że dla mieszkańców każdy Doe był obcy, byli przybłędami. Co prawda nie wytykali ich palcami, ale to niewiele zmieniało. Nie raz zastanawiała się ile jeszcze czasu minie, aż przegonią ich z domu, który zajęli. Wolała, aby nie stało się to w najgorszym z możliwych momentów.
- Da się bardzo, a przynajmniej mam taką nadzieję w porywach resztek naiwności, które jeszcze we mnie żyją.- odparła, wahając się, czy powinna powiedzieć więcej. Czy Celina będzie tą osobą, która ją naprawdę wysłucha? Pośród wszystkich osób u których szukała zrozumienia, akurat Lovegood będzie tą, której mogła bez obaw powiedzieć, co leży na sercu? Co budzi strach i sprawia, że nocami czuwała, zamiast spać? Odwróciła głowę, błądząc wzrokiem po otoczeniu, a przy okazji uciekając przed spojrzeniem dziewczyny. Nie dziś, nie tym razem, gdy rozczarowania były jeszcze zbyt świeże.
Powróciła uwagą do swej towarzyszki, kiedy ta zaczęła mówić, co działo się ostatnio.
- Najwyraźniej ta kometa, mimo że niepokojąca to pozwoli trochę odetchnąć od szaleństw, które serwuje ci codzienność.- stwierdziła z uśmiechem. Wspomniana kometa była kolejnym nieprzyjemnym aspektem tego lata. Z niepokojem i ciekawością spoglądała ku niebu, zastanawiając się, co jeszcze przyniesie ta obecność komety.- Nie musisz dziękować. Jestem tutaj dla ciebie.- zapewniła ją i w bliźniaczym geście przycisnęła ramię do ramienia Celiny.
- Więc czemu dziś? – spytała, początkowo nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy dziewczyna wróciła do Doliny, a później niestety wracając myślami do dnia, kiedy się poznały. Chciałaby wymazać tamten dzień albo chociaż zmienić jego przebieg, by nie wracało do niej poczucie wstydu.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 22 z 23 • 1 ... 12 ... 21, 22, 23
Dawny dom rodziny Dumbledore
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka