Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Dziewczyna, która stała za barem wydawała się od niej młodsza. Przyglądała jej się znad szklanki, nim opróżniła ją jeszcze po raz pierwszy, z przerwami na rozglądanie na boki, bo towarzystwo takiej ilości mężczyzn wymagało od niej zachowania całkowitej czujności. Nie chciała się zwyczajnie gapić na nią, ale myśli o tym, co tu robiła i dlaczego właśnie Parszywy same napływały do jej głowy. Była ładna, zdawała się być delikatna, miała płynne ruchy, które czyniły ją idealną osobą do pełnienia tej zaszczytnej roli władczyni wodopoju, a jednak bez trudu mogłaby wyobrazić ją sobie również na deskach teatru, czy opery. A jednak była tu, obsługując tych wszystkich facetów, uśmiechami odpowiadając na ich zaczepki, serwując to, czego wymagali, odpłacając może i dodatkową dolewką za wyższe napiwki. Nie próbowała jej oceniać, ani tym bardziej wypytywać o powody, dla których była właśnie tu — zdawać by się mogło, gnijąc w dokach, zamiast rozkwitać gdzieś indziej. Czy tkwiła tu z wyboru, czy przymusu? Myślała, że zdoła odczytać to z jej ciemnych oczu, ale jej rola wymagała bycia dokładnie taką, jak oczekiwali tego klienci. Pewnie była więc dziewczyną, jak każda inna, zmagającą się ze sprawami, o których tacy jak ona, postronni obserwatorzy z pewnością nie mieli pojęcia. Tak jak Wright. Nie pasowała tu, do tego miejsca, nie czuła się nim swobodnie, a jednak nie myślała o szybkiej ucieczce, jakby wcale nie miała dokąd.
Już o tobie wiedzą, brzmiało jakoś złowieszczo. Spojrzała jej w oczy, próbując przy tym wyłapać jej intencje — były dobre, czy może zaczynała traktować ją z góry, jak na pierwszą lepszą lalunię przypadkowo znalezioną w barze, w gęstwinie spoconych i zapijaczonych mężczyzn, która nie wiedziała, co począć? Samce alfa, co drugi to silniejszy, mądrzejszy, lepszy uwodziciel. Jak ich motoryka w tym stanie miała się do ewentualnego zamachu na jej osobę? Dotykała wciąż różdżki, spoglądając na własną szklankę. Z każdym kolejnym łykiem i jej szanse na powodzenie malały, niezależnie od tego jak miałaby odpowiedzieć.
— Skutecznie ich zniechęcisz do marnych prób zdobycia łabędziego serca?— W jej głosie zabrzmiała drwina, ale nie względem zamiarów barmanki, raczej swojej własnej obecności tutaj i poruszenia jakie niechcący wywołała swoim przybyciem. — Dziękuję, skorzystam.— Któż mógł lepiej zadbać o jej komfort niż przyjazna kobieta. O ile taką była, a nie próbowała podstępem wystawić ją psom na pożarcie. Nie wyglądała jednak na złośliwą. Chciała też wierzyć w coś pokroju kobiecej solidarności.— Myślałam, że doki obfitują w ładne dziewczęta, bardziej chętne na towarzystwo tak szarmanckich panów — mruknęła, spoglądając na mężczyznę po swojej lewej, który wdzięczył się wiernie do barmanki. — A mój widok nieszczególnie zrobi wrażenie.— Nie miała w końcu na sobie nic, co brzmiało jak propozycja pójścia na zaplecze. Nie była zachwycająca pięknością, żadna z niej też femme fatale.— Nadawałabym się?— spytała spoglądając sugestywnie na bar. — Na barmankę tutaj?— Nie miała takich planów, za to wystarczająco własnej pracy żeby jeszcze dodatkowo lawirować między stolikami i obsługiwać gości. Ale może zdziczała. Może ciągły obrót w towarzystwie, jakimkolwiek, nie byłby złym pomysłem. — Mogą próbować. Ale nie zagwarantuję, że dla wszystkich się to dobrze skończy.— Spuściła wzrok na lepki bar, naiwnie pewna, że odeprze atak w osobistą przestrzeń. W rzeczywistości nawet pijani poniektórzy byli od niej znacznie silniejsi. Nie chciała testować ich możliwości, czuć oddechu na własnym karku a tym bardziej dłoni zbyt blisko siebie. Może dlatego instynktownie zamierzała skorzystać z propozycji dziewczyny. Mówiła tak, jakby mogła ich ustawić do pionu w razie konieczności. A może to też była złudna nadzieja. Może gdyby przyszło co do czego szacunek jaki budziła w marynarzach i sympatia nijak miałyby się do drastycznych kroków. Mężczyzna obok rozpiął koszulę, jego włosy na piersi zdawały się bujniejsze niż na głowie, ale nie przyglądała mu się aż nadto. Było tu zbyt gęsto i zbyt tłoczno, by spędziła tu więcej czasu. Upiła łyk, nalała jej od serca.— I panujesz nad tym wszystkim — nimi wszystkimi, bandą pijusów i napaleńców — — sama?— Nie miała nikogo do pomocy, żadnego mężczyzny, czarodzieja, który dyktowałby warunki? Skrzyżowała z nią spojrzenie. Jak sobie dawała z nimi radę? Na ile im pozwalała? — Chcesz powiedzieć, że wystarczy odpowiedni układ, by ten system tak działał? Nikt cię nie tknie?— Tak po prostu?
Odebrawszy drugiego drinka postanowiła nie wypić go tak szybko, szczególnie, że ciepło pierwszego rozeszło się już po jej ciele. To był kiepski pomysł. Wiedziała, że uderzy jej do głowy nagle, a więc nie miała zbyt wiele czasu, nim zacznie jej się po drugim kręcić w głowie. Po jej prawej stronie ktoś stanął, nachylił się bokiem do baru, domagając się kolejnego piwa. Uniosła na niego powoli spojrzenie, ale szybko je opuściła, wzdychając cicho. Mężczyzna wyglądał na jednego z trzeźwiejszych i bardziej porządnych tutaj. Jego broda nie odstawała we wszystkich kierunkach, a jasne, przenikliwe oczy jeszcze nie zdążyły pokryć się siatką czerwonych nitek od alkoholu.
— Brat?— Zdziwiła się, mimochodem przeszukując własne wspomnienia w poszukiwaniu jej osoby. — Och. — Może powinna była się tego spodziewać. Upiła kolejny łyk, licząc, że gin zmaże z podniebienia dziwną gorycz. — To zależy, czy prowadzą interesy razem, czy jednak osobno. — Możliwe, że wolałaby podjąć współpracę z panią Boyle, ale na to było już za późno. — Łączy mnie z nim biznes, powinnam go więc z nim skończyć.— Może to była najwyższa pora, żeby zakończyć tę farsę. Wystarczająco długo to przeciągała, czas ruszyć dalej. Wciąż wahała się, czy nie poprosić o odroczenie terminu płatności. Te środki przydałyby się gdzie indziej; miała tyle planów, co z nimi zrobić. Błąkała się sama ze swoimi potrzebami. Nie wiedziała, czemu wspomniała o zakończeniu — może to miejsce tak na nią zadziałało. Może wspomnienie Keatona, którego spodziewała się podświadomie zastać. — Pan Boyle pożyczył mi pewną sumę. A ja... przyszłam porozmawiać o jej spłacie.— Wstępnie podliczyła odsetki, ale jej rachunki mogły okazać się zaniżone. Liczyła jednak, że nie zedrze z niej skóry. — Skierowali mnie do niego, jako do życzliwego człowieka.— Nie chciała kłopotów i wierzyła, że nic podobnego ją nie spotka, czy Keat brał w tym udział już czy nie. Poradzi sobie sama. Musiała.
Już o tobie wiedzą, brzmiało jakoś złowieszczo. Spojrzała jej w oczy, próbując przy tym wyłapać jej intencje — były dobre, czy może zaczynała traktować ją z góry, jak na pierwszą lepszą lalunię przypadkowo znalezioną w barze, w gęstwinie spoconych i zapijaczonych mężczyzn, która nie wiedziała, co począć? Samce alfa, co drugi to silniejszy, mądrzejszy, lepszy uwodziciel. Jak ich motoryka w tym stanie miała się do ewentualnego zamachu na jej osobę? Dotykała wciąż różdżki, spoglądając na własną szklankę. Z każdym kolejnym łykiem i jej szanse na powodzenie malały, niezależnie od tego jak miałaby odpowiedzieć.
— Skutecznie ich zniechęcisz do marnych prób zdobycia łabędziego serca?— W jej głosie zabrzmiała drwina, ale nie względem zamiarów barmanki, raczej swojej własnej obecności tutaj i poruszenia jakie niechcący wywołała swoim przybyciem. — Dziękuję, skorzystam.— Któż mógł lepiej zadbać o jej komfort niż przyjazna kobieta. O ile taką była, a nie próbowała podstępem wystawić ją psom na pożarcie. Nie wyglądała jednak na złośliwą. Chciała też wierzyć w coś pokroju kobiecej solidarności.— Myślałam, że doki obfitują w ładne dziewczęta, bardziej chętne na towarzystwo tak szarmanckich panów — mruknęła, spoglądając na mężczyznę po swojej lewej, który wdzięczył się wiernie do barmanki. — A mój widok nieszczególnie zrobi wrażenie.— Nie miała w końcu na sobie nic, co brzmiało jak propozycja pójścia na zaplecze. Nie była zachwycająca pięknością, żadna z niej też femme fatale.— Nadawałabym się?— spytała spoglądając sugestywnie na bar. — Na barmankę tutaj?— Nie miała takich planów, za to wystarczająco własnej pracy żeby jeszcze dodatkowo lawirować między stolikami i obsługiwać gości. Ale może zdziczała. Może ciągły obrót w towarzystwie, jakimkolwiek, nie byłby złym pomysłem. — Mogą próbować. Ale nie zagwarantuję, że dla wszystkich się to dobrze skończy.— Spuściła wzrok na lepki bar, naiwnie pewna, że odeprze atak w osobistą przestrzeń. W rzeczywistości nawet pijani poniektórzy byli od niej znacznie silniejsi. Nie chciała testować ich możliwości, czuć oddechu na własnym karku a tym bardziej dłoni zbyt blisko siebie. Może dlatego instynktownie zamierzała skorzystać z propozycji dziewczyny. Mówiła tak, jakby mogła ich ustawić do pionu w razie konieczności. A może to też była złudna nadzieja. Może gdyby przyszło co do czego szacunek jaki budziła w marynarzach i sympatia nijak miałyby się do drastycznych kroków. Mężczyzna obok rozpiął koszulę, jego włosy na piersi zdawały się bujniejsze niż na głowie, ale nie przyglądała mu się aż nadto. Było tu zbyt gęsto i zbyt tłoczno, by spędziła tu więcej czasu. Upiła łyk, nalała jej od serca.— I panujesz nad tym wszystkim — nimi wszystkimi, bandą pijusów i napaleńców — — sama?— Nie miała nikogo do pomocy, żadnego mężczyzny, czarodzieja, który dyktowałby warunki? Skrzyżowała z nią spojrzenie. Jak sobie dawała z nimi radę? Na ile im pozwalała? — Chcesz powiedzieć, że wystarczy odpowiedni układ, by ten system tak działał? Nikt cię nie tknie?— Tak po prostu?
Odebrawszy drugiego drinka postanowiła nie wypić go tak szybko, szczególnie, że ciepło pierwszego rozeszło się już po jej ciele. To był kiepski pomysł. Wiedziała, że uderzy jej do głowy nagle, a więc nie miała zbyt wiele czasu, nim zacznie jej się po drugim kręcić w głowie. Po jej prawej stronie ktoś stanął, nachylił się bokiem do baru, domagając się kolejnego piwa. Uniosła na niego powoli spojrzenie, ale szybko je opuściła, wzdychając cicho. Mężczyzna wyglądał na jednego z trzeźwiejszych i bardziej porządnych tutaj. Jego broda nie odstawała we wszystkich kierunkach, a jasne, przenikliwe oczy jeszcze nie zdążyły pokryć się siatką czerwonych nitek od alkoholu.
— Brat?— Zdziwiła się, mimochodem przeszukując własne wspomnienia w poszukiwaniu jej osoby. — Och. — Może powinna była się tego spodziewać. Upiła kolejny łyk, licząc, że gin zmaże z podniebienia dziwną gorycz. — To zależy, czy prowadzą interesy razem, czy jednak osobno. — Możliwe, że wolałaby podjąć współpracę z panią Boyle, ale na to było już za późno. — Łączy mnie z nim biznes, powinnam go więc z nim skończyć.— Może to była najwyższa pora, żeby zakończyć tę farsę. Wystarczająco długo to przeciągała, czas ruszyć dalej. Wciąż wahała się, czy nie poprosić o odroczenie terminu płatności. Te środki przydałyby się gdzie indziej; miała tyle planów, co z nimi zrobić. Błąkała się sama ze swoimi potrzebami. Nie wiedziała, czemu wspomniała o zakończeniu — może to miejsce tak na nią zadziałało. Może wspomnienie Keatona, którego spodziewała się podświadomie zastać. — Pan Boyle pożyczył mi pewną sumę. A ja... przyszłam porozmawiać o jej spłacie.— Wstępnie podliczyła odsetki, ale jej rachunki mogły okazać się zaniżone. Liczyła jednak, że nie zedrze z niej skóry. — Skierowali mnie do niego, jako do życzliwego człowieka.— Nie chciała kłopotów i wierzyła, że nic podobnego ją nie spotka, czy Keat brał w tym udział już czy nie. Poradzi sobie sama. Musiała.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie ma się co oszukiwać. Trudno w dokach o młodzieniaszka ze wszystkimi zębami i nie takimi paskudnymi manierami. Ciężkie tyłki wciskające się w długie ławy przy stolikach w Parszywym Pasażerze to raczej portowe oblicze kryzysu wieku średniego lub snujące się znudzone morze starych piratów. Odważnych amantów nie brakowało, ale mało który był na tyle zmyślny, by zaskarbić sobie u Moss nieco więcej uwagi – o ile nie miała do niego jakiegoś biznesu. Brakowało pięknych królewiczów w błyszczących pantoflach i z garścią pełna prawdziwych galeonów. Chociaż swego czasu zjawił się tu taki jeden, tajemniczy, z nienormalnymi jak na tę okolice formułkami, dość konkretny i ładnie pachnący. Nigdy więcej go już jednak nie widziała. Stare sprawy rzekomej… przyjaciółki przywiodły go do tak ponurego miejsca. Ponurego, choć wiecznie rozradowanego, muśniętego lepkim ogonem syreny. Dla wielu bowiem te połatane morskie obrazki ożywały po paru głębszych i nagle płaskie płótno stawało się krągłą, jędrną piersią wynurzającej się z nieprzeniknionych oceanów kobiety-ryby. Przywykła do tego. Natomiast każda inność budziła ciekawość, każde odstępstwo od tłustej siwizny zachęcało do zbliżenia się. Nieznane miało bowiem powód, by tu być. Jeśli zaś błądziło, ciepła barmańska opieka mogła wskazać odpowiednie kierunki i wyciągnąć to, co nie mogło być dłużej tajemnicą.
– Mogłabym przestać. O ile chcesz pozwolić, by któryś portowy syn upolował łabędzia – zaproponowała, uśmiechając się do niej znacząco. Obydwie wiedziały, że właśnie nie chciała. Że żaden z tych starych wilków morskich nie był w jej typie. Chociaż sama czuła wyraźny pociąg do dojrzałych mężczyzn, to i tak nie dała się tak łatwo upolować byle pijaczynie. Doceniała tych wyjątkowych, a oni trafiali się bardzo rzadko. Kiwnęła głową, gdy obca postanowiła przystać. Moss, gdy tylko zechciała, mogła wygonić każdego, choć niekoniecznie za pomocą własnych rąk. Od tego byli inni chętni wypchnąć stąd paru nieproszonych gości. Kobieca solidarność istniała. Tym bardziej, że i Philippa kiedyś była takim nieoswojonym z dokowym bagienkiem łabędziem. – Obfitują, ale niekoniecznie tutaj. Jeśli któraś ma powód lub chce tutaj być, to jest. Większość woli uciekać w inne dzielnice, szukać czegoś więcej. Mnie to niepotrzebne. To moje doki – oznajmiła, puszczając jej oczko na koniec. Swój świat, swój dom. Nigdzie indziej nie chciała być. Już na pewno nie w obrzydłym sierocińcu, ze ścian którego zdrapywać można grubą warstwę dziecięcych dramatów. – Tu zwykle przewijają się wciąż te same twarze. Ciebie nie znają, stąd to zainteresowanie. Uroda i tajemnica wędrujące w parze – wyjawiła, sięgając w międzyczasie po mokry kufel. Zaczęła go wycierać szmatą. Uniosła jednak brew, słysząc to pytanie. Odpowiedź mogła nigdy nie nadejść. – Spróbuj, przekonamy się. Sztuką nie jest wcale polewanie i mieszanie drinków. O wiele trudniejsze jest ogarnięcie tej zgrai małpiszonów – mruknęła, zerkając na siedzącego najbliżej nich typa. Ostatnie zdanie mówiła właściwie do niego. – Sporo się tutaj nauczyłam. O mężczyznach, o morzu, o życiu, w którym każdy walczy o przetrwanie, wszelkimi sposobami – odrzekła dość zagadkowo. Mogłaby jeszcze wspomnieć o całym tym syfie, o ciemnych interesach dogadywanych po kątach, o przemytnikach, o bandziorach, o ponurych planach abordażu rodzących się wraz z przesuwającymi się po blatach paluchami. O tym, że przy dobrych znajomościach można mieć wszystko, a prawo i zasady nie miały już znaczenia, gdy galeon oślepiał chętne oko.
– I bardzo dobrze. Większość nie zasługuje na jedno nasze słowo, ale są i tacy, którzy nie wahaliby się pomóc ci w trudnej chwili – powiedziała wkrótce. Niespodzianki nie zdarzały się często, ale jeśli już – nie mogła narzekać i nie doceniać bezinteresownego, prawie, działania. – Nie jestem więc sama, jest nas tutaj więcej – Podbródkiem pokazała na jeden, drugi i trzeci kierunek, a gdzieś za jej plecami płonęła kuchnia, w której gnieździła się Cristina gotowa przydzwonić komuś rozgrzaną patelnią. – Oczywiście, że tknie. Nigdy nie wiadomo, co im odwali, gdy wleją w siebie zbyt dużo rumu, kto przyjdzie tutaj w nocy prosto z niewiadomej ulicy. Zwykle nie są cierpliwi i łatwo ich sprowokować. Czasami ja… nie mogę nic, gdy Parszywy pęka rozrywany przez te pieści. A jednak… Jestem w jednym kawałku. Jeszcze – odpowiedziała jak gdyby mówiła o zeszłorocznym śniegu, bez większej nostalgii i większych rozczarowań. Tak było, należało stąd uciekać lub stać się jednym z nich. Człowiekiem z portu. – To nie jest szczelny system, ale raczej działa – powiedziała na koniec, rzucając ścierę gdzieś na dalszy kawałek niższego blatu. Bywało i tak, że wracała do domu pokiereszowana lub pewne łapy pomacały za dużo wbrew jej woli, ale jakoś zawsze wychodziła z tej opresji. Oby tak zostało.
Przytaknęła, reagując na jej zaskoczenie. Jeśli Keaton pośredniczył w jakiś interesach, to pewnie nie znali się za dobrze, nie musiał jej opowiadać historii swojego życia. Byłoby dziwne, gdyby od progu wiedziała, kim jest ta barmanka i co ją łączy z Boyle’ami. Im mniej ludzie wokół wiedzieli tym lepiej. Phils jednak zdecydowała się wyjawić jej ten fakt, choć nie było to co oczywistego. Nie łączyła ich krew. – Osobno. Raczej nie stanowią całości – skwitowała, będąc dobrze obeznaną w relacjach właścicieli lokalu. Obydwoje raczej nie bywali zjednoczeni. Łączyła ich forsa, nazwisko, ale dobrze wiedziała, że Dorothea chętnie sprzątnęłaby męża. Póki co jednak nie zanosiło się na to, by typ miał zniknąć. Moss podejrzewała, że w tych okolicznościach wielu odetchnęłoby z ulgą. – Skończ, nim odsetki wpędzą cię do grobu – poradziła szczerze, rozglądając się czujnie po lokalu. Powoli poruszenie mijało, każdy wracał do swojego kielona, chociaż towarzystwo siedzące blisko nich ewidentnie nadstawiało ucho. Nie było jednak w porcie tajemnicą to, że Boyle pożyczał ludziom forsę. Merlin jeden wie, ile galeonów chował po piwnicach. – I przyszłaś sama – podsumowała krótko jej informacje o rzekomym długu i celu wizyty w tawernie. To nierozważne, ale Moss nie negowała kobiet wędrujących samotnie swoimi ścieżkami. Skoro odważyła się zadłużyć u Boyle’a, to musiała być zdesperowana. Nie znała historii, nie znała nawet jej imienia. – Życzliwy, owszem, bywa, ale jeśli nie masz przy sobie kasy, to powinnaś uważać. Trudno przewidzieć, jak się zachowa. Możesz tutaj poczekać, może któryś z nich się zjawi, ale prawdopodobnie przyszłaś na marne. Doleję ci – zaoferowała, znów dopełniając jej szklaneczkę. Potrzebowała tego. W obliczu spotkania z Boylem parę łyków odwagi mogło jej się przydać.
Burak pewnie zapija się w swoim domu, wiedząc doskonale, że tu forsa gromadzi się dla niego sama.
– A jeśli szczęście ci sprzyja, może i spotkasz Keata – zakończyła, stawiając flaszkę na blacie.
– Mogłabym przestać. O ile chcesz pozwolić, by któryś portowy syn upolował łabędzia – zaproponowała, uśmiechając się do niej znacząco. Obydwie wiedziały, że właśnie nie chciała. Że żaden z tych starych wilków morskich nie był w jej typie. Chociaż sama czuła wyraźny pociąg do dojrzałych mężczyzn, to i tak nie dała się tak łatwo upolować byle pijaczynie. Doceniała tych wyjątkowych, a oni trafiali się bardzo rzadko. Kiwnęła głową, gdy obca postanowiła przystać. Moss, gdy tylko zechciała, mogła wygonić każdego, choć niekoniecznie za pomocą własnych rąk. Od tego byli inni chętni wypchnąć stąd paru nieproszonych gości. Kobieca solidarność istniała. Tym bardziej, że i Philippa kiedyś była takim nieoswojonym z dokowym bagienkiem łabędziem. – Obfitują, ale niekoniecznie tutaj. Jeśli któraś ma powód lub chce tutaj być, to jest. Większość woli uciekać w inne dzielnice, szukać czegoś więcej. Mnie to niepotrzebne. To moje doki – oznajmiła, puszczając jej oczko na koniec. Swój świat, swój dom. Nigdzie indziej nie chciała być. Już na pewno nie w obrzydłym sierocińcu, ze ścian którego zdrapywać można grubą warstwę dziecięcych dramatów. – Tu zwykle przewijają się wciąż te same twarze. Ciebie nie znają, stąd to zainteresowanie. Uroda i tajemnica wędrujące w parze – wyjawiła, sięgając w międzyczasie po mokry kufel. Zaczęła go wycierać szmatą. Uniosła jednak brew, słysząc to pytanie. Odpowiedź mogła nigdy nie nadejść. – Spróbuj, przekonamy się. Sztuką nie jest wcale polewanie i mieszanie drinków. O wiele trudniejsze jest ogarnięcie tej zgrai małpiszonów – mruknęła, zerkając na siedzącego najbliżej nich typa. Ostatnie zdanie mówiła właściwie do niego. – Sporo się tutaj nauczyłam. O mężczyznach, o morzu, o życiu, w którym każdy walczy o przetrwanie, wszelkimi sposobami – odrzekła dość zagadkowo. Mogłaby jeszcze wspomnieć o całym tym syfie, o ciemnych interesach dogadywanych po kątach, o przemytnikach, o bandziorach, o ponurych planach abordażu rodzących się wraz z przesuwającymi się po blatach paluchami. O tym, że przy dobrych znajomościach można mieć wszystko, a prawo i zasady nie miały już znaczenia, gdy galeon oślepiał chętne oko.
– I bardzo dobrze. Większość nie zasługuje na jedno nasze słowo, ale są i tacy, którzy nie wahaliby się pomóc ci w trudnej chwili – powiedziała wkrótce. Niespodzianki nie zdarzały się często, ale jeśli już – nie mogła narzekać i nie doceniać bezinteresownego, prawie, działania. – Nie jestem więc sama, jest nas tutaj więcej – Podbródkiem pokazała na jeden, drugi i trzeci kierunek, a gdzieś za jej plecami płonęła kuchnia, w której gnieździła się Cristina gotowa przydzwonić komuś rozgrzaną patelnią. – Oczywiście, że tknie. Nigdy nie wiadomo, co im odwali, gdy wleją w siebie zbyt dużo rumu, kto przyjdzie tutaj w nocy prosto z niewiadomej ulicy. Zwykle nie są cierpliwi i łatwo ich sprowokować. Czasami ja… nie mogę nic, gdy Parszywy pęka rozrywany przez te pieści. A jednak… Jestem w jednym kawałku. Jeszcze – odpowiedziała jak gdyby mówiła o zeszłorocznym śniegu, bez większej nostalgii i większych rozczarowań. Tak było, należało stąd uciekać lub stać się jednym z nich. Człowiekiem z portu. – To nie jest szczelny system, ale raczej działa – powiedziała na koniec, rzucając ścierę gdzieś na dalszy kawałek niższego blatu. Bywało i tak, że wracała do domu pokiereszowana lub pewne łapy pomacały za dużo wbrew jej woli, ale jakoś zawsze wychodziła z tej opresji. Oby tak zostało.
Przytaknęła, reagując na jej zaskoczenie. Jeśli Keaton pośredniczył w jakiś interesach, to pewnie nie znali się za dobrze, nie musiał jej opowiadać historii swojego życia. Byłoby dziwne, gdyby od progu wiedziała, kim jest ta barmanka i co ją łączy z Boyle’ami. Im mniej ludzie wokół wiedzieli tym lepiej. Phils jednak zdecydowała się wyjawić jej ten fakt, choć nie było to co oczywistego. Nie łączyła ich krew. – Osobno. Raczej nie stanowią całości – skwitowała, będąc dobrze obeznaną w relacjach właścicieli lokalu. Obydwoje raczej nie bywali zjednoczeni. Łączyła ich forsa, nazwisko, ale dobrze wiedziała, że Dorothea chętnie sprzątnęłaby męża. Póki co jednak nie zanosiło się na to, by typ miał zniknąć. Moss podejrzewała, że w tych okolicznościach wielu odetchnęłoby z ulgą. – Skończ, nim odsetki wpędzą cię do grobu – poradziła szczerze, rozglądając się czujnie po lokalu. Powoli poruszenie mijało, każdy wracał do swojego kielona, chociaż towarzystwo siedzące blisko nich ewidentnie nadstawiało ucho. Nie było jednak w porcie tajemnicą to, że Boyle pożyczał ludziom forsę. Merlin jeden wie, ile galeonów chował po piwnicach. – I przyszłaś sama – podsumowała krótko jej informacje o rzekomym długu i celu wizyty w tawernie. To nierozważne, ale Moss nie negowała kobiet wędrujących samotnie swoimi ścieżkami. Skoro odważyła się zadłużyć u Boyle’a, to musiała być zdesperowana. Nie znała historii, nie znała nawet jej imienia. – Życzliwy, owszem, bywa, ale jeśli nie masz przy sobie kasy, to powinnaś uważać. Trudno przewidzieć, jak się zachowa. Możesz tutaj poczekać, może któryś z nich się zjawi, ale prawdopodobnie przyszłaś na marne. Doleję ci – zaoferowała, znów dopełniając jej szklaneczkę. Potrzebowała tego. W obliczu spotkania z Boylem parę łyków odwagi mogło jej się przydać.
Burak pewnie zapija się w swoim domu, wiedząc doskonale, że tu forsa gromadzi się dla niego sama.
– A jeśli szczęście ci sprzyja, może i spotkasz Keata – zakończyła, stawiając flaszkę na blacie.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Portowy przypływ bodźców zalał go znajomą falą intensywnych zapachów, szemrzących półcieni kloacznej toni i wreszcie pijackim przekrzykiwaniem się zakapiorów tłoczących się przed Parszywym.
Był wyczerpany. Nie ostała się w nim ani jedna drobinka energii, umysł wypełniła pustka, myśli płynęły gdzieś obok, nie potrafił złapać ani jednej z nich, tak właściwie nawet nie próbował. Poddał się całkowicie sekwencji mechanicznych ruchów, wyuczonej, powtarzanej wielokrotnie.
Teleportacja. Różdżka niedbale wrzucona do kieszeni skórzanej kurtki. Beznamiętny wyraz twarzy. Chwilowy napad głuchoty, gdy jakiś zataczający się typ spod najciemniejszej gwiazdy zaryczał coś w jego stronę. Kolejny krok (przyspieszony). Dym oblepił go zewsząd. Oczy przyzwyczaiły się do półmroku Pasażera.
I znowu przypływ bodźców - choć tym razem nie mający nic wspólnego ze zwyczajową scenerią. Samców prężących się w pobliżu baru całkowicie zignorował, koncentrując się na dwóch kobietach, które oblepiała wzrokiem połowa sali. Ewentualnie trzy czwarte.
Philie może i wzbudzała sensację, ale nie do takiego stopnia, stali bywalcy zdążyli się już przyzwyczaić do jej obecności, z całą pewnością chodziło więc o towarzyszącą jej osobę.
Odpływ emocji - całkowity.
Znowu ta niewzruszona, kamienna poza, twarz bez wyrazu, usta zaciśnięte w wąską linię i obojętność zaakcentowana w każdy z możliwych sposobów.
Nie wiedział, jak to rozegrać. Nie spodziewał się jej tutaj - na swoim terenie. W jakim celu go naruszyła, co stało się z zasadą ziemi niczyjej? Po co w ogóle…
Zdał się na instynkt - a ten podpowiedział mu, by nie odwracał się, wymykając się, zanim któraś z nich go zauważy. Żeby został. Mimo wszystko.
- Cześć - wtrącił, siadając przypadkiem obok Wright, choć powitanie jednoznacznie skierowane było w stronę stojącej za ladą Annie. - Błagam, poratuj mnie czymś mocniejszym, niech mnie zdrowo sieknie, ten dzień nie mógłby być gorszy - kolejny przypadek, zaczepne spojrzenie ledwie przez chwilę skierowane na Wright, jakby pytał - nie mógłby?
Całkiem możliwe, że za jego pojawienie się przy barze akurat w tym momencie odpowiadał pech, a nie czyjeś szczęście - wbrew temu, co pomyślała sobie Moss, która może i została już niemal ze szczegółami wprowadzona w temat, którego on sam jej oszczędził, ale nadal nie wiedziała przecież o...
O tym, co nie miało już żadnego znaczenia. Nigdy nie miało?
- Do maja jeszcze daleko - tym razem zwrócił się do Hannah, prowokując ją po szczeniacku (w jej oczach zawsze był przecież tylko gówniarzem, prawda? Czego innego miałaby się po nim spodziewać), subtelnie przypominając, że to nie jest jej miejsce. Że doki są jego. Że pojawiła się o dwa miesiące za wcześnie, gdyby zapomniała.
On wciąż pamiętał - także o tym, że dług nie został spłacony. Oraz o każdym knucie odsetek. To też chciał jej w ten sposób zasygnalizować.
Skoro już się tutaj pofatygowała.
Był wyczerpany. Nie ostała się w nim ani jedna drobinka energii, umysł wypełniła pustka, myśli płynęły gdzieś obok, nie potrafił złapać ani jednej z nich, tak właściwie nawet nie próbował. Poddał się całkowicie sekwencji mechanicznych ruchów, wyuczonej, powtarzanej wielokrotnie.
Teleportacja. Różdżka niedbale wrzucona do kieszeni skórzanej kurtki. Beznamiętny wyraz twarzy. Chwilowy napad głuchoty, gdy jakiś zataczający się typ spod najciemniejszej gwiazdy zaryczał coś w jego stronę. Kolejny krok (przyspieszony). Dym oblepił go zewsząd. Oczy przyzwyczaiły się do półmroku Pasażera.
I znowu przypływ bodźców - choć tym razem nie mający nic wspólnego ze zwyczajową scenerią. Samców prężących się w pobliżu baru całkowicie zignorował, koncentrując się na dwóch kobietach, które oblepiała wzrokiem połowa sali. Ewentualnie trzy czwarte.
Philie może i wzbudzała sensację, ale nie do takiego stopnia, stali bywalcy zdążyli się już przyzwyczaić do jej obecności, z całą pewnością chodziło więc o towarzyszącą jej osobę.
Odpływ emocji - całkowity.
Znowu ta niewzruszona, kamienna poza, twarz bez wyrazu, usta zaciśnięte w wąską linię i obojętność zaakcentowana w każdy z możliwych sposobów.
Nie wiedział, jak to rozegrać. Nie spodziewał się jej tutaj - na swoim terenie. W jakim celu go naruszyła, co stało się z zasadą ziemi niczyjej? Po co w ogóle…
Zdał się na instynkt - a ten podpowiedział mu, by nie odwracał się, wymykając się, zanim któraś z nich go zauważy. Żeby został. Mimo wszystko.
- Cześć - wtrącił, siadając przypadkiem obok Wright, choć powitanie jednoznacznie skierowane było w stronę stojącej za ladą Annie. - Błagam, poratuj mnie czymś mocniejszym, niech mnie zdrowo sieknie, ten dzień nie mógłby być gorszy - kolejny przypadek, zaczepne spojrzenie ledwie przez chwilę skierowane na Wright, jakby pytał - nie mógłby?
Całkiem możliwe, że za jego pojawienie się przy barze akurat w tym momencie odpowiadał pech, a nie czyjeś szczęście - wbrew temu, co pomyślała sobie Moss, która może i została już niemal ze szczegółami wprowadzona w temat, którego on sam jej oszczędził, ale nadal nie wiedziała przecież o...
O tym, co nie miało już żadnego znaczenia. Nigdy nie miało?
- Do maja jeszcze daleko - tym razem zwrócił się do Hannah, prowokując ją po szczeniacku (w jej oczach zawsze był przecież tylko gówniarzem, prawda? Czego innego miałaby się po nim spodziewać), subtelnie przypominając, że to nie jest jej miejsce. Że doki są jego. Że pojawiła się o dwa miesiące za wcześnie, gdyby zapomniała.
On wciąż pamiętał - także o tym, że dług nie został spłacony. Oraz o każdym knucie odsetek. To też chciał jej w ten sposób zasygnalizować.
Skoro już się tutaj pofatygowała.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała, by przestawała. Nie ze strachu przed tym, co czekało ją w chwili, w której odmówiłaby jej życzliwej pomocy. Nie była świadoma prawdy rządzącej tym miejscem, a przestrogi i sygnały ostrzegawcze traktowała z przymróżeniem oka, jakby miała do czynienia z rozbrykanymi chłopakami, którzy jedyne co mogli zrobić to podrzeć jej spódnicę w złości. Była już dorosła, a jednak nie wyrosła z pewnych przekonań. Brutalna rzeczywistość ciemnych zakamarków Londynu nie nauczyła jej, szczęśliwie, że zadarta wyżej broda, butne spojrzenie i przyzwoity refleks mogą nie ocalić jej przed oprawcami, którzy nie mieli ani zahamowań, ani tym bardziej szacunku do innych. Patrzenie złu prosto w żółte, plugawe ślepia wzmocniło jej hart ducha, wzmocniło cechy jej charakteru, które w miejscach takich jak to i chwilach podobnych do tej, pomimo większej rozwagi wciąż pozostawały w sferze skrajnej głupoty i lekkomyślności. Jakby mogła stawić im czoła — ale nie, nie mogła. Przyjazny głos dziewczyny stojącej za barem, która niczym wróżka próbowała dobrym słowem i strzepanym ze skrzydełek pyłkiem otoczyć ją ochroną. Pomimo niezależnej natury nie mogła nie być jej wdzięczną za te starania. To moje doki, twierdziła. To był jej teren, jej kraina, którą znała jak nikt inny.
— Czego więc potrzebujesz?— spytała, choć zwykle podobne pytania padały z drugiej strony, zza baru, w kierunku klienteli próbującej oszukać rzeczywistość, czy zapić osobiste smutki. Nie przyszła ani po jedno, ani po drugie. Świadomość niezałatwienia spraw na moment przyniosła jej dziwną, niewypowiedzianą ulgę, choć przekonywała samą siebie, że lepiej byłoby, gdyby domknęła wszystko do końca. Ona, barowa dziewczyna, kiedy tylko wyjawiła jej swoją tożsamość stała się przedmiotem jej zainteresowania. Bo była ważna, była bliska, była tez znajoma — jeśli nie dla niej to dla kogoś niegdyś istotnego, chociaż nigdy w życiu się nie spotkały. Przyglądała jej się więc pozwalając resztkom zdrowego rozsądku na porządkowanie wszystkich informacji; wspomnienia zalewały ją jak wzburzone fale, budząc chaos, burząc dawny spokój. — Zainteresowanie jest zbędne, nie mam dla nich nic, co mogłoby ich zaciekawić. — To wydawało się oczywiste, ale czy oni wszyscy to rozumieli? Ci strzelający spojrzeniami, oblizujący usta, i ci w końcu powracający uwagą do zawartości swoich własnych kufli. Powiedziała to na tyle głośno, żeby nie pozostawić nikomu, kto aktualnie znalazł się wokół niej żadnych złudzeń; nie próbowała się tłumaczyć ani tym bardziej zapewniać w tym dziewczyny przed nia.— Czego nauczyłaś się o mężczyznach? — Morze jej nie interesowało; wiedziała o nim tyle ile musiała. O swoich kontrahentach, statkach, które wpływały do portu z jej towarem. Nigdy nie angażowała się w ich prywatne życie, próbowała być profesjonalna za każdym razem kiedy miała do czynienia z marynarzami i kupcami. Bycie kobietą handlująca z mężczyznami nigdy nie było prostym zdaniem, nauczyła się znosić gorycz niedowierzania, głupie żarciki i obelgi, wewnętrznie walcząc z chęcią udowodnienia im wszystkim, na co ją stać. Kiedyś zobaczą. Przekonają się. Oni wszyscy. — Zdaje się, że bywają tu różni ludzie, o różnych poglądach. Alkohol rozwiązuje język.— Spojrzała na swoją szklankę z ginem i upiła łyk. Ostry smak zalał jej podniebienie i gardło, a ona z każdą minutą poddawała mu się coraz silniej. — Mówią o polityce? O Malfoyu? O... Voldemorcie?— spytała mniej śmiało, unosząc na nią spojrzenie. To nazwisko budziło w niej grozę, z trudem potrafiła je wypchnąć spomiędzy ust, ale sądziła, że ona miała szanse nasłuchać się wystarczająco. — Spotykają się tu ich zwolennicy?— Może powinna podjąć jakiś trop, może powinna się tym zainteresować, skoro już tu była. Rozejrzeć się po ludziach. Rozluźnienie, które postępowało z powodu kolejnej porcji ginu ośmielało ją coraz bardziej, przestawało jej przeszkadzać towarzystwo wokół nawet marynarz na krześle obok, który mógł niepotrzebnie się tematem zainteresować. Obejrzała się za wskazanymi przez nią kierunkami, gdzie mogła dopatrzyć się innych.
— Więc jesteś Annie — raczej stwierdziła niż spytała, choć przytrzymała na niej wzrok na dłużej, jakby poszukiwała w jej reakcji potwierdzenia na swoje przypuszczenia. Annie, która dobrze radziła sobie w tym świecie. W końcu wszystko zdawało się mieć sens, składać w jedną całość — jej obecność tu, zachowanie, wygląd niepasujący do zepsutych i zniszczonych życiem portowych kobiet. Jej dobra rada brzmiała jak ostrzeżenie, które powinna wziąć sobie do serca. To była zła wróżba. Przygryzła policzek od środka, mocno, aż poczuła metaliczny smak krwi na języku. Sięgnęła po szklankę, ale i to okazało się niezbyt trafionym pomysłem. Gin, w jakiejś dziwnie mocnej wersji, nalanej do szklanki od serca podrażnił drobną rankę. Zamiast skrzywienia, popełniła dwa kolejne łyki, czując jak gwałtownie robi jej się gorąco. Pokiwała głową na znak zrozumienia. — Przyszłam sama — potwierdziła; być może nie powinna stawiać się tu bez kogoś u boku. Przecząc samej sobie chciała go tu spotkać, porozmawiać jak dawniej. Nie byłaby więc sama już wtedy. Bo kiedy zobaczyła go podczas sylwestra przypomniała sobie o wszystkim; o tym, co dawno zostawiła za sobą. — Odsetki to mój najmniejszy problem w tej chwili — mruknęła szczerze, kończąc drugą szklankę z ginem. — Jest tyle innych rzeczy do zrobienia — dodała głośno; choć w porę uświadomiła sobie, ze tematy, które spędzały jej sen z powiek nie powinny być poruszane, ani tutaj, ani z Annie. Dług był tylko jednym z nich. — Ale najwyraźniej to będzie musiało poczekać. Moja spłata — dodała z pośpiechem; głos miała już miękki, jej kręgosłup rozluźnił się, plecy wygięły w wygodny łuk, a ramiona opadły niżej w chwili, kiedy oparła się łokciami o blat. — Byłoby mi raźniej, gdybyś do mnie dołączyła. To chyba nie jest zakazane?— Wskazała ruchem brody na szklankę, którą po raz kolejny uzupełniała. Intuicja, beznadziejna, jak zwykle, nie ostrzegła jej, że powinna się w porę ewakuować.
Znajomy głos dotarł do niej, jak wiązka elektryczna mknąca od lędźwi aż po kark, która wyprostowała ją jak strunę mimochodem. Obróciła głowę w bok niemalże automatycznie, usta rozchyliła zaś w szykowanej już odpowiedzi, ale słowa ugrzęzły gdzieś w gardle, kiedy zdała sobie sprawę, że powitanie jej nie dotyczyło. Przyglądała mu się przez chwilę, reagując jakby z lekkim opóźnieniem. Jej wzrok przemknął po jego twarzy, dostrzegając drobne, a jednak dla niej wyraźne zmiany. Dorósł, dojrzał, zmienił się w mężczyznę. A to, co było ciepłe i znajome wraz z ową zmianą zniknęło. Zastąpił je chłód i cynizm. Poczuła jak coś zamraża ją na ułamek sekundy. Nie wiedziała, czy to jego spojrzenie jak gdyby nigdy nic, czy może jednak słowa. Zacisnęła zęby, a mięśnie twarzy spięły się wyraźnie. Nie potrafiła — tak dobrze, o ile w ogóle, tak jak on maskować swoich emocji, wyłączać ich na zawołanie, udawać.
— Gratuluję, świetnie ci idzie— ignorowanie mnie. — Zawsze może być gorszy— potwierdziwszy jego przypuszczenia, przechyliła swoją szklankę w jego kierunku, pozwalając by połowa ginu z tonikiem wylała się mu się na spodnie. — Och, przepraszam! Taka ze mnie niezdara— westchnęła teatralnie, przykładając dłoń do skroni, choć trudno było w tym o grę najwyższych lotów. I wcale nie zależało jej na tym, by wyglądało to na przypadek. W klatce piersiowej coś ścisnęło ją mocno. Wyrzuty sumienia, które nie ustępowały od sylwestra zniknęły w jednej chwili; nie zasługiwał na to, by dręczyła się wieczorami, rozpamiętując wszystkie listy, na które nie odpisała. Bolesność wepchała jej się aż do krtani; smutek jednak najłatwiej maskowało się złością, a przykrość urażoną dumą.
— Postanowiłam, że chce mieć to z głowy— odpowiedziała cierpko, nie patrząc na niego. Dawno nie czuła się tak upokorzona. A może było to wyłącznie subiektywne wrażenie, mentalny policzek z jego strony, który dotknął ją do żywego. Alkohol, morze alkoholu, które zaczynało wzburzać istny sztorm w jej głowie zdawał się to dziwnie podsycać. Powróciła spojrzeniem do barmanki, uśmiechając się, ale poza wyrazem grzeczności nie było w nim nic naturalnego. — Chyba nie mam szczęścia, może zastanę pana Boyle'a innym razem.— Sięgnęła do sakiewki, by wydobyć z niej kilka monet, które pozostawiła na blacie, płacąc za drinki, których picia od razu pożałowała. Zsunęła się z krzesła i szarpnęła czarny materiał z drugiego krzesła, na którym siadł Keat. — Mój płaszcz — wytknęła mu, unosząc brew i zaciskając zęby, bo tylko tak mogła opanować mięśnie twarzy, przed zdradzeniem wszystkiego. — Mógłbyś?
— Czego więc potrzebujesz?— spytała, choć zwykle podobne pytania padały z drugiej strony, zza baru, w kierunku klienteli próbującej oszukać rzeczywistość, czy zapić osobiste smutki. Nie przyszła ani po jedno, ani po drugie. Świadomość niezałatwienia spraw na moment przyniosła jej dziwną, niewypowiedzianą ulgę, choć przekonywała samą siebie, że lepiej byłoby, gdyby domknęła wszystko do końca. Ona, barowa dziewczyna, kiedy tylko wyjawiła jej swoją tożsamość stała się przedmiotem jej zainteresowania. Bo była ważna, była bliska, była tez znajoma — jeśli nie dla niej to dla kogoś niegdyś istotnego, chociaż nigdy w życiu się nie spotkały. Przyglądała jej się więc pozwalając resztkom zdrowego rozsądku na porządkowanie wszystkich informacji; wspomnienia zalewały ją jak wzburzone fale, budząc chaos, burząc dawny spokój. — Zainteresowanie jest zbędne, nie mam dla nich nic, co mogłoby ich zaciekawić. — To wydawało się oczywiste, ale czy oni wszyscy to rozumieli? Ci strzelający spojrzeniami, oblizujący usta, i ci w końcu powracający uwagą do zawartości swoich własnych kufli. Powiedziała to na tyle głośno, żeby nie pozostawić nikomu, kto aktualnie znalazł się wokół niej żadnych złudzeń; nie próbowała się tłumaczyć ani tym bardziej zapewniać w tym dziewczyny przed nia.— Czego nauczyłaś się o mężczyznach? — Morze jej nie interesowało; wiedziała o nim tyle ile musiała. O swoich kontrahentach, statkach, które wpływały do portu z jej towarem. Nigdy nie angażowała się w ich prywatne życie, próbowała być profesjonalna za każdym razem kiedy miała do czynienia z marynarzami i kupcami. Bycie kobietą handlująca z mężczyznami nigdy nie było prostym zdaniem, nauczyła się znosić gorycz niedowierzania, głupie żarciki i obelgi, wewnętrznie walcząc z chęcią udowodnienia im wszystkim, na co ją stać. Kiedyś zobaczą. Przekonają się. Oni wszyscy. — Zdaje się, że bywają tu różni ludzie, o różnych poglądach. Alkohol rozwiązuje język.— Spojrzała na swoją szklankę z ginem i upiła łyk. Ostry smak zalał jej podniebienie i gardło, a ona z każdą minutą poddawała mu się coraz silniej. — Mówią o polityce? O Malfoyu? O... Voldemorcie?— spytała mniej śmiało, unosząc na nią spojrzenie. To nazwisko budziło w niej grozę, z trudem potrafiła je wypchnąć spomiędzy ust, ale sądziła, że ona miała szanse nasłuchać się wystarczająco. — Spotykają się tu ich zwolennicy?— Może powinna podjąć jakiś trop, może powinna się tym zainteresować, skoro już tu była. Rozejrzeć się po ludziach. Rozluźnienie, które postępowało z powodu kolejnej porcji ginu ośmielało ją coraz bardziej, przestawało jej przeszkadzać towarzystwo wokół nawet marynarz na krześle obok, który mógł niepotrzebnie się tematem zainteresować. Obejrzała się za wskazanymi przez nią kierunkami, gdzie mogła dopatrzyć się innych.
— Więc jesteś Annie — raczej stwierdziła niż spytała, choć przytrzymała na niej wzrok na dłużej, jakby poszukiwała w jej reakcji potwierdzenia na swoje przypuszczenia. Annie, która dobrze radziła sobie w tym świecie. W końcu wszystko zdawało się mieć sens, składać w jedną całość — jej obecność tu, zachowanie, wygląd niepasujący do zepsutych i zniszczonych życiem portowych kobiet. Jej dobra rada brzmiała jak ostrzeżenie, które powinna wziąć sobie do serca. To była zła wróżba. Przygryzła policzek od środka, mocno, aż poczuła metaliczny smak krwi na języku. Sięgnęła po szklankę, ale i to okazało się niezbyt trafionym pomysłem. Gin, w jakiejś dziwnie mocnej wersji, nalanej do szklanki od serca podrażnił drobną rankę. Zamiast skrzywienia, popełniła dwa kolejne łyki, czując jak gwałtownie robi jej się gorąco. Pokiwała głową na znak zrozumienia. — Przyszłam sama — potwierdziła; być może nie powinna stawiać się tu bez kogoś u boku. Przecząc samej sobie chciała go tu spotkać, porozmawiać jak dawniej. Nie byłaby więc sama już wtedy. Bo kiedy zobaczyła go podczas sylwestra przypomniała sobie o wszystkim; o tym, co dawno zostawiła za sobą. — Odsetki to mój najmniejszy problem w tej chwili — mruknęła szczerze, kończąc drugą szklankę z ginem. — Jest tyle innych rzeczy do zrobienia — dodała głośno; choć w porę uświadomiła sobie, ze tematy, które spędzały jej sen z powiek nie powinny być poruszane, ani tutaj, ani z Annie. Dług był tylko jednym z nich. — Ale najwyraźniej to będzie musiało poczekać. Moja spłata — dodała z pośpiechem; głos miała już miękki, jej kręgosłup rozluźnił się, plecy wygięły w wygodny łuk, a ramiona opadły niżej w chwili, kiedy oparła się łokciami o blat. — Byłoby mi raźniej, gdybyś do mnie dołączyła. To chyba nie jest zakazane?— Wskazała ruchem brody na szklankę, którą po raz kolejny uzupełniała. Intuicja, beznadziejna, jak zwykle, nie ostrzegła jej, że powinna się w porę ewakuować.
Znajomy głos dotarł do niej, jak wiązka elektryczna mknąca od lędźwi aż po kark, która wyprostowała ją jak strunę mimochodem. Obróciła głowę w bok niemalże automatycznie, usta rozchyliła zaś w szykowanej już odpowiedzi, ale słowa ugrzęzły gdzieś w gardle, kiedy zdała sobie sprawę, że powitanie jej nie dotyczyło. Przyglądała mu się przez chwilę, reagując jakby z lekkim opóźnieniem. Jej wzrok przemknął po jego twarzy, dostrzegając drobne, a jednak dla niej wyraźne zmiany. Dorósł, dojrzał, zmienił się w mężczyznę. A to, co było ciepłe i znajome wraz z ową zmianą zniknęło. Zastąpił je chłód i cynizm. Poczuła jak coś zamraża ją na ułamek sekundy. Nie wiedziała, czy to jego spojrzenie jak gdyby nigdy nic, czy może jednak słowa. Zacisnęła zęby, a mięśnie twarzy spięły się wyraźnie. Nie potrafiła — tak dobrze, o ile w ogóle, tak jak on maskować swoich emocji, wyłączać ich na zawołanie, udawać.
— Gratuluję, świetnie ci idzie— ignorowanie mnie. — Zawsze może być gorszy— potwierdziwszy jego przypuszczenia, przechyliła swoją szklankę w jego kierunku, pozwalając by połowa ginu z tonikiem wylała się mu się na spodnie. — Och, przepraszam! Taka ze mnie niezdara— westchnęła teatralnie, przykładając dłoń do skroni, choć trudno było w tym o grę najwyższych lotów. I wcale nie zależało jej na tym, by wyglądało to na przypadek. W klatce piersiowej coś ścisnęło ją mocno. Wyrzuty sumienia, które nie ustępowały od sylwestra zniknęły w jednej chwili; nie zasługiwał na to, by dręczyła się wieczorami, rozpamiętując wszystkie listy, na które nie odpisała. Bolesność wepchała jej się aż do krtani; smutek jednak najłatwiej maskowało się złością, a przykrość urażoną dumą.
— Postanowiłam, że chce mieć to z głowy— odpowiedziała cierpko, nie patrząc na niego. Dawno nie czuła się tak upokorzona. A może było to wyłącznie subiektywne wrażenie, mentalny policzek z jego strony, który dotknął ją do żywego. Alkohol, morze alkoholu, które zaczynało wzburzać istny sztorm w jej głowie zdawał się to dziwnie podsycać. Powróciła spojrzeniem do barmanki, uśmiechając się, ale poza wyrazem grzeczności nie było w nim nic naturalnego. — Chyba nie mam szczęścia, może zastanę pana Boyle'a innym razem.— Sięgnęła do sakiewki, by wydobyć z niej kilka monet, które pozostawiła na blacie, płacąc za drinki, których picia od razu pożałowała. Zsunęła się z krzesła i szarpnęła czarny materiał z drugiego krzesła, na którym siadł Keat. — Mój płaszcz — wytknęła mu, unosząc brew i zaciskając zęby, bo tylko tak mogła opanować mięśnie twarzy, przed zdradzeniem wszystkiego. — Mógłbyś?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
A w tej krainie od lat wszystko układało się dobrze. Nie mogły jej zniszczyć żadne nerwowe bandy, żaden skandal z powyrywanymi kończynami pozostawionymi pod tawerną i żadne zbyt głośne pomruki dolatujące z pokoju na górze. To już nie gorszyło i tylko na początku wydawało się skandaliczne. Z biegiem miesięcy odkrywała, że coraz mniej rzeczy ją zaskakuje, kiedy mowa o tej podrzędnej dzielnicy Londynu, którą moralność i czystość omijały szerokim łukiem. Co innego przypadki takie jak ten, jak anielica wygrzewająca stołek tuż przy niej. Przyjmowała jej obecność, kreując mimowolnie zbyt barwne ścieżki doprowadzające ją właśnie pod ten syreni szyld. Skręciła w ścieżkę, przed którą matka długo ją ostrzegała. Wiele takich niewiniątek ostatecznie kończyło w morskich odmętach. Topione przez problemy, w imię których musiały dać się nieco splugawić. Postukała paznokciami w stojący obok kufel i popatrzyła w te nieskalane oczy.
– Jeśli czegoś ponad to, co mam, to do dziś tego nie odkryłam – wyjaśniła, nie dostarczając jej jednak żadnej głębokiej odpowiedzi. Nic, z czego mogłaby wycisnąć dodatkową interpretację. Nie omijała w ten sposób treści dla siebie niewygodnych. Mogło to dziwić i samą Moss, ale tak naprawdę to nie kłamała. Miała wiele, grono wiernych towarzyszy, grono wiernych adoratorów i wreszcie swój własny kawałek doków, który niespodziewanie wypełniła kwikaniem niuchaczy. Chciałaby tylko móc jeszcze wesprzeć tych ważnych, tych, którzy byliby gotowi rzucić się za nią w wąską przepaść. Do tego jednak potrzebowała siły i zdolności, o które jakiś czas temu zaczęła walczyć. Z samą sobą. Nie brakowało jej forsy, tym bardziej miłości i nieskończonych nici pereł. Nie szukała utraconej długie lata temu przeszłości, dobrze wiedząc, że tak mogłaby narazić na destrukcję misternie budowaną wokół siebie od dawna rzeczywistość. Poszukiwanie korzeni brzmiało może sensownie i była już na tyle samodzielna i świadoma, by móc udać się w świat z taką misją, ale poniekąd gardziła włóczeniem się za nazwiskiem, którego nigdy nie poznała. Drzwi sierocińca zamknęły się zaś wieki temu na zawsze i nie wyobrażała sobie znów tam wracać. Echo krewnych splecionych z nią jedną krwią smakowałoby obco, a przecież już miała bliskich. Była córką, była siostrą. Teraz. Desperacie ganianie za duchami wydawało jej się całkowicie pozbawione sensu.
Przechyliła lekko głowę i uniosła brew. Dopełniające ten wyraz usta gnające ku powątpiewającym uśmiechom wyraźnie zdawały się sugerować, że to dość naiwne przekonanie. Czyżby? Ta dziewczyna miała wiele, a to, że nie chciała się z nimi tym podzielić, napędzało te napęczniałe od testosteronu łepetyny. Żeby tylko. Niemniej Moss postanowiła jednak nie rozbierać jej słów z tej bezpiecznej skorupki. Prymitywne jęzory już od dobrych kilkunastu minut ślizgały się niewidzialnie po jej ramionach. Mogła się podobać wielu. Podobała się wielu. Phils wyraźnie czuła, jak gęstniało powietrze w tawernie. Odstraszające stwierdzenia niewiele mogły zdziałać. Mężczyźni nie rozumieli większości kobiecych sygnałów. Wielu wciąż uparcie wierzyło, że dziewczęce nie to błaganie o słodkie zaloty. Co za bzdura. – Nie tak trudno ich rozgryźć. Spróbuj odpowiednio nacisnąć, a mięknie pierwszy lepszy brutal. Odmów, a polecą za tobą na drugi koniec kraju. Uderz, a może przypomni sobie, że jednak ma mózg – mówiła powoli, dość pewnie jednak. Mimowolnie przywoływała scenki, w których brała udział przez te lata. Wiele z nich działało wciąż według tych samych schematów. Portowy robol potrzebował tego samego, co inny portowy robol. Bywały jednak bardzo, ale to bardzo intrygujące wyjątki błyszczące pośród przybywających tutaj typów. To jednak rzadko kiedy byli ludzie, którzy wpadali tak po prostu napoić się gównianym rumem. Jak Scaletta, jak Mulciber, z którymi rozmawiała dlatego, że chciała, a nie dlatego, że musiała. – Szkoda tylko, że tak trudno im się przyznać do prostych rzeczy – dodała na koniec, lekko kręcąc głową. Chcieli być jak ten nieporuszony kamień zdolny jedynie do odgrywania roli mocnego samca. Wygodne, choć często tak sztuczne.
– Mówią o różnych rzeczach. Szepczą po kątach, próbując odnaleźć rozwiązanie dla własnej sprawy. Wciąż coś słyszę, ale uwierz, o wiele więcej jest w nich osobistych dramatów niż rozpraw o większych konfliktach. W ich obliczu są mali, ale ich rozpacz bywa zbyt wielka dla jednej, drugiej i trzeciej beczki wina – odparła, zdradzając jej znów ułamek Pasażerowych prawd. Owszem, lubiła sobie czasem porozmawiać o tych mrocznych wojnach i toczących się po ciemnych uliczkach trupach, choć ostatecznie jej świat zaczynał się w dokach i kończył się w dokach. Angażowała się w człowieka siedzącego przed nią, a nie w niewidzialne siły odgrywające gdzieś tam daleko akt za aktem. A może były o wiele bliżej? – Szukasz ich śladów? – podpytała jednak, dostrzegając wysuwające się na pierwszy plan pewne zainteresowanie. Zainteresowanie sojusznikami. Więc był to dług czy jednak coś więcej? Nie ona pierwsza przychodziła węszyć na obcym terenie, licząc na to, że wtopi się w tłum. Moss była czujna. I nie zdradzała tajemnic Parszywego Pasażera, o ile nie miała w tym interesu.
– A kim jest Annie? – zapytała po chwili. Stłumiła zaskoczenie. Nie podobało jej się to. Z każdą minutą bladła obcość dziewczyny. Jej przypadkowość niknęła, a wiedza ujawniała nieodkryte dotąd powiązania. Nie, nie był Annie. Już nie. Niemniej musiała przyznać, że rzucona diagnoza okazała się mimo wszystko trafna, a to wzbudziło falę maskowanego niepokoju. Mało było jednak sytuacji, w których Philippa czuła zagubienie. Ta do nich nie należała, choć kontrolne spojrzenie przemknęło po całym pomieszczeniu. Gdzieś za jej plecami przebiegła Penelopa, zgarniając kilka kufli. Gwar tawerny nie ustawał.
Wlewany w pannę rum działał na korzyść Phil. Zgarniała strzępek informacji, czując, że są one coraz pełniejsze. Ta kobieta ją znała. Lub o niej słyszała. Wątpliwe, by było to wynikiem oswojenia z portowym światem. Nawet tu rzadko kto pamiętał jeszcze krótką karierę Annie Scott. Zachęta do wspólnego dzielenia kieliszka zaowocowała błyskiem w barmańskim oku. Nalała i sobie, rozmyślając po drodze o długach i losach krnąbrnych dłużników Boyle’a. Ledwo jednak zdołała zmoczyć usta swoim drinkiem, czyjś nochal przysłonił jej piękny krajobraz pijaczego mrowiska. – Ktoś tu na ciebie czeka, słońce. Ktoś, kto… – I urwała, wyłapując tylko, jak sznur alkoholu przelewa się wodospadem na spodnie Keatona. Parsknęła, czując, jak bliska jest rozwiązania zagadki. – Poleję wam obojgu – stwierdziła, przerywając ten uroczy obrazek. Nie podobał jej się nagły chłód brata. Jeszcze bardziej jednak zaalarmował ją zryw nieznajomej. Nieznajomej jego znajomej. Ciekawe. Nachyliła się lekko przez bar i popatrzyła czujne to na jedno, to na drugiej. – Siadaj – mruknęła do niej. – Przecież to właśnie jego chciałaś dziś spotkać. Czy się mylę? – sprowokowała trochę, próbując opanować ciało tej obcej, wyraźnie pragnące natychmiastowej ewakuacji. Jak wiele ją ominęło? Rzuciła Burroughsowi znaczące, lekko zawiedzione spojrzenie. A niech tylko spróbuje jej wszystkiego nie opowiedzieć!
Wypełnione szkła czekały, aż obydwoje zatopią w nich dusze. Moss zaś czekała na kolejny rozdział tej wyjątkowo zadłużonej historii. A może i zadurzonej? Stała między nimi, w sojuszu z Keatonem, choć gotowa dość szybko zmienić front. – A może powinnam zostawić was samych? – podpytała zaintrygowana. Cwany uśmiech wkradł się wyraźnie między nich. Dobrze jednak wiedziała, że chowa się tam o wiele więcej.
– Jeśli czegoś ponad to, co mam, to do dziś tego nie odkryłam – wyjaśniła, nie dostarczając jej jednak żadnej głębokiej odpowiedzi. Nic, z czego mogłaby wycisnąć dodatkową interpretację. Nie omijała w ten sposób treści dla siebie niewygodnych. Mogło to dziwić i samą Moss, ale tak naprawdę to nie kłamała. Miała wiele, grono wiernych towarzyszy, grono wiernych adoratorów i wreszcie swój własny kawałek doków, który niespodziewanie wypełniła kwikaniem niuchaczy. Chciałaby tylko móc jeszcze wesprzeć tych ważnych, tych, którzy byliby gotowi rzucić się za nią w wąską przepaść. Do tego jednak potrzebowała siły i zdolności, o które jakiś czas temu zaczęła walczyć. Z samą sobą. Nie brakowało jej forsy, tym bardziej miłości i nieskończonych nici pereł. Nie szukała utraconej długie lata temu przeszłości, dobrze wiedząc, że tak mogłaby narazić na destrukcję misternie budowaną wokół siebie od dawna rzeczywistość. Poszukiwanie korzeni brzmiało może sensownie i była już na tyle samodzielna i świadoma, by móc udać się w świat z taką misją, ale poniekąd gardziła włóczeniem się za nazwiskiem, którego nigdy nie poznała. Drzwi sierocińca zamknęły się zaś wieki temu na zawsze i nie wyobrażała sobie znów tam wracać. Echo krewnych splecionych z nią jedną krwią smakowałoby obco, a przecież już miała bliskich. Była córką, była siostrą. Teraz. Desperacie ganianie za duchami wydawało jej się całkowicie pozbawione sensu.
Przechyliła lekko głowę i uniosła brew. Dopełniające ten wyraz usta gnające ku powątpiewającym uśmiechom wyraźnie zdawały się sugerować, że to dość naiwne przekonanie. Czyżby? Ta dziewczyna miała wiele, a to, że nie chciała się z nimi tym podzielić, napędzało te napęczniałe od testosteronu łepetyny. Żeby tylko. Niemniej Moss postanowiła jednak nie rozbierać jej słów z tej bezpiecznej skorupki. Prymitywne jęzory już od dobrych kilkunastu minut ślizgały się niewidzialnie po jej ramionach. Mogła się podobać wielu. Podobała się wielu. Phils wyraźnie czuła, jak gęstniało powietrze w tawernie. Odstraszające stwierdzenia niewiele mogły zdziałać. Mężczyźni nie rozumieli większości kobiecych sygnałów. Wielu wciąż uparcie wierzyło, że dziewczęce nie to błaganie o słodkie zaloty. Co za bzdura. – Nie tak trudno ich rozgryźć. Spróbuj odpowiednio nacisnąć, a mięknie pierwszy lepszy brutal. Odmów, a polecą za tobą na drugi koniec kraju. Uderz, a może przypomni sobie, że jednak ma mózg – mówiła powoli, dość pewnie jednak. Mimowolnie przywoływała scenki, w których brała udział przez te lata. Wiele z nich działało wciąż według tych samych schematów. Portowy robol potrzebował tego samego, co inny portowy robol. Bywały jednak bardzo, ale to bardzo intrygujące wyjątki błyszczące pośród przybywających tutaj typów. To jednak rzadko kiedy byli ludzie, którzy wpadali tak po prostu napoić się gównianym rumem. Jak Scaletta, jak Mulciber, z którymi rozmawiała dlatego, że chciała, a nie dlatego, że musiała. – Szkoda tylko, że tak trudno im się przyznać do prostych rzeczy – dodała na koniec, lekko kręcąc głową. Chcieli być jak ten nieporuszony kamień zdolny jedynie do odgrywania roli mocnego samca. Wygodne, choć często tak sztuczne.
– Mówią o różnych rzeczach. Szepczą po kątach, próbując odnaleźć rozwiązanie dla własnej sprawy. Wciąż coś słyszę, ale uwierz, o wiele więcej jest w nich osobistych dramatów niż rozpraw o większych konfliktach. W ich obliczu są mali, ale ich rozpacz bywa zbyt wielka dla jednej, drugiej i trzeciej beczki wina – odparła, zdradzając jej znów ułamek Pasażerowych prawd. Owszem, lubiła sobie czasem porozmawiać o tych mrocznych wojnach i toczących się po ciemnych uliczkach trupach, choć ostatecznie jej świat zaczynał się w dokach i kończył się w dokach. Angażowała się w człowieka siedzącego przed nią, a nie w niewidzialne siły odgrywające gdzieś tam daleko akt za aktem. A może były o wiele bliżej? – Szukasz ich śladów? – podpytała jednak, dostrzegając wysuwające się na pierwszy plan pewne zainteresowanie. Zainteresowanie sojusznikami. Więc był to dług czy jednak coś więcej? Nie ona pierwsza przychodziła węszyć na obcym terenie, licząc na to, że wtopi się w tłum. Moss była czujna. I nie zdradzała tajemnic Parszywego Pasażera, o ile nie miała w tym interesu.
– A kim jest Annie? – zapytała po chwili. Stłumiła zaskoczenie. Nie podobało jej się to. Z każdą minutą bladła obcość dziewczyny. Jej przypadkowość niknęła, a wiedza ujawniała nieodkryte dotąd powiązania. Nie, nie był Annie. Już nie. Niemniej musiała przyznać, że rzucona diagnoza okazała się mimo wszystko trafna, a to wzbudziło falę maskowanego niepokoju. Mało było jednak sytuacji, w których Philippa czuła zagubienie. Ta do nich nie należała, choć kontrolne spojrzenie przemknęło po całym pomieszczeniu. Gdzieś za jej plecami przebiegła Penelopa, zgarniając kilka kufli. Gwar tawerny nie ustawał.
Wlewany w pannę rum działał na korzyść Phil. Zgarniała strzępek informacji, czując, że są one coraz pełniejsze. Ta kobieta ją znała. Lub o niej słyszała. Wątpliwe, by było to wynikiem oswojenia z portowym światem. Nawet tu rzadko kto pamiętał jeszcze krótką karierę Annie Scott. Zachęta do wspólnego dzielenia kieliszka zaowocowała błyskiem w barmańskim oku. Nalała i sobie, rozmyślając po drodze o długach i losach krnąbrnych dłużników Boyle’a. Ledwo jednak zdołała zmoczyć usta swoim drinkiem, czyjś nochal przysłonił jej piękny krajobraz pijaczego mrowiska. – Ktoś tu na ciebie czeka, słońce. Ktoś, kto… – I urwała, wyłapując tylko, jak sznur alkoholu przelewa się wodospadem na spodnie Keatona. Parsknęła, czując, jak bliska jest rozwiązania zagadki. – Poleję wam obojgu – stwierdziła, przerywając ten uroczy obrazek. Nie podobał jej się nagły chłód brata. Jeszcze bardziej jednak zaalarmował ją zryw nieznajomej. Nieznajomej jego znajomej. Ciekawe. Nachyliła się lekko przez bar i popatrzyła czujne to na jedno, to na drugiej. – Siadaj – mruknęła do niej. – Przecież to właśnie jego chciałaś dziś spotkać. Czy się mylę? – sprowokowała trochę, próbując opanować ciało tej obcej, wyraźnie pragnące natychmiastowej ewakuacji. Jak wiele ją ominęło? Rzuciła Burroughsowi znaczące, lekko zawiedzione spojrzenie. A niech tylko spróbuje jej wszystkiego nie opowiedzieć!
Wypełnione szkła czekały, aż obydwoje zatopią w nich dusze. Moss zaś czekała na kolejny rozdział tej wyjątkowo zadłużonej historii. A może i zadurzonej? Stała między nimi, w sojuszu z Keatonem, choć gotowa dość szybko zmienić front. – A może powinnam zostawić was samych? – podpytała zaintrygowana. Cwany uśmiech wkradł się wyraźnie między nich. Dobrze jednak wiedziała, że chowa się tam o wiele więcej.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
One dwie tworzyły tę jedną kombinację, której nie spodziewałby się za nic w świecie zaobserwować na własne oczy - nie był pewien, czy widok Philie i Hannah, pogrążonych w rozmowie, w jakimś stopniu go nie przerażał. To przed nimi dwiema obnażał swoje największe słabości, to one ostatecznie się nimi stały - każda z nich dysponowała jakąś informacją, której nie posiadała ta druga, a wspólnie mogły, gdyby tylko zechciały, ułożyć z tego całość. Jego obraz. W negliżu emocji.
Ktoś na mnie czeka.
Palce zanurzają się w rozwichrzonych pędem teleportacji włosach, niedbałym gestem zaczesuje kilka zbłąkanych kosmyków do tyłu, jednym okiem łypiąc na Wright.
Ona na mnie czeka.
Przez chwilę tylko badali się wzrokiem - wreszcie znaleźli się na tyle blisko siebie, by odnotować każdą zmianę, którą naznaczyło ich piętno czasu. Szukał uśmiechu w kącikach jej ust, wesołości wtopionej w czekoladowe tęczówki, swobody w gestach, radości w tonie głosu.
Tego, co widział kiedyś. Refleksów przeszłości, która nagle stała się tak odległa, jakby dzielił ich mur lat, a nie ledwie pół dekady.
Widział to, widział, że i ona na niego patrzy; i ona mu się przygląda, gaśnie z każdą sekundą, gdy jego spojrzenie przyszpilone do obojętności obejmowało ją pozornie niewzruszone. Obiecał sobie - przyrzekł wtedy, że jedyne, co od niego kiedykolwiek dostanie, to chłód, emocjonalny dystans, gwarancję, iż nie znaczy już nic. Tak jakby nigdy nie znaczyła.
Ostatecznie chyba satysfakcja zagościła w nim samym, kiedy dostrzegł kalejdoskop zmian, emocje wirujące w jej żywiołowej zaciekłości, poświadczającej tylko to, że jednak wciąż potrafił na nią jakoś wpływać.
Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia.
Plama rozlała się na jego spodniach szybciej niż mógłby odskoczyć, drgnął nieznacznie, przez chwilę jedynie przyglądając się, jaki kształt przybierze, nim uśmiechnął się kąśliwie.
- To dopiero było dojrzałe zachowanie, ostatni raz oberwałem w taki sposób sokiem dyniowym w Hogwarcie. Kiedy miałem jakieś dwanaście lat - przechwycił przerzuconą przez jeden z kufli ścierkę, bo chyba niekoniecznie uśmiechało mu się suszenie tych okolic zaklęciami, po czym starł to, co zetrzeć się dało. - Nie wiem, Philie, czy to dobry pomysł, Hannah chyba wypiła już całkiem sporo - bo z pewnością błędnie odczytał jej zachowanie i wcale a wcale nie zrobiła tego z premedytacją - skoro aż tak trzęsą jej się ręce - sam jednak nie zamierzał odmawiać sobie czegoś mocniejszego - akurat teraz cholernie tego potrzebował.
Łyk przepił trzema, po czym doprawił jeszcze jednym.
Znaczące spojrzenia wszystkowiedzącej Phils po prostu ignorował, wiedząc, że nie uniknie niewygodnych pytań, a odpowiedzi na niektóre z nich wciąż uwierały go w dumę. - Nie - zbyt szybko ostre zaprzeczenie wyrwało mu się, gdy tylko zapytała, czy nie zostawić ich samych; potrzebował jej przy tej rozmowie, niech kontroluje go w chwilach, gdy on zacznie tę kontrolę tracić. - Jeśli chodzi o dług, ani ja ani Boyle nie mamy przed tobą żadnych tajemnic - dopowiedział pospiesznie, szukając usprawiedliwienia.
- Nic prostszego - wszystko sprowadza się do zawartości zalakowanej koperty, którą w takim razie zapewne ze sobą przyniosłaś, przeliczę pieniądze na zapleczu, potem jeszcze kilka podpisów i nigdy już nie będziesz musiała brudzić sobie butów w miejscu takim jak to - w miejscu, gdzie dziewczęta same podsuwały się facetom jak łakome kąski, a mężczyźni obłapiali je spojrzeniami, nim lepiące się piwem łapska ostatecznie sięgnęły po to, co oczy zdążyły już dogłębnie zbadać - to przecież tak zawsze wyobrażała sobie klientelę Parszywego, może także tych, którzy byli z nim w jakimś stopniu związani - może również ich?
Skończmy to.
Chciał wierzyć, że załatwienie tej sprawy będzie jednocześnie wyzwoleniem od niej - jeden podpis, a jego myśli uwolnią się od niej już na zawsze, kiedy wszystko, co wciąż jeszcze ich łączy, przestanie istnieć?
- Nie zastaniesz go ani dzisiaj ani nigdy, jest zbyt zajęty - obalaniem kolejnej butelki dopowiedział już w myślach, choć ton, który wypowiedział poprzednie słowa jednoznacznie mógł wskazywać na to, że Boyle czasu ma nadmiar, lecz nie dla niej.
Skończmy to, niema prośba przez chwilę rozbłysnęła w jego oczach, lecz duma zagłuszyła ją szybko. Przechylił szklankę, dopijając zawartość do końca, po czym nieco zbyt zamaszyście odłożył ją na miejsce.
- Płaszcz? - nie do końca rozumiał, o co jej chodzi, jaki znowu płaszcz?
Ktoś na mnie czeka.
Palce zanurzają się w rozwichrzonych pędem teleportacji włosach, niedbałym gestem zaczesuje kilka zbłąkanych kosmyków do tyłu, jednym okiem łypiąc na Wright.
Ona na mnie czeka.
Przez chwilę tylko badali się wzrokiem - wreszcie znaleźli się na tyle blisko siebie, by odnotować każdą zmianę, którą naznaczyło ich piętno czasu. Szukał uśmiechu w kącikach jej ust, wesołości wtopionej w czekoladowe tęczówki, swobody w gestach, radości w tonie głosu.
Tego, co widział kiedyś. Refleksów przeszłości, która nagle stała się tak odległa, jakby dzielił ich mur lat, a nie ledwie pół dekady.
Widział to, widział, że i ona na niego patrzy; i ona mu się przygląda, gaśnie z każdą sekundą, gdy jego spojrzenie przyszpilone do obojętności obejmowało ją pozornie niewzruszone. Obiecał sobie - przyrzekł wtedy, że jedyne, co od niego kiedykolwiek dostanie, to chłód, emocjonalny dystans, gwarancję, iż nie znaczy już nic. Tak jakby nigdy nie znaczyła.
Ostatecznie chyba satysfakcja zagościła w nim samym, kiedy dostrzegł kalejdoskop zmian, emocje wirujące w jej żywiołowej zaciekłości, poświadczającej tylko to, że jednak wciąż potrafił na nią jakoś wpływać.
Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia.
Plama rozlała się na jego spodniach szybciej niż mógłby odskoczyć, drgnął nieznacznie, przez chwilę jedynie przyglądając się, jaki kształt przybierze, nim uśmiechnął się kąśliwie.
- To dopiero było dojrzałe zachowanie, ostatni raz oberwałem w taki sposób sokiem dyniowym w Hogwarcie. Kiedy miałem jakieś dwanaście lat - przechwycił przerzuconą przez jeden z kufli ścierkę, bo chyba niekoniecznie uśmiechało mu się suszenie tych okolic zaklęciami, po czym starł to, co zetrzeć się dało. - Nie wiem, Philie, czy to dobry pomysł, Hannah chyba wypiła już całkiem sporo - bo z pewnością błędnie odczytał jej zachowanie i wcale a wcale nie zrobiła tego z premedytacją - skoro aż tak trzęsą jej się ręce - sam jednak nie zamierzał odmawiać sobie czegoś mocniejszego - akurat teraz cholernie tego potrzebował.
Łyk przepił trzema, po czym doprawił jeszcze jednym.
Znaczące spojrzenia wszystkowiedzącej Phils po prostu ignorował, wiedząc, że nie uniknie niewygodnych pytań, a odpowiedzi na niektóre z nich wciąż uwierały go w dumę. - Nie - zbyt szybko ostre zaprzeczenie wyrwało mu się, gdy tylko zapytała, czy nie zostawić ich samych; potrzebował jej przy tej rozmowie, niech kontroluje go w chwilach, gdy on zacznie tę kontrolę tracić. - Jeśli chodzi o dług, ani ja ani Boyle nie mamy przed tobą żadnych tajemnic - dopowiedział pospiesznie, szukając usprawiedliwienia.
- Nic prostszego - wszystko sprowadza się do zawartości zalakowanej koperty, którą w takim razie zapewne ze sobą przyniosłaś, przeliczę pieniądze na zapleczu, potem jeszcze kilka podpisów i nigdy już nie będziesz musiała brudzić sobie butów w miejscu takim jak to - w miejscu, gdzie dziewczęta same podsuwały się facetom jak łakome kąski, a mężczyźni obłapiali je spojrzeniami, nim lepiące się piwem łapska ostatecznie sięgnęły po to, co oczy zdążyły już dogłębnie zbadać - to przecież tak zawsze wyobrażała sobie klientelę Parszywego, może także tych, którzy byli z nim w jakimś stopniu związani - może również ich?
Skończmy to.
Chciał wierzyć, że załatwienie tej sprawy będzie jednocześnie wyzwoleniem od niej - jeden podpis, a jego myśli uwolnią się od niej już na zawsze, kiedy wszystko, co wciąż jeszcze ich łączy, przestanie istnieć?
- Nie zastaniesz go ani dzisiaj ani nigdy, jest zbyt zajęty - obalaniem kolejnej butelki dopowiedział już w myślach, choć ton, który wypowiedział poprzednie słowa jednoznacznie mógł wskazywać na to, że Boyle czasu ma nadmiar, lecz nie dla niej.
Skończmy to, niema prośba przez chwilę rozbłysnęła w jego oczach, lecz duma zagłuszyła ją szybko. Przechylił szklankę, dopijając zawartość do końca, po czym nieco zbyt zamaszyście odłożył ją na miejsce.
- Płaszcz? - nie do końca rozumiał, o co jej chodzi, jaki znowu płaszcz?
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się na jej słowa. Bo czy nie było w tej prostocie i satysfakcji z obecnej sytuacji czegoś pięknego? Brzmiało to, jak oświadczenie kogoś, kto potrafił docenić najdrobniejsze niespodzianki, wszystkie aspekty własnego życia, bez narzekania na to, czego nie mogło się mieć, czy co było zupełnie zbędne. Korzystanie z każdego dnia, tak jakby jutro miało nigdy nie nadejść; jakby zawsze mogło być gorzej.
— Nie trudno nacisnąć, trudno zrozumieć, gdzie.— I nie mówiła wcale o prostych do zlokalizowania czułych punktach każdego, widocznych i oczywistych już na pierwszy rzut oka. Brakowało jej przenikliwości, którą mogłaby wykorzystać w dogodny dla siebie sposób, umiejętności wyszukiwania cudzych słabości, a później korzystaniu z nich. Dotąd wydawało jej się to podłe. Dziś była przekonana, że w brutalnym świecie wszystkie zagrywki były dozwolone, a uczciwa i honorowa walka była z góry skazana na porażkę. A jednak nie potrafiła odnaleźć w sobie tego pierwiastka. Była ułożona. Prostolinijna. Zbyt miękka. Miała jednak twardy tyłek, na który przyszło jej lądować przez to często. Dziewczyna stojąca przed nią pachniała innym rodzajem wolności niż ten, który znała i który sama definiowała. Przypominał jej model, który ktoś pokazał jej kiedyś, burząc całe to poukładanie, przekraczając granice. — To chyba nie jest problem wyłącznie mężczyzn. — Trudność w przyznaniu się do prostych rzeczy. O ile ona nie uważała się za żadnego; była to również jej słabość. Coś, czego latami nie umiała wypracować, uparcie dążąc do zbudowania w innych poczucia, że ze wszystkim da sobie doskonale radę. To był pierwotny powód jej obecności w Parszywym. Gdyby nie to, być może nigdy nie zaciągnęłaby się u Boyle'a; poprosiłaby o wsparcie rodzinę, przyjaciół, znajomych. Nie powiedziała nikomu.
Nie chciała jej zdradzić szczegółów. Uniosła wzrok, próbując w jej twarzy odnaleźć podpowiedź, czy sympatyzowała z nimi, czy może wynikało to z braku zaufania. Alkohol, który zaczął szumieć jej w głowie wyraźnie ograniczał jej możliwości wyłapywania niuansów, a barmanka świetnie potrafiła zamknąć się w swojej roli, lojalnego słuchacza, nie rozmówcy.
— Nie szukam— powiedziała, podpierając brodę na dłoni, by nie musieć walczyć z grawitacją.— Myślałam po prostu, że spotykają się w miejscach takich jak to i knują przeciwko słabszym. Jeśli jednak miałabyś okazję... ich spotkać... powinnaś trzymać się z daleka— to była dobra rada. Prosto z serca.— Niektórzy z nich to bardzo niebezpieczni czarodzieje.— Męskie towarzystwo, którego spojrzenia czuła przemykające od ramion przez talię, aż na biodra przypominało gromadkę rozwydrzonych dzieci przy sojusznikach Voldemorta.
Jeśli nie Annie to kim?
Zmarszczyła brwi, pobieżnie taksując ją wzrokiem.
— Może coś pomyliłam. — Nie, niemożliwe. Tak przecież o niej mówił. Kłamał? Był jednak jednym z tych bajkopisarzy, którzy tworzyli historie na poczekaniu, a powieka im nawet nie drgnęła w przekazywanej imaginacji? Słuchała uważnie, chciała wiedzieć. O wszystkim, co chciał i czego nie chciał powiedzieć. Lubiła go słuchać, nawet jeśli opowiadał tylko bajki.
Nie spodziewała się, że tak szybko przyjdzie jej konfrontować je z rzeczywistością.
Zdawało jej się, że zagościła wokół cisza. Głucha, dudniąca, przerażająca i całkiem pusta, jakby nie było nikogo wokół. Nie była już tamtą dziewczyną. Nie łaknęła aprobaty, nie szukała dziś w jego towarzystwie pocieszenia ani cichego przeświadczenia, że nie jest sama, poczucia bezpieczeństwa. Nie czekała aż uszczypnie ją, przypominając, że potrafiła to poczuć, bodźców, emocji. A on nie był tym chłopcem, który mógłby jej to dać, gdyby tylko poprosiła. Kiedy jej oczy natrafiły na jego — a była przekonana, że te szarozielone tęczówki widziała w różnorakich odcieniach każdej pory dnia — zmusił ją, by zastanowiła się nad tym, czy wspomnienia, do których ostatnio wracała myślami były tylko snem. Do tej chwili była przekonana, że nie; że nie wymyśliła żadnej z pamiętanych historii, żaden dreszcz przebiegający jej po plecach nie był wytworem jej wyobraźni, ani gęsia skórka na rękach, wiatr rwący włosy, pojedynczy oddech, w którym dało się wyczuć ognistą, czy zapach muśniętej słońcem skóry. Ograbił ją z tej pewności. Łatwo, za łatwo. Zachwiał jej poczuciem pewności, zakpił z niej tak, jak kpi się z wyglądającego pierwszej gwiazdki dziecka. Dech zaparło jej w piersi na chwilę lub dwie, straciła rezon. Przez alkohol?
— Widocznie jesteś za młody, by dostać porządnie w twarz na otrzeźwienie.— Wiedziała, że trafi w punkt. Jeśli cokolwiek miało go ruszyć i udowodnić jej, że tamten czas nie był tylko snem to właśnie to. Żałowała w tej chwili, że nie potrafiła wydobyć z siebie jadu, którym mogłaby go ugodzić; że nie była na tyle wyrachowana, by wyraźnie dać mu do zrozumienia, jak bardzo ubodły ją jego nonszalancja i chłód.
Bez zastanowienia sięgnęła po nalany i podstawiony jej kieliszek, tak, jak to czyni się w odpowiedzi na wyzwanie. Dała się złapać na nędzną prowokację, choć jeszcze chwilę wcześniej była przekonana o tym, jak fatalnie się to dla niej skończy. A pewnie jedyne, co tym udowodni to umiejętność niezmrużenia oka w Błędnym Rycerzu.
— Właściwie, całkiem mi się tu podoba — mruknęła przekornie, nie patrząc już na niego, zawiesiła wzrok gdzieś na wysokości ramienia barmanki, nie-Annie, odwracając głowę w przeciwną stronę dopiero, kiedy poczuła jak zaczynają piec ją oczy. Przetarła więc wewnętrzne kąciki palcami i puściwszy rękaw swojego płaszcza wycofała się do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie. Tego samego, który dopiero co wdzięczył się do obsługującej go dziewczyny i z dumą rozpinał koszulę.
— Byłby... pan tak... uprzejmy pożyczyć mi to na trochę? — Sięgnęła po kurtkę, którą miał przewieszoną przez niskie oparcie. — Oddam przy najbliższej okazji.— Wysiliła się na uśmiech, najbardziej miły i uprzejmy jaki ją było stać. Nie przeszkadzało jej, ze utonęła w kurtce w jednej chwili, ani to, że czuć było od niej tak pot, jak i morską sól. Zignorowała też dłoń, która zdołała ją objąć za udo w czasie, w którym włożyła dłonie do kieszeni. Zapewne szukając bioder, które z powodu wzrostu przytrafiły się wyżej. — Proszę.— Na jego dłonie wrzuciła to, co znalazła — monety, świstki pergaminu, drobne śmieci, kamyki i muszelki, a nawet zakrętkę z jakiejś butelki. Wyślizgnęła się łatwo, ale głowa robiła się coraz cięższa, podobnie jak dłonie.
— W takim razie chyba nieszczególnie zależy mu na odzyskaniu pieniędzy— zwróciła się więc do Keata, dzielnie wznosząc ku niemu spojrzenie, kiedy na powrót znalazła się obok. — Jak zmieni zdanie i znajdzie dla mnie czas, zjawię się. — Nie zamierzała być mu dłużna. Potrafiła być profesjonalna, a tu kwestia tyczyła się biznesu. Drżała, emocje wrzały, ale z całych sił starała się utrzymać to wszystko do czasu, póki nie przekroczy progu tawerny. — Jeśli jednak w maju postanowi przysłać pośrednika, drzwi będą otwarte. Sklep ma się świetnie, interes kwitnie jak nigdy — kłamała jak z nut, ale to nie było ważne. Ewentualne rumieńce można było przypisać pijaństwu. — Możesz mu przekazać, żeby nie ostrzył sobie zębów. Nie zamierzam go oddać — zakomunikowała mu i ostrzegła go przed każdą próbą działania na jej niekorzyść. Boyle ją przeraził, kiedy spotkała go po raz pierwszy, ale jeśli będzie musiała przeciwstawić się i jemu i Keatonowi, nie zawaha się, nawet jeśli rozpadnie się przy tym na kawałki.
— Dziękuję... za rozmowę — wydukała w kierunku dziewczyny, która zawisła pomiędzy nimi, po drugiej stronie baru. A później spojrzała mu w oczy, ale to był tylko sen. Piękny sen o pewnej znajomości.
Pokręciła głową w zrezygnowaniu, otulając się ciaśniej kurtką.
— Zapomnij — o płaszczu, o wszystkim o czym chcesz zapomnieć, Keaton. Ruszyła w kierunku wyjścia, wsuwając dłonie do kieszeni nieswojej kurtki. W progu przywitał ją chłodny wiatr.
| zt
— Nie trudno nacisnąć, trudno zrozumieć, gdzie.— I nie mówiła wcale o prostych do zlokalizowania czułych punktach każdego, widocznych i oczywistych już na pierwszy rzut oka. Brakowało jej przenikliwości, którą mogłaby wykorzystać w dogodny dla siebie sposób, umiejętności wyszukiwania cudzych słabości, a później korzystaniu z nich. Dotąd wydawało jej się to podłe. Dziś była przekonana, że w brutalnym świecie wszystkie zagrywki były dozwolone, a uczciwa i honorowa walka była z góry skazana na porażkę. A jednak nie potrafiła odnaleźć w sobie tego pierwiastka. Była ułożona. Prostolinijna. Zbyt miękka. Miała jednak twardy tyłek, na który przyszło jej lądować przez to często. Dziewczyna stojąca przed nią pachniała innym rodzajem wolności niż ten, który znała i który sama definiowała. Przypominał jej model, który ktoś pokazał jej kiedyś, burząc całe to poukładanie, przekraczając granice. — To chyba nie jest problem wyłącznie mężczyzn. — Trudność w przyznaniu się do prostych rzeczy. O ile ona nie uważała się za żadnego; była to również jej słabość. Coś, czego latami nie umiała wypracować, uparcie dążąc do zbudowania w innych poczucia, że ze wszystkim da sobie doskonale radę. To był pierwotny powód jej obecności w Parszywym. Gdyby nie to, być może nigdy nie zaciągnęłaby się u Boyle'a; poprosiłaby o wsparcie rodzinę, przyjaciół, znajomych. Nie powiedziała nikomu.
Nie chciała jej zdradzić szczegółów. Uniosła wzrok, próbując w jej twarzy odnaleźć podpowiedź, czy sympatyzowała z nimi, czy może wynikało to z braku zaufania. Alkohol, który zaczął szumieć jej w głowie wyraźnie ograniczał jej możliwości wyłapywania niuansów, a barmanka świetnie potrafiła zamknąć się w swojej roli, lojalnego słuchacza, nie rozmówcy.
— Nie szukam— powiedziała, podpierając brodę na dłoni, by nie musieć walczyć z grawitacją.— Myślałam po prostu, że spotykają się w miejscach takich jak to i knują przeciwko słabszym. Jeśli jednak miałabyś okazję... ich spotkać... powinnaś trzymać się z daleka— to była dobra rada. Prosto z serca.— Niektórzy z nich to bardzo niebezpieczni czarodzieje.— Męskie towarzystwo, którego spojrzenia czuła przemykające od ramion przez talię, aż na biodra przypominało gromadkę rozwydrzonych dzieci przy sojusznikach Voldemorta.
Jeśli nie Annie to kim?
Zmarszczyła brwi, pobieżnie taksując ją wzrokiem.
— Może coś pomyliłam. — Nie, niemożliwe. Tak przecież o niej mówił. Kłamał? Był jednak jednym z tych bajkopisarzy, którzy tworzyli historie na poczekaniu, a powieka im nawet nie drgnęła w przekazywanej imaginacji? Słuchała uważnie, chciała wiedzieć. O wszystkim, co chciał i czego nie chciał powiedzieć. Lubiła go słuchać, nawet jeśli opowiadał tylko bajki.
Nie spodziewała się, że tak szybko przyjdzie jej konfrontować je z rzeczywistością.
Zdawało jej się, że zagościła wokół cisza. Głucha, dudniąca, przerażająca i całkiem pusta, jakby nie było nikogo wokół. Nie była już tamtą dziewczyną. Nie łaknęła aprobaty, nie szukała dziś w jego towarzystwie pocieszenia ani cichego przeświadczenia, że nie jest sama, poczucia bezpieczeństwa. Nie czekała aż uszczypnie ją, przypominając, że potrafiła to poczuć, bodźców, emocji. A on nie był tym chłopcem, który mógłby jej to dać, gdyby tylko poprosiła. Kiedy jej oczy natrafiły na jego — a była przekonana, że te szarozielone tęczówki widziała w różnorakich odcieniach każdej pory dnia — zmusił ją, by zastanowiła się nad tym, czy wspomnienia, do których ostatnio wracała myślami były tylko snem. Do tej chwili była przekonana, że nie; że nie wymyśliła żadnej z pamiętanych historii, żaden dreszcz przebiegający jej po plecach nie był wytworem jej wyobraźni, ani gęsia skórka na rękach, wiatr rwący włosy, pojedynczy oddech, w którym dało się wyczuć ognistą, czy zapach muśniętej słońcem skóry. Ograbił ją z tej pewności. Łatwo, za łatwo. Zachwiał jej poczuciem pewności, zakpił z niej tak, jak kpi się z wyglądającego pierwszej gwiazdki dziecka. Dech zaparło jej w piersi na chwilę lub dwie, straciła rezon. Przez alkohol?
— Widocznie jesteś za młody, by dostać porządnie w twarz na otrzeźwienie.— Wiedziała, że trafi w punkt. Jeśli cokolwiek miało go ruszyć i udowodnić jej, że tamten czas nie był tylko snem to właśnie to. Żałowała w tej chwili, że nie potrafiła wydobyć z siebie jadu, którym mogłaby go ugodzić; że nie była na tyle wyrachowana, by wyraźnie dać mu do zrozumienia, jak bardzo ubodły ją jego nonszalancja i chłód.
Bez zastanowienia sięgnęła po nalany i podstawiony jej kieliszek, tak, jak to czyni się w odpowiedzi na wyzwanie. Dała się złapać na nędzną prowokację, choć jeszcze chwilę wcześniej była przekonana o tym, jak fatalnie się to dla niej skończy. A pewnie jedyne, co tym udowodni to umiejętność niezmrużenia oka w Błędnym Rycerzu.
— Właściwie, całkiem mi się tu podoba — mruknęła przekornie, nie patrząc już na niego, zawiesiła wzrok gdzieś na wysokości ramienia barmanki, nie-Annie, odwracając głowę w przeciwną stronę dopiero, kiedy poczuła jak zaczynają piec ją oczy. Przetarła więc wewnętrzne kąciki palcami i puściwszy rękaw swojego płaszcza wycofała się do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie. Tego samego, który dopiero co wdzięczył się do obsługującej go dziewczyny i z dumą rozpinał koszulę.
— Byłby... pan tak... uprzejmy pożyczyć mi to na trochę? — Sięgnęła po kurtkę, którą miał przewieszoną przez niskie oparcie. — Oddam przy najbliższej okazji.— Wysiliła się na uśmiech, najbardziej miły i uprzejmy jaki ją było stać. Nie przeszkadzało jej, ze utonęła w kurtce w jednej chwili, ani to, że czuć było od niej tak pot, jak i morską sól. Zignorowała też dłoń, która zdołała ją objąć za udo w czasie, w którym włożyła dłonie do kieszeni. Zapewne szukając bioder, które z powodu wzrostu przytrafiły się wyżej. — Proszę.— Na jego dłonie wrzuciła to, co znalazła — monety, świstki pergaminu, drobne śmieci, kamyki i muszelki, a nawet zakrętkę z jakiejś butelki. Wyślizgnęła się łatwo, ale głowa robiła się coraz cięższa, podobnie jak dłonie.
— W takim razie chyba nieszczególnie zależy mu na odzyskaniu pieniędzy— zwróciła się więc do Keata, dzielnie wznosząc ku niemu spojrzenie, kiedy na powrót znalazła się obok. — Jak zmieni zdanie i znajdzie dla mnie czas, zjawię się. — Nie zamierzała być mu dłużna. Potrafiła być profesjonalna, a tu kwestia tyczyła się biznesu. Drżała, emocje wrzały, ale z całych sił starała się utrzymać to wszystko do czasu, póki nie przekroczy progu tawerny. — Jeśli jednak w maju postanowi przysłać pośrednika, drzwi będą otwarte. Sklep ma się świetnie, interes kwitnie jak nigdy — kłamała jak z nut, ale to nie było ważne. Ewentualne rumieńce można było przypisać pijaństwu. — Możesz mu przekazać, żeby nie ostrzył sobie zębów. Nie zamierzam go oddać — zakomunikowała mu i ostrzegła go przed każdą próbą działania na jej niekorzyść. Boyle ją przeraził, kiedy spotkała go po raz pierwszy, ale jeśli będzie musiała przeciwstawić się i jemu i Keatonowi, nie zawaha się, nawet jeśli rozpadnie się przy tym na kawałki.
— Dziękuję... za rozmowę — wydukała w kierunku dziewczyny, która zawisła pomiędzy nimi, po drugiej stronie baru. A później spojrzała mu w oczy, ale to był tylko sen. Piękny sen o pewnej znajomości.
Pokręciła głową w zrezygnowaniu, otulając się ciaśniej kurtką.
— Zapomnij — o płaszczu, o wszystkim o czym chcesz zapomnieć, Keaton. Ruszyła w kierunku wyjścia, wsuwając dłonie do kieszeni nieswojej kurtki. W progu przywitał ją chłodny wiatr.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Philippie zdarzało się wybrać źle. Nacisnąć nieodpowiednio. Spodziewała się, że opadnie zwodzony most, a ona bez trudu przedostanie się na drugi brzeg. Tymczasem zamiast pojawienia się wygodnej kładki pod jej stopami znikał grunt i zapaść się mogła w nieskończoną przepaść, jeśli tylko wprawne dłonie nie zdołały zareagować odpowiednio szybko. Błędne decyzje koić mogła starą sztuczką. Dotyk był jak plaster. Miękki, czuły i tak magicznie niwelujący niedawne zgrzyty. Kobieca sztuczka zamazywała to jedno słowo za dużo. Każda próba poparta była jednak bogatszym doświadczeniem, ale świat przesiąknięty był nadchodzącymi znikąd przypadkami, których nie dało się idealnie oszacować, które nie wpisywały się w łatwe schematy. Egzotyka, nieoswojony skrawek obyczaju, emocje niepodobne do tych, które zwykle kierują do skrzypiących drzwi Parszywego Pasażera. Nie, niełatwo było zrozumieć, gdzie nacisnąć, jakiego zaklęcia użyć i które spojrzenie będzie tym upragnionym. Bezimienna łabędzica miała rację. Phils przytaknęła powoli, z namiastką pewnej profesorskiej powagi, o którą nigdy by siebie nie podejrzewała. Potem jednak cmoknęła, znów wciskając ścierę w pokropiony mętną wodą kufel. Rzeźbione przez lata prawdy stawały się święte. Niknęło zaskoczenie.
Byłoby błędem lekceważyć kobiecość i jej chaotyczne, histeryczne formuły, jej zdolność do owijania treści w poplątane sznury, w zagadki emocjonalne, których nie pojmowała sama sprawczyni. Byłoby błędem uznawać, że powabny dekolt zawsze wiedział, co robi, kiedy pochylał się zbyt mocno ku poskręcanym brodom, że z łatwością przedstawia i ubiera w konkret swoje wyobrażenia, jakby to była banalna układanka. Moss znów powinna przyznać jej racje, choć należała raczej do kobiet świadomych, oswojonych z samą sobą, ale i te obrazy mogły być kłamstwem, które czyniła niewidzialnymi dla własnej duszy, niemożliwym do rozgoszczenia się w tej dojrzałej świadomości.
Łaknące smakowitych szczegółów ucho próbowało między oparami wychwycić smak barmańskich oczu, polityczną aurę tego miejsca. Pojona ginem kobieta próbowała, nie wiedząc totalnie, jak działa ten świat, że jest azylem, milczącą i słuchającą wolnością dla wielu cuchnących treści, dla wąsów opowiadających się przede wszystkim za morzem, za mocnym żaglem i rozrywaną przez głodne zęby rybą. Wszystko pozostałe trwało jakoś tak na boku, tak przy okazji. Ogień sporu gasił deszcz rumu i to zwykle wystarczyło.
– Spotyka się tu wielu. Knują jeszcze więcej, bez ustanku, bez rozumu jeszcze częściej. Rzadko w ciszy, rzadko w dyskrecji, szczególnie gdy jestem jak ten cień. Jak ta swoja przemykam między rozgrzanymi ławami. Nie jestem jednak od tego, by strzec prawa, by oceniać, co jest dobrem a co złem. Dziękuję za radę – powiedziała, ostatnie zdanie wypowiadając po swoistej pauzie. Jakby próbowała to przemyśleć, ale… nie, nie próbowała. Żyła poza konfliktem, który nawet nie do końca pojmowała. – Umiem sobie poradzić, tak myślę – skwitowała jeszcze, wierząc, że ostatecznie zdoła w porę sięgnąć po pięść, różdżkę, język – cokolwiek.
– A może wcale nie pomyliłaś.. – zanuciła prawie. Bacznie obserwowała reakcje, nie do końca potrafiąc osądzić, skąd u niej to imię, którego tak trafnie łączyć z nią nie powinna. Jej tajemnicza wiedza nie wzniecała iskrzących się rzek niepokoju, bo najwyraźniej nie niosła nic poza jedną, trafną informacją. Czy aby na pewno?
Konfrontacja Keatona i dziewczyny wydała się Moss wielce soczysta. Soczysta w skrajności, w niepojęte uczucia, o które nie mogłaby posadzić swojego brata. Pieniądz zmieniał najmilszą gębę w szczekającego wściekle wilczura, ale ten kalejdoskop spojrzeń wymykał się spomiędzy łatwych do przewidzenia ram. Frustracja, desperacja i nadzieja owijały się jak ciężkie łańcuchy wokół ciała dłużnika. Nie tak drażniło się jednak tego, który o spłacenie długu dbał. Niepasujące elementy rozsypały się wokół Moss, a żadne z nich nie chciało zachować się w tak oczywisty sposób. – Keatonie, co… – wtrąciła, ale nagły zwrot kobiety w stronę sączącego swoją płynną nadzieję robotnika gwałtownie wzniósł powieki Phils ku tanim żyrandolom. Błysnęła spojrzeniem gdzieś w polu widzenia brata, próbując wychwycić migające zbyt szybko klatki tej historii. Znała metody Burroughsa, ale żadna winna do tej pory nie reagowała aż tak. Sprawa pożyczki nikła w obliczu komiksowych zdarzeń, mignięć, które nawet rozdrobnione wydawały się Moss nie do pojęcia. Nie wtrącała się jednak, czekając na odpowiedź chłopaka. Ostatecznie to on znał szczegóły, wiedział, jak wygląda cała sprawa. Alergiczne wręcz podejście bezimiennej panny pozwalało na dopisanie barwnych scenariuszy minionych aktów, które, choć spowite płaszczem niedopowiedzenia, mogły stanowić wielkie urozmaicenie tej, i tak już pulsującej nienormalnym okrzykiem durnego świętowania, zmiany.
– Już odchodzisz? Myślałam, że zostaniesz z nami dłużej – wtrąciła tylko tyle, ile zdołała, nim ta odkleiła się od baru, by uciec. Welon nieporozumienia ciągnął się za nią i wydawało się, że tylko Keat potrafił go okiełznać, rozpoznać zaszyfrowane spojrzenia kierowane nie do niej. Kierowane tylko do niego. Gdyby każda dłużniczka tak przeżywała, gdyby każda z premedytacją zalewała świętości wierzyciela. Zmarszczone brwi Moss wyrównały cieliste zawijasy na czole do niknących w gładkich przestrzeniach linii. Drzwi trzasnęły. Czas płynął dalej. Szafa grająca zmieniła piosenkę, racząc ich jakimś ponurym kawałkiem, a gdzieś w tle dwa szkła zderzyły się w dziarskim toaście. Założyła dłonie na ramionach i przechyliła głowę. Wbite w Keata spojrzenie owijało się jak ostateczna pułapka. – Co jej zrobiłeś? – spytała tylko. Nie mógł nigdzie uciec, nie mógł wyjść stąd tak jak ona. Proste komunikaty mogły dostarczyć wyjątkowo nieprostych historii. Ta wcale nie była o dłużniczce.
Zaś nic wcale nie było odpowiedzią.
Ściśnięte ramiona złagodniały, by pozwolić dłoniom wręczyć pełen kieliszek temu, kto bardzo go teraz potrzebował.
Byłoby błędem lekceważyć kobiecość i jej chaotyczne, histeryczne formuły, jej zdolność do owijania treści w poplątane sznury, w zagadki emocjonalne, których nie pojmowała sama sprawczyni. Byłoby błędem uznawać, że powabny dekolt zawsze wiedział, co robi, kiedy pochylał się zbyt mocno ku poskręcanym brodom, że z łatwością przedstawia i ubiera w konkret swoje wyobrażenia, jakby to była banalna układanka. Moss znów powinna przyznać jej racje, choć należała raczej do kobiet świadomych, oswojonych z samą sobą, ale i te obrazy mogły być kłamstwem, które czyniła niewidzialnymi dla własnej duszy, niemożliwym do rozgoszczenia się w tej dojrzałej świadomości.
Łaknące smakowitych szczegółów ucho próbowało między oparami wychwycić smak barmańskich oczu, polityczną aurę tego miejsca. Pojona ginem kobieta próbowała, nie wiedząc totalnie, jak działa ten świat, że jest azylem, milczącą i słuchającą wolnością dla wielu cuchnących treści, dla wąsów opowiadających się przede wszystkim za morzem, za mocnym żaglem i rozrywaną przez głodne zęby rybą. Wszystko pozostałe trwało jakoś tak na boku, tak przy okazji. Ogień sporu gasił deszcz rumu i to zwykle wystarczyło.
– Spotyka się tu wielu. Knują jeszcze więcej, bez ustanku, bez rozumu jeszcze częściej. Rzadko w ciszy, rzadko w dyskrecji, szczególnie gdy jestem jak ten cień. Jak ta swoja przemykam między rozgrzanymi ławami. Nie jestem jednak od tego, by strzec prawa, by oceniać, co jest dobrem a co złem. Dziękuję za radę – powiedziała, ostatnie zdanie wypowiadając po swoistej pauzie. Jakby próbowała to przemyśleć, ale… nie, nie próbowała. Żyła poza konfliktem, który nawet nie do końca pojmowała. – Umiem sobie poradzić, tak myślę – skwitowała jeszcze, wierząc, że ostatecznie zdoła w porę sięgnąć po pięść, różdżkę, język – cokolwiek.
– A może wcale nie pomyliłaś.. – zanuciła prawie. Bacznie obserwowała reakcje, nie do końca potrafiąc osądzić, skąd u niej to imię, którego tak trafnie łączyć z nią nie powinna. Jej tajemnicza wiedza nie wzniecała iskrzących się rzek niepokoju, bo najwyraźniej nie niosła nic poza jedną, trafną informacją. Czy aby na pewno?
Konfrontacja Keatona i dziewczyny wydała się Moss wielce soczysta. Soczysta w skrajności, w niepojęte uczucia, o które nie mogłaby posadzić swojego brata. Pieniądz zmieniał najmilszą gębę w szczekającego wściekle wilczura, ale ten kalejdoskop spojrzeń wymykał się spomiędzy łatwych do przewidzenia ram. Frustracja, desperacja i nadzieja owijały się jak ciężkie łańcuchy wokół ciała dłużnika. Nie tak drażniło się jednak tego, który o spłacenie długu dbał. Niepasujące elementy rozsypały się wokół Moss, a żadne z nich nie chciało zachować się w tak oczywisty sposób. – Keatonie, co… – wtrąciła, ale nagły zwrot kobiety w stronę sączącego swoją płynną nadzieję robotnika gwałtownie wzniósł powieki Phils ku tanim żyrandolom. Błysnęła spojrzeniem gdzieś w polu widzenia brata, próbując wychwycić migające zbyt szybko klatki tej historii. Znała metody Burroughsa, ale żadna winna do tej pory nie reagowała aż tak. Sprawa pożyczki nikła w obliczu komiksowych zdarzeń, mignięć, które nawet rozdrobnione wydawały się Moss nie do pojęcia. Nie wtrącała się jednak, czekając na odpowiedź chłopaka. Ostatecznie to on znał szczegóły, wiedział, jak wygląda cała sprawa. Alergiczne wręcz podejście bezimiennej panny pozwalało na dopisanie barwnych scenariuszy minionych aktów, które, choć spowite płaszczem niedopowiedzenia, mogły stanowić wielkie urozmaicenie tej, i tak już pulsującej nienormalnym okrzykiem durnego świętowania, zmiany.
– Już odchodzisz? Myślałam, że zostaniesz z nami dłużej – wtrąciła tylko tyle, ile zdołała, nim ta odkleiła się od baru, by uciec. Welon nieporozumienia ciągnął się za nią i wydawało się, że tylko Keat potrafił go okiełznać, rozpoznać zaszyfrowane spojrzenia kierowane nie do niej. Kierowane tylko do niego. Gdyby każda dłużniczka tak przeżywała, gdyby każda z premedytacją zalewała świętości wierzyciela. Zmarszczone brwi Moss wyrównały cieliste zawijasy na czole do niknących w gładkich przestrzeniach linii. Drzwi trzasnęły. Czas płynął dalej. Szafa grająca zmieniła piosenkę, racząc ich jakimś ponurym kawałkiem, a gdzieś w tle dwa szkła zderzyły się w dziarskim toaście. Założyła dłonie na ramionach i przechyliła głowę. Wbite w Keata spojrzenie owijało się jak ostateczna pułapka. – Co jej zrobiłeś? – spytała tylko. Nie mógł nigdzie uciec, nie mógł wyjść stąd tak jak ona. Proste komunikaty mogły dostarczyć wyjątkowo nieprostych historii. Ta wcale nie była o dłużniczce.
Zaś nic wcale nie było odpowiedzią.
Ściśnięte ramiona złagodniały, by pozwolić dłoniom wręczyć pełen kieliszek temu, kto bardzo go teraz potrzebował.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Opowiadał wiele kłamstw, mogła nazwać je bajkami, on powiedziałby, że to jedynie kreatywniejsza wersja rzeczywistości, bowiem w nich wszystkich rdzeniem zawsze pozostawała prawda. Annie istniała, choć nadane jej cechy i niuanse przeszłości najpewniej odrobinę zmieniał (nie pamiętał, w jakim stopniu modelował szczegóły), gdy tworzył pejzaż doków, upiększając go odrobinę bądź wprost przeciwnie - wszystko po to, by wykrzesać z Wright więcej emocji, jakby samo to, co go otaczało, nie było wystarczające, żeby ją zaskoczyć, zrobić na niej wrażenie.
Jeśli ona nie spodziewała się, że tak szybko przyjdzie jej konfrontować to wszystko z rzeczywistością, wtedy on nie podejrzewał, że coś takiego kiedykolwiek będzie miało miejsce. Nawet w wykreowanej przez niego samego w myślach rzeczywistości.
- Szkoda, że ty nie zauważasz, iż jesteś za stara - przeciągnął strunę - w drugą stronę; powinna przecież rozważać szykowanie się do przejścia gdzieś do krainy umarłych, miała już w końcu te… dwadzieścia osiem lat? - na coś takiego - odgryzł się po szczeniacku, jak na szczeniaka przystało, z najeżoną miną wlepiając wzrok w blat. Nie musiała sączyć jadu, by jej słowa go dotknęły, wystarczyło tylko to - ich dwoje, defilada niepewności, paradująca wrogą obcością.
A może nawet bardziej zabolało go to, że był osobą, przez którą w jej oczach przez chwilę perliło się kilka łez, ukrytych wprawdzie z wprawą, lecz zdążył jeszcze dostrzec je nim buńczucznie odwróciła głowę.
Zsunął się z krzesła, poirytowany tym całym rozdmuchanym przez nią przedstawieniem - zamarł jednak w pół kroku, przecież nie powinno go obchodzić to, co ona robi; nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Absolutnie nic.
(To on był zły. Miał prawo być wściekły, powtarzał to sobie jak mantrę, utwierdzając się w tym przekonaniu.)
Po jaką cholerę podchodziła do tamtego typa, czy ona nie widzi, kto to jest? Przerośnięty samiec, ochlejmorda o spojrzeniu obłapiającym wszystko, co tylko się rusza; nazwała go jeszcze panem, ba, uśmiechnęła się do niego. Zirytowane spojrzenie przemknęło do obserwującej wszystko Philie, którą zdawał się bezgłośnie pytać czy ty to widzisz?
Bardzo, bardzo starał się kontrolować, kiedy łapsko zacisnęło się na udzie Hannah, sunąc wyżej; w porę znalazła się poza zasięgiem tego dotyku, lecz Burroughs wciąż miał ochotę zmiażdżyć każdą najmniejszą kość składającą się na dłoń tego faceta.
- Jeśli nie zmienisz zdania i nie przyjdziesz przed upływem terminu, nie kłopocz się, sam się zjawię - warknął jeszcze w stronę Wright, całą frustrację i kłębiącą się w im wściekłość przelewając na cedzone słowa.
Pośrednik.
Do takiej roli go zdegradowała. Tym właśnie się stał.
- Nie będę mu niczego przekazywał, nie potrzebujesz przecież nikogo do pośredniczenia, przekaż mu to osobiście - uciął ten temat, wciąż nie racząc Hannah spojrzeniem.
O czym miał zapomnieć? O niej? Nawet nie wie, jak bardzo się starał przez ten cały czas - wydawało mu się nawet, że skutecznie wyplewił z siebie każde jedno wspomnienie, które dzielili. Że nie czuje już do niej nic - może tak było, gdy pozostawała jedynie echem, mirażem letnich dni i nocy, upływającym w przeszłość. Ale nie teraz. Nie, kiedy stała tuż obok.
Chciałby zapomnieć.
Chciałby zapomnieć, gdy tylko opuściła próg Parszywego.
- Kurwa - ciche, niemal bezgłośne; ledwie poruszał ustami; dopiero teraz odważył się spojrzeć na drzwi do sali - kurwa jego mać - głośniejsze; łypnął na mężczyznę, który pozostał bez odzienia wierzchniego; za tę kurtkę dodał, rzucając jeszcze kilka monet; wiedział, że Wright nigdy jej nie zwróci - kurwa, kurwa, kurwa - to już była cała litania przekleństw; wskoczył z powrotem na ten cholerny stolik - daj mi coś mocnego, najmocniejszego - chyba nie musiał nawet tego mówić, naprawdę wyglądał tak, jakby potrzebował odkazić myśli niepamięcią.
Zapomnieć.
- Skąd ona… znasz ją? - czemu ze sobą rozmawiały? Co wiedziała Moss?
Uśmiechnął się krzywo, gdy niemal w tym samym momencie zadała praktycznie to samo pytanie. Przyjął kieliszek, wypijając zawartość na raz. To jednak wciąż za mało, by stoczył się tak nisko jak ci, do których obecności przywykła, roztaczający wokół siebie melodramatyczną aurę pożałowania godnej bezradności; ci spowiadający się ze swojej przeszłości. Kusiło go, by powiedzieć jej coś więcej, ale… nigdy nie potrafił w słowa ubierać emocji. A cała ta historia była z nich zbudowana.
- Skąd przypuszczenie, że to ja jej coś zrobiłem, skoro było… - zupełnie na odwrót? Z jakiegoś powodu nie przeszło mu to przez gardło.
Jeśli ona nie spodziewała się, że tak szybko przyjdzie jej konfrontować to wszystko z rzeczywistością, wtedy on nie podejrzewał, że coś takiego kiedykolwiek będzie miało miejsce. Nawet w wykreowanej przez niego samego w myślach rzeczywistości.
- Szkoda, że ty nie zauważasz, iż jesteś za stara - przeciągnął strunę - w drugą stronę; powinna przecież rozważać szykowanie się do przejścia gdzieś do krainy umarłych, miała już w końcu te… dwadzieścia osiem lat? - na coś takiego - odgryzł się po szczeniacku, jak na szczeniaka przystało, z najeżoną miną wlepiając wzrok w blat. Nie musiała sączyć jadu, by jej słowa go dotknęły, wystarczyło tylko to - ich dwoje, defilada niepewności, paradująca wrogą obcością.
A może nawet bardziej zabolało go to, że był osobą, przez którą w jej oczach przez chwilę perliło się kilka łez, ukrytych wprawdzie z wprawą, lecz zdążył jeszcze dostrzec je nim buńczucznie odwróciła głowę.
Zsunął się z krzesła, poirytowany tym całym rozdmuchanym przez nią przedstawieniem - zamarł jednak w pół kroku, przecież nie powinno go obchodzić to, co ona robi; nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Absolutnie nic.
(To on był zły. Miał prawo być wściekły, powtarzał to sobie jak mantrę, utwierdzając się w tym przekonaniu.)
Po jaką cholerę podchodziła do tamtego typa, czy ona nie widzi, kto to jest? Przerośnięty samiec, ochlejmorda o spojrzeniu obłapiającym wszystko, co tylko się rusza; nazwała go jeszcze panem, ba, uśmiechnęła się do niego. Zirytowane spojrzenie przemknęło do obserwującej wszystko Philie, którą zdawał się bezgłośnie pytać czy ty to widzisz?
Bardzo, bardzo starał się kontrolować, kiedy łapsko zacisnęło się na udzie Hannah, sunąc wyżej; w porę znalazła się poza zasięgiem tego dotyku, lecz Burroughs wciąż miał ochotę zmiażdżyć każdą najmniejszą kość składającą się na dłoń tego faceta.
- Jeśli nie zmienisz zdania i nie przyjdziesz przed upływem terminu, nie kłopocz się, sam się zjawię - warknął jeszcze w stronę Wright, całą frustrację i kłębiącą się w im wściekłość przelewając na cedzone słowa.
Pośrednik.
Do takiej roli go zdegradowała. Tym właśnie się stał.
- Nie będę mu niczego przekazywał, nie potrzebujesz przecież nikogo do pośredniczenia, przekaż mu to osobiście - uciął ten temat, wciąż nie racząc Hannah spojrzeniem.
O czym miał zapomnieć? O niej? Nawet nie wie, jak bardzo się starał przez ten cały czas - wydawało mu się nawet, że skutecznie wyplewił z siebie każde jedno wspomnienie, które dzielili. Że nie czuje już do niej nic - może tak było, gdy pozostawała jedynie echem, mirażem letnich dni i nocy, upływającym w przeszłość. Ale nie teraz. Nie, kiedy stała tuż obok.
Chciałby zapomnieć.
Chciałby zapomnieć, gdy tylko opuściła próg Parszywego.
- Kurwa - ciche, niemal bezgłośne; ledwie poruszał ustami; dopiero teraz odważył się spojrzeć na drzwi do sali - kurwa jego mać - głośniejsze; łypnął na mężczyznę, który pozostał bez odzienia wierzchniego; za tę kurtkę dodał, rzucając jeszcze kilka monet; wiedział, że Wright nigdy jej nie zwróci - kurwa, kurwa, kurwa - to już była cała litania przekleństw; wskoczył z powrotem na ten cholerny stolik - daj mi coś mocnego, najmocniejszego - chyba nie musiał nawet tego mówić, naprawdę wyglądał tak, jakby potrzebował odkazić myśli niepamięcią.
Zapomnieć.
- Skąd ona… znasz ją? - czemu ze sobą rozmawiały? Co wiedziała Moss?
Uśmiechnął się krzywo, gdy niemal w tym samym momencie zadała praktycznie to samo pytanie. Przyjął kieliszek, wypijając zawartość na raz. To jednak wciąż za mało, by stoczył się tak nisko jak ci, do których obecności przywykła, roztaczający wokół siebie melodramatyczną aurę pożałowania godnej bezradności; ci spowiadający się ze swojej przeszłości. Kusiło go, by powiedzieć jej coś więcej, ale… nigdy nie potrafił w słowa ubierać emocji. A cała ta historia była z nich zbudowana.
- Skąd przypuszczenie, że to ja jej coś zrobiłem, skoro było… - zupełnie na odwrót? Z jakiegoś powodu nie przeszło mu to przez gardło.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiepski ten pośrednik.
Przeżywał za mocno, daleko od suchej neutralności, gładkiej formalności nienoszącej emocjonalnej peleryny. Ciągnęła się za nim ciężko, dusiła go, gdy tylko zaciskał pięści, gdy spojrzeniami przecinał rozrechotanego moczymordę pozostałego jeszcze pewnie długo pod dziewczęcymi urokami. O tak, tu nic nie działo się bez przyczyny. Wszystko było robione po coś i przez coś. Na pewno nie przez durny worek galeonów. Keat nie pociłby się przez Boyle’owe interesiki. Dziewczyna z baru i chłopak z portu wymieniali się zaszyfrowanymi dialogami, a pod nimi promieniowały poruszone nerwy. Potrafiła sobie wyobrazić, jak rozpaloną tęczówką ciął zaślinionego moczymordę – tak naprawdę nieświadomego wielkiego dramatu. Moss wyczuwała gorzkie powietrze, ciężkie i śmierdzące. Ona uciekła, a on gotów był rozwalić cztery ściany tawerny, gdyby tylko miało mu to przynieść ulgę. Te przypuszczenia namolnie zakradały się do jej myśli, gdy echem obijały się o nią kolejne wdzięczne kurwy Keatona Burroughsa. Dziewczyna od ginu też nią była? Tego chciała się dowiedzieć, jak tylko brat przestanie parować. Aż dziwne, że w jego łapie szkło nie popękało w drobny mak i nie pofrunęło prosto w oko każdego zboka wodzącego wzrokiem za odchodzącą dłużniczką.
– Nawet spirytus ci nie pomoże, Keat – wymruczała diagnozę, pieszcząc czujnym spojrzeniem wnętrze pubu. Gadające gęby znów pluły zatopione w amoku rozmów, szkła tuliły się do siebie, wzburzając spokojną taflą pienistej cieczy. Nikt z nich już nie pamiętał o tamtej kobiecie. Nikt poza ich dwójką i typem liżącym właśnie wstrętnie swoją łapę. Dokładnie tę łapę, która ledwie chwilę temu mogła sobie podotykać. Liczyła na to, że smoczy łowca nie odwróci się akurat teraz, by po raz kolejny posłać mu mordercze spojrzenie. Popatrzyła na brata, szukając odpowiednich słów. Zamiast nich dobrała jakże potrzebną flaszkę. Przez chwilę popieściła ciemnozieloną szyjkę butelki, jakby zmazywała z niej niewidzialne smugi. Potem wysunęła korek i polała od serca, jak zawsze. – Ostrzegam, jest wstrętne – rzuciła, podsuwając mu pod nochal konkretny trunek. Miała wiele do powiedzenia, oj, bardzo wiele. Dobrze też wiedziała, że cała sprawa jest dość śliska. Może jednak wyjdzie mu na zdrowie, jeśli pewne fakty zostaną wypowiedziane głośno. – Lecisz na nią. Boyle ci nie mówił, by nie łączyć uczuć i interesów? – podpytała, nachylając się do niego bliżej, przez bar. Chciałaby poznać pełną historię i przekonać się, że to wszystko było jej przesadzoną fantazją. Wyprostowała plecy. – Ucięłyśmy sobie babską pogawędkę – odpowiedziała nieco tajemniczo. Próbował uniknąć wyjaśnień, omijał jej pytania, ale nie potrafił też stłumić rozdrażnienia. To nie było byle co.
Szklankę wypełniła kolejną porcją. – W tym tempie nie wyjdziesz stąd na dwóch nogach – powiedziała raczej do siebie niż do niego. Podniosła na moment oczy, by spod długich rzęs otoczyć go falą chłodu. Któreś tu na pewno nabroiło. Gdzieś za dwoma uliczkami ciemnowłose dziewczę połykało krople deszczu, dławiąc się nagromadzeniem niemożliwych do okiełznania oddechów. Przydeptywało własną złość, próbowało pozbyć się widoku krzywej gęby przed oczami. Czy jej się udawało? Wątpiła. Za to tutaj dupsko na stołku wygrzewał przypadek równie ciężki. – Może chcesz sobie zapalić, co? – Podsunęła mu pod nos jakieś fajki z baru. Nieznany właściciel, nieznane smaki, ale jakieś tam były. Na pewno dało się wyrzucić trochę dymu, wydmuchać resztki frustracji.
– Co było? Nie przez dług zwiewała, jakby ją gonił garboróg, Keat. To byłeś ty. – Ścisnęła troskliwie jego przedramię. Wokół unosił się odurzający zapach wódki, ich rozmowę zagłuszała muzyka i nieudane podśpiewki. – Powinnam sprać ciebie czy rzucić się z różdżką na tę podstępną wywłokę? – zapytała w teatralnym zamyśleniu. Scenariusze możliwe były dwa, ale biorąc pod uwagę stan Keata, spodziewała się właściwie wszystkiego.
Przeżywał za mocno, daleko od suchej neutralności, gładkiej formalności nienoszącej emocjonalnej peleryny. Ciągnęła się za nim ciężko, dusiła go, gdy tylko zaciskał pięści, gdy spojrzeniami przecinał rozrechotanego moczymordę pozostałego jeszcze pewnie długo pod dziewczęcymi urokami. O tak, tu nic nie działo się bez przyczyny. Wszystko było robione po coś i przez coś. Na pewno nie przez durny worek galeonów. Keat nie pociłby się przez Boyle’owe interesiki. Dziewczyna z baru i chłopak z portu wymieniali się zaszyfrowanymi dialogami, a pod nimi promieniowały poruszone nerwy. Potrafiła sobie wyobrazić, jak rozpaloną tęczówką ciął zaślinionego moczymordę – tak naprawdę nieświadomego wielkiego dramatu. Moss wyczuwała gorzkie powietrze, ciężkie i śmierdzące. Ona uciekła, a on gotów był rozwalić cztery ściany tawerny, gdyby tylko miało mu to przynieść ulgę. Te przypuszczenia namolnie zakradały się do jej myśli, gdy echem obijały się o nią kolejne wdzięczne kurwy Keatona Burroughsa. Dziewczyna od ginu też nią była? Tego chciała się dowiedzieć, jak tylko brat przestanie parować. Aż dziwne, że w jego łapie szkło nie popękało w drobny mak i nie pofrunęło prosto w oko każdego zboka wodzącego wzrokiem za odchodzącą dłużniczką.
– Nawet spirytus ci nie pomoże, Keat – wymruczała diagnozę, pieszcząc czujnym spojrzeniem wnętrze pubu. Gadające gęby znów pluły zatopione w amoku rozmów, szkła tuliły się do siebie, wzburzając spokojną taflą pienistej cieczy. Nikt z nich już nie pamiętał o tamtej kobiecie. Nikt poza ich dwójką i typem liżącym właśnie wstrętnie swoją łapę. Dokładnie tę łapę, która ledwie chwilę temu mogła sobie podotykać. Liczyła na to, że smoczy łowca nie odwróci się akurat teraz, by po raz kolejny posłać mu mordercze spojrzenie. Popatrzyła na brata, szukając odpowiednich słów. Zamiast nich dobrała jakże potrzebną flaszkę. Przez chwilę popieściła ciemnozieloną szyjkę butelki, jakby zmazywała z niej niewidzialne smugi. Potem wysunęła korek i polała od serca, jak zawsze. – Ostrzegam, jest wstrętne – rzuciła, podsuwając mu pod nochal konkretny trunek. Miała wiele do powiedzenia, oj, bardzo wiele. Dobrze też wiedziała, że cała sprawa jest dość śliska. Może jednak wyjdzie mu na zdrowie, jeśli pewne fakty zostaną wypowiedziane głośno. – Lecisz na nią. Boyle ci nie mówił, by nie łączyć uczuć i interesów? – podpytała, nachylając się do niego bliżej, przez bar. Chciałaby poznać pełną historię i przekonać się, że to wszystko było jej przesadzoną fantazją. Wyprostowała plecy. – Ucięłyśmy sobie babską pogawędkę – odpowiedziała nieco tajemniczo. Próbował uniknąć wyjaśnień, omijał jej pytania, ale nie potrafił też stłumić rozdrażnienia. To nie było byle co.
Szklankę wypełniła kolejną porcją. – W tym tempie nie wyjdziesz stąd na dwóch nogach – powiedziała raczej do siebie niż do niego. Podniosła na moment oczy, by spod długich rzęs otoczyć go falą chłodu. Któreś tu na pewno nabroiło. Gdzieś za dwoma uliczkami ciemnowłose dziewczę połykało krople deszczu, dławiąc się nagromadzeniem niemożliwych do okiełznania oddechów. Przydeptywało własną złość, próbowało pozbyć się widoku krzywej gęby przed oczami. Czy jej się udawało? Wątpiła. Za to tutaj dupsko na stołku wygrzewał przypadek równie ciężki. – Może chcesz sobie zapalić, co? – Podsunęła mu pod nos jakieś fajki z baru. Nieznany właściciel, nieznane smaki, ale jakieś tam były. Na pewno dało się wyrzucić trochę dymu, wydmuchać resztki frustracji.
– Co było? Nie przez dług zwiewała, jakby ją gonił garboróg, Keat. To byłeś ty. – Ścisnęła troskliwie jego przedramię. Wokół unosił się odurzający zapach wódki, ich rozmowę zagłuszała muzyka i nieudane podśpiewki. – Powinnam sprać ciebie czy rzucić się z różdżką na tę podstępną wywłokę? – zapytała w teatralnym zamyśleniu. Scenariusze możliwe były dwa, ale biorąc pod uwagę stan Keata, spodziewała się właściwie wszystkiego.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nawet spirytus mu nie pomoże?
To się jeszcze okaże. Opuszek palca sunie po krawędzi kieliszka, zaczepia się o drobną wklęsłość, uszczerbek w fakturze, którego wcześniej nie dostrzegł - ukłucie przebiło się przez cienką skórę, barwiąc ją krwią. Ledwie kropla zrasza się na ludzkiej powłoce, a on uśmiecha się krzywo do samego siebie, kiedy nachodzi go dziwna refleksja, że tak samo jest z nią. Nawet nie zorientował się, kiedy pozwolił się zranić. Kilka jej słów, jedno spojrzenie, te pieprzone łzy na dodatek, jakby to on spowodował wszystko, co czuła (coś jednak czuła, ona też, czy powinien być usatysfakcjonowany? Chyba stanie się to dopiero, gdy okaże się, że swą nienawiść podzielili równo na pół - że żadne z nich nie spala się w emocjach bardziej).
Przełknął cierpki płyn, choć gorzki, to w porównaniu z posmakiem myśli zdawał się być niemal neutralny. I, a jakże, miała rację; wcale nie poczuł się lepiej. Ale nie od razu Hogwart zbudowano, za dwie godziny będzie po wszystkim, odpłynie całkiem, może nawet przysiądzie się do tego typa obok, może razem wypiją za to, co się dopiero w ich życiu wydarzy. Przeszłość nie będzie istniała. Wymaże ją całą.
- Piłem gorsze - odpowiedział, podsuwając jej pusty kieliszek, małym palcem - cal po calu, po tafli oblepionej plamami lady; z zawziętością i uporem, jakby było to zadanie, które sprawiało mu jakąkolwiek trudność. W poddańczej pozie wyłożył się na blacie, jak do snu układając głowę na przedramieniu. Musiał nieco zadzierać podbródek, żeby wciąż pozwalać się badać jej spojrzeniu.
- Nie lecę - zaprotestował, lecz nie starał się wykrzesać z siebie oburzenia ani wkładać w to kłamstwo resztek sił, które zostały mu po tamtej konfrontacji. - Kiedyś może tak - burknął w końcu, po chwili ciszy; poczuł się naprawdę wyeksploatowany emocjonalnie, nie potrafił nigdy rozmawiać na takie tematy, wiedziała to dobrze, ale on przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kiedyś to z niego wyciągnie. Im szybciej, tym krócej będą bawili się w podchody. A na nie zdecydowanie nie miał ochoty. - Jakich uczuć? - warknął już poirytowany. Trochę się przy Hannah pokręcił, ale niech Moss nie dorabia do tego żadnej teorii. - To były tylko interesy... i kilka - naście, ewentualnie dziesiąt - spotkań - z braku innego określenia - nic więcej - tłumaczył się gęsto, jakby go na gorącym uczynku złapała, dlatego wykorzystał pierwszą lepszą okazję, żeby zmienić temat - rozumiem, że jakiś nieistniejący babski kodeks, którym się teraz zasłonisz, mówi, że żaden facet nie może dowiedzieć się o niczym, co padło w trakcie babskich pogawędek? - ciekawy był, ale upraszać się nie chce. - Mam też dwie ręce, jakoś się doczołgam, albo przenocuję pod ladą, wiesz, że Marnie trzyma w jednej z szafek schowaną poduszkę? Całkiem wygodna - poduszka, nie Marnie, kelnerka akurat jak chodzący szkielet wyglądała. - Najwyżej przenocuję tutaj, jeden psidwak - poważnie, naprawdę miał to gdzieś. W stanie dalekim od trzeźwości raczej się nie będzie przejmował tym, czy śpi na podłodze czy nawet Merlin tylko wie, czy nie twardszym łóżku piętro wyżej.
Bez słowa sięgnął po fajkę, zaciągając się łapczywie.
- W gruncie rzeczy nic nie było - i w tym cały problem? Sam, już, kurwa, siebie nie rozumiał. - Nie musisz... - nazywać jej wywłoką? A może właśnie musi. Wywłoka. Hannah Wright wywłoką. - Z oczywistych względów wybieram opcję drugą - uśmiechnął się kwaśno, pstryknięciem w fajkę osypując z niego popiół. - Choć może po prostu lepiej, żebyś się nie zadawała z... tą wywłoką - mściwa satysfakcja przez chwilę zagościła na jego twarzy, równie szybko jednak zniknęła, a on znowu po prostu wpatrywał się w Phillie, jakby miała mu udzielić odpowiedzi na pytania, których nigdy jej nie zada.
Wziął jeszcze bucha, oddając siostrze resztę papierosa. Krążył między nimi jak informacje, którymi dzielili się na dusznej klatce schodowej; tym razem jednak nie miał jej nic do powiedzenia. Już i tak padło zbyt wiele słów.
Dym milczenia zasłonił jego zrezygnowanie.
To się jeszcze okaże. Opuszek palca sunie po krawędzi kieliszka, zaczepia się o drobną wklęsłość, uszczerbek w fakturze, którego wcześniej nie dostrzegł - ukłucie przebiło się przez cienką skórę, barwiąc ją krwią. Ledwie kropla zrasza się na ludzkiej powłoce, a on uśmiecha się krzywo do samego siebie, kiedy nachodzi go dziwna refleksja, że tak samo jest z nią. Nawet nie zorientował się, kiedy pozwolił się zranić. Kilka jej słów, jedno spojrzenie, te pieprzone łzy na dodatek, jakby to on spowodował wszystko, co czuła (coś jednak czuła, ona też, czy powinien być usatysfakcjonowany? Chyba stanie się to dopiero, gdy okaże się, że swą nienawiść podzielili równo na pół - że żadne z nich nie spala się w emocjach bardziej).
Przełknął cierpki płyn, choć gorzki, to w porównaniu z posmakiem myśli zdawał się być niemal neutralny. I, a jakże, miała rację; wcale nie poczuł się lepiej. Ale nie od razu Hogwart zbudowano, za dwie godziny będzie po wszystkim, odpłynie całkiem, może nawet przysiądzie się do tego typa obok, może razem wypiją za to, co się dopiero w ich życiu wydarzy. Przeszłość nie będzie istniała. Wymaże ją całą.
- Piłem gorsze - odpowiedział, podsuwając jej pusty kieliszek, małym palcem - cal po calu, po tafli oblepionej plamami lady; z zawziętością i uporem, jakby było to zadanie, które sprawiało mu jakąkolwiek trudność. W poddańczej pozie wyłożył się na blacie, jak do snu układając głowę na przedramieniu. Musiał nieco zadzierać podbródek, żeby wciąż pozwalać się badać jej spojrzeniu.
- Nie lecę - zaprotestował, lecz nie starał się wykrzesać z siebie oburzenia ani wkładać w to kłamstwo resztek sił, które zostały mu po tamtej konfrontacji. - Kiedyś może tak - burknął w końcu, po chwili ciszy; poczuł się naprawdę wyeksploatowany emocjonalnie, nie potrafił nigdy rozmawiać na takie tematy, wiedziała to dobrze, ale on przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kiedyś to z niego wyciągnie. Im szybciej, tym krócej będą bawili się w podchody. A na nie zdecydowanie nie miał ochoty. - Jakich uczuć? - warknął już poirytowany. Trochę się przy Hannah pokręcił, ale niech Moss nie dorabia do tego żadnej teorii. - To były tylko interesy... i kilka - naście, ewentualnie dziesiąt - spotkań - z braku innego określenia - nic więcej - tłumaczył się gęsto, jakby go na gorącym uczynku złapała, dlatego wykorzystał pierwszą lepszą okazję, żeby zmienić temat - rozumiem, że jakiś nieistniejący babski kodeks, którym się teraz zasłonisz, mówi, że żaden facet nie może dowiedzieć się o niczym, co padło w trakcie babskich pogawędek? - ciekawy był, ale upraszać się nie chce. - Mam też dwie ręce, jakoś się doczołgam, albo przenocuję pod ladą, wiesz, że Marnie trzyma w jednej z szafek schowaną poduszkę? Całkiem wygodna - poduszka, nie Marnie, kelnerka akurat jak chodzący szkielet wyglądała. - Najwyżej przenocuję tutaj, jeden psidwak - poważnie, naprawdę miał to gdzieś. W stanie dalekim od trzeźwości raczej się nie będzie przejmował tym, czy śpi na podłodze czy nawet Merlin tylko wie, czy nie twardszym łóżku piętro wyżej.
Bez słowa sięgnął po fajkę, zaciągając się łapczywie.
- W gruncie rzeczy nic nie było - i w tym cały problem? Sam, już, kurwa, siebie nie rozumiał. - Nie musisz... - nazywać jej wywłoką? A może właśnie musi. Wywłoka. Hannah Wright wywłoką. - Z oczywistych względów wybieram opcję drugą - uśmiechnął się kwaśno, pstryknięciem w fajkę osypując z niego popiół. - Choć może po prostu lepiej, żebyś się nie zadawała z... tą wywłoką - mściwa satysfakcja przez chwilę zagościła na jego twarzy, równie szybko jednak zniknęła, a on znowu po prostu wpatrywał się w Phillie, jakby miała mu udzielić odpowiedzi na pytania, których nigdy jej nie zada.
Wziął jeszcze bucha, oddając siostrze resztę papierosa. Krążył między nimi jak informacje, którymi dzielili się na dusznej klatce schodowej; tym razem jednak nie miał jej nic do powiedzenia. Już i tak padło zbyt wiele słów.
Dym milczenia zasłonił jego zrezygnowanie.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wór galeonów za myśli? Skąd. Dobrze je znała. Lamentował bezgłośnie, gnojąc się wewnątrz, gnojąc tę dziewczynę i rozkoszując się ranionym paluchem, śladem, którego w wirze emocji nie zdołał nawet poczuć. Co za dureń. Już nie był głupawym dziesięciolatkiem, ale dorosłym facetem, życie już wcale nie miało go oszczędzać, ale wciąż pozostawało dość plastyczne – pewne rzeczy mógł sobie wymodelować, o ile bystry umysł zdołał połączyć się ze zwinnymi łapskami. Wciąż miał wpływ na rozgrywki prowadzone wewnątrz osobistych dramatów. Być może teraz nie potrafił tak po prostu wyrzucić ich z siebie, ale to kwestia czasu, kwestia chwili, w której o ten krzywy nos zahaczy kolejna, inna. Wtedy zapomni i dziewucha od ginu okaże się po prostu jedną z wielu kobiet przeszłości. Moss widziała już niejednego, który plugawił się dzięki babie lub przez babę – wybierz właściwe – i tak samo też potrafiła przewidzieć ciąg dalszy. Tylko to był Keaton, a akurat jemu nie pozwoliłaby stoczyć się niekontrolowanie na dno. Niech pije, póki ona polewa, ale niech nie wierzy, że to go zbawi.
Przejęła szkło, obojętnie nieco zerkając, jak wykładał się na syfiastym blaciku. Poza bezbronna, żałosna i całkowicie miękka, układała ją ona, ta, która wyszła, zanim zdążył sucho zapłakać. Zmarszczone czoło Philippy rozprostowało się, nie chcąc więcej go męczyć zbyt ciekawskim spojrzeniem. Dała oddech i sobie i jemu. Polała znów, ale tym razem coś słabszego, smakowało równie paskudnie, więc mała szansa, że wyczuje. Nie chciała pozwolić mu tak po prostu paść, bo nie mógł zamilknąć, dopóki nie dowie się więcej o tej historii.
– Więc jednak. Proszę cię, Keat, umiem to wyczuć i bez twoich zeznań, wiem, jak się gapi omotany facet. Chyba wcale ci nie przeszło – wyjaśniła tak w razie, gdyby jednak sam miał co do tego wątpliwość. Najpewniej wypierał to z siebie całą pijaczą mocą, ale nie tak to działało. – Alkohol cię z tego nie wypłucze – oświadczyła, wsuwając palce w jego czuprynę, przeczesała włosy niezbyt energicznie i nieco się do niego przybliżyła. – Mhm, interesy. Jeśli tak właśnie wolisz – rzuciła, niby odpuszczając, ale dobrze wiedział, że wcale tak nie było. Nie wątpiła w wątek biznesowy, o którym sama dziewczyna opowiedziała jej przecież chwilę temu całkiem sporo, ale czekała, aż otworzy się ten jeszcze wcześniejszy rozdział. Może też dlatego, że chyba nigdy go żadna baba tak nie rozbiła. Przynajmniej tak wynikało z wiedzy Moss. To ją niepokoiło i jednocześnie wzbudzało tumany niezdrowej ciekawości. Ciekawości podszytej bojową nutą.
– I wiem też, ile pirackich dupsk ją wygrzewało – odpowiedziała sceptycznie. Wcale nie była zwolenniczką tych pomysłów. Miała inny plan. – Za dziesięć minut zgarniam twoje zwłoki i się stąd zwijamy, Keat. Jak będziesz współpracował, to może powiem ci więcej o tej twojej… jak ona właściwie ma na imię? – Wywłoka? – Nie będziesz spał pod ladą, nie chcę jutro zdrapywać stąd twoich zaschniętych rzygów. I nie ma wolnego pokoju – mruknęła jakże szczerze, domyślając się, że będzie walczył zaraz z żołądkowymi fiksacjami. Niech się już tuli do jej kibla i spodziewa się gorącej mięty podsuniętej od pysk.
– Ty wolałbyś, gdyby było – powiedziała, wcale nie wkładając w to wiele wysiłku. Kipiał i niech nie próbuje i sobie i jej wmawiać, że jest inaczej. Zakochał się, podle, szczenięco i naiwnie. Przeklęte uczucie włóczyło się z nim jak bezpański psidwak za dostawcą mięsa. – Niech tu wpadnie jeszcze raz, chętnie z nią pogadam – dorzuciła, kręcąc lekko głową. Pieprzone uczucia, upodlały ludzi gorzej niż wódka. Sięgnęła po jego brodę i chwyciła, może trochę za mocno. Palce później przesunęły się wyżej, wzdłuż policzka. Zamrugała, pozwalając, by jej spojrzenie stało się zaraz łagodniejsze. Wiedziała, że nie musiała się o niego martwić, ale jednocześnie też nie miała wpływu na to. Chwila ciszy zbudowała napięcie. – Mam cię na oku, pamiętaj – mruknęła jednak tylko tyle, przejmując wkrótce resztkę papierosa. Ugaszony pet zwiastował koniec psot, ale wcale nie koniec tej siostrzanej tortury. – Zbieraj tyłek, zwijamy się – zakomunikowała, klepiąc mocno dłonią drewnianą dechę blatu. Rozproszony dym wcale nie ukazał jej widoku promieniującego Burroughsa. To otoczenie już dziś nie mogło mu więcej ofiarować.
zt
Przejęła szkło, obojętnie nieco zerkając, jak wykładał się na syfiastym blaciku. Poza bezbronna, żałosna i całkowicie miękka, układała ją ona, ta, która wyszła, zanim zdążył sucho zapłakać. Zmarszczone czoło Philippy rozprostowało się, nie chcąc więcej go męczyć zbyt ciekawskim spojrzeniem. Dała oddech i sobie i jemu. Polała znów, ale tym razem coś słabszego, smakowało równie paskudnie, więc mała szansa, że wyczuje. Nie chciała pozwolić mu tak po prostu paść, bo nie mógł zamilknąć, dopóki nie dowie się więcej o tej historii.
– Więc jednak. Proszę cię, Keat, umiem to wyczuć i bez twoich zeznań, wiem, jak się gapi omotany facet. Chyba wcale ci nie przeszło – wyjaśniła tak w razie, gdyby jednak sam miał co do tego wątpliwość. Najpewniej wypierał to z siebie całą pijaczą mocą, ale nie tak to działało. – Alkohol cię z tego nie wypłucze – oświadczyła, wsuwając palce w jego czuprynę, przeczesała włosy niezbyt energicznie i nieco się do niego przybliżyła. – Mhm, interesy. Jeśli tak właśnie wolisz – rzuciła, niby odpuszczając, ale dobrze wiedział, że wcale tak nie było. Nie wątpiła w wątek biznesowy, o którym sama dziewczyna opowiedziała jej przecież chwilę temu całkiem sporo, ale czekała, aż otworzy się ten jeszcze wcześniejszy rozdział. Może też dlatego, że chyba nigdy go żadna baba tak nie rozbiła. Przynajmniej tak wynikało z wiedzy Moss. To ją niepokoiło i jednocześnie wzbudzało tumany niezdrowej ciekawości. Ciekawości podszytej bojową nutą.
– I wiem też, ile pirackich dupsk ją wygrzewało – odpowiedziała sceptycznie. Wcale nie była zwolenniczką tych pomysłów. Miała inny plan. – Za dziesięć minut zgarniam twoje zwłoki i się stąd zwijamy, Keat. Jak będziesz współpracował, to może powiem ci więcej o tej twojej… jak ona właściwie ma na imię? – Wywłoka? – Nie będziesz spał pod ladą, nie chcę jutro zdrapywać stąd twoich zaschniętych rzygów. I nie ma wolnego pokoju – mruknęła jakże szczerze, domyślając się, że będzie walczył zaraz z żołądkowymi fiksacjami. Niech się już tuli do jej kibla i spodziewa się gorącej mięty podsuniętej od pysk.
– Ty wolałbyś, gdyby było – powiedziała, wcale nie wkładając w to wiele wysiłku. Kipiał i niech nie próbuje i sobie i jej wmawiać, że jest inaczej. Zakochał się, podle, szczenięco i naiwnie. Przeklęte uczucie włóczyło się z nim jak bezpański psidwak za dostawcą mięsa. – Niech tu wpadnie jeszcze raz, chętnie z nią pogadam – dorzuciła, kręcąc lekko głową. Pieprzone uczucia, upodlały ludzi gorzej niż wódka. Sięgnęła po jego brodę i chwyciła, może trochę za mocno. Palce później przesunęły się wyżej, wzdłuż policzka. Zamrugała, pozwalając, by jej spojrzenie stało się zaraz łagodniejsze. Wiedziała, że nie musiała się o niego martwić, ale jednocześnie też nie miała wpływu na to. Chwila ciszy zbudowała napięcie. – Mam cię na oku, pamiętaj – mruknęła jednak tylko tyle, przejmując wkrótce resztkę papierosa. Ugaszony pet zwiastował koniec psot, ale wcale nie koniec tej siostrzanej tortury. – Zbieraj tyłek, zwijamy się – zakomunikowała, klepiąc mocno dłonią drewnianą dechę blatu. Rozproszony dym wcale nie ukazał jej widoku promieniującego Burroughsa. To otoczenie już dziś nie mogło mu więcej ofiarować.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Bezsilna rezygnacja była tylko pierwszą warstwą reakcji, po niej przyszedł czas na coś innego, gdy w tej żałosnej pozie wędrował palcami po blacie; łypnął na Phillie, jakby to ona była wszystkiemu winna, i z trudem powstrzymał się od odparowania czegoś na tę jej analizę; doszukiwała się na siłę powiązań, wyszukiwała utarte schematy, nakładając to, co widzi, na zebrane przez lata klisze. I może nie różnił się wcale od tych przychodzących do niej po serwowane w kieliszku pocieszenie, utopione wraz z wszystkimi słowami, które opadały na samo dno świadomości, ale nie chciał, by patrzyła na niego tak samo.
- Phils, czy ty naprawdę myślisz, że jak jakaś laska jest w stanie facetowi podnieść ciśnienie, to musi od razu oznaczać to coś więcej niż to, że ten konkretny facet po prostu się wkurwił? - po Merlina jakieś osądy, wyciąganie wniosków, które nie mają pokrycia w rzeczywistości - i to jeszcze wygłaszanych tonem pełnym przeświadczenia o tym, że Moss ma rację. Jakby wszystkie (męskie) rozumy pozjadała. Nie zamierzał bawić się w licytację, które z nich powinno wiedzieć więcej na temat tego, co mu w głowie siedzi, bo zakrawało to o absurd.
Omotany facet wyglądał tak, jakby właśnie miał ochotę napić się solidnego łyka, co też zrobił, choć i w tej kwestii czekał go zawód.
- Kiedy zdążyłaś podmienić? - nie będzie udawał, że nie zauważył, cokolwiek mu polała, smakowało po prostu inaczej; może robiła to w przejawie troski, ale nadopiekuńczość to ostatnie, czego Burroughs teraz od niej potrzebuje. Odsunął od siebie kieliszek zdecydowanym ruchem, w jakimś stopniu jej zabieg poskutkował, nagle przeszła mu ochota na alkohol. - Masz stały repertuar haseł, którymi rzucasz, pucując kufle? Bo to dokładnie tak zabrzmiało - alkohol cię z tego nie wypłucze, i jeszcze ten jej ton irytująco oświecony, jakby mu właśnie jakąś prawdę objawioną sprzedawała - interesy, to dłużniczka, w maju ma nam sporo szmalu oddać, a jak nie, to wpakuję się do jej sklepu z miotłami i zacznę prowadzić ten interes, może trzeba tam tylko silniejszej ręki, żeby jakoś się to zaczęło kręcić - męskiej, oczywiście, teraz tkwił w jakimś froncie przeciwko wszystkim kobietom, w tym Moss, bo uświadomił sobie właśnie, że ona też nią jest i przez to tylko pewnie zadziera nosa, zachowując się, jakby o nim wszystko wiedziała, bo ma tę całą kobiecą intuicję. Snując genialną wizję zapomniał o tym, że kufel piwa, to może był w stanie sprzedać, ale prowadzenie jakiegokolwiek biznesu zdecydowanie było ponad jego siły. O pieniądzach wiedział tyle, że ich nie ma, ale może to się kiedyś zmieni. Stan wiedzy i zasobność portfela.
Aczkolwiek Moss żyłki do interesów odmówić nie można; wciąż był co prawda nieco naburmuszony, niemniej, nawet jeśli nie spojrzał na nią przychylniej, to przynajmniej z mglistym zainteresowaniem, gdy wspomniała coś o tym, że opowie mu o tej jego. Czego Wright w ogóle tu szukała? Odroczenia terminu spłaty? Chciała negocjować? Może, zanim się pojawił, zdążyła choć wspomnieć o tym, po co fatygowała się tu osobiście, zamiast wysłać zapytanie listownie.
- Dobra, pomóc ci z czymś, żebyś się od razu mogła stąd zwinąć? - nic mu się nie stanie, jak przez dziesięć minut zamiast siedzieć z obrażoną miną na krześle, zacznie się krzątać za kontuarem. Pytanie o imię Wright zignorował, udając chwilową głuchotę. Jeszcze tego by brakowało, żeby Moss zaczęła o nią rozpytywać wspólnych znajomych, szybko po sznurku doszłaby do tamtych miesięcy sprzed pięciu lat. I zdążyłaby się zorientować, że, jak na niego, to wszystko trwało zdecydowanie zbyt długo. - A ze swojej kanapy już możesz? - uświadomił ją tylko, że tak czy siak pewnie skończy się na poznaniu jego wnętrza. Chyba że zajmie go czymś i nie będzie miał kiedy pić tych popłuczyn, które mu podała.
- Nie wkładaj mi w ustach słów, których nie powiedziałem - nawet jeśli je pomyślałem; odfuknął, bo znowu coś tam sobie wyobraziła i nie mogła się raz, porządnie, ugryźć w język, zanim obwieściła całemu dokowemu światu swoje myśli. - Nie pogadasz z nią - wiedział, że próby wyperswadowania czegokolwiek Moss to proces jeśli nie niemożliwy, to przynajmniej przeznaczony dla śmiałków o samobójczych zapędach, ale chciał udawać, że w kwestii utrzymywania kontaktów z Wright miał cokolwiek do powiedzenia. - Po co my to wciąż roztrząsamy, po prostu o tym zapomnij, ona naprawdę nie jest nikim ważnym - nie chciał już drążyć tego tematu. Chyba nawet poczuł w końcu, jak złość zaczyna z niego schodzić.
Gdy zarządziła odwrót, bez słowa sprzeciwu zsunął się z krzesła, dopiero teraz zauważając, że materiał siedziska nie przypominał zniszczonej skóry, za dotykiem przyszedł czas na wzrok, zmrużył oczy, przyglądając się przewieszonemu płaszczowi, nagle dopasowując do siebie - w przypływie geniuszu - to, co Wright powiedziała mu wcześniej do widoku prezentującego się przed jego oczami. Zacisnął dłoń na fakturze odzienia, marszcząc je w pięści, po czym przerzucił sobie jej płaszcz przez ramię; z jakiegoś powodu uznał, że nie chce tak całkiem go pomiąć.
Zaskoczyło go to, że nawet tu, w kotle intensywnych zapachów, w chmurze dymu wżerającego się w receptory węchu, rozmyta, delikatna woń wciąż była w stanie przebić się przez wszystkie pozostałe.
zt <33333
- Phils, czy ty naprawdę myślisz, że jak jakaś laska jest w stanie facetowi podnieść ciśnienie, to musi od razu oznaczać to coś więcej niż to, że ten konkretny facet po prostu się wkurwił? - po Merlina jakieś osądy, wyciąganie wniosków, które nie mają pokrycia w rzeczywistości - i to jeszcze wygłaszanych tonem pełnym przeświadczenia o tym, że Moss ma rację. Jakby wszystkie (męskie) rozumy pozjadała. Nie zamierzał bawić się w licytację, które z nich powinno wiedzieć więcej na temat tego, co mu w głowie siedzi, bo zakrawało to o absurd.
Omotany facet wyglądał tak, jakby właśnie miał ochotę napić się solidnego łyka, co też zrobił, choć i w tej kwestii czekał go zawód.
- Kiedy zdążyłaś podmienić? - nie będzie udawał, że nie zauważył, cokolwiek mu polała, smakowało po prostu inaczej; może robiła to w przejawie troski, ale nadopiekuńczość to ostatnie, czego Burroughs teraz od niej potrzebuje. Odsunął od siebie kieliszek zdecydowanym ruchem, w jakimś stopniu jej zabieg poskutkował, nagle przeszła mu ochota na alkohol. - Masz stały repertuar haseł, którymi rzucasz, pucując kufle? Bo to dokładnie tak zabrzmiało - alkohol cię z tego nie wypłucze, i jeszcze ten jej ton irytująco oświecony, jakby mu właśnie jakąś prawdę objawioną sprzedawała - interesy, to dłużniczka, w maju ma nam sporo szmalu oddać, a jak nie, to wpakuję się do jej sklepu z miotłami i zacznę prowadzić ten interes, może trzeba tam tylko silniejszej ręki, żeby jakoś się to zaczęło kręcić - męskiej, oczywiście, teraz tkwił w jakimś froncie przeciwko wszystkim kobietom, w tym Moss, bo uświadomił sobie właśnie, że ona też nią jest i przez to tylko pewnie zadziera nosa, zachowując się, jakby o nim wszystko wiedziała, bo ma tę całą kobiecą intuicję. Snując genialną wizję zapomniał o tym, że kufel piwa, to może był w stanie sprzedać, ale prowadzenie jakiegokolwiek biznesu zdecydowanie było ponad jego siły. O pieniądzach wiedział tyle, że ich nie ma, ale może to się kiedyś zmieni. Stan wiedzy i zasobność portfela.
Aczkolwiek Moss żyłki do interesów odmówić nie można; wciąż był co prawda nieco naburmuszony, niemniej, nawet jeśli nie spojrzał na nią przychylniej, to przynajmniej z mglistym zainteresowaniem, gdy wspomniała coś o tym, że opowie mu o tej jego. Czego Wright w ogóle tu szukała? Odroczenia terminu spłaty? Chciała negocjować? Może, zanim się pojawił, zdążyła choć wspomnieć o tym, po co fatygowała się tu osobiście, zamiast wysłać zapytanie listownie.
- Dobra, pomóc ci z czymś, żebyś się od razu mogła stąd zwinąć? - nic mu się nie stanie, jak przez dziesięć minut zamiast siedzieć z obrażoną miną na krześle, zacznie się krzątać za kontuarem. Pytanie o imię Wright zignorował, udając chwilową głuchotę. Jeszcze tego by brakowało, żeby Moss zaczęła o nią rozpytywać wspólnych znajomych, szybko po sznurku doszłaby do tamtych miesięcy sprzed pięciu lat. I zdążyłaby się zorientować, że, jak na niego, to wszystko trwało zdecydowanie zbyt długo. - A ze swojej kanapy już możesz? - uświadomił ją tylko, że tak czy siak pewnie skończy się na poznaniu jego wnętrza. Chyba że zajmie go czymś i nie będzie miał kiedy pić tych popłuczyn, które mu podała.
- Nie wkładaj mi w ustach słów, których nie powiedziałem - nawet jeśli je pomyślałem; odfuknął, bo znowu coś tam sobie wyobraziła i nie mogła się raz, porządnie, ugryźć w język, zanim obwieściła całemu dokowemu światu swoje myśli. - Nie pogadasz z nią - wiedział, że próby wyperswadowania czegokolwiek Moss to proces jeśli nie niemożliwy, to przynajmniej przeznaczony dla śmiałków o samobójczych zapędach, ale chciał udawać, że w kwestii utrzymywania kontaktów z Wright miał cokolwiek do powiedzenia. - Po co my to wciąż roztrząsamy, po prostu o tym zapomnij, ona naprawdę nie jest nikim ważnym - nie chciał już drążyć tego tematu. Chyba nawet poczuł w końcu, jak złość zaczyna z niego schodzić.
Gdy zarządziła odwrót, bez słowa sprzeciwu zsunął się z krzesła, dopiero teraz zauważając, że materiał siedziska nie przypominał zniszczonej skóry, za dotykiem przyszedł czas na wzrok, zmrużył oczy, przyglądając się przewieszonemu płaszczowi, nagle dopasowując do siebie - w przypływie geniuszu - to, co Wright powiedziała mu wcześniej do widoku prezentującego się przed jego oczami. Zacisnął dłoń na fakturze odzienia, marszcząc je w pięści, po czym przerzucił sobie jej płaszcz przez ramię; z jakiegoś powodu uznał, że nie chce tak całkiem go pomiąć.
Zaskoczyło go to, że nawet tu, w kotle intensywnych zapachów, w chmurze dymu wżerającego się w receptory węchu, rozmyta, delikatna woń wciąż była w stanie przebić się przez wszystkie pozostałe.
zt <33333
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 15.05
Parszywy Pasażer powitał ją znajomą mieszanką zapachów nieodłącznie kojarzących się z tym miejscem. Zmarszczyła nos, ale pozostawało faktem, że nadal było to dobre, dyskretne miejsce do prowadzenia różnych interesów, które nie nadawały się, by załatwiać je na Nokturnie, gdzie nie każdy mógł lub chciał się zapuszczać.
Londyn znacząco się wyludnił odkąd zabrakło w nim mugoli i szlam, ale czarodziejska część doków i dzielnicy portowej wciąż tętniła życiem. Lyanna pojawiała się tam regularnie, zwykle w celu omawiania rozmaitych zleceń dotyczących klątw, ich zdejmowania bądź nakładania. Za pomocą poczty pantoflowej informacja o jej umiejętnościach docierała do kolejnych czarodziejów potrzebujących kogoś zdolnego, ale i dyskretnego, kto poradziłby sobie z rozmaitymi wyzwaniami dotyczącymi szeroko pojętej magii starożytnych run. Coraz mniejsze znaczenie miało też to, że była młodą kobietą, kiedy kolejni czarodzieje przekonywali się o tym, że znała się na rzeczy, miała elastyczną moralność i przy tym potrafiła działać dyskretnie, czego nie mogli zagwarantować ministerialni łamacze spętani mnóstwem ograniczeń i przepisów, od czego ona sama przed laty uciekła, wybierając życie na własny rachunek i działanie niezależnie, bez żadnej instytucji nad sobą, co początkowo było trudne i pewnie nie wyszłoby, gdyby nie protekcja i pomoc brata. Ale teraz już go nie potrzebowała i radziła sobie sama, tym bardziej że starszy Zabini od miesięcy przebywał za granicą i nic nie wskazywało na to, by miał powrócić w najbliższym czasie, choć z całą pewnością przydałby się w obecnych czasach. Nie tyle jej, co sprawie.
W czasach, które nastały nie musiała już tak mocno ukrywać się z tą dodatkową działalnością, jak musiała wcześniej. W dodatku parę tygodni temu odkryła, że jest czarownicą czystej krwi, co pozwalało jej nosić głowę wyżej. Powoli wyzbywała się kompleksów i poczucia niższości z powodu zbrukanego statusu. Była czystej krwi, nawet jeśli latami żyła w kłamstwie. Nie musiała też bać się przebywania w Londynie ani oglądać się niespokojnie przez ramię. Była na swoim miejscu, pomagając w szerzeniu idei czystości krwi.
Wraz z klientem, od którego zlecenie przyjmowała, przysiedli na uboczu, choć biorąc pod uwagę zwykły raban robiony przez pijanych marynarzy, nikt nie zwracał większej uwagi na dwie zakapturzone sylwetki popijające coś ze swoich szklanic w przerwach między ustalaniem szczegółów. Zabini nie była tu zresztą pierwszy raz, więc już wiedziała, jak się zachowywać, by nie przyciągać uwagi. Miała też pewną wprawę wyniesioną z poruszania się po Nokturnie i dzielnica portowa nie była jej straszna.
Ale w końcu klient pożegnał się, pozostawiając zadatek mający pokryć koszty przygotowania bazy pod klątwę, którą miała nałożyć, oraz przedmiot, który miała zakląć. Schowała to wszystko do torby, ale nie opuściła jeszcze pubu, w skupieniu sącząc resztę swojego alkoholu i czujnym, bystrym spojrzeniem oczu błękitnych jak dwa kryształki lodu lustrując wnętrze portowej speluny, a zwłaszcza obecnych w niej ludzi. Była ciekawa, czy przychodzą tu jacyś przeciwnicy obecnego systemu; każda wizyta czy to w porcie, czy innych częściach Londynu była nie tylko okazją do załatwiania własnych spraw, ale też sposobnością do obserwowania ludzi i wychwytywania oznak podejrzanej obecności. Była przekonana, że w Londynie nadal znajdowali się ci, których tu być nie powinno, i próbowali mącić.
Parszywy Pasażer powitał ją znajomą mieszanką zapachów nieodłącznie kojarzących się z tym miejscem. Zmarszczyła nos, ale pozostawało faktem, że nadal było to dobre, dyskretne miejsce do prowadzenia różnych interesów, które nie nadawały się, by załatwiać je na Nokturnie, gdzie nie każdy mógł lub chciał się zapuszczać.
Londyn znacząco się wyludnił odkąd zabrakło w nim mugoli i szlam, ale czarodziejska część doków i dzielnicy portowej wciąż tętniła życiem. Lyanna pojawiała się tam regularnie, zwykle w celu omawiania rozmaitych zleceń dotyczących klątw, ich zdejmowania bądź nakładania. Za pomocą poczty pantoflowej informacja o jej umiejętnościach docierała do kolejnych czarodziejów potrzebujących kogoś zdolnego, ale i dyskretnego, kto poradziłby sobie z rozmaitymi wyzwaniami dotyczącymi szeroko pojętej magii starożytnych run. Coraz mniejsze znaczenie miało też to, że była młodą kobietą, kiedy kolejni czarodzieje przekonywali się o tym, że znała się na rzeczy, miała elastyczną moralność i przy tym potrafiła działać dyskretnie, czego nie mogli zagwarantować ministerialni łamacze spętani mnóstwem ograniczeń i przepisów, od czego ona sama przed laty uciekła, wybierając życie na własny rachunek i działanie niezależnie, bez żadnej instytucji nad sobą, co początkowo było trudne i pewnie nie wyszłoby, gdyby nie protekcja i pomoc brata. Ale teraz już go nie potrzebowała i radziła sobie sama, tym bardziej że starszy Zabini od miesięcy przebywał za granicą i nic nie wskazywało na to, by miał powrócić w najbliższym czasie, choć z całą pewnością przydałby się w obecnych czasach. Nie tyle jej, co sprawie.
W czasach, które nastały nie musiała już tak mocno ukrywać się z tą dodatkową działalnością, jak musiała wcześniej. W dodatku parę tygodni temu odkryła, że jest czarownicą czystej krwi, co pozwalało jej nosić głowę wyżej. Powoli wyzbywała się kompleksów i poczucia niższości z powodu zbrukanego statusu. Była czystej krwi, nawet jeśli latami żyła w kłamstwie. Nie musiała też bać się przebywania w Londynie ani oglądać się niespokojnie przez ramię. Była na swoim miejscu, pomagając w szerzeniu idei czystości krwi.
Wraz z klientem, od którego zlecenie przyjmowała, przysiedli na uboczu, choć biorąc pod uwagę zwykły raban robiony przez pijanych marynarzy, nikt nie zwracał większej uwagi na dwie zakapturzone sylwetki popijające coś ze swoich szklanic w przerwach między ustalaniem szczegółów. Zabini nie była tu zresztą pierwszy raz, więc już wiedziała, jak się zachowywać, by nie przyciągać uwagi. Miała też pewną wprawę wyniesioną z poruszania się po Nokturnie i dzielnica portowa nie była jej straszna.
Ale w końcu klient pożegnał się, pozostawiając zadatek mający pokryć koszty przygotowania bazy pod klątwę, którą miała nałożyć, oraz przedmiot, który miała zakląć. Schowała to wszystko do torby, ale nie opuściła jeszcze pubu, w skupieniu sącząc resztę swojego alkoholu i czujnym, bystrym spojrzeniem oczu błękitnych jak dwa kryształki lodu lustrując wnętrze portowej speluny, a zwłaszcza obecnych w niej ludzi. Była ciekawa, czy przychodzą tu jacyś przeciwnicy obecnego systemu; każda wizyta czy to w porcie, czy innych częściach Londynu była nie tylko okazją do załatwiania własnych spraw, ale też sposobnością do obserwowania ludzi i wychwytywania oznak podejrzanej obecności. Była przekonana, że w Londynie nadal znajdowali się ci, których tu być nie powinno, i próbowali mącić.
15. 05. 1957 r.
Dzień jak co dzień. Zapach Tamizy lub/i klientów unosił się w powietrzu i sprawiał, że jej żołądek miał ochotę umrzeć już teraz na miejscu. Pijani klienci, szemrane typy, brakowało jeszcze bójki albo obscenicznego oddawania moczu w kącie (nie daj Merlinie niczego gorszego!) Codzienny piątek trzynastego, jak zwykła to określać Dorothea. A ona jak zwykłe pytała siebie w myślach co ją natchnęło na to, żeby wyjść za pana Boyle’a i komu zrobiła coś złego, że rzucił na nią tak podłą klątwę. Gdyby nie on, kto wie, może w końcu uwolniłaby się od tego miejsca i pracowałaby w jakimś ładnym sklepie z antykami… albo prowadziła własny lokal z wróżbami. Z w miarę normalną klientelą. A tak, ciągle pilnowała tego upadającego od wielu lat porządku z nadzieją, że jutro przyniesie jakąś poprawę. Ale trzymała się. Musiała, bo kto inny prowadziłby ten lokal za nią? Mąż chyba odzwyczaił się od jakiejkolwiek pracy.
– Mógłbyś chociaż udawać, że coś robisz – rzuciła w jego stronę, gdy wychodziła z zaplecza. Przystanęła za barem, przyglądając się temu jak pracowali inni.
I nie tylko oni byli obiektem jej „badań”. Ze swoim typowym chłodnym wzrokiem przemierzała z gęy na gębę każdego klienta. Każdego! Ktokolwiek śmiał naruszyć porządek i wejść jej na głowie miał mieć obitą, za przeproszeniem, mordę. Ktokolwiek, kto wchodził do lokalu narażał się na jej uwagę. Nikt nie mógł jej umknąć, choćby próbował wejść przez drzwi jako szczur. Trzeba było być bardzo ostrożnym w tych wyjątkowo mrocznych czasach… choć z mrokiem nie miały nic wspólnego, gdy przypominała sobie jak zachowywali się mugole w Niemczech w latach trzydziestych.
Jej uwaga spoczęła na młodziutkiej czarownicy. Nie było ona codziennym bywalcem, ale jednak na tyle częstym, żeby pani Boyle ją zapamiętała. Dotychczas nie prawiła żadnych problemów… ale Dorothea miała ją na oku. Na początku maja ponownie zawiodła się na klientach. Pomyśleć, że jeden z nich odegrał swoją życiową rolę, a ona dała się nabrać. I to wszystko za pięć marnych (dla niego!!) galeonów. A na pewno posiadał swoje życiowe oszczędności w wielkości dziesięciokrotności lub nawet tysiąc krotności wypłat wszystkich pracowników Parszywego z okresu co najmniej dziesięciu lat!! Westchnęła cicho i kiwnęła barmanowi, żeby zaproponował kobiecie kolejne picie. Im większy rachunek, tym lepiej dla nich… a dotychczas czarownica zawsze płaciła.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer