Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Atmosfera panująca w głównej sali Parszywego Pasażera zmieniła się w mgnieniu oka, z rozluźnionej i prawie sennej przechodząc w zaalarmowaną, czujną, napiętą; wokół stolików, przy których siedziało zaledwie kilka osób, zapanowało krótkotrwałe zamieszanie, połączone z szuraniem krzesłami; ktoś przez przypadek popchnął butelkę, która upadła na posadzkę z trzaskiem. Nóż rzucony przez Marceliusa przeciął ze świstem powietrze, nim jednak zdążyłby wbić się w tarczę, jeden z policjantów uniósł różdżkę, rzucając niewerbalne zaklęcie – sprawiające, że ostrze zatrzymało się w połowie drogi, na ułamek sekundy zawisło, jakby lewitując, po czym spadło na podłogę, niknąc właścicielowi z oczu. Komentarz Marceliusa poniósł się po pomieszczeniu, docierając do uszu najbliżej stojących czarodziejów i czarownic, w tym komendanta magicznej policji. Arnold Montague odwrócił się przez ramię, a jego spojrzenie przez chwilę błądziło wśród twarzy, nim zatrzymało się na tej należącej do Marceliusa; brwi mężczyzny zbiegły się do środka, zdawało się, że miał zamiar coś powiedzieć – ale jego uwagę odwróciło skrzypnięcie drzwi prowadzących na zaplecze oraz pojawienie się Dorothei. Obrócił się w jej kierunku, bez śladów skrępowania krzyżując wzrok z kobietą; nie wyglądał na zaskoczonego, że to właśnie ona stanęła po drugiej stronie barowej lady. – Ach! Pani Boyle, dobry wieczór – odezwał się, robiąc krok do przodu; zatrzymał się tuż przed krawędzią blatu oddzielającego go od kobiety, z jedną dłonią za plecami, a drugą przytkniętą do klatki piersiowej, skłonił się uprzejmie – choć mogło się wydawać, że było w tym geście coś z teatralności. Chociaż zwracał się bezpośrednio do Dorothei, unosił nieco głos – tak, że doskonale słyszeli go wszyscy obecni w pomieszczeniu. – Arnold Montague, miło mi wreszcie poznać – dodał, uśmiechając się szeroko; jego spojrzenie, wciąż utkwione w twarzy czarownicy, pozostało przy tym całkowicie chłodne. – Pani sława panią wyprzedza – dodał, płynnym ruchem ściągając z głowy czapkę i odkładając ją na blat w swobodnym geście. Drugą ręką przejechał po włosach, poprawiając je; były idealnie zaczesane. Mimo że ton jego głosu przez cały czas brzmiał spokojnie, można było doszukać się w nim czegoś ostrzegawczego. – Gdybyśmy mieli więcej czasu, poprosiłbym panią o wróżbę – zerknął na talię przewieszonych przez nadgarstek kart – ale niestety – obowiązki. Pozwoli pani? – zapytał, wskazując na jeden ze stołków, po czym wsunął się na niego sprawnie; gdyby nie obecność wypełniających salę funkcjonariuszy, którzy w międzyczasie pilnowali, by wszyscy ustawili się pod ścianami, można by pomyśleć, że wstąpił na kufel piwa. – Od budynku ministerstwa jest kawał drogi – wytłumaczył się, sięgając za pazuchę płaszcza; z kieszeni wyciągnął oprawiony w skórę notatnik, po czym jak gdyby nigdy nic położył go na blacie, wcześniej ostrożnym ruchem przesuwając na bok puste i opróżnione częściowo kufle; pochylając się nad poznaczonym piwnymi okręgami barem, który czasy swojej świetności miał już dawno za sobą, wyglądał tak nie na miejscu, jak to tylko było możliwe – a mimo to sprawiał wrażenie, jakby czuł się jak u siebie w gabinecie.
Nim zdążyłby zadać pytanie, tuż obok niego rozległ się głos Johnatana; komendant podniósł głowę, jakby zaskoczony, że ktoś zdecydował się mu przerwać, po czym spojrzał na twarz czarodzieja. Przyglądał mu się przez sekundę, w trakcie której w jego jasnych tęczówkach błysnęła niewypowiedziana groźba, ale zaraz potem uniósł brew, po czym roześmiał się – głośno, śmiechem, który podniósł się wysoko, po czym urwał się zbyt nagle, by można było uznać go za szczery. – Ależ nie, co to za pomysły, młody człowieku. Nikt, kto nie ma nic na sumieniu, nie ma żadnych powodów do strachu – odpowiedział, kręcąc głową w protekcjonalnym geście. – Ale zadał pan doskonałe pytanie. Za moment do niego dojdę. Townes – zwrócił się do jednego z magicznych policjantów – pokaż państwu miejsce pod ścianą i sprawdź ich dokumenty. – Wskazał głową na Johnatana i Yvette. – I pomóż pani trochę się otrząsnąć, ledwie idzie – dodał po chwili. Yvette, która tego wieczoru nie szczędziła sobie alkoholu, rzeczywiście czuła wyraźne falowanie, plączące jej krokami i sprawiające, że miała wrażenie, jakby znalazła się na pokładzie statku; słowa zdawały się dobiegać do niej z opóźnieniem, podobnie jak wnioski. Doprowadzona pod ścianę przez Johnatana, zdołała odłożyć różdżkę na posadzkę i sięgnąć po dokumenty, gdy tuż przed nią wyrosła sylwetka magicznego policjanta. Mężczyzna, znacznie od niej wyższy, wyciągnął różdżkę, i nim ktokolwiek zdążyłby zareagować, wypowiedział cicho: – Balneo.
Obfita porcja lodowatej wody uderzyła Yvette w twarz, ochlapując też nieco stojącego tuż obok Johnatana; zimne strugi spłynęły po jej włosach, wzdłuż karku, mocząc zarówno przód i tył sukienki, która przykleiła się do tułowia; woda wdarła jej się do nosa i gardła, powodując pieczenie i odruch odkaszlnięcia. Panujący w pomieszczeniu chłód niemal natychmiast sprawił, że kobieta zaczęła drżeć, a jej zęby szczękać o siebie; ciało pokryło się gęsią skórką, wstrząsane dreszczami. – Dokumenty proszę – odezwał się policjant, wyciągając dłoń w stronę Yvette. Papier trzymanego przez nią potwierdzenia rejestracji zamókł nieco; Yvette czuła, jak boki potwierdzenia skręcają się do środka.
Arnold Montague szybko stracił zainteresowanie tym, co działo się pod ścianą, a jego uwaga ponownie skierowała się w stronę Dorothei. – Wracając – podjął, opierając łokcie o blat i pochylając się niżej; nim jednak zdążyłby wyjaśnić powód swojego pojawienia się w Parszywym Pasażerze, znów przerwało mu zamieszanie, tym razem na schodach – po których zeszły najpierw Rain i Celine w towarzystwie dwóch policjantów, a zaraz po nich – Rubeus oraz Philippa. Celine, nie mając dużo czasu na doprowadzenie się do porządku, miała na sobie wyłącznie cienką sukienkę, spod której wystawały skrawki nagich nóg i bose stopy; Rain prezentowała się odrobinę staranniej, choć bose stopy i niedopięta koszula również zwracały uwagę. Żadna z kobiet nie zdołała dosuszyć się po niedawnej kąpieli, końce ich włosów były wilgotne, a ubranie lepiło się do ciała odsłaniając nieco więcej niż zwykle; ledwie weszły do sali, stając na kamiennej posadzce, owionęło je zimno listopadowego powietrza, wspinające się po stopach i łydkach, przejmujące do kości – choć póki co krążący w ich organizmie wróżkowy pył skutecznie niwelował te niedogodności. Niespodziewana sytuacja miała je prawdopodobnie otrzeźwić stosunkowo szybko, póki co obie czuły jednak działanie narkotyku, który sztucznie dodawał im pewności siebie, zachęcając do zadzierania głów wysoko, nie pozwalając na krytyczną ocenę ich aktualnego położenia. Ich pojawienie się zwróciło uwagę niemal wszystkich obecnych w pomieszczeniu, szczególnie męskiej części; uwaga niektórych dosyć szybko przeniosła się jednak w stronę półolbrzyma, który wzrostem znacznie górował nad resztą.
– Panienka Lovegood! – wykrzyknął komendant, obracając się na krześle, gdy tylko jego spojrzenie zatrzymało się na twarzy półwili; oczy zwęziły się groźnie, na twarzy malowało się jednak coś, co przypominało mieszaninę zaskoczenia i zadowolenia. – Nie spodziewałem się panienki tu dzisiaj spotkać, cóż za wspaniały zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że potraktowała pani moich ludzi łagodniej niż ostatnio – dodał z jadowitym uśmiechem, przenosząc spojrzenie na dwóch policjantów, którzy przyprowadzili na dół Rain i Celine. – Pilnujcie jej – powiedział, błyskawicznie zmieniając ton na stanowczy; ten, którego używał, gdy wydawał rozkazy. Jeden z mężczyzn, którzy towarzyszyli kobietom, stanął przed Rain. – Różdżka – rzucił, wskazując na różdżkę, która nadal tkwiła za paskiem spódnicy czarownicy. – I dokumenty – dodał; jego spojrzenie pomknęło w kierunku wyeksponowanego dekoltu kobiety.
– Pani Boyle – odezwał się ponownie komendant, zwracając się bezpośrednio do Dorothei. – Wracając do powodu, dla którego zjawiłem się dzisiaj w pani lokalu w towarzystwie moich ludzi – kontynuował, składając ze sobą dłonie. – Jak zapewne zdaje sobie pani sprawę, ponieważ nie mam wątpliwości, że ma pani swoich pracowników pod kontrolą – kącik ust drgnął mu w górę – pierwszego października przedstawiciel Ministerstwa Magii wraz z dwoma funkcjonariuszami magicznej policji, pojawili się w pani lokalu wykonując obowiązki służbowe. Na jego terenie – zerknął w bok, na sekundę zatrzymując spojrzenie na Celine – zostali nie tylko zaatakowani przez obecną tu pannę Lovegood, ale też następnie, zamiast otrzymać pomoc od pani pracowników, zostali przez nich bezprawnie i przy użyciu siły usunięci z terenu Parszywego Pasażera. Ponieważ atak zarówno na urzędnika państwowego, jak i funkcjonariusza magicznej policji na służbie, jest przestępstwem karanym śmiercią lub osadzeniem w Azkabanie, muszę nalegać, by wskazała mi pani wszystkich pracowników, którzy byli tego dnia na zmianie – a także wyjaśniła, czyje polecenia wykonywali – wypowiedział. W miarę, jak wypowiadał kolejne słowa, swoboda i rozbawienie zniknęło z jego tonu, pozostawiając w nim wyłącznie stanowczość i surowość. Odwrócił się, odnajdując spojrzeniem Corneliusa. – Corneliusie, czy rozpoznajesz kogoś z tu obecnych? Czy widziałeś kogoś także wtedy? Nie licząc, rzecz jasna, panienki Lovegood – zapytał.
Marcelius i James, którzy znaleźli się pod jednym z okien, mieli doskonały widok na wszystko, co działo się na sali; choć przez chwilę byli pozostawieni sami sobie, jeden z funkcjonariuszy magicznej policji ruszył w końcu i ku nim, w pierwszej kolejności zatrzymując się przed nieznanym im marynarzem, stojącym na prawo od Marceliusa. Wyraźnie poddenerwowany, trząsł się jak w gorączce, a kiedy policjant szorstkim głosem poprosił go o dokumenty, zaczął gwałtownie przeszukiwać kieszenie – wyglądało jednak na to, że nie mógł ich znaleźć. Zagubiony pergamin jako pierwszy dostrzegł Marcelius, a zaraz potem James; nieco zamoczony i chyba przez kogoś przydeptany, leżał na posadzce pomiędzy nimi. Gdy podążyli za nim spojrzeniem, w niewielkiej odległości dostrzegli coś jeszcze: pod jednym z okrągłych stolików przykucnął młody, nienaturalnie chudy chłopak, na oko wyglądający tak, jakby jeszcze chodził do Hogwartu; schowany przed wzrokiem policjantów, wpatrywał się prosto w plecy siedzącego na stołku komendanta, a w jego oczach błyszczało coś gniewnego i nienawistnego. Nie to było jednak alarmujące, a fakt, że w opartych na kolanach dłoniach, chłopiec trzymał nóż – w którym Marcelius mógł rozpoznać dokładnie to samo ostrze, którym wcześniej usiłował rzucić w tarczę. Skrytego pod blatem marynarza dostrzegła również stojąca w kącie Zlata; mignięcie długich włosów i noża zauważyła też Rain, choć ze swojej pozycji nie była w stanie rozpoznać twarzy młodzieńca ani do końca ocenić jego zamiarów.
Chowający się pod stolikiem czarodziej nie był jedynym, który zwrócił uwagę Jamesa, Zlaty i Rain; cała trójka zauważyła też ruch pod zacienionymi, prowadzącymi na górę schodami, a jeśli spojrzeli w ich kierunku, dostrzegli fragment ubłoconych butów i nogawek: pod stopniami ewidentnie ktoś siedział. Stojący najbliżej schodów Rubeus, oprócz nóg, usłyszał też urywany, jakby wystraszony oddech, który jako pierwszy zwrócił jego uwagę – nim jeszcze zdołał dojrzeć jego źródło.
Reggie, póki co ukryty przed wzrokiem wszystkich, cały ten czas spędził w toalecie; nasłuchując, był w stanie dosłyszeć zaledwie część słów – od głównej sali dzieliła go tłumiąca dźwięki ściana – słyszał jednak szuranie krzeseł, brzęk szkła i tupot licznych, ciężko obutych stóp, które trudno byłoby mu pomylić z hałasem, jaki zazwyczaj robili marynarze. Po drugiej stronie nie słyszał też zresztą śpiewów ani muzyki: rozbrzmiewały za to twarde rozkazy, jeden głos unosił się wyżej niż pozostałe. Zaraz potem gdzieś niedaleko niego otworzyły się drzwi, a kroki co najmniej dwóch mężczyzn rozbrzmiały w korytarzu prowadzącym do toalet; coś się wywróciło, być może stolik. – Sprawdź jeszcze tam – usłyszał; jedna z par stóp ruszyła w jego kierunku, cichnąc tuż przed drzwiami prowadzącymi do łazienki. Reggie zdawał sobie sprawę, że miał zaledwie chwilę, zanim staną otworem. Wypity eliksir w tym czasie rozchodził się po jego organizmie, sprawiając, że poczuł się nieco lepiej; w głowie przestało tak mocno go łupać, zelżał też ból mięśni, choć ten po lewej stronie żeber wciąż rozchodził się rwącą, przytępioną lekko falą.
Mistrz gry (raz jeszcze) wita wszystkich serdecznie, tym razem w komplecie.
Poniżej znajduje się (poglądowa) mapa głównej sali. Kropki fioletowe oznaczają funkcjonariuszy magicznej policji. Kropki żółte to pozostałe postacie npc, wskazane w poście. W sali znajdują się trzy pary drzwi: na dole, wychodzące na portową alejkę; na górze, prowadzące do bocznej sali, z której następnie można przejść do toalety (w której znajduje się aktualnie Reggie - stąd brak na mapce); za barem, prowadzące na zaplecze. Na ścianie po lewej stronie oraz na dolnej zaznaczone są okna. Jeśli jakieś oznaczenia są nieczytelne lub niekompletne, proszę o informację.
Na sali jest na tyle jasno, że wszyscy widzicie swoje twarze i jeśli się znacie, jesteście w stanie się rozpoznać.
(mapa powiększy się po kliknięciu)
Aktualnie działające substancje:
Rain - wróżkowy pył (1/3)
Celine - wróżkowy pył (1/3)
Yvette - upojenie alkoholowe (-15 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Johnatan - upojenie alkoholowe (-10 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Czas na odpis wynosi 72 godziny, ale jeśli potrzebujecie z jakiegokolwiek powodu rozbić swoje działanie na dwa posty oddzielone postem uzupełniającym, to jest taka możliwość - dajcie mi tylko znać, że takie uzupełnienie jest potrzebne.
Wszelkie błędy, pominięcia, potknięcia, wątpliwości zgłaszajcie proszę do mnie drogą prywatnej wiadomości (na konto Williama) lub na discordzie.
Nim zdążyłby zadać pytanie, tuż obok niego rozległ się głos Johnatana; komendant podniósł głowę, jakby zaskoczony, że ktoś zdecydował się mu przerwać, po czym spojrzał na twarz czarodzieja. Przyglądał mu się przez sekundę, w trakcie której w jego jasnych tęczówkach błysnęła niewypowiedziana groźba, ale zaraz potem uniósł brew, po czym roześmiał się – głośno, śmiechem, który podniósł się wysoko, po czym urwał się zbyt nagle, by można było uznać go za szczery. – Ależ nie, co to za pomysły, młody człowieku. Nikt, kto nie ma nic na sumieniu, nie ma żadnych powodów do strachu – odpowiedział, kręcąc głową w protekcjonalnym geście. – Ale zadał pan doskonałe pytanie. Za moment do niego dojdę. Townes – zwrócił się do jednego z magicznych policjantów – pokaż państwu miejsce pod ścianą i sprawdź ich dokumenty. – Wskazał głową na Johnatana i Yvette. – I pomóż pani trochę się otrząsnąć, ledwie idzie – dodał po chwili. Yvette, która tego wieczoru nie szczędziła sobie alkoholu, rzeczywiście czuła wyraźne falowanie, plączące jej krokami i sprawiające, że miała wrażenie, jakby znalazła się na pokładzie statku; słowa zdawały się dobiegać do niej z opóźnieniem, podobnie jak wnioski. Doprowadzona pod ścianę przez Johnatana, zdołała odłożyć różdżkę na posadzkę i sięgnąć po dokumenty, gdy tuż przed nią wyrosła sylwetka magicznego policjanta. Mężczyzna, znacznie od niej wyższy, wyciągnął różdżkę, i nim ktokolwiek zdążyłby zareagować, wypowiedział cicho: – Balneo.
Obfita porcja lodowatej wody uderzyła Yvette w twarz, ochlapując też nieco stojącego tuż obok Johnatana; zimne strugi spłynęły po jej włosach, wzdłuż karku, mocząc zarówno przód i tył sukienki, która przykleiła się do tułowia; woda wdarła jej się do nosa i gardła, powodując pieczenie i odruch odkaszlnięcia. Panujący w pomieszczeniu chłód niemal natychmiast sprawił, że kobieta zaczęła drżeć, a jej zęby szczękać o siebie; ciało pokryło się gęsią skórką, wstrząsane dreszczami. – Dokumenty proszę – odezwał się policjant, wyciągając dłoń w stronę Yvette. Papier trzymanego przez nią potwierdzenia rejestracji zamókł nieco; Yvette czuła, jak boki potwierdzenia skręcają się do środka.
Arnold Montague szybko stracił zainteresowanie tym, co działo się pod ścianą, a jego uwaga ponownie skierowała się w stronę Dorothei. – Wracając – podjął, opierając łokcie o blat i pochylając się niżej; nim jednak zdążyłby wyjaśnić powód swojego pojawienia się w Parszywym Pasażerze, znów przerwało mu zamieszanie, tym razem na schodach – po których zeszły najpierw Rain i Celine w towarzystwie dwóch policjantów, a zaraz po nich – Rubeus oraz Philippa. Celine, nie mając dużo czasu na doprowadzenie się do porządku, miała na sobie wyłącznie cienką sukienkę, spod której wystawały skrawki nagich nóg i bose stopy; Rain prezentowała się odrobinę staranniej, choć bose stopy i niedopięta koszula również zwracały uwagę. Żadna z kobiet nie zdołała dosuszyć się po niedawnej kąpieli, końce ich włosów były wilgotne, a ubranie lepiło się do ciała odsłaniając nieco więcej niż zwykle; ledwie weszły do sali, stając na kamiennej posadzce, owionęło je zimno listopadowego powietrza, wspinające się po stopach i łydkach, przejmujące do kości – choć póki co krążący w ich organizmie wróżkowy pył skutecznie niwelował te niedogodności. Niespodziewana sytuacja miała je prawdopodobnie otrzeźwić stosunkowo szybko, póki co obie czuły jednak działanie narkotyku, który sztucznie dodawał im pewności siebie, zachęcając do zadzierania głów wysoko, nie pozwalając na krytyczną ocenę ich aktualnego położenia. Ich pojawienie się zwróciło uwagę niemal wszystkich obecnych w pomieszczeniu, szczególnie męskiej części; uwaga niektórych dosyć szybko przeniosła się jednak w stronę półolbrzyma, który wzrostem znacznie górował nad resztą.
– Panienka Lovegood! – wykrzyknął komendant, obracając się na krześle, gdy tylko jego spojrzenie zatrzymało się na twarzy półwili; oczy zwęziły się groźnie, na twarzy malowało się jednak coś, co przypominało mieszaninę zaskoczenia i zadowolenia. – Nie spodziewałem się panienki tu dzisiaj spotkać, cóż za wspaniały zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że potraktowała pani moich ludzi łagodniej niż ostatnio – dodał z jadowitym uśmiechem, przenosząc spojrzenie na dwóch policjantów, którzy przyprowadzili na dół Rain i Celine. – Pilnujcie jej – powiedział, błyskawicznie zmieniając ton na stanowczy; ten, którego używał, gdy wydawał rozkazy. Jeden z mężczyzn, którzy towarzyszyli kobietom, stanął przed Rain. – Różdżka – rzucił, wskazując na różdżkę, która nadal tkwiła za paskiem spódnicy czarownicy. – I dokumenty – dodał; jego spojrzenie pomknęło w kierunku wyeksponowanego dekoltu kobiety.
– Pani Boyle – odezwał się ponownie komendant, zwracając się bezpośrednio do Dorothei. – Wracając do powodu, dla którego zjawiłem się dzisiaj w pani lokalu w towarzystwie moich ludzi – kontynuował, składając ze sobą dłonie. – Jak zapewne zdaje sobie pani sprawę, ponieważ nie mam wątpliwości, że ma pani swoich pracowników pod kontrolą – kącik ust drgnął mu w górę – pierwszego października przedstawiciel Ministerstwa Magii wraz z dwoma funkcjonariuszami magicznej policji, pojawili się w pani lokalu wykonując obowiązki służbowe. Na jego terenie – zerknął w bok, na sekundę zatrzymując spojrzenie na Celine – zostali nie tylko zaatakowani przez obecną tu pannę Lovegood, ale też następnie, zamiast otrzymać pomoc od pani pracowników, zostali przez nich bezprawnie i przy użyciu siły usunięci z terenu Parszywego Pasażera. Ponieważ atak zarówno na urzędnika państwowego, jak i funkcjonariusza magicznej policji na służbie, jest przestępstwem karanym śmiercią lub osadzeniem w Azkabanie, muszę nalegać, by wskazała mi pani wszystkich pracowników, którzy byli tego dnia na zmianie – a także wyjaśniła, czyje polecenia wykonywali – wypowiedział. W miarę, jak wypowiadał kolejne słowa, swoboda i rozbawienie zniknęło z jego tonu, pozostawiając w nim wyłącznie stanowczość i surowość. Odwrócił się, odnajdując spojrzeniem Corneliusa. – Corneliusie, czy rozpoznajesz kogoś z tu obecnych? Czy widziałeś kogoś także wtedy? Nie licząc, rzecz jasna, panienki Lovegood – zapytał.
Marcelius i James, którzy znaleźli się pod jednym z okien, mieli doskonały widok na wszystko, co działo się na sali; choć przez chwilę byli pozostawieni sami sobie, jeden z funkcjonariuszy magicznej policji ruszył w końcu i ku nim, w pierwszej kolejności zatrzymując się przed nieznanym im marynarzem, stojącym na prawo od Marceliusa. Wyraźnie poddenerwowany, trząsł się jak w gorączce, a kiedy policjant szorstkim głosem poprosił go o dokumenty, zaczął gwałtownie przeszukiwać kieszenie – wyglądało jednak na to, że nie mógł ich znaleźć. Zagubiony pergamin jako pierwszy dostrzegł Marcelius, a zaraz potem James; nieco zamoczony i chyba przez kogoś przydeptany, leżał na posadzce pomiędzy nimi. Gdy podążyli za nim spojrzeniem, w niewielkiej odległości dostrzegli coś jeszcze: pod jednym z okrągłych stolików przykucnął młody, nienaturalnie chudy chłopak, na oko wyglądający tak, jakby jeszcze chodził do Hogwartu; schowany przed wzrokiem policjantów, wpatrywał się prosto w plecy siedzącego na stołku komendanta, a w jego oczach błyszczało coś gniewnego i nienawistnego. Nie to było jednak alarmujące, a fakt, że w opartych na kolanach dłoniach, chłopiec trzymał nóż – w którym Marcelius mógł rozpoznać dokładnie to samo ostrze, którym wcześniej usiłował rzucić w tarczę. Skrytego pod blatem marynarza dostrzegła również stojąca w kącie Zlata; mignięcie długich włosów i noża zauważyła też Rain, choć ze swojej pozycji nie była w stanie rozpoznać twarzy młodzieńca ani do końca ocenić jego zamiarów.
Chowający się pod stolikiem czarodziej nie był jedynym, który zwrócił uwagę Jamesa, Zlaty i Rain; cała trójka zauważyła też ruch pod zacienionymi, prowadzącymi na górę schodami, a jeśli spojrzeli w ich kierunku, dostrzegli fragment ubłoconych butów i nogawek: pod stopniami ewidentnie ktoś siedział. Stojący najbliżej schodów Rubeus, oprócz nóg, usłyszał też urywany, jakby wystraszony oddech, który jako pierwszy zwrócił jego uwagę – nim jeszcze zdołał dojrzeć jego źródło.
Reggie, póki co ukryty przed wzrokiem wszystkich, cały ten czas spędził w toalecie; nasłuchując, był w stanie dosłyszeć zaledwie część słów – od głównej sali dzieliła go tłumiąca dźwięki ściana – słyszał jednak szuranie krzeseł, brzęk szkła i tupot licznych, ciężko obutych stóp, które trudno byłoby mu pomylić z hałasem, jaki zazwyczaj robili marynarze. Po drugiej stronie nie słyszał też zresztą śpiewów ani muzyki: rozbrzmiewały za to twarde rozkazy, jeden głos unosił się wyżej niż pozostałe. Zaraz potem gdzieś niedaleko niego otworzyły się drzwi, a kroki co najmniej dwóch mężczyzn rozbrzmiały w korytarzu prowadzącym do toalet; coś się wywróciło, być może stolik. – Sprawdź jeszcze tam – usłyszał; jedna z par stóp ruszyła w jego kierunku, cichnąc tuż przed drzwiami prowadzącymi do łazienki. Reggie zdawał sobie sprawę, że miał zaledwie chwilę, zanim staną otworem. Wypity eliksir w tym czasie rozchodził się po jego organizmie, sprawiając, że poczuł się nieco lepiej; w głowie przestało tak mocno go łupać, zelżał też ból mięśni, choć ten po lewej stronie żeber wciąż rozchodził się rwącą, przytępioną lekko falą.
Mistrz gry (raz jeszcze) wita wszystkich serdecznie, tym razem w komplecie.
Poniżej znajduje się (poglądowa) mapa głównej sali. Kropki fioletowe oznaczają funkcjonariuszy magicznej policji. Kropki żółte to pozostałe postacie npc, wskazane w poście. W sali znajdują się trzy pary drzwi: na dole, wychodzące na portową alejkę; na górze, prowadzące do bocznej sali, z której następnie można przejść do toalety (w której znajduje się aktualnie Reggie - stąd brak na mapce); za barem, prowadzące na zaplecze. Na ścianie po lewej stronie oraz na dolnej zaznaczone są okna. Jeśli jakieś oznaczenia są nieczytelne lub niekompletne, proszę o informację.
Na sali jest na tyle jasno, że wszyscy widzicie swoje twarze i jeśli się znacie, jesteście w stanie się rozpoznać.
Aktualnie działające substancje:
Rain - wróżkowy pył (1/3)
Celine - wróżkowy pył (1/3)
Yvette - upojenie alkoholowe (-15 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Johnatan - upojenie alkoholowe (-10 do rzutów; kara będzie zmniejszała się w miarę trzeźwienia)
Czas na odpis wynosi 72 godziny, ale jeśli potrzebujecie z jakiegokolwiek powodu rozbić swoje działanie na dwa posty oddzielone postem uzupełniającym, to jest taka możliwość - dajcie mi tylko znać, że takie uzupełnienie jest potrzebne.
Wszelkie błędy, pominięcia, potknięcia, wątpliwości zgłaszajcie proszę do mnie drogą prywatnej wiadomości (na konto Williama) lub na discordzie.
W Parszywym nagle zrobiło się ciaśniej, kiedy wszyscy znaleźli się w głównej Sali. Pani Boyle śledziła wzrokiem za kolejnymi osobami, które pojawiły się w pomieszczeniu. Czy ktokolwiek z nich był winny zamieszania? Nie miała jeszcze pojęcia i trochę ją to przerażało, że przez kogoś, kogo być może zupełnie nie znała, mogła mieć koszmarne problemy.
Była świadkiem kilku nalotów policji, ale nie tego typu. I nigdy nie miała przed sobą Arnolda Montague’a. Głównodowodzący policjant czynił jej się pozornie miły. Dorothea dość szybko zrozumiała jednak, że naśmiewał się nie tylko z niej, ale lokalu i pracowników… ale szczególnie jej. Nie uśmiechnęła się na jego powitanie, ani tym bardziej na przytyki. Czuła się urażona tą niezapowiedzianą wizytą.
– Oczywiście – odpowiedziała uprzejmie, kiedy wskazał na jeden ze stołów. Co by to zresztą zmieniło, kiedy i tak już zachowywał się jak by to był jego bar. – Wróżby możemy zostawić na później, Panie Montague – dodała.
Spojrzała w stronę Bojczuka w tym samym momencie, co komendant. Kącik jej ust na chwilę drgnął, jakby w uśmiechu, jednak dosłownie na ułamek sekundy. Odpowiedź Montegue na pytanie młodego artysty i stałego klienta sprawiła, że jej spojrzenie ponownie padło na jego osobie. Uniosła nieznacznie brew, kiedy mężczyzna postanowił kontynuować. Znowu jednak coś się stało, a z jej ust wydobyła się kolejna cicha fala niemieckiego zirytowania. Spiorunowała spojrzeniem Rain i Celine, a potem i Rubeusa i Philippę, kiedy pojawili się w sali. Pierwsza para albo kąpała się chwilę wcześniej, albo została potraktowana wodą przez policjantów, jak towarzyszka Bojczuka.
Komendant znał blondynkę, więc to ona znalazła się pod szczególną uwagą i groźnym spojrzeniem pani Boyle. Dorothea stwierdziła, że to ona coś przeskrobała i była winna całemu teatralnemu zajściu. To był wystarczający powód, żeby Dorothea już planowała w myślach jak się tej dziewczyny pozbyć i to tak, żeby już nigdy ponownie nie wróciła do Parszywego.
Znowu wróciła spojrzeniem do Arnolda, żeby go wysłuchać. Kiwnęła głową, żeby mówił dalej i nie zatrzymywał się. Kolejna przytyka sprawiła że poczuła się wyjątkowo obrażona. Mówił, że miała kontrolę nad pracownikami, ale brzmiało to tak, jakby mówił zupełnie odwrotnie. Zupełnie jakby dał jej nagle w twarz. Owszem, czasem nie potrafiła upilnować pracowników, ale przynajmniej się starała i szło jej to lepiej niż mężowi. No i te groźby. Oczywiście, że się bała, ale jednocześnie jej duma była zbyt urażona, żeby to zwyczajnie pokazała.
– Panie Montegue, to było miesiąc temu – zaczęła bez uśmiechu, ale jej ton był łagodny. Nie buntowała się, po prostu miała prawo nie pamiętać co się działo każdego dnia kilka miesięcy wstecz. – Nie mniej, z tego co mi wiadomo, moi pracownicy nie napadają i nie wyrzucają przedstawicieli Ministerstwa, ani policji. Bójki w lokalu są dość częste i rozpoczynają je głównie pijani marynarze, klienci – odpowiedziała stanowczo. Nie miała pojęcia jak wyglądało tamtejsze zamieszanie, ani nie potrafiła sobie podobnego przypomnieć. Spojrzenie przeszło na blondynkę stojącą obok Huxley. – Panna Lovegood nie jest moim pracownikiem, więc za jej czyny i los nie odpowiadam. Co się jednak tyczy mojego personelu… Jeżeli tak się stało, co wyjątkowo przykro mi słyszeć, to zapewne z głupoty mojego pijanego męża. Wykonują jego polecenia, kiedy mnie nie ma, a jego nie interesuje to, co się dzieje w lokalu. A i wielokrotnie fałszywie zwalniał kilku pracowników tylko po to, żeby ich zastraszyć, a przy tym dopiec i mi. Gdybym tego dnia i tego momentu była w barze, do czegoś podobnego by w ogóle nie doszło – wyjaśniła trochę kłamiąc, trochę nie. Z obawy o dobro pracowników zaczęła mówić z silnym niemieckim akcentem. Nie pamiętała niczego z pierwszego października. Napadnięci policjanci w Parszywym? Nie, to nie było możliwe! Na pewno nie pozwoliłaby ich zaatakować, bo to oznaczałoby problemy. Wielokrotnie powtarzała swoim pracownikom, żeby na nich uważali i nie tykali ich choćby nie wiadomo co. – Jeżeli ktoś jest tu winny, to tylko mój mąż i to jego powinniście szukać – podsumowała ostatecznie, zrzucając winę na pana Boyle’a i próbując chronić swoich pracowników za wszelką cenę, choćby to miała być jego głowa.
Zbyt wiele upokorzeń przeżyła ze strony męża, żeby nie wykorzystać jego osoby w tym momencie. Doprowadzał ją do ciągłego rozstroju nerwowego, więc niech teraz on się trochę stresuje. Miała tylko nadzieję, że ani Philippa, ani Rain, ani Hagrid, ani pozostali pracownicy zamierzali brnąć tym samym statkiem zrzucania winy na jedną nieobecną osobę. Co złego – to Boyle, nie oni.
W pamięci zanotowała, że dumny czarodziej w czarnej szacie miał na imię Cornelius i z całą pewnością znał pana Montegue.
Spostrzegawczość (I)
Była świadkiem kilku nalotów policji, ale nie tego typu. I nigdy nie miała przed sobą Arnolda Montague’a. Głównodowodzący policjant czynił jej się pozornie miły. Dorothea dość szybko zrozumiała jednak, że naśmiewał się nie tylko z niej, ale lokalu i pracowników… ale szczególnie jej. Nie uśmiechnęła się na jego powitanie, ani tym bardziej na przytyki. Czuła się urażona tą niezapowiedzianą wizytą.
– Oczywiście – odpowiedziała uprzejmie, kiedy wskazał na jeden ze stołów. Co by to zresztą zmieniło, kiedy i tak już zachowywał się jak by to był jego bar. – Wróżby możemy zostawić na później, Panie Montague – dodała.
Spojrzała w stronę Bojczuka w tym samym momencie, co komendant. Kącik jej ust na chwilę drgnął, jakby w uśmiechu, jednak dosłownie na ułamek sekundy. Odpowiedź Montegue na pytanie młodego artysty i stałego klienta sprawiła, że jej spojrzenie ponownie padło na jego osobie. Uniosła nieznacznie brew, kiedy mężczyzna postanowił kontynuować. Znowu jednak coś się stało, a z jej ust wydobyła się kolejna cicha fala niemieckiego zirytowania. Spiorunowała spojrzeniem Rain i Celine, a potem i Rubeusa i Philippę, kiedy pojawili się w sali. Pierwsza para albo kąpała się chwilę wcześniej, albo została potraktowana wodą przez policjantów, jak towarzyszka Bojczuka.
Komendant znał blondynkę, więc to ona znalazła się pod szczególną uwagą i groźnym spojrzeniem pani Boyle. Dorothea stwierdziła, że to ona coś przeskrobała i była winna całemu teatralnemu zajściu. To był wystarczający powód, żeby Dorothea już planowała w myślach jak się tej dziewczyny pozbyć i to tak, żeby już nigdy ponownie nie wróciła do Parszywego.
Znowu wróciła spojrzeniem do Arnolda, żeby go wysłuchać. Kiwnęła głową, żeby mówił dalej i nie zatrzymywał się. Kolejna przytyka sprawiła że poczuła się wyjątkowo obrażona. Mówił, że miała kontrolę nad pracownikami, ale brzmiało to tak, jakby mówił zupełnie odwrotnie. Zupełnie jakby dał jej nagle w twarz. Owszem, czasem nie potrafiła upilnować pracowników, ale przynajmniej się starała i szło jej to lepiej niż mężowi. No i te groźby. Oczywiście, że się bała, ale jednocześnie jej duma była zbyt urażona, żeby to zwyczajnie pokazała.
– Panie Montegue, to było miesiąc temu – zaczęła bez uśmiechu, ale jej ton był łagodny. Nie buntowała się, po prostu miała prawo nie pamiętać co się działo każdego dnia kilka miesięcy wstecz. – Nie mniej, z tego co mi wiadomo, moi pracownicy nie napadają i nie wyrzucają przedstawicieli Ministerstwa, ani policji. Bójki w lokalu są dość częste i rozpoczynają je głównie pijani marynarze, klienci – odpowiedziała stanowczo. Nie miała pojęcia jak wyglądało tamtejsze zamieszanie, ani nie potrafiła sobie podobnego przypomnieć. Spojrzenie przeszło na blondynkę stojącą obok Huxley. – Panna Lovegood nie jest moim pracownikiem, więc za jej czyny i los nie odpowiadam. Co się jednak tyczy mojego personelu… Jeżeli tak się stało, co wyjątkowo przykro mi słyszeć, to zapewne z głupoty mojego pijanego męża. Wykonują jego polecenia, kiedy mnie nie ma, a jego nie interesuje to, co się dzieje w lokalu. A i wielokrotnie fałszywie zwalniał kilku pracowników tylko po to, żeby ich zastraszyć, a przy tym dopiec i mi. Gdybym tego dnia i tego momentu była w barze, do czegoś podobnego by w ogóle nie doszło – wyjaśniła trochę kłamiąc, trochę nie. Z obawy o dobro pracowników zaczęła mówić z silnym niemieckim akcentem. Nie pamiętała niczego z pierwszego października. Napadnięci policjanci w Parszywym? Nie, to nie było możliwe! Na pewno nie pozwoliłaby ich zaatakować, bo to oznaczałoby problemy. Wielokrotnie powtarzała swoim pracownikom, żeby na nich uważali i nie tykali ich choćby nie wiadomo co. – Jeżeli ktoś jest tu winny, to tylko mój mąż i to jego powinniście szukać – podsumowała ostatecznie, zrzucając winę na pana Boyle’a i próbując chronić swoich pracowników za wszelką cenę, choćby to miała być jego głowa.
Zbyt wiele upokorzeń przeżyła ze strony męża, żeby nie wykorzystać jego osoby w tym momencie. Doprowadzał ją do ciągłego rozstroju nerwowego, więc niech teraz on się trochę stresuje. Miała tylko nadzieję, że ani Philippa, ani Rain, ani Hagrid, ani pozostali pracownicy zamierzali brnąć tym samym statkiem zrzucania winy na jedną nieobecną osobę. Co złego – to Boyle, nie oni.
W pamięci zanotowała, że dumny czarodziej w czarnej szacie miał na imię Cornelius i z całą pewnością znał pana Montegue.
Spostrzegawczość (I)
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Dorothea Boyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
To miał być idealny dzień: poprawa humoru kosztem gawiedzi, w otoczeniu magicznej policji, podczas wykonywania obowiązków służbowych. Minister co prawda nie uściśnie mu ręki za odbudowanie morale portowej dzielnicy, ale to nic. Praca była niewdzięczna, ale konieczna, a Cornelius wykonywał ją z typowym dla prawdziwego patrioty oddaniem i poświęceniem. Zdawałoby się, że nic nie zakłóci jego mściwo-dobrego nastroju, aż...
...zauważył jego, jeszcze zanim powietrze przecięła nienawistna, bezczelna uwaga, jeszcze zanim w sali rozbrzmiał nienawistny, znajomy głos. Jak mógłby nie dostrzec własnego syna, stojącego tuż przed nim? Marcelius nie musiał nawet szukać kontaktu wzrokowego, bo Cornelius spojrzał wprost na niego. Przez ułamek sekundy wyglądał, jakby zobaczył ducha, bo gotów był w to nawet uwierzyć. Każda alternatywa (ale nie bądź idiotą synu i nie zostawaj na w pustym świecie jako duch, Layla opowiadała mi ładne rzeczy o mugolskim niebie) byłaby lepsza niż fakt, że Marcelius stał właśnie dzisiaj, właśnie tutaj, w ciele i krwi. I patrzył na niego z gniewem, który zmroziłby krew w żyłach każdego rodzica. Nienawiść wypisana na twarzy trochę nieprzyjemnie ukłuła jego dumę, ale to nie ona budziła strach. Nie rób nic durnego - błagał w myślach Marceliusa, być może wlewając tą myśl w szybkie, posłane synowi spojrzenie. Czy on w ogóle wiedział, do czego zdolna jest magiczna policja? Co robił w tym obskurnym miejscu? Wybrał je zamiast ojcowskich pieniędzy (które i tak nadal powinien mieć...) i możliwości wyjazdu w dowolne, ładne i bezpieczne miejsce w Europie?
Zamrugał i błyskawicznie przybrał doskonale wyćwiczony, lodowaty i beznamiętny wyraz twarzy. Zauważył, że nawet Montague obejrzał się na Marceliusa (już zrobiłeś coś durnego), ale przy odrobinie szczęścia pomyśli, że uwaga była skierowana do wszystkich. Cornelius potrafił wmawiać różne rzeczy innym ludziom, głównie zresztą samemu sobie.
Instynktownie próbując oszacować skalę nadchodzącego niebezpieczeństwa, przeniósł wzrok na ciemnowłosego chłopaka (James), do którego Marcelius skierował swoją jakże dojrzałą uwagę. Jego towarzysz również nie starał się mówić szeptem, "który to?", czyżby mówili o nim? Merlinie. Jeśli Marcelius postanowi lub już postanowił robić coś durnego, na przykład pochwalić się komuś czyim jest synem, to śniady chłystek znajdował się jako pierwszy w polu rażenia. Sallow przełknął ślinę, powoli układając sobie plan łagodzenia strat w reputacji. Przede wszystkim - eliminować ryzyko.
Ryzyko go jednak nie opuszczało. Dla niepoznaki prędko oderwał wzrok od Marceliusa i wtedy zobaczył ją - nieubraną, piękną jak zwykle, z pozoru niewinną. Tym razem postanowił być mądrzejszy - pod tą piękną powłoką była niebezpieczna żmija, grająca na jego emocjach, goszcząca na początku w jego października w jego snach.
Taktycznie postąpił kilka kroków w przód, tak aby zrównać się z policjantem, mieć lepszy widok na syna i stojącego przy nim chłystka, oraz móc wycelować różdżką w Celine. Montague rozmawiał z panią Boyle, więc Cornelius poczuł się ośmielony do pouczenia magicznych funkcjonariuszy o tym, jak niebezpieczna jest panna Lovegood.
-Nie dajcie się odezwać tej wiedźmie. Silencio. - zarządził, celując wprost w Celine.
Szybko oderwał od Lovegood wzrok jeszcze zanim zdążył się przekonać, czy urok trafił celu. Nie chciał znowu ryzykować, liczył też, że w razie konieczności policjanci poprawią po nim zaklęcie. Spiorunował za to wzrokiem stojącą obok Rain, która zwróciła się do niego po nazwisku. Czy ona była pijana?! Nie życzył sobie, by portowa dziwka rozgłaszała, że kiedyś współpracowali. Gdyby legilimencja była legalna od zawsze, nie musiałby się nawet zniżać do znajomości z takim kimś, tylko dlatego, że dzielili wspólne hobby. Nie skomentował jej powitania, postanawiając twardo udawać, że jej nie zna. Albo, że kojarzy jego personalia z powodu upokorzenia, którego... była tutaj świadkiem? Nie miał pojęcia czy widział wtedy Rain, był oszołomiony, ale Montague właśnie spytał go przecież o obecnych tu pracowników.
Upojony poczuciem władzy, nabrał przekonania, że może to strategicznie wykorzystać i rozejrzał się uważnie - po winnych i niewinnych. Wzdrygnął się, widząc półolbrzyma.
-To on na nas napadł. - wskazał palcem na Hagrida z pełnym przekonaniem. -A potem... byłem wstrząśnięty tym napadem, ale niektórzy wyglądają bardzo znajomo, muszę się skupić. Nie chciałbym nikogo oskarżyć pochopnie. - przemówił łagodnie (czując, że powinien tu chyba być w roli dobrego policjanta, szlachetnego oskarżyciela) i zmarszczył lekko brwi, udając namysł. Znacząco spojrzał na Rain, mając nadzieję, że jest na tyle przytomna by zrozumieć, że jeśli nie będzie się ładnie zachowywać to zaraz oskarży ją o współpracę w napadzie. Potem, bardzo powoli spojrzał na wszystkich zebranych, aby w strategicznie przemyślanym momencie zatrzymać wzrok na czarnowłosym chłopaku (James).
Nie miał pojęcia, czy brunet zna się z Marceliusem, ale syn wydawał się mieć dobre serce - a ten nieznajomy wydawał się najpewniejszą ofiarą do tego, by zagrać młodemu na emocjach. I uświadomić, że powinien uważać, przy kim i do kogo wypowiada swoje złośliwe uwagi. Milczenie to cnota, a słowa to oręż, Marceliusie. Wiedziałbyś o tym, gdybyś wychował się jako Sallow.
Brunet spadł Corneliusowi z nieba, bo nie będzie przecież publicznie reprymendował własnego syna - nie był potworem, no i nie mógł się przyznać do znajomości z blondynem. Zawsze milej posłużyć się kimś innym.
-Ty, chyba gdzieś cię już widziałem. - nigdy w życiu go nie widział, ale to nic. -Pracujesz tutaj? - zapytał bruneta ostro, nie rzucając jeszcze żadnego oskarżenia.
...zauważył jego, jeszcze zanim powietrze przecięła nienawistna, bezczelna uwaga, jeszcze zanim w sali rozbrzmiał nienawistny, znajomy głos. Jak mógłby nie dostrzec własnego syna, stojącego tuż przed nim? Marcelius nie musiał nawet szukać kontaktu wzrokowego, bo Cornelius spojrzał wprost na niego. Przez ułamek sekundy wyglądał, jakby zobaczył ducha, bo gotów był w to nawet uwierzyć. Każda alternatywa (ale nie bądź idiotą synu i nie zostawaj na w pustym świecie jako duch, Layla opowiadała mi ładne rzeczy o mugolskim niebie) byłaby lepsza niż fakt, że Marcelius stał właśnie dzisiaj, właśnie tutaj, w ciele i krwi. I patrzył na niego z gniewem, który zmroziłby krew w żyłach każdego rodzica. Nienawiść wypisana na twarzy trochę nieprzyjemnie ukłuła jego dumę, ale to nie ona budziła strach. Nie rób nic durnego - błagał w myślach Marceliusa, być może wlewając tą myśl w szybkie, posłane synowi spojrzenie. Czy on w ogóle wiedział, do czego zdolna jest magiczna policja? Co robił w tym obskurnym miejscu? Wybrał je zamiast ojcowskich pieniędzy (które i tak nadal powinien mieć...) i możliwości wyjazdu w dowolne, ładne i bezpieczne miejsce w Europie?
Zamrugał i błyskawicznie przybrał doskonale wyćwiczony, lodowaty i beznamiętny wyraz twarzy. Zauważył, że nawet Montague obejrzał się na Marceliusa (już zrobiłeś coś durnego), ale przy odrobinie szczęścia pomyśli, że uwaga była skierowana do wszystkich. Cornelius potrafił wmawiać różne rzeczy innym ludziom, głównie zresztą samemu sobie.
Instynktownie próbując oszacować skalę nadchodzącego niebezpieczeństwa, przeniósł wzrok na ciemnowłosego chłopaka (James), do którego Marcelius skierował swoją jakże dojrzałą uwagę. Jego towarzysz również nie starał się mówić szeptem, "który to?", czyżby mówili o nim? Merlinie. Jeśli Marcelius postanowi lub już postanowił robić coś durnego, na przykład pochwalić się komuś czyim jest synem, to śniady chłystek znajdował się jako pierwszy w polu rażenia. Sallow przełknął ślinę, powoli układając sobie plan łagodzenia strat w reputacji. Przede wszystkim - eliminować ryzyko.
Ryzyko go jednak nie opuszczało. Dla niepoznaki prędko oderwał wzrok od Marceliusa i wtedy zobaczył ją - nieubraną, piękną jak zwykle, z pozoru niewinną. Tym razem postanowił być mądrzejszy - pod tą piękną powłoką była niebezpieczna żmija, grająca na jego emocjach, goszcząca na początku w jego października w jego snach.
Taktycznie postąpił kilka kroków w przód, tak aby zrównać się z policjantem, mieć lepszy widok na syna i stojącego przy nim chłystka, oraz móc wycelować różdżką w Celine. Montague rozmawiał z panią Boyle, więc Cornelius poczuł się ośmielony do pouczenia magicznych funkcjonariuszy o tym, jak niebezpieczna jest panna Lovegood.
-Nie dajcie się odezwać tej wiedźmie. Silencio. - zarządził, celując wprost w Celine.
Szybko oderwał od Lovegood wzrok jeszcze zanim zdążył się przekonać, czy urok trafił celu. Nie chciał znowu ryzykować, liczył też, że w razie konieczności policjanci poprawią po nim zaklęcie. Spiorunował za to wzrokiem stojącą obok Rain, która zwróciła się do niego po nazwisku. Czy ona była pijana?! Nie życzył sobie, by portowa dziwka rozgłaszała, że kiedyś współpracowali. Gdyby legilimencja była legalna od zawsze, nie musiałby się nawet zniżać do znajomości z takim kimś, tylko dlatego, że dzielili wspólne hobby. Nie skomentował jej powitania, postanawiając twardo udawać, że jej nie zna. Albo, że kojarzy jego personalia z powodu upokorzenia, którego... była tutaj świadkiem? Nie miał pojęcia czy widział wtedy Rain, był oszołomiony, ale Montague właśnie spytał go przecież o obecnych tu pracowników.
Upojony poczuciem władzy, nabrał przekonania, że może to strategicznie wykorzystać i rozejrzał się uważnie - po winnych i niewinnych. Wzdrygnął się, widząc półolbrzyma.
-To on na nas napadł. - wskazał palcem na Hagrida z pełnym przekonaniem. -A potem... byłem wstrząśnięty tym napadem, ale niektórzy wyglądają bardzo znajomo, muszę się skupić. Nie chciałbym nikogo oskarżyć pochopnie. - przemówił łagodnie (czując, że powinien tu chyba być w roli dobrego policjanta, szlachetnego oskarżyciela) i zmarszczył lekko brwi, udając namysł. Znacząco spojrzał na Rain, mając nadzieję, że jest na tyle przytomna by zrozumieć, że jeśli nie będzie się ładnie zachowywać to zaraz oskarży ją o współpracę w napadzie. Potem, bardzo powoli spojrzał na wszystkich zebranych, aby w strategicznie przemyślanym momencie zatrzymać wzrok na czarnowłosym chłopaku (James).
Nie miał pojęcia, czy brunet zna się z Marceliusem, ale syn wydawał się mieć dobre serce - a ten nieznajomy wydawał się najpewniejszą ofiarą do tego, by zagrać młodemu na emocjach. I uświadomić, że powinien uważać, przy kim i do kogo wypowiada swoje złośliwe uwagi. Milczenie to cnota, a słowa to oręż, Marceliusie. Wiedziałbyś o tym, gdybyś wychował się jako Sallow.
Brunet spadł Corneliusowi z nieba, bo nie będzie przecież publicznie reprymendował własnego syna - nie był potworem, no i nie mógł się przyznać do znajomości z blondynem. Zawsze milej posłużyć się kimś innym.
-Ty, chyba gdzieś cię już widziałem. - nigdy w życiu go nie widział, ale to nic. -Pracujesz tutaj? - zapytał bruneta ostro, nie rzucając jeszcze żadnego oskarżenia.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Byli tu. Byli wszyscy. Przyjaciele, Parszywa rodzina, której przysięgała dawno temu oddanie. Wielki Hagrid u boku, a niedaleko, za parą czujnych policjantów nieco wciąż wilgotne Rain i Celina? Co one tam robiły? Widok na nie przysłaniali jej ludzie z ministerstwa, ale mimo to starała się z tej pozycji dostrzec jak najwięcej. Przed sobą miała za to Yvette i Johnatana. Moss zmrużyła oczy, kiedy pani Boyle rozpoczęła uprzejmą dyskusję z przywódcą tej bandy. Wiedziała, że gdyby tylko przekopali się przez wszystkie skrytki i przykurzone sekrety, mogliby odnaleźć coś, co szkodziłoby dobremu imieniu lokalu. Byle wybryk, zbyt ostry język i nierozważny krok mógłby teraz pogrzebać magię tego miejsca. Nie zamierzała na to pozwolić. Co jakiś czas więc kontrolnie spoglądała na półolbrzyma, jakby chciała mieć pewność, że choć przez tę chwilę nie przyciągnie on dodatkowych kłopotów – a zdawało się, że chłop miał do tego niebywałe szczęście. Teraz zostali jednak wepchnięci w pułapkę, we własnym domu, we własnym gronie. Ludzie komendanta jak te pająki porozsypywali się po czterech kątach, lepiąc ich jak muchy do ścian. Co za niegodziwość. Ścisnęła lekko pięść przy własnym boku. Po wyjęciu dokumentów czekała na okazje, na ruch, gest, znak, że jest coś, co mogła dla dobra tawerny uczynić. Nie lubiła siedzieć jak mysz pod miotłą, jej śmiałość dławiła się w krytycznej chwili. Z niepokojem przyjęła też widok wody spływającej po ciele portowej medyczki. Nie widziała, co się jej stało, ale wątpiła, by sprawcą był Johnatan. Z podejrzeniem też łypnęła na policjanta stojącego niedaleko nich. Jeśli tylko to oni za tym stali… To tak się to teraz robi, tak? Stara jak świat metoda. Metoda na starą moczymordę, a nie niewinną, mądrą obywatelkę. Do czego dążyli, poniżając ją w ten sposób? Była klientką, przyjaciółką, była niewinna. Pokręciła z dezaprobatą głową i spróbowała pochwycić spojrzenie kobiety (Yvette). Jeśli tak właśnie policjanci zamierzali się wobec nich zachowywać, to nie mieli tu czego szukać. Niewiele miała w tym położeniu do gadania, ale nie zamierzała stać bezczynnie. Co mogli zrobić? Znów wcisnąć ją do Tower za pyskowanie?
Złość w niej narastała. Próbowała jednak przysłuchać się rozmowie szefowej z komendantem, by wreszcie dowiedzieć się, jaki był powód tego haniebnego nalotu. Przy okazji tez zerknęła na typa, który należał chyba do tych wyszczekanych polityków ze wspaniałomyślnego ministerstwa. Ta twarz była znajoma, ale nie łączyła się z żadną wspólną historią. Niedaleko niego stali dwaj portowi chłopcy, również we wstrętnej obstawie służbistów. Nie wątpiła w panią Boyle, potrafiła być bardzo przekonująca nawet i bez swych proroczych wizji. Nie umknął jej uwadze komentarz Montague skierowany w stronę marznącej Celiny. Oskarżenie. Wiec to ona? Przyszli po nią? Philippa próbowała sobie to wszystko jakoś połączyć w całość. Na razie jednak wiele wątków było zbyt niejasnych, na razie nie powinna się jeszcze wychylać. Nie przywykła jednak do wysłuchiwania tylu rozkazów w swoim Parszywym, o ile to nie był Boyle lub jego żona. – Panowie policjanci… - zaczęła, przekręcając się lekko w stronę tych dwóch magicznych obłudników, którzy stali między nią a Rain. Głos był pewny, ale dość przyjemny. Zaczęła więc uprzejmie, z nutą podziwu. Prześlizgnęła szybko okiem po ich ładnie skrojonych okryciach. Przywołała przyjazny wyraz twarzy, prostując nieco klatkę piersiową tak, by nic nie umknęło ich uwadze. – Te dziewczęta marzną – zauważyła ze smutkiem. Miała na myśli oczywiście Baudelaire, Huxley i Lovegood. – Może zechcielibyście użyczyć im swego okrycia? Zapewnić kobiecie odrobinę ciepła? Wszystkie bardzo doceniłybyśmy tę uprzejmość – wyznała, na koniec lekko przygryzając wargę zębami. – Biedaczki aż całe drżą. Czy nie zgodzicie się ze mną? – mówiła dalej, wabiąc i czarując te męskie instynkty. Jej dłoń nieśpiesznie musnęła policyjne ramię, dość jednak dyskretnie. Nie wszyscy musieli o tym wiedzieć.
kokieteria III
Złość w niej narastała. Próbowała jednak przysłuchać się rozmowie szefowej z komendantem, by wreszcie dowiedzieć się, jaki był powód tego haniebnego nalotu. Przy okazji tez zerknęła na typa, który należał chyba do tych wyszczekanych polityków ze wspaniałomyślnego ministerstwa. Ta twarz była znajoma, ale nie łączyła się z żadną wspólną historią. Niedaleko niego stali dwaj portowi chłopcy, również we wstrętnej obstawie służbistów. Nie wątpiła w panią Boyle, potrafiła być bardzo przekonująca nawet i bez swych proroczych wizji. Nie umknął jej uwadze komentarz Montague skierowany w stronę marznącej Celiny. Oskarżenie. Wiec to ona? Przyszli po nią? Philippa próbowała sobie to wszystko jakoś połączyć w całość. Na razie jednak wiele wątków było zbyt niejasnych, na razie nie powinna się jeszcze wychylać. Nie przywykła jednak do wysłuchiwania tylu rozkazów w swoim Parszywym, o ile to nie był Boyle lub jego żona. – Panowie policjanci… - zaczęła, przekręcając się lekko w stronę tych dwóch magicznych obłudników, którzy stali między nią a Rain. Głos był pewny, ale dość przyjemny. Zaczęła więc uprzejmie, z nutą podziwu. Prześlizgnęła szybko okiem po ich ładnie skrojonych okryciach. Przywołała przyjazny wyraz twarzy, prostując nieco klatkę piersiową tak, by nic nie umknęło ich uwadze. – Te dziewczęta marzną – zauważyła ze smutkiem. Miała na myśli oczywiście Baudelaire, Huxley i Lovegood. – Może zechcielibyście użyczyć im swego okrycia? Zapewnić kobiecie odrobinę ciepła? Wszystkie bardzo doceniłybyśmy tę uprzejmość – wyznała, na koniec lekko przygryzając wargę zębami. – Biedaczki aż całe drżą. Czy nie zgodzicie się ze mną? – mówiła dalej, wabiąc i czarując te męskie instynkty. Jej dłoń nieśpiesznie musnęła policyjne ramię, dość jednak dyskretnie. Nie wszyscy musieli o tym wiedzieć.
kokieteria III
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Gdyby nie obecność Rain stojącej obok, Celine nie byłaby w stanie podnieść głowy nawet o milimetr ku górze. To pewne, śmiałe brzmienie jej głosu zachęciło ją jednak do pokrewnego postępowania, na nowo wznieciło w niej tchnienie wróżki, jakby przekonało narkotyk do tego, by dał jej jeszcze jedną szansę. Ośmielona - uniosła spojrzenie i pozwoliła różnokolorowym tęczówkom rozejrzeć się po pomieszczeniu. Wzrok napotykał mnogość nieznanych dotąd twarzy, czarodziejów wyższych i niższych, tęższych i chudszych, wszystkich odzianych natomiast w milicyjne mundury, które zdawali się nosić z dumą. W oddali dostrzegła także znajome sylwetki - najpierw Marceliusa i Jamesa, na widok których drgnęła w obawie, później odnajdując także zupełnie przemoczoną Yvette i Johnatana. Kuzynka wyglądała... niepokojąco. Nie była w dobrym stanie, ale czy sama Celine była w lepszym? Brwi zmarszczyły się delikatnie w subtelnym pocałunku lęku składanym na duszy, ten jednak prędko zagłuszył donośny głos komendanta zwracającego się do niej po nazwisku. Wilgotne włosy zakołysały się delikatnie kiedy przechyliła głowę do boku, obdarzając mężczyznę pytającym spojrzeniem. Skąd ją znał? Czy to on zajmował się dotychczas sprawą jej ojca, czy to on przyszedł tu ramię w ramię z Corneliusem, by rozsiewać na jej temat kolejne kłamstwa? Krew zagotowała się w żyłach, lecz nie wezbrała na tyle, by przetrawić czujną tamę; zamiast tego reakcję półwili podyktowała inna emocja, inna nauka. Ubrana jedynie w lekką sukienkę, która i tak już przemokła i przylgnęła do ciała, Celine zadziałała szaleńczo, instynktownie: wciąż trzymając w dłoni potwierdzenie rejestracji różdżki powoli odsunęła do tyłu jedną nogę, ręce natomiast rozkładając na boki; wciąż miała na sobie uwagę komendanta, przed którym skłoniła się tanecznie, baletowo, jak primabalerina na deskach najpiękniejszej z rosyjskich scen. Wiedziała doskonale w jaki sposób ułożyć dłonie, palce, jak wymodelować własną sylwetkę, by olśnić - robiła to przecież nie raz, a płynąca przez organizm wróżka mogła potęgować to wrażenie w oczach zebranych: szczególnie płci męskiej.
- Łagodniej? - powtórzyła miękko, bez drżącego głosu, jakby zimno powietrza wypełniającego salę i kamieni pod stopami pozostawało dla niej obojętne. Tak nie było, wciąż dygotała, raz po raz smagana dreszczami i ciarkami, a te nasiliły się wraz ze snutą przez komendanta historią. Jak to zaatakowani? To dlatego tu przyszli? Bo pan Sallow postanowił swoją hańbę przykryć jej wyimaginowaną winą? Czująca na sobie piorunujące spojrzenie pani Boyle Celine wydała z siebie cichy odgłos, ni to westchnienie, ni to jęk, by potem wspiąć się na palce i zapląsać w pełnym gracji piruecie; tylko tyle i aż tyle mogła zrobić, by zwrócić na siebie uwagę. - Ale to nie było tak, och, to nie tak - zaświergotała łagodnie, po czym znów obróciła się w stronę Arnolda, Corneliusa i reszty wysoko postawionych obywateli, którzy przyszli tu dziś siać szkodę. - To pan Sallow, to on wpadł do pokoju, za który zapłaciłam, naprawdę, uczciwie, i... Jakby wszedł mi do głowy, nie mówiąc nawet dlaczego. I to tak bardzo bolało - wyjaśniła, wyginając ciało w kolejnej baletniczej figurze, zaś jej twarz na moment wykrzywił smutny grymas powracającego do pamięci wspomnienia. Bo mogę. Bo chcę. Bo potrzebuję. Słowa tego potwora wciąż dźwięczały jej w uszach i wcale nie powstrzymywał jej fakt świadomości, że Cornelius wszystkiego się wyprze. Że to ona była tu na przegranej pozycji. - Nie skrzywdziłam pana Sallowa w żaden sposób, przysięgam, nie umiałabym! Ja... nie znam się tak dobrze na zaklęciach. I na pewno nikt inny by go nie skrzywdził. Tu są dobrzy ludzie, proszę pana. Może to tylko nieporozumienie? - spytała i pochyliła się do przodu w arabesce, dłoń wyciągając daleko przed siebie, w stronę Montague. Język rozwiązywał narkotyk, ale Celine czuła się w potrzebie usprawiedliwienia nie tyle samego zajścia, co i wszystkich tu zebranych, przekonana absolutnie, że to ona wprowadziła ich na minę w postaci gniewu przeklętego Corneliusa i jego znajomych. - Jeśli pan Sallow poczuł się urażony moim zachowaniem... Przepraszam. Naprawdę. Nie chciałam, by... By tak się stało - wypowiedziała gładko, niewinnie, słodko. Musiała. Przecież obok niej, tuż za Rain, znajdowali się Philippa i Hagrid, którego... Którego ona... Poprosiła wtedy o pomoc, och Merlinie! Nikt inny nic złego nie zrobił, pragnęła dodać, jednak modnie ubrany Cornelius ruszył w jej kierunku z wyciągniętą różdżką, więc Celine odruchowo napięła mięśnie w gotowości, dokument z rejestracją grenadilowego drewna wsuwając między swoje wargi. Zamiast wybaczyć - ten zdecydował się cisnąć w nią jakimś zaklęciem, a wiązka pomknęła w kierunku półwili, którą ta - we wręcz bezwolnym instynkcie - spróbowała zaprosić do tańca za pomocą uniku; kilka obrotów piqué pod ścianę mogło, ale nie musiało ochronić jej przed utratą jedynej melodii, jaka mogła przygrywać jej tańcowi. Głosu.
kokieteria II
rzucam na unik przed silencio (moc zaklęcia 82, moja zwinność 26, st 56)
- Łagodniej? - powtórzyła miękko, bez drżącego głosu, jakby zimno powietrza wypełniającego salę i kamieni pod stopami pozostawało dla niej obojętne. Tak nie było, wciąż dygotała, raz po raz smagana dreszczami i ciarkami, a te nasiliły się wraz ze snutą przez komendanta historią. Jak to zaatakowani? To dlatego tu przyszli? Bo pan Sallow postanowił swoją hańbę przykryć jej wyimaginowaną winą? Czująca na sobie piorunujące spojrzenie pani Boyle Celine wydała z siebie cichy odgłos, ni to westchnienie, ni to jęk, by potem wspiąć się na palce i zapląsać w pełnym gracji piruecie; tylko tyle i aż tyle mogła zrobić, by zwrócić na siebie uwagę. - Ale to nie było tak, och, to nie tak - zaświergotała łagodnie, po czym znów obróciła się w stronę Arnolda, Corneliusa i reszty wysoko postawionych obywateli, którzy przyszli tu dziś siać szkodę. - To pan Sallow, to on wpadł do pokoju, za który zapłaciłam, naprawdę, uczciwie, i... Jakby wszedł mi do głowy, nie mówiąc nawet dlaczego. I to tak bardzo bolało - wyjaśniła, wyginając ciało w kolejnej baletniczej figurze, zaś jej twarz na moment wykrzywił smutny grymas powracającego do pamięci wspomnienia. Bo mogę. Bo chcę. Bo potrzebuję. Słowa tego potwora wciąż dźwięczały jej w uszach i wcale nie powstrzymywał jej fakt świadomości, że Cornelius wszystkiego się wyprze. Że to ona była tu na przegranej pozycji. - Nie skrzywdziłam pana Sallowa w żaden sposób, przysięgam, nie umiałabym! Ja... nie znam się tak dobrze na zaklęciach. I na pewno nikt inny by go nie skrzywdził. Tu są dobrzy ludzie, proszę pana. Może to tylko nieporozumienie? - spytała i pochyliła się do przodu w arabesce, dłoń wyciągając daleko przed siebie, w stronę Montague. Język rozwiązywał narkotyk, ale Celine czuła się w potrzebie usprawiedliwienia nie tyle samego zajścia, co i wszystkich tu zebranych, przekonana absolutnie, że to ona wprowadziła ich na minę w postaci gniewu przeklętego Corneliusa i jego znajomych. - Jeśli pan Sallow poczuł się urażony moim zachowaniem... Przepraszam. Naprawdę. Nie chciałam, by... By tak się stało - wypowiedziała gładko, niewinnie, słodko. Musiała. Przecież obok niej, tuż za Rain, znajdowali się Philippa i Hagrid, którego... Którego ona... Poprosiła wtedy o pomoc, och Merlinie! Nikt inny nic złego nie zrobił, pragnęła dodać, jednak modnie ubrany Cornelius ruszył w jej kierunku z wyciągniętą różdżką, więc Celine odruchowo napięła mięśnie w gotowości, dokument z rejestracją grenadilowego drewna wsuwając między swoje wargi. Zamiast wybaczyć - ten zdecydował się cisnąć w nią jakimś zaklęciem, a wiązka pomknęła w kierunku półwili, którą ta - we wręcz bezwolnym instynkcie - spróbowała zaprosić do tańca za pomocą uniku; kilka obrotów piqué pod ścianę mogło, ale nie musiało ochronić jej przed utratą jedynej melodii, jaka mogła przygrywać jej tańcowi. Głosu.
kokieteria II
rzucam na unik przed silencio (moc zaklęcia 82, moja zwinność 26, st 56)
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Jego wargi rozchyliły się bezwiednie, kiedy jego nóż zatrzymał się w powietrzu, zajadle spojrzał na winowajcę tego zamieszania, lecz gdy powrócił wzrokiem - jego ostrza nie było już nigdzie. Wzrok wbity w ojca nie pozwolił mu dostrzec spojrzenia komendanta policji od razu, wychwycił je po chwili, gdy ten odwracał się już w kierunku skrzypiących drzwi i schodzącej gospodyni tawerny - jego spojrzenie nie zelżało ani odrobinę, kiedy przyglądał się odgrywanemu przez niego spektaklowi z nienawistną zajadłością rozbudzoną najpierw przez opowieść Jimmy'ego - potem przez własnego ojca. Usłyszawszy pytanie Doe niedbale, teraz już dyskretnie skinął głową na Corneliusa, o szczegółach będzie musiał mu opowiedzieć później - to nie był na to czas ani miejsce. Zamiast tego spojrzał dalej wgłąb sali, dostrzegając lekko kluczącą Yvette z Johnnym; balneo chlusnęło na uzdrowicielkę bez ostrzeżenia, burząc i tak wrzącą krew mocniej. Uderzyła w skronie, krtań i serce, gdy z piętra zostały sprowadzone półnagie Rain i Celine. Czy oni nie mieli wstydu? Zamierzali je trzymać tutaj w taki sposób - obnażone przed widokiem tych obleśnych sprzedajnych psów Ministerstwa Magii? Jego mięśnie napinały się odruchowo, kiedy myślał o tym, co ci ludzie mogli im zrobić, do czego byli zdolni - i jak bardzo pozostawali wobec tego wszystkiego bezkarni. Poczuł dreszcz rozchodzący się wzdłuż ciała, kiedy komendant wykrzyczał jej personalia - za nic nie rozumiejąc, dlaczego zwrócił się akurat do niej - ale te kwestię nieco rozświetliły jego dalsze słowa; gniewne iskry w oczach rozpaliły się prawdziwym pożarem: czy on się w ogóle słyszał? Śmierć, Azkaban, gniew skutecznie odbijał racjonalne argumenty, zamykając go w szczelnej skorupie drżącej złości. Bał się, oczywiście, że się bał: i to bał się jak diabli, ale mocniej niż się bał - był wściekły. Kątem oka spojrzał na czarodzieja obok, w pośpiechu poszukującego dokumentów, to dało im czas, by rozejrzeć się po pomieszczeniu. Dostrzegł pergamin leżący u ich stóp, jednak początkowo nie uczynił nic, wychwytując też sylwetkę chłopca... z jego nożem. Zaklął szpetnie w samych myślach, rozdarty między dwoma myślami: z jednej strony ten młody człowiek mógł rzeczywiście rozwiązać problem komendanta raz na zawsze, z drugiej - byli otoczeni zewsząd jak stado wilków, chłopiec za to zginie. Czy tylko on, trudno powiedzieć. Czy uważał ze było warto - też w zasadzie trudno stwierdzić. Nie patrzył na chłopca dłużej, niż było to konieczne, nie chcąc, by ktokolwiek podążył jego wzrokiem i w ten sposób wychwycił skrytego pod stołem. Porozumiewawczo wychwycił też spojrzenie Jamesa, dobrze wiedząc, o czym jego przyjaciel myślał - i wiedząc, że i on doskonale rozumie jego. W końcu poszukał też spojrzenia Celine, bezgłośnie usiłując przekazać jej bezgłośne - błagalne - uciekaj, bo jeżeli przyszli tu po nią: nie mogła tu zostać. Mogli przekierować z niej uwagę, mogli dać jej szansę - ale musiała z niej skorzystać. Być może jej pani cieszyła się kontaktami, które pozwolą jej przetrwać mimo tej ucieczki, nie wiedział, był jednak pewien, że w areszcie nie czekało na nią dosłownie nic. Nogą - zamierzając niepostrzeżenie przydeptać je stopą - przesunął leżące dokumenty w kierunku legitymowanego mężczyzny, dalej od stołu, pod którym krył się chłopiec, by ktokolwiek na nie spojrzy, spojrzał w inną stronę i nie odnalazł wzrokiem ukrytego nożownika. Bezradność przeobrażała się w gniew, narastający gniew w furię, wulkan chaotycznych emocji, a wtedy jego ojciec skazał na śmierć Hagrida. Na moment, krótki ułamek sekundy zmarł, pisk w uszach rozsadzał czaszkę, gorąca krew uderzała do głowy narowistymi myślami. Obserwował ojca jeszcze w ciszy, ale wciąż z tą samą zajadłością, kiedy ten przekierował spojrzenie na Jamesa, zwracając się akurat do niego. Przypadkiem, co? Przecież wiedział, że Jamesa tu wtedy nie było, powiedziałby mu.
No to zagramy tak, jak tego chcesz, tato, patrz. Patrz i zamknij gębę, a następnym razem trzy razy zastanów się, za którą strunę chcesz dziś szarpnąć.
- Poważnie? - odezwał się na głos, odnosząc się co prawda do słów komendanta, ale wciąż - wyzywająco patrząc na twarz własnego ojca. Czego się spodziewałeś, tato? - Drobna dziewczyna załatwiła trzech rosłych mężczyzn? Dwie niedojdy i ślepiec, który nie potrafi dostrzec przedłożonych dokumentów - niedbale skinął głową na najbliżej stojącego funkcjonariusza. - Kim jest reszta w tym oddziale? - Pytanie zawisło w powietrzu, ale jego spojrzenie pozostało utkwione w najbliższej mu twarzy ojca - czarne źrenice przebijały się przez mroźny, lodowaty błękit tęczówek kontrastująco nabiegając rosnącym szałem. I co teraz? Co każesz im zrobić własnemu synowi? W spojrzeniu tym przebijało się ostrzeżenie - odsuń się od niego, bo mogę zrobić i powiedzieć znacznie więcej. Nie bez powodu przecież nie podszedł akurat do niego - i tak samo nie bez powodu zawisł akurat nad Jamesem.
Nie patrzył już na Celine - ale w duchu chciał wierzyć, że skupienie na sobie uwagi ułatwi jej wymknięcie się policjantom. Musiała to zrobić.
A Hagrid? Co z Hagridem?
No to zagramy tak, jak tego chcesz, tato, patrz. Patrz i zamknij gębę, a następnym razem trzy razy zastanów się, za którą strunę chcesz dziś szarpnąć.
- Poważnie? - odezwał się na głos, odnosząc się co prawda do słów komendanta, ale wciąż - wyzywająco patrząc na twarz własnego ojca. Czego się spodziewałeś, tato? - Drobna dziewczyna załatwiła trzech rosłych mężczyzn? Dwie niedojdy i ślepiec, który nie potrafi dostrzec przedłożonych dokumentów - niedbale skinął głową na najbliżej stojącego funkcjonariusza. - Kim jest reszta w tym oddziale? - Pytanie zawisło w powietrzu, ale jego spojrzenie pozostało utkwione w najbliższej mu twarzy ojca - czarne źrenice przebijały się przez mroźny, lodowaty błękit tęczówek kontrastująco nabiegając rosnącym szałem. I co teraz? Co każesz im zrobić własnemu synowi? W spojrzeniu tym przebijało się ostrzeżenie - odsuń się od niego, bo mogę zrobić i powiedzieć znacznie więcej. Nie bez powodu przecież nie podszedł akurat do niego - i tak samo nie bez powodu zawisł akurat nad Jamesem.
Nie patrzył już na Celine - ale w duchu chciał wierzyć, że skupienie na sobie uwagi ułatwi jej wymknięcie się policjantom. Musiała to zrobić.
A Hagrid? Co z Hagridem?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wyglądało na to, że wyborny humor dopisywał wyłącznie komendantowi, a atmosfera robiła się tak gęsta, że można było ją ciąć nożem. Ten jednak zniknął im z oczu nim jeszcze wbił się w tarcze, choć jego brzdęk o podłóg poniósł się w jego głowie przykrym echem. Obrócił głowę w bok, widząc, jak sprowadzają je na dół. Celinę i tę wiedźmę oferującą najprawdziwszą miłość za pieniądze. Ledwie ubrane, z wilgotnymi włosami — wystawione na widok ich wszystkich w stanie, w którym żaden z gości Parszywego nie powinien ich oglądać. Przynajmniej jednej z nich.
— Marcel — upomniał go widząc, jak patrzy w tamtą stronę; wiedział, że gotowało się w nim tak samo, ale mógł oszczędzić im już tej niezręczności. A potem dama kameliowa przywitała się.
Pan Sallow. Sallow. Spojrzał wpierw na nią, zaraz po tym jak to powiedziała, a później na tą znaną personę, która wkroczyła do lokalu i na Marcela, kiedy w jego głowie coś w końcu zaskoczyło, trybiki upojone alkoholem ruszyły, kojarząc fakty, które dotąd brał za zupełny przypadek. Sallow. Czy to w ogóle było możliwe? Wlepiał wzrok w przyjaciela, by znów spojrzeć na czarodzieja, który jakszczur tchórz chował się za plecami czarodziejskiej policji, próbując doszukać się w nich jednego, jednego pieprzonego podobieństwa, kawałka brwi, krzywego paznokcia, jakiegoś tiku nerwowego, który często dzielili ze sobą krewni. Cokolwiek? Kątem oka tylko obserwował poczynania komendanta, dopóki woda nie chlusnęła portowej uzdrowicielce w twarz. Wyprostował się, dłonie zacisnął w pieśni i rozluźnił zaraz. Traktowali ich jak przestępców, wtargnąwszy do speluny z dumą, rzucając oskarżeniami na prawo i lewo. Nie miał wątpliwości, co do tego, że te kierowane względem Celiny przez Montague'a były całkowicie zmyślone, a wszystko, co miało tu mieć miejsce było zwyczajną prowokacją. Z boku marynarz przeczesywał kieszenie, Marcel mordował Sallowa spojrzeniem, przesuwając stopą po podłodze dokumenty. Tuż obok niego, pod stołem chował się młodzieniec. Ile mógł mieć lat? 17? Mniej? Wpatrując się w komendanta odliczał pewnie w myślach sekundy do chwili, w której rzuci się na niego z nożem. Nożem Marcela. Obrócił głowę w jego stronę w mig przechwytując porozumiewawcze spojrzenie. Gdzieś dalej, pod schodami w obłoconych butach wciskał się w ścianę ktoś jeszcze. Merlin jeden wiedział, ilu jeszcze ukrywało się w pokojach na górze, na zapleczu z nadzieją, że wzrok ministerialnych skunksów nie spocznie właśnie na nich.
Nie słuchał Pani Boyle, kiedy zwracała się do komendanta. Patrzył na jego plecy, słuchając tylko tej szamotaniny z boku, gdy marynarz próbował za wszelką cenę znaleźć dokument potwierdzający rejestrację różdżki. Nie słuchał też rozmów w drugim kącie, nie chcąc wzroku kierować w stronę tak upokorzonej Celiny; w stronę Hagrida, którego widok przypominał mu o makabrze, jakiej wczorajszego wieczora był świadkiem. Z trudem panował nad sobą, stojąc w miejscu, koncentrując się tylko na tym, by nie patrzeć na nikogo zbyt długo, nie wychylać się, wiedząc dobrze, że kiedy zogniskuje swoją złość — przepadnie; jak zerwany z uwiązu koń pocwałuje na ślepo do ciemny las. Myślał, że paląca wnętrzności złość w końcu zgaśnie samoistnie, ale pierwsze słowa Sallowa sprawiły, że krew w nim zawrzała jeszcze silniej. A potem było tylko gorzej. Wydał policji Hagrida, a potem skupił spojrzenie właśnie na nim. Na nim. Za to, że raz w życiu, stał jak kamienny posąg i wykonywał polecenia służb, byle tylko nie dać się zamknąć w celi — której odkąd uciekli z domu wiedział, nigdy nie zniesie. I Merlin mu świadkiem, gdyby nie płynący w żyłach alkohol zacisnąłby zęby przyzwyczajony do podejrzliwości i wszelakich prób zastraszania i wycofał się, kręcąc przecząco głową. Teraz nie potrafił opanować tornada, które od dnia wczorajszego rozszalało się w nim na dobre. Pokiwał głową twierdząco. Nie znali się, nie szkoda. Ale wiedział, że za moment i tak menda wykorzysta tę sytuację, by go o coś oskarżyć. Skoro już głośno i wyraźnie ro rozważał, nie zamierzał wyprowadzać go z błędu.
— Nie pamięta pan? Zbierałem pana z podłogi ostatnio, tu przy barze — wskazał lekceważącym ruchem głowy na kontuar i uśmiechnął się kpiąco.— Mówił pan, że to już ostatnia butelka tequili, bo psuje głowę. A potem zamówił pan kolejną, ale już za nią nie zapłacił. — Zrobił kolejny krok do przodu, nie zważając na to, że stawał właśnie ramię w ramię z legitymującym marynarza policjantem, oddzielając przychlasta, komendanta i sprzedawczyka od dzieciaka z nożem. Spojrzenie wściekle wbijał w Sallowa. Niech on już stąd wyjdzie, niech zabierze swoje podłe cztery litery i wyniesie je stąd. Byli niemalże równego wzrostu, nie musiał nawet zadzierać głowy, by spojrzeć paniczowi w twarz. Jak mu było nie wstyd patrzeć w lustro na siebie? — Zgubił się pan, panie Sallow?— spytał już znacznie ciszej, jakby miał usłyszeć go tylko on, choć było to niemożliwe. — Odprowadzić pana do Fantasmagorii? Tam panują wyższe standardy. — Starał się zaproponować to najżyczliwiej jak tylko potrafił, ale kiedy zacisnął zęby, mięśnie żuchwy zdradziły go w całości.
| Wiem, że Cornel się ruszył, więc ruszam do niego o tu, face to face
— Marcel — upomniał go widząc, jak patrzy w tamtą stronę; wiedział, że gotowało się w nim tak samo, ale mógł oszczędzić im już tej niezręczności. A potem dama kameliowa przywitała się.
Pan Sallow. Sallow. Spojrzał wpierw na nią, zaraz po tym jak to powiedziała, a później na tą znaną personę, która wkroczyła do lokalu i na Marcela, kiedy w jego głowie coś w końcu zaskoczyło, trybiki upojone alkoholem ruszyły, kojarząc fakty, które dotąd brał za zupełny przypadek. Sallow. Czy to w ogóle było możliwe? Wlepiał wzrok w przyjaciela, by znów spojrzeć na czarodzieja, który jak
Nie słuchał Pani Boyle, kiedy zwracała się do komendanta. Patrzył na jego plecy, słuchając tylko tej szamotaniny z boku, gdy marynarz próbował za wszelką cenę znaleźć dokument potwierdzający rejestrację różdżki. Nie słuchał też rozmów w drugim kącie, nie chcąc wzroku kierować w stronę tak upokorzonej Celiny; w stronę Hagrida, którego widok przypominał mu o makabrze, jakiej wczorajszego wieczora był świadkiem. Z trudem panował nad sobą, stojąc w miejscu, koncentrując się tylko na tym, by nie patrzeć na nikogo zbyt długo, nie wychylać się, wiedząc dobrze, że kiedy zogniskuje swoją złość — przepadnie; jak zerwany z uwiązu koń pocwałuje na ślepo do ciemny las. Myślał, że paląca wnętrzności złość w końcu zgaśnie samoistnie, ale pierwsze słowa Sallowa sprawiły, że krew w nim zawrzała jeszcze silniej. A potem było tylko gorzej. Wydał policji Hagrida, a potem skupił spojrzenie właśnie na nim. Na nim. Za to, że raz w życiu, stał jak kamienny posąg i wykonywał polecenia służb, byle tylko nie dać się zamknąć w celi — której odkąd uciekli z domu wiedział, nigdy nie zniesie. I Merlin mu świadkiem, gdyby nie płynący w żyłach alkohol zacisnąłby zęby przyzwyczajony do podejrzliwości i wszelakich prób zastraszania i wycofał się, kręcąc przecząco głową. Teraz nie potrafił opanować tornada, które od dnia wczorajszego rozszalało się w nim na dobre. Pokiwał głową twierdząco. Nie znali się, nie szkoda. Ale wiedział, że za moment i tak menda wykorzysta tę sytuację, by go o coś oskarżyć. Skoro już głośno i wyraźnie ro rozważał, nie zamierzał wyprowadzać go z błędu.
— Nie pamięta pan? Zbierałem pana z podłogi ostatnio, tu przy barze — wskazał lekceważącym ruchem głowy na kontuar i uśmiechnął się kpiąco.— Mówił pan, że to już ostatnia butelka tequili, bo psuje głowę. A potem zamówił pan kolejną, ale już za nią nie zapłacił. — Zrobił kolejny krok do przodu, nie zważając na to, że stawał właśnie ramię w ramię z legitymującym marynarza policjantem, oddzielając przychlasta, komendanta i sprzedawczyka od dzieciaka z nożem. Spojrzenie wściekle wbijał w Sallowa. Niech on już stąd wyjdzie, niech zabierze swoje podłe cztery litery i wyniesie je stąd. Byli niemalże równego wzrostu, nie musiał nawet zadzierać głowy, by spojrzeć paniczowi w twarz. Jak mu było nie wstyd patrzeć w lustro na siebie? — Zgubił się pan, panie Sallow?— spytał już znacznie ciszej, jakby miał usłyszeć go tylko on, choć było to niemożliwe. — Odprowadzić pana do Fantasmagorii? Tam panują wyższe standardy. — Starał się zaproponować to najżyczliwiej jak tylko potrafił, ale kiedy zacisnął zęby, mięśnie żuchwy zdradziły go w całości.
| Wiem, że Cornel się ruszył, więc ruszam do niego o tu, face to face
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Działo się. Oj się działo. A do Huxley chyba nie do końca wszystko docierało. Wesołość z niej absolutnie nie uciekała, czuła się całkiem dobrze, nawet całkiem spokojnie. Przeskakiwała wzrokiem to z jednej osoby na drugą i tak w kółko. Nie wiedziała czy to wróżka tak wyostrzyła jej zmysły? Czuła się pewnie, jakby nic jej nie zagrażało. Przynajmniej dopóki komendant nie zwrócił się bezpośrednio do jej córki. Jej wzrok spoczął na nim, bacznie mu się przyglądała. Czy wyczuł jej świdrujące spojrzenie? Co on za głupoty pieprzył? Słuchała go jednym uchem, patrzyła na niego jednym okiem. Drugą połową siebie skupiła się na mężczyźnie który stał tak blisko niej. Zadarła lekko głowę ku górze, wychwyciła jego spojrzenie. Mężczyźni. Rzadko spotykała się z takim, który nie zwróciłby uwagi na jej piersi. Który nie zawiesiłby na nią wzroku. Komendant mówił swoje, a ona miała dać różdżkę. I dokumenty? Nie miała dokumentów. Jej mózg wskoczył na wyższe obroty. Uśmiechnęła się do policjanta zachęcająco.
- Różdżkę i dokumenty… dokumenty – szepnęła, lekko zaciągając.
Niby szukając po pasie różdżki dotknęła się po biodrach, jej dłoń zbliżała się już do niej, aby ją wyciągnąć i odłożyć na bok, kiedy niesforna kropla wody kapnęła z jej włosów na obojczyk i zaczęła spływać w dół. Po piersi. W stronę dekoltu. Tam gdzie spoczywał wzrok mężczyzny. Nie sięgnęła po różdżkę, delikatnie starła chłodną wodę odsłaniając dekolt jeszcze bardziej. Było jej chłodno i na jej skórze pojawiła się gęsia skórka. Idealnie. Komendant nadal mówił, zachowywała resztki energii by się nie wkurzyć. By mu czymś nie przywalić w twarz. Takie oskarżenia w stronę Celinki? Że ktoś tu policjantów zaatakował? Miesiąc temu? A ona nic jej nie powiedziała? Zagotowała się od środka.
- Przepraszam, ale dokumenty zostały na górze – szepnęła do mężczyzny ponownie, pół kroku zbliżając się do niego. – Ja może… zapytam pana komendanta, czy mogłabym pójść po te dokumenty.
Przygryzła lekko wargę. Zaplotła dłonie przed sobą, wcale nie robiła tego specjalnie by jeszcze bardziej uwydatnić swój biust. Niech patrzy, niech mu ślinka cieknie. Rain za to zwróciła swój wzrok na salę. Jej spojrzenie z Corneliusem spotkało się. To że była naćpana nie oznaczało, że była głupia. Wiedziała, że do niej pije. I nie miała zamiaru mu na to pozwolić. Uśmiechnęła się i przygryzła wargę. Jeżeli myślał, że jej zagrozi to się mylił. Współpracowali, jeśli będzie chciała to znajdzie na niego haka. Nie była bezbronną dziwką. Miał czelność atakować jej Celinę. Panna Lovegood była dla niej jak córka. Matka za córką wskoczy w ogień. Jeżeli oznaczało to walkę z Corneliusem, to powinni już szykować dla niej arenę. Niech tylko ten cyrk się skończy, to mu jeszcze pokaże. Wszedł jej do głowy. Tysiące przekleństw powstrzymywała, aby nie wykrzyczeć w jego stronę. I przy każdym ukręcała mu kark. Bawiła się przy tym nieźle. Może dlatego uśmiech nie schodził z jej twarzy?
Na sali działo się dużo. Wiele dostrzegła, długie włosy i ostrze w dłoni jakiegoś mężczyzny, na jakiś dźwięk jej głowa mimowolnie przekręciła się w bok i pod schodami zauważyła ubłocone buty. Westchnęła cicho, to się porobiło. Na słowa Philippy odwróciła znowu swój wzrok w stronę pana policjanta, zadrżała jak na zawołanie. Przez koszulę dokładnie odznaczały się sterczące sutki. Czy wyglądała na zmarzniętą idealnie na słowa Philippy? Dokładnie tak.
- Ten chłopak mówi prawdę. Pan Sallow jest u nas częstym gościem – powiedziała szeptem do policjanta, który stał obok niej, a potem zwróciła się w stronę komendanta. – Ja bardzo przepraszam… - zaczęła grzecznie, jakby nie była sobą. – Szanowny Pan policjant prosi mnie o dokumenty, a myśmy wychodzili z pokoju na tyle szybko, że nie zdążyłam zabrać swojej sakiewki gdzie mam go schowanego. Czy ja bym mogła podejść na górę i przynieść swoje dokumenty?
W stronę pana komendanta również dumnie wypięła piersi, jeśli ma dobry wzrok to chyba spokojnie mógł dostrzec ich zarys, sterczące sutki. Zerknęła na pana policjanta. Czy już patrzył na opięte materiałem spódnicy pośladki?
Kokieteria na II
Rzucam na kłamstwo (II)
- Różdżkę i dokumenty… dokumenty – szepnęła, lekko zaciągając.
Niby szukając po pasie różdżki dotknęła się po biodrach, jej dłoń zbliżała się już do niej, aby ją wyciągnąć i odłożyć na bok, kiedy niesforna kropla wody kapnęła z jej włosów na obojczyk i zaczęła spływać w dół. Po piersi. W stronę dekoltu. Tam gdzie spoczywał wzrok mężczyzny. Nie sięgnęła po różdżkę, delikatnie starła chłodną wodę odsłaniając dekolt jeszcze bardziej. Było jej chłodno i na jej skórze pojawiła się gęsia skórka. Idealnie. Komendant nadal mówił, zachowywała resztki energii by się nie wkurzyć. By mu czymś nie przywalić w twarz. Takie oskarżenia w stronę Celinki? Że ktoś tu policjantów zaatakował? Miesiąc temu? A ona nic jej nie powiedziała? Zagotowała się od środka.
- Przepraszam, ale dokumenty zostały na górze – szepnęła do mężczyzny ponownie, pół kroku zbliżając się do niego. – Ja może… zapytam pana komendanta, czy mogłabym pójść po te dokumenty.
Przygryzła lekko wargę. Zaplotła dłonie przed sobą, wcale nie robiła tego specjalnie by jeszcze bardziej uwydatnić swój biust. Niech patrzy, niech mu ślinka cieknie. Rain za to zwróciła swój wzrok na salę. Jej spojrzenie z Corneliusem spotkało się. To że była naćpana nie oznaczało, że była głupia. Wiedziała, że do niej pije. I nie miała zamiaru mu na to pozwolić. Uśmiechnęła się i przygryzła wargę. Jeżeli myślał, że jej zagrozi to się mylił. Współpracowali, jeśli będzie chciała to znajdzie na niego haka. Nie była bezbronną dziwką. Miał czelność atakować jej Celinę. Panna Lovegood była dla niej jak córka. Matka za córką wskoczy w ogień. Jeżeli oznaczało to walkę z Corneliusem, to powinni już szykować dla niej arenę. Niech tylko ten cyrk się skończy, to mu jeszcze pokaże. Wszedł jej do głowy. Tysiące przekleństw powstrzymywała, aby nie wykrzyczeć w jego stronę. I przy każdym ukręcała mu kark. Bawiła się przy tym nieźle. Może dlatego uśmiech nie schodził z jej twarzy?
Na sali działo się dużo. Wiele dostrzegła, długie włosy i ostrze w dłoni jakiegoś mężczyzny, na jakiś dźwięk jej głowa mimowolnie przekręciła się w bok i pod schodami zauważyła ubłocone buty. Westchnęła cicho, to się porobiło. Na słowa Philippy odwróciła znowu swój wzrok w stronę pana policjanta, zadrżała jak na zawołanie. Przez koszulę dokładnie odznaczały się sterczące sutki. Czy wyglądała na zmarzniętą idealnie na słowa Philippy? Dokładnie tak.
- Ten chłopak mówi prawdę. Pan Sallow jest u nas częstym gościem – powiedziała szeptem do policjanta, który stał obok niej, a potem zwróciła się w stronę komendanta. – Ja bardzo przepraszam… - zaczęła grzecznie, jakby nie była sobą. – Szanowny Pan policjant prosi mnie o dokumenty, a myśmy wychodzili z pokoju na tyle szybko, że nie zdążyłam zabrać swojej sakiewki gdzie mam go schowanego. Czy ja bym mogła podejść na górę i przynieść swoje dokumenty?
W stronę pana komendanta również dumnie wypięła piersi, jeśli ma dobry wzrok to chyba spokojnie mógł dostrzec ich zarys, sterczące sutki. Zerknęła na pana policjanta. Czy już patrzył na opięte materiałem spódnicy pośladki?
Kokieteria na II
Rzucam na kłamstwo (II)
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Rain Huxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Myśli miał jakieś takie zabiegane, uwikłany był w setki dziwnych sprawek. Był zastraszony i zadręczony kolejnym dniem, umęczony i rozdrażniony stanem swoich własnych nerwów. Przegrywał. Zagubiony i uwięziony w londyńskiej klatce. To miasto nie było jego domem. O tamtym, który sam sobie stworzył, gdzieś pod Keswick, to już nawet nie pamiętał za dobrze. Biedni tamtejsi mugole, zawsze byli dla niego dobrzy. Mógł być teraz tam, by ich ochronić, ale utknął. Nie, Londyn nie był jego domem. Parszywy za to... To zupełnie inna historia. To w tym miejscu poznał tych, za których gotów był oddać życie.
A więc stał tam, jak kołek na środku sali głównej. Stał tam przecież codziennie, co i rusz oddzielając od siebie marynarzy, meneli i łotrów. Znał to miejsce, a jednak teraz było jakoś inaczej. Ani głośnych śmiechów, ani nawet krzyków. Tylko cisza, tak jakby się samotnie kładł spać. Znał tych ludzi.
Schodząc jeszcze po schodach w dół, stojącej za barem Pani Boyle posłał krótkie spojrzenie spod drgającej powieki. Oczy miał opuchnięte i czerwone. Chciał coś powiedzieć, przeprosić, bo to na pewno przez niego, przez to, że tamtego parszywca wczoraj... Ale on przecież te biedne dzieci chciał ratować... Nie odezwał się słowem. Wokół było dziwnie ciszej, gdy usłyszał spod schodów dyszenie. Tak jakby ktoś łapał hausty powietrza. Ktoś się krył... Znaczy się... Cholibka. Będzie rzeź.
Czasem trzeba... odczekać. Zaplanować. Nie narażać się na próżno, a walczyć tak, by coś osiągnąć.
Przez łeb znowu przyszły mu słowa Tonksa. Ale jak walczyć tak, by coś osiągnąć...? O wiele lepiej sprawdzał się w prostych bójkach. Co Rubeus osiągnął wczoraj? Nikogo nie uratował, sam naraził się. Mógł tam zdechnąć w tej uliczce gdyby nie Mały Jim i James. Nie zaplanował. Po prostu działał i tylko pogorszył sprawę.
No dobra, Tonks. Tym razem zrobimy to po Twojemu.
Był wyższy niż normalny czarodziej, wzrokiem objął tych, którzy stali w sali głównej. Gapili się na niego. Ta cała policja... Tak strasznie ich nie lubił. Nie marszczył jednak brwi. Zbyt skupiony, by zrozumieć otoczenie. Jedna myśl na raz.
Nie wiedział, jak nazywa się mężczyzna siedzący przy barze, ale to nie miało znaczenia. Widać było, że najważniejszy. Pewnie komendant. Pysk odrobinę kojarzył, ale jak przez mgłę. Mignął mu raz w Tower, ot tyle z tej znajomości. Może go nie rozpozna? Może przyjdzie, powęszy i pójdzie? Kolejne słowa jednak szybko wybiły Hagrida z tych złudnych nadziei.
...przestępstwem karanym śmiercią lub osadzeniem w Azkabanie...
Przełknął gorzką ślinę, znów czując metaliczny smak krwi, ten sam co wtedy gdy się znalazł na Nokturnie. Wtedy dostrzegł jakiegoś mężczyznę, co się odwalił jak szczur na otwarcie kanału. Twarz niby znajoma, ale skojarzyć jej nie mógł za cholerę. Może z gazetki jakiejś czy coś...? Z tyłu za nim Marcel i James, którzy wydawali się być bardzo niepocieszeni obecnością tego typa, w kącie Zlata, ta sama co mu zupę dała... Dobra kobita, chociaż niższa nawet od Philippy. Spojrzał jeszcze na Celine i Rain, które stały tam trzęsąc się, tak samo zresztą jak Yvette, obok Bojczuka. Co się tu stało?
Myśl, Hagridzie! Myśl! Co by zrobił Tonks...?
I wtedy do niego doszło. Po prostu musiał znaleźć kogoś mądrzejszego od siebie. Eureka! Jakie to proste! Spojrzał jeszcze na Philippę, gdy ta mamiła policjantów, i delikatnie przetarł jej ramię udem, by zwróciła na niego uwagę. Stali w końcu blisko siebie. Spojrzał jeszcze ukradkiem w stronę schodów, zastanawiając się, czy dostrzeże tam źródło tego dyszenia.
- Ja przepuszcze - powiedział na słowa Rain, że ta chce iść na górę i zrobił mały krok do przodu, wciąż trzymając ręce delikatnie w górze, z otwartymi dłońmi, na znak, że ma pokojowe zamiary i nikogo nie zamierza skrzywdzić. Chyba. Zasłaniał całe wejście, był za duży, a skoro miała przejść to chyba musiał się przesunąć.
I wtedy TO usłyszał. Pan Sallow... To stąd go znał. Hagrid miał wrażenie, jakby krew odpłynęła mu z twarzy.
- ...przestępstwem karanym śmiercią lub osadzeniem w Azkabanie...
- ...to on na nas napadł...
Słowa huczały mu w głowie. Ale przecież nic im nie zrobił, palcem nie tknął... Oni przecież to tego Sallowa wyprowadzali sami, skąd miał wiedzieć, że Sallow to nie pijak, tylko tam najważniejszy był...?
Kurwa.
To już mnie miało znaczenia, i tak mu nie uwierzą. Przełknął mocno ślinę, czując, jak zasycha mu coś w gardle. Nie miał pojęcia jak wyjść z tej opresji, ale nie chodziło przecież tylko o niego. Chodziło o Parszywego. O Panią Boyle, o Philippę, Marcela, Rain, Jamesa, Yvette, Bojczuka, Zlatę (co przecież naprawdę dobrą zupę mu dała), o tamtego marynarza co się trząsł i o ten oddech spod schodów. Chodziło o Celine, której coś ten człowiek, ten cały Sallow, zrobił. Takiej małej dziewczynie...
Myśl, Hagrid. Jak się z tego wyrwać? Przecież nie uciekniesz... Równie dobrze możesz mu teraz pieprznąć. Ale nie, zróbmy to po Twojemu, Tonks. Zaplanujmy. Zmrużył oczy i spojrzał się jeszcze w oczy mężczyźnie, który go oskarżył.
Ty tchórzu.
- Pan pijany był i agresywny dla dziewczyn. Pana policja przecie wyprowadzała, pan się szarpał z nimi i dwóch musiało trzymać.
Nie kłamał. Sallow rzucał się i dwaj policjanci go wyprowadzali, a to, że powód pijaństwa był dla Hagrida oczywisty, to cóż... To już kwestia Parszywego obycia.
|rzucam na spostrzegawczość (I)
|chciałbym się przesunąć pole pod Philippę, mniej więcej tu
|konsekwencje po nokturnie, ze względu na przesunięty wątek: sinica, klątwa pierwszego ognia
[bylobrzydkobedzieladnie]
A więc stał tam, jak kołek na środku sali głównej. Stał tam przecież codziennie, co i rusz oddzielając od siebie marynarzy, meneli i łotrów. Znał to miejsce, a jednak teraz było jakoś inaczej. Ani głośnych śmiechów, ani nawet krzyków. Tylko cisza, tak jakby się samotnie kładł spać. Znał tych ludzi.
Schodząc jeszcze po schodach w dół, stojącej za barem Pani Boyle posłał krótkie spojrzenie spod drgającej powieki. Oczy miał opuchnięte i czerwone. Chciał coś powiedzieć, przeprosić, bo to na pewno przez niego, przez to, że tamtego parszywca wczoraj... Ale on przecież te biedne dzieci chciał ratować... Nie odezwał się słowem. Wokół było dziwnie ciszej, gdy usłyszał spod schodów dyszenie. Tak jakby ktoś łapał hausty powietrza. Ktoś się krył... Znaczy się... Cholibka. Będzie rzeź.
Czasem trzeba... odczekać. Zaplanować. Nie narażać się na próżno, a walczyć tak, by coś osiągnąć.
Przez łeb znowu przyszły mu słowa Tonksa. Ale jak walczyć tak, by coś osiągnąć...? O wiele lepiej sprawdzał się w prostych bójkach. Co Rubeus osiągnął wczoraj? Nikogo nie uratował, sam naraził się. Mógł tam zdechnąć w tej uliczce gdyby nie Mały Jim i James. Nie zaplanował. Po prostu działał i tylko pogorszył sprawę.
No dobra, Tonks. Tym razem zrobimy to po Twojemu.
Był wyższy niż normalny czarodziej, wzrokiem objął tych, którzy stali w sali głównej. Gapili się na niego. Ta cała policja... Tak strasznie ich nie lubił. Nie marszczył jednak brwi. Zbyt skupiony, by zrozumieć otoczenie. Jedna myśl na raz.
Nie wiedział, jak nazywa się mężczyzna siedzący przy barze, ale to nie miało znaczenia. Widać było, że najważniejszy. Pewnie komendant. Pysk odrobinę kojarzył, ale jak przez mgłę. Mignął mu raz w Tower, ot tyle z tej znajomości. Może go nie rozpozna? Może przyjdzie, powęszy i pójdzie? Kolejne słowa jednak szybko wybiły Hagrida z tych złudnych nadziei.
...przestępstwem karanym śmiercią lub osadzeniem w Azkabanie...
Przełknął gorzką ślinę, znów czując metaliczny smak krwi, ten sam co wtedy gdy się znalazł na Nokturnie. Wtedy dostrzegł jakiegoś mężczyznę, co się odwalił jak szczur na otwarcie kanału. Twarz niby znajoma, ale skojarzyć jej nie mógł za cholerę. Może z gazetki jakiejś czy coś...? Z tyłu za nim Marcel i James, którzy wydawali się być bardzo niepocieszeni obecnością tego typa, w kącie Zlata, ta sama co mu zupę dała... Dobra kobita, chociaż niższa nawet od Philippy. Spojrzał jeszcze na Celine i Rain, które stały tam trzęsąc się, tak samo zresztą jak Yvette, obok Bojczuka. Co się tu stało?
Myśl, Hagridzie! Myśl! Co by zrobił Tonks...?
I wtedy do niego doszło. Po prostu musiał znaleźć kogoś mądrzejszego od siebie. Eureka! Jakie to proste! Spojrzał jeszcze na Philippę, gdy ta mamiła policjantów, i delikatnie przetarł jej ramię udem, by zwróciła na niego uwagę. Stali w końcu blisko siebie. Spojrzał jeszcze ukradkiem w stronę schodów, zastanawiając się, czy dostrzeże tam źródło tego dyszenia.
- Ja przepuszcze - powiedział na słowa Rain, że ta chce iść na górę i zrobił mały krok do przodu, wciąż trzymając ręce delikatnie w górze, z otwartymi dłońmi, na znak, że ma pokojowe zamiary i nikogo nie zamierza skrzywdzić. Chyba. Zasłaniał całe wejście, był za duży, a skoro miała przejść to chyba musiał się przesunąć.
I wtedy TO usłyszał. Pan Sallow... To stąd go znał. Hagrid miał wrażenie, jakby krew odpłynęła mu z twarzy.
- ...przestępstwem karanym śmiercią lub osadzeniem w Azkabanie...
- ...to on na nas napadł...
Słowa huczały mu w głowie. Ale przecież nic im nie zrobił, palcem nie tknął... Oni przecież to tego Sallowa wyprowadzali sami, skąd miał wiedzieć, że Sallow to nie pijak, tylko tam najważniejszy był...?
Kurwa.
To już mnie miało znaczenia, i tak mu nie uwierzą. Przełknął mocno ślinę, czując, jak zasycha mu coś w gardle. Nie miał pojęcia jak wyjść z tej opresji, ale nie chodziło przecież tylko o niego. Chodziło o Parszywego. O Panią Boyle, o Philippę, Marcela, Rain, Jamesa, Yvette, Bojczuka, Zlatę (co przecież naprawdę dobrą zupę mu dała), o tamtego marynarza co się trząsł i o ten oddech spod schodów. Chodziło o Celine, której coś ten człowiek, ten cały Sallow, zrobił. Takiej małej dziewczynie...
Myśl, Hagrid. Jak się z tego wyrwać? Przecież nie uciekniesz... Równie dobrze możesz mu teraz pieprznąć. Ale nie, zróbmy to po Twojemu, Tonks. Zaplanujmy. Zmrużył oczy i spojrzał się jeszcze w oczy mężczyźnie, który go oskarżył.
Ty tchórzu.
- Pan pijany był i agresywny dla dziewczyn. Pana policja przecie wyprowadzała, pan się szarpał z nimi i dwóch musiało trzymać.
Nie kłamał. Sallow rzucał się i dwaj policjanci go wyprowadzali, a to, że powód pijaństwa był dla Hagrida oczywisty, to cóż... To już kwestia Parszywego obycia.
|rzucam na spostrzegawczość (I)
|chciałbym się przesunąć pole pod Philippę, mniej więcej tu
|konsekwencje po nokturnie, ze względu na przesunięty wątek: sinica, klątwa pierwszego ognia
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 18.03.21 23:45, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Dźwięki dochodzące z głównej sali zdecydowanie nie należały do tych typowych. Alarmująca lampka niemalże od razu zapaliła się w błyszczącym wzroku, którego oczy należały do Małego Jima. Nie było tu miejsca na pomyłki, coś się działo, nawet muzyka przestała grać, a to mogło oznaczać zbyt wiele, by mógł skupić się na jednym podejrzeniu. Po chwili wszystkie myśli skupiające się na postaci charakternego Pana Boyle'a, który byłby zdolny do wielu niespodziewanych rzeczy, zgubiły się na odgłos wykrzykiwanych komend. Różdżka wręcz mimowolnie znalazła się w jego prawej dłoni, a całe ciało odwróciło się w stronę drzwi, odrywając wzrok od lustra. Wypity eliksir rozprowadził się po ciele, pozwalając mu na tak dynamiczny zwrot, który mimo wszystko kosztował go pełni samozaparcia, a pusta fiolka powędrowała do kieszeni marynarskiego płaszcza.
Bez zawahania się nakreślił symbol różdżką, przywołując niewerbalną magią możliwość wtopienia się we wnętrze obrzydliwie pachnącej łazienki poprzez zaklęcie kameleona... do smrodu szło się przyzwyczaić, gorzej z ustaniem w miejscu, ale był przecież Wiedźmim Strażnikiem, bywał w gorszych sytuacjach, kiedy należało się kryć, oby zbyt wiele z tego nie zapomniał. Całe ciało napięło się do wykorzystania bezruchu jako dodatkowego atutu, dzięki któremu mógłby zostać niezauważony przez intruzów, bo któż by inny mógł się tutaj wedrzeć i wydawać rozkazy, chyba że... Ministerstwo!
Rozpędzone myśli ciągnęły się w galopie, którego nie był w stanie uchwycić od momentu zorientowania się, że coś jest nie tak. Dlaczego, po co i po kog... Hagrid?
Obrazy sprzed nocy cisnęły się przed szeroko otwarte oczy, które wpatrywały się w drzwi, przez które zaraz ktoś z pewnością znajdzie dość bezczelności, żeby wparować, a co gdyby faktycznie korzystał z uroków toalety i wykorzystywał ją do celów dla niej stworzonych? Nie, nie mowa tutaj o wymiotach, od tego mieli rzygownik! Bestie nie ludzie! Nawet Pan Boyle taki nie był!
| k6 na skutki
| k100 na zaklęcie kameleona ST 45-13=32
| k100 na ukrywanie się (II)
Bez zawahania się nakreślił symbol różdżką, przywołując niewerbalną magią możliwość wtopienia się we wnętrze obrzydliwie pachnącej łazienki poprzez zaklęcie kameleona... do smrodu szło się przyzwyczaić, gorzej z ustaniem w miejscu, ale był przecież Wiedźmim Strażnikiem, bywał w gorszych sytuacjach, kiedy należało się kryć, oby zbyt wiele z tego nie zapomniał. Całe ciało napięło się do wykorzystania bezruchu jako dodatkowego atutu, dzięki któremu mógłby zostać niezauważony przez intruzów, bo któż by inny mógł się tutaj wedrzeć i wydawać rozkazy, chyba że... Ministerstwo!
Rozpędzone myśli ciągnęły się w galopie, którego nie był w stanie uchwycić od momentu zorientowania się, że coś jest nie tak. Dlaczego, po co i po kog... Hagrid?
Obrazy sprzed nocy cisnęły się przed szeroko otwarte oczy, które wpatrywały się w drzwi, przez które zaraz ktoś z pewnością znajdzie dość bezczelności, żeby wparować, a co gdyby faktycznie korzystał z uroków toalety i wykorzystywał ją do celów dla niej stworzonych? Nie, nie mowa tutaj o wymiotach, od tego mieli rzygownik! Bestie nie ludzie! Nawet Pan Boyle taki nie był!
| k6 na skutki
| k100 na zaklęcie kameleona ST 45-13=32
| k100 na ukrywanie się (II)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer