Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:27, w całości zmieniany 1 raz
Nigdy się nie spodziewał, że miałby zostać pionkiem na deskach czyjegoś teatru, którego repertuarem był dramat oparty o chęć zemsty i świadomości powracającej karmy. Zawsze był jedynym aktorem, który lawirując od sceny po odpowiednie ustawienie dekoracji nie marnował czasu na przedstawienie scenariusza drugiej osobie. Był zamknięty, apatyczny i na tyle egoistyczny, by ciągnąć ów sztukę samemu nie zwracając przy tym uwagi na opinie stojących z boku widzów pragnących tylko potknięcia, aby móc obrzucić gromkim śmiechem i wzrokiem pełnym żałosnego politowania. Społeczeństwo spotykało się zawsze w punkcie wyjścia – miejscu, gdzie należało dobić leżącego, kiedy ten potrzebował jedynie iskry, by ponownie stanąć na nogi. Chełpiąc się w cierpieniu, wysysaniu całej energii witalnej i chęci do życia blokowali towarzyszów, nawet tych rzekomo będących bliskim sercu. To był powód, dla którego uwielbiał samotność. Nie wyobrażał sobie ważyć swego losu na czyiś rękach, a wielu głupców tak właśnie postępowało powoli spadając w dół niczym nic nie warta marionetka. Pozwalali prowadzić się oplatając swą szyję psychologicznym sznurem, który zaciskając się z każdym krokiem odbierał swobodę działania, a przede wszystkim myślenia. Macnair nigdy sobie na to nie pozwolił, dlatego jeszcze stąpał po tym świecie.
Często przesadzał z alkoholem, choć jego organizm nie reagował tak newralgicznie. Przyzwyczajony do dużych ilości oszczędzał mu wstydu, ale nie kaca, który niczym najwierniejszy kompan budził go każdego ranka. Mimo to szatyn lubił ów stan – rozjaśniał i otwierał mu umysł, pozwalał dostrzec więcej pozytywów w sprawach odgórnie skazanych na sromotne niepowodzenie, dawał rozluźnienie, jakie zdawało się zbawieniem po ciężkim dniu. Mogło wydawać się to chore, ale było mu to kompletnie obojętne, podobnie jak każda opinia lokalnie plotkujących frajerów.
Pewnie byłby w kompletnym szoku, gdyby dowiedział się, że dziewczyna planuje zrobić z niego sashimi, co z pewnością stanowiłoby pierwsze skojarzenie z uwagi na jej azjatycką urodę. Nie był znawcą magicznej kuchni, ale w Rosji zasłyszał o ów potrawie, która podobno jest kolebką japońskiej kultury jedzenia. Wyglądała na względnie normalną, bez psychicznych zaburzeń, a co gorsza fanatycznych preferencji buzującej w żyłach, czystej krwi, jaką należało pielęgnować, a nie przelewać. Oczywiście wyjątkiem byli Ci skażeni rzekomą dobrocią serca ujawniającą się sympatią wobec mugoli i szlam, których smród coraz bardziej wypełniał londyńskie uliczki. Gardził ów mieszańcami, pomyleńcami korzystającymi z chwilowej nieuwagi stosownie urodzonych, którzy nie zdążyli w odpowiednim momencie zareagować wyrywając ów chwast wraz ze zgniłym, trującym korzeniem.
Zerknął na nią wędrując kącikiem ust ku górze w cwaniackim, pełnym kpiny wyrazie.
-Ratuję księżniczki z opresji i zabijam pilnujące ich smoki.- kiwnął głową, jakoby utwierdzając w tym, iż mówił poważnie, choć nie było w tym krzty prawdy, co z pewnością było dla niej oczywiste. Upił spory łyk ognistej po chwili decydując się na małe sprecyzowanie swych słów. -Ścinam im głowy za mieszek galeonów podobnie jak wszystkim będących tego świadkiem.- wzruszył ramionami, jakoby mówił o pogodzie, bo wiedział, że nie uwierzyła w żadne jego słowo – nie musiała, nie miała powodów. W zasadzie lubił wplatać prawdę w rzekomo irracjonalne stwierdzenia.
Ujął w palce brudne szkło, by ponownie wypełnić usta trunkiem, gdy ta skwitowała jego wcześniejszą wypowiedź. Założył, że ją aprobowała, bo dlaczegoś miałaby nie, skoro zdecydowali się na luźną rozmowę przy alkoholu? Głębsze zamiary były mu obce, więc nie szukał podtekstów mogących być dowodem na jej morderczą naturę. Wyglądała względnie normalnie – choć zważywszy na fakt, iż był już pewny gdzie ją widział, przestało go dziwić miejsce w jakim się zjawiła.
Skinął głową z leniwym uśmiechem, kiedy zaproponowała kolejną kolejkę i idąc za jej ruchem zgasił niedopałek w whiskaczówce, której rant zaznaczony był wyraźną, czerwoną smugą. W zasadzie przyszło mu do głowy, że mogła stać się prawdziwym kompanem w nocnych, alkoholowych wojażach skoro nie przychodziło jej wylewać za kołnierz. Czarodzieje, szczególnie ci cynicznie wyuzdani, lubili dbać o swój wizerunek zapominając o istocie rozluźnienia, na które najlepszym sposobem był złocisty płyn. Nie należała do nich, co wywołało w nim poczucie względnej sympatii, czyli w jego rozumowaniu zwykłej akceptacji. Zdarzyło mu się mylić uczucia; nie rozróżniał ich.
Widząc wędrującego w ich kierunku barmana zmierzył go wzrokiem z dozą ignorancji, szczególnie wtedy, gdy ten zaczął wypełniać brudne naczynia kolejną dawką ognistej. Przewróciwszy oczami machnął przypadkowo przedramieniem, by po chwili usłyszeć brzęk bitego szkła. -Ah, proszę mi wybaczyć moje roztargnienie.- rzucił kpiąco, złośliwie i z widocznym, ironicznym uśmiechem pełzającym po twarzy. Pracownik warknąwszy pod nosem zapewne całą wiązankę przemiłych słów przyniósł świeże naczynia, po czym uzupełnił je zamówionym trunkiem. Skinąwszy głową w ramach podziękowania wrócił wzrokiem do dziewczyny. -Czarną, zdecydowanie.
Obserwował jej mimikę twarzy nie spostrzegając niczego podejrzanego. Uśmiechała się prowokująco ukazując kuszące dołeczki, często pozwała na lustrowanie wzrokiem dając dwuznaczne znaki. Nie do końca rozumiał, co tak naprawdę chciała dzięki temu zyskać, ale może po prostu taki miała sposób bycia? Już dawno odpuścił sobie próbę zrozumienia kobiet, szkoda mu było na to czasu – istna syzyfowa praca. Mimo to nie szczędził sobie spojrzeń prosto w jej duże, przepełnione czernią tęczówki, które z pewnością niejednego już zahipnotyzowały. Co Ci chodziło po głowie, (nie)znajoma.
-Która była nudna. Nawet najwierniejszy Mulciberowy słuchacz zdaje się ziewać, gdy dochodzę do meritum rosyjskich opowieści.- rzucił dość mimowolnie, bo przecież wiedział, że obydwoje go znali, ale przy tym zapominając, iż ona nie mogła mieć ów świadomości. Ramsey wręcz nalegał, by ten zdawał mu relacje zza granicy; wynikało to z jego ciekawości świata i chęci posiadania pojęcia o wszystkim, ale nie zapobiegało znużeniu, kiedy przychodziło do rozmowy o kiepskich zleceniach. Czarnomagiczna klątwa w gardle z pewnością zapobiegłaby podobnym sytuacjom – ciekawa i skuteczna taktyka.
Wyprostował się na krześle krzyżując przedramiona na piersi. Obserwował dokładnie jej wzrok wiodący w kierunku schodów, analizował słowa i gesty. Starał się zachować trzeźwość zmysłów, choć z każdym kolejnym łykiem trunku stawało się to coraz trudniejsze, bowiem wtem wszystko wydawało się prostsze – o wiele mniej skomplikowane niżeli zazwyczaj. Przeważnie mówił co myślał nie kwestionując faktu, czy mógł kogoś tym urazić i tego wieczora nie było inaczej. -Wnioskuję, że tylko czyny ubierają panienki wiarę, a właściwie to jej ów ubrań pozbawiają.- uniósł kącik ust nie spuszczając wzroku z towarzyszki. -Moja, także opiera się jedynie o coś, co mogę dostrzec własnymi oczami.- szkoda tylko, że zapewne zaraz ów gałki będą ozdobą jednej z brudnych, barowych podłóg. -Gdzie jest haczyk?
Często przesadzał z alkoholem, choć jego organizm nie reagował tak newralgicznie. Przyzwyczajony do dużych ilości oszczędzał mu wstydu, ale nie kaca, który niczym najwierniejszy kompan budził go każdego ranka. Mimo to szatyn lubił ów stan – rozjaśniał i otwierał mu umysł, pozwalał dostrzec więcej pozytywów w sprawach odgórnie skazanych na sromotne niepowodzenie, dawał rozluźnienie, jakie zdawało się zbawieniem po ciężkim dniu. Mogło wydawać się to chore, ale było mu to kompletnie obojętne, podobnie jak każda opinia lokalnie plotkujących frajerów.
Pewnie byłby w kompletnym szoku, gdyby dowiedział się, że dziewczyna planuje zrobić z niego sashimi, co z pewnością stanowiłoby pierwsze skojarzenie z uwagi na jej azjatycką urodę. Nie był znawcą magicznej kuchni, ale w Rosji zasłyszał o ów potrawie, która podobno jest kolebką japońskiej kultury jedzenia. Wyglądała na względnie normalną, bez psychicznych zaburzeń, a co gorsza fanatycznych preferencji buzującej w żyłach, czystej krwi, jaką należało pielęgnować, a nie przelewać. Oczywiście wyjątkiem byli Ci skażeni rzekomą dobrocią serca ujawniającą się sympatią wobec mugoli i szlam, których smród coraz bardziej wypełniał londyńskie uliczki. Gardził ów mieszańcami, pomyleńcami korzystającymi z chwilowej nieuwagi stosownie urodzonych, którzy nie zdążyli w odpowiednim momencie zareagować wyrywając ów chwast wraz ze zgniłym, trującym korzeniem.
Zerknął na nią wędrując kącikiem ust ku górze w cwaniackim, pełnym kpiny wyrazie.
-Ratuję księżniczki z opresji i zabijam pilnujące ich smoki.- kiwnął głową, jakoby utwierdzając w tym, iż mówił poważnie, choć nie było w tym krzty prawdy, co z pewnością było dla niej oczywiste. Upił spory łyk ognistej po chwili decydując się na małe sprecyzowanie swych słów. -Ścinam im głowy za mieszek galeonów podobnie jak wszystkim będących tego świadkiem.- wzruszył ramionami, jakoby mówił o pogodzie, bo wiedział, że nie uwierzyła w żadne jego słowo – nie musiała, nie miała powodów. W zasadzie lubił wplatać prawdę w rzekomo irracjonalne stwierdzenia.
Ujął w palce brudne szkło, by ponownie wypełnić usta trunkiem, gdy ta skwitowała jego wcześniejszą wypowiedź. Założył, że ją aprobowała, bo dlaczegoś miałaby nie, skoro zdecydowali się na luźną rozmowę przy alkoholu? Głębsze zamiary były mu obce, więc nie szukał podtekstów mogących być dowodem na jej morderczą naturę. Wyglądała względnie normalnie – choć zważywszy na fakt, iż był już pewny gdzie ją widział, przestało go dziwić miejsce w jakim się zjawiła.
Skinął głową z leniwym uśmiechem, kiedy zaproponowała kolejną kolejkę i idąc za jej ruchem zgasił niedopałek w whiskaczówce, której rant zaznaczony był wyraźną, czerwoną smugą. W zasadzie przyszło mu do głowy, że mogła stać się prawdziwym kompanem w nocnych, alkoholowych wojażach skoro nie przychodziło jej wylewać za kołnierz. Czarodzieje, szczególnie ci cynicznie wyuzdani, lubili dbać o swój wizerunek zapominając o istocie rozluźnienia, na które najlepszym sposobem był złocisty płyn. Nie należała do nich, co wywołało w nim poczucie względnej sympatii, czyli w jego rozumowaniu zwykłej akceptacji. Zdarzyło mu się mylić uczucia; nie rozróżniał ich.
Widząc wędrującego w ich kierunku barmana zmierzył go wzrokiem z dozą ignorancji, szczególnie wtedy, gdy ten zaczął wypełniać brudne naczynia kolejną dawką ognistej. Przewróciwszy oczami machnął przypadkowo przedramieniem, by po chwili usłyszeć brzęk bitego szkła. -Ah, proszę mi wybaczyć moje roztargnienie.- rzucił kpiąco, złośliwie i z widocznym, ironicznym uśmiechem pełzającym po twarzy. Pracownik warknąwszy pod nosem zapewne całą wiązankę przemiłych słów przyniósł świeże naczynia, po czym uzupełnił je zamówionym trunkiem. Skinąwszy głową w ramach podziękowania wrócił wzrokiem do dziewczyny. -Czarną, zdecydowanie.
Obserwował jej mimikę twarzy nie spostrzegając niczego podejrzanego. Uśmiechała się prowokująco ukazując kuszące dołeczki, często pozwała na lustrowanie wzrokiem dając dwuznaczne znaki. Nie do końca rozumiał, co tak naprawdę chciała dzięki temu zyskać, ale może po prostu taki miała sposób bycia? Już dawno odpuścił sobie próbę zrozumienia kobiet, szkoda mu było na to czasu – istna syzyfowa praca. Mimo to nie szczędził sobie spojrzeń prosto w jej duże, przepełnione czernią tęczówki, które z pewnością niejednego już zahipnotyzowały. Co Ci chodziło po głowie, (nie)znajoma.
-Która była nudna. Nawet najwierniejszy Mulciberowy słuchacz zdaje się ziewać, gdy dochodzę do meritum rosyjskich opowieści.- rzucił dość mimowolnie, bo przecież wiedział, że obydwoje go znali, ale przy tym zapominając, iż ona nie mogła mieć ów świadomości. Ramsey wręcz nalegał, by ten zdawał mu relacje zza granicy; wynikało to z jego ciekawości świata i chęci posiadania pojęcia o wszystkim, ale nie zapobiegało znużeniu, kiedy przychodziło do rozmowy o kiepskich zleceniach. Czarnomagiczna klątwa w gardle z pewnością zapobiegłaby podobnym sytuacjom – ciekawa i skuteczna taktyka.
Wyprostował się na krześle krzyżując przedramiona na piersi. Obserwował dokładnie jej wzrok wiodący w kierunku schodów, analizował słowa i gesty. Starał się zachować trzeźwość zmysłów, choć z każdym kolejnym łykiem trunku stawało się to coraz trudniejsze, bowiem wtem wszystko wydawało się prostsze – o wiele mniej skomplikowane niżeli zazwyczaj. Przeważnie mówił co myślał nie kwestionując faktu, czy mógł kogoś tym urazić i tego wieczora nie było inaczej. -Wnioskuję, że tylko czyny ubierają panienki wiarę, a właściwie to jej ów ubrań pozbawiają.- uniósł kącik ust nie spuszczając wzroku z towarzyszki. -Moja, także opiera się jedynie o coś, co mogę dostrzec własnymi oczami.- szkoda tylko, że zapewne zaraz ów gałki będą ozdobą jednej z brudnych, barowych podłóg. -Gdzie jest haczyk?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Rycerska opowieść o smokach i księżniczkach wywołała krótki wybuch śmiechu, perlistego i oczywiście zachwyconego taką działalnością nowego przyjaciela. Był egzekutorem, może pracował w którymś z rezerwatów, może ucinał głowy innym potworom, stojącym pewnie na dwóch nogach, wspartych o marmurowe podłogi pałaców. Nie musiała dociekać szczegółów ani konkretów, nie interesowały ją, a ewentualne zasygnalizowanie większego wyzwania - skoro potrafił zabijać, potrafił się też bronić - tylko dodawały spotkaniu pikanterii. Słowa szatyna mogła odebrać jako groźbę, sugestię nieprzychylnego końca - czyż i ona nie była jednym z tych, obserwujących mordowanie bestii? - ale zamiast się przestraszyć, poczuła zaintrygowanie. Jednak nie miała do czynienia z paskudnym mętem, żulem, jakich wielu w Parszywym Pasażerze - a jeśli już to z mętem lubiącym przygody i wyzwania. Przypadkowo napotkana kobieta mogła stać się dla niego kolejnym stworem do zgładzenia: lub do uratowania. Zachowywał się przecież prawie dżentelmeńsko. Brzęk tłuczonego szkła, uprzejme podstawienie im czystych szklanic, zadbanie o to, by następną kolejkę spożywała w komfortowych warunkach z czystego - względnie; nic, co znajdowało się w tym obskurnym przypadku, czyste nie było - naczynia. Mogłaby się wzruszyć jego troską, ułożyć głowę na umięśnionym ramieniu, westchnąć, musnąć gorącym oddechem szyję: lecz byłaby to przesadna farsa. Deirdre potrafiła utrzymywać bezpieczne pozory. Milczała więc, z uśmiechem, już bez papierosa zajmującego długie palce - owinęła je wokół szklanki, unosząc ją do ust. - Chociaż zaprzeczałeś, coraz bardziej przypominasz rycerza - skomplementowała go mało oryginalnie, puszczając komentarz dotyczący czarnej owcy mimo uszu. Mogła być dla niego wszystkim, potulnym wilkiem, krwiożerczą owieczką; księżniczką wymagającą opieki i smokiem, gotowym odgryźć mu głowę. Wiedziała już, którą opcje wybierze, zdecydowała o tym w momencie, w którym przekroczyła próg knajpy, była tego pewna...
I wtedy coś przywołało ją do porządku, nazwisko, które zazwyczaj popychało do czynów haniebnych i morderczych, prowokując niesioną ze sobą aurą konfliktów - tym razem zadziałało jak otrzeźwiający powiew chłodnego wiatru. Nie od razu zerwał z twarzy Deirdre maskę: dalej przecież uśmiechała się słodko i kusząco, w zapowiedzi rozkoszy, które mogą czekać na nieznajomego jeśli tylko przestanie pięknie mówić a zacznie równie wspaniale działać, lecz jej czarne oczy błyszczały - oprócz rozbawienia i kokieterii - nagłą uwagą. Jej towarzysz, idealny materiał na dzisiejszą ofiarę, znał Mulciberów - ale któż z półświatka pozostawał nieświadom istnienia tej rodziny? Mógł być ich przyjacielem, równie dobrze mogąc znajdować się na długiej liście wrogów - nonszalanckie wspominanie nudnych opowieści pasowało do obydwu opcji. Albo znajdował się z którymś z przedstawicieli rodziny w dość bliskich stosunkach, albo w wesołości kryła się pogarda, podszyta niechęcią. Jedynie opcja druga nie psuła planów Deirdre na ten wieczór, nic więc dziwnego, że nie przyjęła chłodzącego obyczaje zbitka głosek z radością. Siedzący obok mężczyzna mógł być każdym - i jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, jak celnie ujęła wątpliwość w myśli.
Nie odjęła wzroku od zielonych oczu, przyglądając się mu dokładniej, ale nie, nie mogła widzieć go wcześniej, zapamiętałaby ostre rysy - z drugiej strony, te tęczówki, ten zarys źrenicy, to, co czaiło się w spojrzeniu: czy aby na pewno spoglądała w nie po raz pierwszy? Na spotkaniu Rycerzy miała do czynienia z kimś innym, nie tylko fizycznie, ale i duchowo; z człowiekiem niezadowolonym, trochę niepewnym, trochę ciekawym, wprowadzonym w nowe miejsce, ostrożnym. Nie potrafiła połączyć brakujących elementów a niewiedza była dla niej prawdziwym ciosem. Nienawidziła braku kontroli - a traciła ją w ciągu ostatnich dni nagminnie i nawet wieczór, podczas którego miała odbić sobie niedawne upokorzenia, wymykała się z ścisłego planu.
- Znasz Mulciberów? - spytała po prostu, konkretnie, w końcu całkowicie szczerze ciekawa odpowiedzi, i chociaż jej głos ciągle brzmiał prawie upajająco, to coś zmieniło się, ledwie zauważalnie, w mowie ciała. Jeszcze nie spiętego, ale już nie leniwie rozleniwionego. - Skąd? - z nokturnowych zakamarków, z Departamentu Tajemnic, z innych niesprzyjających okoliczności? Czuła, jak narasta w niej złość. Nie tak miało się to skończyć, była już przecież o krok od spełnienia, wystarczyło musnąć drżącą strunę męskich pragnień, by wydała odpowiedni dźwięk, pasujący do wrzasku bólu. Musiała być jednak ostrożna, popełniła zbyt wiele błędów, by pozwolić sobie na następny. Impulsywne reakcje, jakim się poddawała, należało ucinać w zarodku. Chciała powrócić do siebie opanowanej i logicznej, a powstrzymanie pokusy, nakazującej jej zaciągnąć go na górę pomimo wątpliwości, było pierwszym krokiem do odzyskania kontroli. Złudnej.
- Nie ma haczyka - kontynuowała mimo wszystko nie wypadając z roli, nawet jeśli emocje buzujące pod kłamliwą maską zmieniły się gwałtownie, ochładzając rozkołysaną zemstą krew. - Czy kobieta nie może przeżyć przyjemnej przygody, uciekając choć na chwilę ze swego pałacu? - spytała retorycznie, myślami błądząc jednak daleko. Jeden z elementów układanki zmienił miejsce, psując cały obraz - miał jednak szansę wrócić na swoje miejsce, dlatego wyczekiwała odpowiedzi na najistotniejsze pytanie, ciągle nie mogąc pozbyć się dziwnego wrażenia, że jednak nie spotkała się z tym mężczyzną po raz pierwszy.
I wtedy coś przywołało ją do porządku, nazwisko, które zazwyczaj popychało do czynów haniebnych i morderczych, prowokując niesioną ze sobą aurą konfliktów - tym razem zadziałało jak otrzeźwiający powiew chłodnego wiatru. Nie od razu zerwał z twarzy Deirdre maskę: dalej przecież uśmiechała się słodko i kusząco, w zapowiedzi rozkoszy, które mogą czekać na nieznajomego jeśli tylko przestanie pięknie mówić a zacznie równie wspaniale działać, lecz jej czarne oczy błyszczały - oprócz rozbawienia i kokieterii - nagłą uwagą. Jej towarzysz, idealny materiał na dzisiejszą ofiarę, znał Mulciberów - ale któż z półświatka pozostawał nieświadom istnienia tej rodziny? Mógł być ich przyjacielem, równie dobrze mogąc znajdować się na długiej liście wrogów - nonszalanckie wspominanie nudnych opowieści pasowało do obydwu opcji. Albo znajdował się z którymś z przedstawicieli rodziny w dość bliskich stosunkach, albo w wesołości kryła się pogarda, podszyta niechęcią. Jedynie opcja druga nie psuła planów Deirdre na ten wieczór, nic więc dziwnego, że nie przyjęła chłodzącego obyczaje zbitka głosek z radością. Siedzący obok mężczyzna mógł być każdym - i jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, jak celnie ujęła wątpliwość w myśli.
Nie odjęła wzroku od zielonych oczu, przyglądając się mu dokładniej, ale nie, nie mogła widzieć go wcześniej, zapamiętałaby ostre rysy - z drugiej strony, te tęczówki, ten zarys źrenicy, to, co czaiło się w spojrzeniu: czy aby na pewno spoglądała w nie po raz pierwszy? Na spotkaniu Rycerzy miała do czynienia z kimś innym, nie tylko fizycznie, ale i duchowo; z człowiekiem niezadowolonym, trochę niepewnym, trochę ciekawym, wprowadzonym w nowe miejsce, ostrożnym. Nie potrafiła połączyć brakujących elementów a niewiedza była dla niej prawdziwym ciosem. Nienawidziła braku kontroli - a traciła ją w ciągu ostatnich dni nagminnie i nawet wieczór, podczas którego miała odbić sobie niedawne upokorzenia, wymykała się z ścisłego planu.
- Znasz Mulciberów? - spytała po prostu, konkretnie, w końcu całkowicie szczerze ciekawa odpowiedzi, i chociaż jej głos ciągle brzmiał prawie upajająco, to coś zmieniło się, ledwie zauważalnie, w mowie ciała. Jeszcze nie spiętego, ale już nie leniwie rozleniwionego. - Skąd? - z nokturnowych zakamarków, z Departamentu Tajemnic, z innych niesprzyjających okoliczności? Czuła, jak narasta w niej złość. Nie tak miało się to skończyć, była już przecież o krok od spełnienia, wystarczyło musnąć drżącą strunę męskich pragnień, by wydała odpowiedni dźwięk, pasujący do wrzasku bólu. Musiała być jednak ostrożna, popełniła zbyt wiele błędów, by pozwolić sobie na następny. Impulsywne reakcje, jakim się poddawała, należało ucinać w zarodku. Chciała powrócić do siebie opanowanej i logicznej, a powstrzymanie pokusy, nakazującej jej zaciągnąć go na górę pomimo wątpliwości, było pierwszym krokiem do odzyskania kontroli. Złudnej.
- Nie ma haczyka - kontynuowała mimo wszystko nie wypadając z roli, nawet jeśli emocje buzujące pod kłamliwą maską zmieniły się gwałtownie, ochładzając rozkołysaną zemstą krew. - Czy kobieta nie może przeżyć przyjemnej przygody, uciekając choć na chwilę ze swego pałacu? - spytała retorycznie, myślami błądząc jednak daleko. Jeden z elementów układanki zmienił miejsce, psując cały obraz - miał jednak szansę wrócić na swoje miejsce, dlatego wyczekiwała odpowiedzi na najistotniejsze pytanie, ciągle nie mogąc pozbyć się dziwnego wrażenia, że jednak nie spotkała się z tym mężczyzną po raz pierwszy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zrozumiała go tak, jak miał w planie - omylnie i niezgodnie z prawdą, jednak kim byłby w oczach nieznajomej przyznawszy się, że często cel wymagał ofiar? Mieszek galeonów otrzymywał za symboliczne księżniczki, albowiem smoków musiał pozbywać się znacznie wcześniej i to w na tyle bezpieczny sposób, aby nikt nie zauważył straty. Był bezwzględny w swych działaniach starając się przewidzieć ruch konkurenta, którego wcześniej starał się poznać i wzbudzić jego zaufanie. Ludzie bywali ślepi, prości i niesamowicie łatwowierni, co ułatwiało wbicie noża w plecy bez chociażby cienia zawahania. Preferował proste rozwiązania unikając wybitnie wymyślnych i godnych powtórzenia sposobów pozbawienia życia i tym samym zamknięcia ust, które były głównym powodem podjętych decyzji. Jeśli chciało być się wyjątkowo dobrym w zawodzie należało pogodzić się z ewentualnymi zagrożeniami, którym był między innymi zapach śmierci. Ile warte było istnienie odebrane dla własnych korzyści? Jak wiele dobrych uczynków należało wykonać, aby uspokoić i wyrównać rachunek sumienia?
Uniósł wymownie brew na jej słowa, by po chwili zwinnym ruchem przysunąć whiskaczówkę do towarzyszki i rantem uderzyć w trzymane przez jej smukłe palce szkło. -Zatem zdrowie rycerzy.- posłał jej pełen satysfakcji uśmiech, akcentując wyraźnie ostatnie słowo, a następnie upił sporej ilości trunku, jakoby pragnął zagłuszyć głosy nakazujące mu w końcu przestać się zgrywać. Gra na krawędzi była ryzykowna, ale przy tym cholernie pociągająca, stad ciągnął tę farsę mając świadomość jak wiele mogła go kosztować. Z pozoru kobieta wydawała się apetycznym kąskiem, piekielną rządzą wystawiającą się niczym na tacy, jednak Drew wiedział i to dawało mu niemą przewagę- była niebezpieczna. Z tego, co przyszło mu się dowiedzieć szeregi rycerzy nie zasilali ludzie o złotym sercu, toteż akurat tego mógł być pewien. Mimo to nawet przez myśl mu nie przeszło, ze zamierzała zrobić sobie z niego kolacje zagłuszając tym samym krzyczące, poszarpane emocje i uczucia wystawione na ciężką próbę. Szatyn trenował kontrolę, rzucał się na głęboka wodę byle tylko nauczyć się psychicznej wytrzymałości, tarczy odbijającej wszelkie, najcięższe ciosy. Oczywiście zdarzało mu się zawieść; wybuchał wnet złością wobec sytuacji, ale przede wszystkim samego siebie, że nadal ów emocje w nim pozostawały mogąc wpływać na racjonalne myślenie. Pragnął je zabić, wyrżnąć niczym mugoli, szlamy i mieszańców, którzy zatruwali czyste korzenie czarodziejskiego świata. To wymagało jednak czasu będącego priorytetem i posiadającego cenę, której nie byli w stanie zapłacić nawet najzamożniejsi; dlatego to nie galeony stanowiły walutę, a on - zegar. Tykające wskazówki.
Mimo swej spostrzegawczości początkowo nie dostrzegł minimalnych zmian na jej twarzy sugerujących, ze podane nazwisko cokolwiek zmieniło. Jej myśli pędzące wśród pragnienia zemsty odbiły się głośnym echem od blokady, która wstępnie mogła wydawać się nie do przejścia, a tym bardziej przebiegnięcia, gdyż w końcu w takowym tempie chciała zamknąć go w sidłach swej niewinności. Znał Mulcibera od szkolnych lat, kiedy to spotykali się w tak prozaicznych okolicznościach uprzykrzania życia jednej z gryfońskich szui, zwieńczone dwutygodniowym szlabanem w bibliotece. Wzajemnie obarczając się winą nawiązali kontakt, który po dziś dzień stanowił pewien - o dziwo - rodzaj zaufanej (w ich rozumieniu) znajomości opierającej się o wspólne interesy, a teraz i ugrupowanie, od którego nie miał drogi ucieczki. -Mulciberów nie można znać, a kojarzyć. Równie nieprzewidywalnych sukinsynów nie przyszło mi spotkać od dawna.- skwitował zgodnie z prawdą, bo po co miał iść w zaparte, ze rzucił obcym mu nazwiskiem bez żadnego powodu? Towarzyszka wydała się zaintrygowana ów tematem, co zasugerował błysk w jej oku podczas zadawania pytania - jakoby miało mieć to głębszy sens, jakoby odpowiedz stanowiła coś więcej jak tylko możliwość dyskusji, wymienienia gorących plotek na ich temat. Nie okazał zaskoczenia, bo w zasadzie takowego nie poczuł, w końcu znał prawdę. Wiedział, ze się znają. Posłał jej pełne teatralnego zawodu spojrzenie, a następnie dopił trunek do dna czując jak ten przyjemnie drażnił jego gardło. -Zwykle w piekle znają się wszyscy.- rzucił zagadkowo, choć odpowiedz była bardzo prosta i czuł, ze dziewczyna szybko takowej się domyśliła.
Zerknąwszy na wpół puste szkło tuż obok swego, zupełnie opróżnionego, uniósł dłoń w kierunku barmana, aby ten przypadkiem nie zapomniał o swych najwierniejszych, tego wieczora, klientach. Warknął pod nosem spostrzegając znikającą za winklem sylwetkę i nie wyobrażając sobie czekać zsunął się z wysokiego krzesła, by zwinnym ruchem pokonać bar przeskakując na druga stronę. -Pani wybaczy.- rzucił wyginając wargi w kpiącym, cynicznym uśmieszku. Ruszywszy w kierunku alkoholowych półek miał świadomość, ze dziewczyna mogła zobaczyć jedynie jego plecy, co wykorzystał skupiając się na swoim darze; genetyce, którą z przekleństwa zmienił w jedną z najsilniejszych broni- dezorientacje, kamuflaż. Przyjął rysy obsługującego ich pracownika powoli tracąc kilka centymetrów wzrostu, przybierając na wadze i policzkach, które stały się wyraźnie pulchne, pozbawione męskich, wystających kości. Kilkudniowy zarost zmienił się w niezadbana brodę skrywającą więcej tajemnic, niżeli sławna komnata, a krótkie, uczesane włosy rozpłynęły się w paskudnie prezentującej się łysinie. Chwyciwszy między palce jedną z butelek przyjrzał się etykiecie, a następnie obróciwszy na pięcie skierował do kobiety, której alkohol wyraźnie był w ów chwili potrzebny. Wirtuozem barmaństwa nie był, natomiast wiele lat dorywczej pracy w ów branży nauczyło go paru sztuczek, które skromnie wykorzystywał byle tylko przypominać istnego profesjonalistę. -Zawsze jest haczyk- zgaszona zieleń błysnęła w jego oczach, kiedy stojąc po drugiej stronie przechylił ognistą, aby uzupełnić czyste whiskaczówki wyjęte spod lady. Nie odrywając spojrzenia od jej tęczówek bił się z myślami, czy aby na pewno udanie się na piętro było dobrym pomysłem - oczywiście męska strona wręcz wypychała go w kierunku schodów, ale świadomość wspólnej pracy zdecydowanie hamowała tak daleko idące, powierzchowne pragnienia. Obowiązki stawiał ponad wszystko, nawet własne potrzeby, które przecież ubóstwiał pielęgnować.
Chwyciwszy palcami chłodną szklaneczkę podsunął ją towarzyszce pod same splecione dłonie, których nie omieszkał się przy tym musnąć. Były delikatne, tak mylnie niezdolne do grzesznych, pozbawionych choć cienia litości czynów. -Przygoda pozbawiona logiki jest ryzykiem, ryzyko pozbawione logiki jest idiotyzmem.- rzucił powoli przybierając własne kształty, albowiem zamierzał wrócić na miejsce, co dosłownie po chwili uczynił. -Czym jest zatem nasza przygoda?- spytał przesuwając wskazującym palcem wzdłuż rantu pełnego szkła. Właściwie, co stało na przeszkodzie? Mógł iść, chciał iść. Droga była prosta i pozbawiona wszelakich przeciwności, a przynajmniej tak mu się wydawało. -Sądzę, że bez nas bawiliby się równie dobrze.- stwierdził rozglądając się wymownie i dając tym samym wyraźny znak aprobaty okalanej ciekawością, lecz mimo to z tyłu głowy ciągle trzymał na warcie czujność, która dawała mu pewne znaki; coś mu w tym wszystkim nie pasowało. Taka kobieta nie zdawała się miewać przygód w podobnych miejscach, a co gorsza z przypadkowo napotkanymi, biednymi facetami.
Uniósł wymownie brew na jej słowa, by po chwili zwinnym ruchem przysunąć whiskaczówkę do towarzyszki i rantem uderzyć w trzymane przez jej smukłe palce szkło. -Zatem zdrowie rycerzy.- posłał jej pełen satysfakcji uśmiech, akcentując wyraźnie ostatnie słowo, a następnie upił sporej ilości trunku, jakoby pragnął zagłuszyć głosy nakazujące mu w końcu przestać się zgrywać. Gra na krawędzi była ryzykowna, ale przy tym cholernie pociągająca, stad ciągnął tę farsę mając świadomość jak wiele mogła go kosztować. Z pozoru kobieta wydawała się apetycznym kąskiem, piekielną rządzą wystawiającą się niczym na tacy, jednak Drew wiedział i to dawało mu niemą przewagę- była niebezpieczna. Z tego, co przyszło mu się dowiedzieć szeregi rycerzy nie zasilali ludzie o złotym sercu, toteż akurat tego mógł być pewien. Mimo to nawet przez myśl mu nie przeszło, ze zamierzała zrobić sobie z niego kolacje zagłuszając tym samym krzyczące, poszarpane emocje i uczucia wystawione na ciężką próbę. Szatyn trenował kontrolę, rzucał się na głęboka wodę byle tylko nauczyć się psychicznej wytrzymałości, tarczy odbijającej wszelkie, najcięższe ciosy. Oczywiście zdarzało mu się zawieść; wybuchał wnet złością wobec sytuacji, ale przede wszystkim samego siebie, że nadal ów emocje w nim pozostawały mogąc wpływać na racjonalne myślenie. Pragnął je zabić, wyrżnąć niczym mugoli, szlamy i mieszańców, którzy zatruwali czyste korzenie czarodziejskiego świata. To wymagało jednak czasu będącego priorytetem i posiadającego cenę, której nie byli w stanie zapłacić nawet najzamożniejsi; dlatego to nie galeony stanowiły walutę, a on - zegar. Tykające wskazówki.
Mimo swej spostrzegawczości początkowo nie dostrzegł minimalnych zmian na jej twarzy sugerujących, ze podane nazwisko cokolwiek zmieniło. Jej myśli pędzące wśród pragnienia zemsty odbiły się głośnym echem od blokady, która wstępnie mogła wydawać się nie do przejścia, a tym bardziej przebiegnięcia, gdyż w końcu w takowym tempie chciała zamknąć go w sidłach swej niewinności. Znał Mulcibera od szkolnych lat, kiedy to spotykali się w tak prozaicznych okolicznościach uprzykrzania życia jednej z gryfońskich szui, zwieńczone dwutygodniowym szlabanem w bibliotece. Wzajemnie obarczając się winą nawiązali kontakt, który po dziś dzień stanowił pewien - o dziwo - rodzaj zaufanej (w ich rozumieniu) znajomości opierającej się o wspólne interesy, a teraz i ugrupowanie, od którego nie miał drogi ucieczki. -Mulciberów nie można znać, a kojarzyć. Równie nieprzewidywalnych sukinsynów nie przyszło mi spotkać od dawna.- skwitował zgodnie z prawdą, bo po co miał iść w zaparte, ze rzucił obcym mu nazwiskiem bez żadnego powodu? Towarzyszka wydała się zaintrygowana ów tematem, co zasugerował błysk w jej oku podczas zadawania pytania - jakoby miało mieć to głębszy sens, jakoby odpowiedz stanowiła coś więcej jak tylko możliwość dyskusji, wymienienia gorących plotek na ich temat. Nie okazał zaskoczenia, bo w zasadzie takowego nie poczuł, w końcu znał prawdę. Wiedział, ze się znają. Posłał jej pełne teatralnego zawodu spojrzenie, a następnie dopił trunek do dna czując jak ten przyjemnie drażnił jego gardło. -Zwykle w piekle znają się wszyscy.- rzucił zagadkowo, choć odpowiedz była bardzo prosta i czuł, ze dziewczyna szybko takowej się domyśliła.
Zerknąwszy na wpół puste szkło tuż obok swego, zupełnie opróżnionego, uniósł dłoń w kierunku barmana, aby ten przypadkiem nie zapomniał o swych najwierniejszych, tego wieczora, klientach. Warknął pod nosem spostrzegając znikającą za winklem sylwetkę i nie wyobrażając sobie czekać zsunął się z wysokiego krzesła, by zwinnym ruchem pokonać bar przeskakując na druga stronę. -Pani wybaczy.- rzucił wyginając wargi w kpiącym, cynicznym uśmieszku. Ruszywszy w kierunku alkoholowych półek miał świadomość, ze dziewczyna mogła zobaczyć jedynie jego plecy, co wykorzystał skupiając się na swoim darze; genetyce, którą z przekleństwa zmienił w jedną z najsilniejszych broni- dezorientacje, kamuflaż. Przyjął rysy obsługującego ich pracownika powoli tracąc kilka centymetrów wzrostu, przybierając na wadze i policzkach, które stały się wyraźnie pulchne, pozbawione męskich, wystających kości. Kilkudniowy zarost zmienił się w niezadbana brodę skrywającą więcej tajemnic, niżeli sławna komnata, a krótkie, uczesane włosy rozpłynęły się w paskudnie prezentującej się łysinie. Chwyciwszy między palce jedną z butelek przyjrzał się etykiecie, a następnie obróciwszy na pięcie skierował do kobiety, której alkohol wyraźnie był w ów chwili potrzebny. Wirtuozem barmaństwa nie był, natomiast wiele lat dorywczej pracy w ów branży nauczyło go paru sztuczek, które skromnie wykorzystywał byle tylko przypominać istnego profesjonalistę. -Zawsze jest haczyk- zgaszona zieleń błysnęła w jego oczach, kiedy stojąc po drugiej stronie przechylił ognistą, aby uzupełnić czyste whiskaczówki wyjęte spod lady. Nie odrywając spojrzenia od jej tęczówek bił się z myślami, czy aby na pewno udanie się na piętro było dobrym pomysłem - oczywiście męska strona wręcz wypychała go w kierunku schodów, ale świadomość wspólnej pracy zdecydowanie hamowała tak daleko idące, powierzchowne pragnienia. Obowiązki stawiał ponad wszystko, nawet własne potrzeby, które przecież ubóstwiał pielęgnować.
Chwyciwszy palcami chłodną szklaneczkę podsunął ją towarzyszce pod same splecione dłonie, których nie omieszkał się przy tym musnąć. Były delikatne, tak mylnie niezdolne do grzesznych, pozbawionych choć cienia litości czynów. -Przygoda pozbawiona logiki jest ryzykiem, ryzyko pozbawione logiki jest idiotyzmem.- rzucił powoli przybierając własne kształty, albowiem zamierzał wrócić na miejsce, co dosłownie po chwili uczynił. -Czym jest zatem nasza przygoda?- spytał przesuwając wskazującym palcem wzdłuż rantu pełnego szkła. Właściwie, co stało na przeszkodzie? Mógł iść, chciał iść. Droga była prosta i pozbawiona wszelakich przeciwności, a przynajmniej tak mu się wydawało. -Sądzę, że bez nas bawiliby się równie dobrze.- stwierdził rozglądając się wymownie i dając tym samym wyraźny znak aprobaty okalanej ciekawością, lecz mimo to z tyłu głowy ciągle trzymał na warcie czujność, która dawała mu pewne znaki; coś mu w tym wszystkim nie pasowało. Taka kobieta nie zdawała się miewać przygód w podobnych miejscach, a co gorsza z przypadkowo napotkanymi, biednymi facetami.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Krótki toast, trzask szkła, zawadiacki uśmiech - Deirdre zaczynała być czujna, łączyć powoli rozsypane fakty, jeszcze zbyt chaotyczne, by zrozumiała, że ma do czynienia z kimś znajomym, ale już na tyle oczywiste, by przestała niecierpliwie wyczekiwać zmiany miejsca. Schody, prowadzące do prywatnych pokoi, kojarzących się jej jednoznacznie - rozkosznie i krwawo - przestały jawnie kusić a prowadzenie długiej gry wstępnej doprowadziło do dość nieprzyjemnego otrzeźwienia. Pojawienie się w bliskim sąsiedztwie tematu rycerzy - czyż nie zaakcentował tego słowa z specyficznym uśmiechem? - i Mulciberów mogło być, oczywiście, czystym przypadkiem, zbiegiem okoliczności, żartobliwym prztyczkiem losu - mogło, ale nie musiało, a Deirdre, nawet kierowana skrajnymi emocjami i prymitywną chęcią zemsty, posiadała jednak resztki zdrowego rozsądku. Odzywającego się coraz głośniejszym szeptem, hamującym kontynuowanie morderczej akcji, mającej znaleźć swój upojny finał dwa piętra wyżej.
Upiła łyk ognistej whisky, z zamiarem odstawienia szklanki, ale w końcu wychyliła ją do dna. Alkohol palący przełyk sprzyjał krótkotrwałemu otrzeźwieniu, zamiany płonącej chęci zemsty w równie gorącą spostrzegawczość. Wzmagał czujność, nadwrażliwość na bodźce, na drobne zmiany, na zwycięską swobodę, z jaką rozmawiał z nią przypadkowy towarzysz. Nie przeceniała swoich możliwości, ale faktycznie mogła zagwarantować mężczyznom wszystko, czego pragnęli - wyzwanie, jego brak, łagodność i bunt, przyjemną rozmowę i retoryczne starcie. Szatyn wymykał się z nałożonej na niego definicji, zdawał się prześlizgiwać pomiędzy uważnymi spojrzeniami, mętnieć w wypełniającym salę papierosowym dymie, z którego przebijał się również aromat opium. Co skrywał w swym arsenale - oprócz miecza i piekielnych znajomości? Nieprzewidywalni sukinsyni - cóż, odnosiła zupełnie inne wrażenie, zarówno Ignotus jak i Ramsey wydawali się jej mężczyznami stabilnymi, skupionymi na powierzonych im zadaniach, skoncentrowanymi i w swej stateczności dość spodziewanymi. Nie skomentowała jednak tego wzruszającego komplementu w żaden sposób, kontynuując uprzejme milczenie. Nawet nie mrugnęła gdy towarzysz postanowił zaprezentować kolejny talent, opuszczając niewygodny barowy stołek w dość ekstrawagancki sposób.
Przyglądała mu się z uwagą, a gdy odwrócił się plecami - także beznamiętnie, uważnie, starając się posortować zasugerowane informacje, układające się w dość niewesołą oczywistość. W piekle znali się wszyscy - a więc oni także? A więc nie miała do czynienia z szukającym taniej rozrywki półtrollem, żartownisiem i typem spod ciemnej gwiazdy, mogącym stać się jej dzisiejszą przekąską, kumulującą w sobie gorycz ostatnich dni? Nagła zmiana wyglądu nie umknęła jej zmianie nawet na sekundę; choć stał do niej tyłem, skupiony na gwarantowaniu im doskonałego alkoholu, widziała przecież kurczące się ciało, zapadające się barki, nagłe przybranie na wadze, otulające umięśnione ciało warstwą złudnej nadwagi. Nie była pijana, nie mogła uznać tego za fatamorganę - zacisnęła usta w wąską linię i jej twarz straciła już cały kuszący urok, a czerwona szminka, zamiast zapowiadać zmysłową przygodę, stała się sygnałem ostrzegawczym. Musiał zauważyć tę zmianę; nie tylko on przeszedł gwałtowną metamorfozę, zamieniając się z rycerza w odrzucającego barmana. Twarz Deirdre nie emanowała już słodką prowokacją a lodowatą obojętnością, pozbawioną wrogości, ale obdartą także z jakichkolwiek emocji.
- Zawsze - przyznała mu rację beznamiętnym tonem, ignorując zarówno postawioną przed nią szklankę, jak i przelotne muśnięcie gorących palców. Chętnie wyrwałaby mu je ze stawów, by potem wepchnąć w puste oczodoły - zasłużył na taką pieszczotę. Widziała już gdzieś te szmaragdowe oczy, nie ulegało to wątpliwości. Stawiałaby na Wenus - lecz wątpiła, by było go stać na odwiedzenie tego przybytku. Wcześniejsze słowa potwierdzały tylko inną możliwość - Rycerze Walpurgii. A jeśli z premedytacją próbował ją oszukać - był albo okrutnie durny albo nie mieli wątpliwej przyjemności poznać się bliżej. Był jednym z nowych adeptów czarnomagicznych sztuk, nowym sługą? Przyglądała mu się uważnie, lecz martwo, właściwie w niczym nie przypominając kobiety, z którą rozmawiał przed zaledwie dwiema minutami, gdy jeszcze nie zaprezentował jej swoich metamorfomagicznych umiejętności. Ryzyko pozbawione logiki było idiotyzmem - a Deirdre nie była idiotką, nawet biorąc pod uwagę ostatnie poczynania. Nie zmieniało to faktu, że najwyraźniej, jeśli dobrze rozumowała, z idiotą miała do czynienia: jeśli był Rycerzem, powinien rozumieć, że podobne zabawy mogą skończyć się dla niego gorzej niż tragicznie.
- Skąd się znamy? - spytała tylko gwoli uściślenia, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Wizja zakrwawionego ciała mężczyzny, choć obecnie znacznie milsza jej zirytowanemu sercu, odsunęła się na bliżej nieokreśloną przyszłość. Już nie spuszczała wzroku z jego twarzy, wcale nie czując się zakłopotana tym nieporozumieniem, sprawnie ukrywając drżącą wściekłość. W jednym się nie myliła, nie-znajomy zasługiwał na miano półtrolla, radośnie pakującego się w kłopoty. Po swoim wątpliwie atrakcyjnym występie miał jeszcze odwagę uznać, że faktycznie udadzą się na górę, w dyskretniejsze miejsce - zostawiając rozochocone, nieprzytomne towarzystwo. Wątpiła, by ktokolwiek zwracał na nich uwagę, a barman nie wrócił z zaplecza. Poczekała, aż odpowie - lub też nie, po czym odwróciła się lekko w jego stronę, ciągle z tym samym odległym wyrazem twarzy. - Aquassus - pomyślała miękko, kierując różdżkę ukrytą w rękawie na swego drogiego rozmówcę. Nie mógł spodziewać się ataku ani się przed nim odpowiednio szybko obronić, ciągle spoglądała uważnie w roziskrzone zielone oczy - magia była kapryśna, być może nie zrobi mu żadnej krzywdy, być może zrobi ją sobie. Nieważne, złość kłębiąca się pośród jej zawiedzionych planów, prowokowała ją do podjęcia ryzyka.
Upiła łyk ognistej whisky, z zamiarem odstawienia szklanki, ale w końcu wychyliła ją do dna. Alkohol palący przełyk sprzyjał krótkotrwałemu otrzeźwieniu, zamiany płonącej chęci zemsty w równie gorącą spostrzegawczość. Wzmagał czujność, nadwrażliwość na bodźce, na drobne zmiany, na zwycięską swobodę, z jaką rozmawiał z nią przypadkowy towarzysz. Nie przeceniała swoich możliwości, ale faktycznie mogła zagwarantować mężczyznom wszystko, czego pragnęli - wyzwanie, jego brak, łagodność i bunt, przyjemną rozmowę i retoryczne starcie. Szatyn wymykał się z nałożonej na niego definicji, zdawał się prześlizgiwać pomiędzy uważnymi spojrzeniami, mętnieć w wypełniającym salę papierosowym dymie, z którego przebijał się również aromat opium. Co skrywał w swym arsenale - oprócz miecza i piekielnych znajomości? Nieprzewidywalni sukinsyni - cóż, odnosiła zupełnie inne wrażenie, zarówno Ignotus jak i Ramsey wydawali się jej mężczyznami stabilnymi, skupionymi na powierzonych im zadaniach, skoncentrowanymi i w swej stateczności dość spodziewanymi. Nie skomentowała jednak tego wzruszającego komplementu w żaden sposób, kontynuując uprzejme milczenie. Nawet nie mrugnęła gdy towarzysz postanowił zaprezentować kolejny talent, opuszczając niewygodny barowy stołek w dość ekstrawagancki sposób.
Przyglądała mu się z uwagą, a gdy odwrócił się plecami - także beznamiętnie, uważnie, starając się posortować zasugerowane informacje, układające się w dość niewesołą oczywistość. W piekle znali się wszyscy - a więc oni także? A więc nie miała do czynienia z szukającym taniej rozrywki półtrollem, żartownisiem i typem spod ciemnej gwiazdy, mogącym stać się jej dzisiejszą przekąską, kumulującą w sobie gorycz ostatnich dni? Nagła zmiana wyglądu nie umknęła jej zmianie nawet na sekundę; choć stał do niej tyłem, skupiony na gwarantowaniu im doskonałego alkoholu, widziała przecież kurczące się ciało, zapadające się barki, nagłe przybranie na wadze, otulające umięśnione ciało warstwą złudnej nadwagi. Nie była pijana, nie mogła uznać tego za fatamorganę - zacisnęła usta w wąską linię i jej twarz straciła już cały kuszący urok, a czerwona szminka, zamiast zapowiadać zmysłową przygodę, stała się sygnałem ostrzegawczym. Musiał zauważyć tę zmianę; nie tylko on przeszedł gwałtowną metamorfozę, zamieniając się z rycerza w odrzucającego barmana. Twarz Deirdre nie emanowała już słodką prowokacją a lodowatą obojętnością, pozbawioną wrogości, ale obdartą także z jakichkolwiek emocji.
- Zawsze - przyznała mu rację beznamiętnym tonem, ignorując zarówno postawioną przed nią szklankę, jak i przelotne muśnięcie gorących palców. Chętnie wyrwałaby mu je ze stawów, by potem wepchnąć w puste oczodoły - zasłużył na taką pieszczotę. Widziała już gdzieś te szmaragdowe oczy, nie ulegało to wątpliwości. Stawiałaby na Wenus - lecz wątpiła, by było go stać na odwiedzenie tego przybytku. Wcześniejsze słowa potwierdzały tylko inną możliwość - Rycerze Walpurgii. A jeśli z premedytacją próbował ją oszukać - był albo okrutnie durny albo nie mieli wątpliwej przyjemności poznać się bliżej. Był jednym z nowych adeptów czarnomagicznych sztuk, nowym sługą? Przyglądała mu się uważnie, lecz martwo, właściwie w niczym nie przypominając kobiety, z którą rozmawiał przed zaledwie dwiema minutami, gdy jeszcze nie zaprezentował jej swoich metamorfomagicznych umiejętności. Ryzyko pozbawione logiki było idiotyzmem - a Deirdre nie była idiotką, nawet biorąc pod uwagę ostatnie poczynania. Nie zmieniało to faktu, że najwyraźniej, jeśli dobrze rozumowała, z idiotą miała do czynienia: jeśli był Rycerzem, powinien rozumieć, że podobne zabawy mogą skończyć się dla niego gorzej niż tragicznie.
- Skąd się znamy? - spytała tylko gwoli uściślenia, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Wizja zakrwawionego ciała mężczyzny, choć obecnie znacznie milsza jej zirytowanemu sercu, odsunęła się na bliżej nieokreśloną przyszłość. Już nie spuszczała wzroku z jego twarzy, wcale nie czując się zakłopotana tym nieporozumieniem, sprawnie ukrywając drżącą wściekłość. W jednym się nie myliła, nie-znajomy zasługiwał na miano półtrolla, radośnie pakującego się w kłopoty. Po swoim wątpliwie atrakcyjnym występie miał jeszcze odwagę uznać, że faktycznie udadzą się na górę, w dyskretniejsze miejsce - zostawiając rozochocone, nieprzytomne towarzystwo. Wątpiła, by ktokolwiek zwracał na nich uwagę, a barman nie wrócił z zaplecza. Poczekała, aż odpowie - lub też nie, po czym odwróciła się lekko w jego stronę, ciągle z tym samym odległym wyrazem twarzy. - Aquassus - pomyślała miękko, kierując różdżkę ukrytą w rękawie na swego drogiego rozmówcę. Nie mógł spodziewać się ataku ani się przed nim odpowiednio szybko obronić, ciągle spoglądała uważnie w roziskrzone zielone oczy - magia była kapryśna, być może nie zrobi mu żadnej krzywdy, być może zrobi ją sobie. Nieważne, złość kłębiąca się pośród jej zawiedzionych planów, prowokowała ją do podjęcia ryzyka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 31
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 31
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Deirdre miała cel – ta noc stała pod symbolem zemsty, pierwiastkiem namiętności i złości rozchodzącej się w żyłach niczym najintensywniejsza z trucizn powodujących powolną agonię. Ból w tym wszystkim stanowił równoważnię, pewność, iż w środku pogrywało coś więcej jak głucha, mrożąca krew cisza nieznająca litości i powszechnych, międzyludzkich manier oblanych nutą dobra. Pustka była łatwiejsza, wielu do niej dążyło i nawet szatyn starał się okiełznać sztukę panowania nad własnymi emocjami do tego stopnia, by zabić je w samym zarodku, lecz fundament jego działań był zupełnie inny. Pragnął klarowności umysłu, przejrzystości wyborów i braku ryzyka impulsywnego zachowania opartego o nieprzewidziany bieg wydarzeń. Fascynowała go kontrola, widział moc i zasięg władzy w czynach świadomych oraz zaplanowanych, ale przy tym zadziwiający dla innych, gdyż to budziło respekt, zapewniało wyprzedzenie o kilka, niezwykle istotnych kroków. Z boku mógł uchodzić za idiotę, zwykłego, mieszczańskiego buca i alkoholika, ale dla niego nie miało to żadnego znaczenia – wolał grać silnym królem, jak wątpliwym asem.
A Ty, ty czułaś ból Deirdre?
Miała założenie, miała plan, który nieświadomie zniszczył, choć zapewne gdyby znał choć rąbek skrywanej tajemnicy postąpiłby podobnie, albowiem żaden inteligentny czarodziej nie lekceważył drugiego lubującego się w czarnej magii. Nie ujawniali swych zdolności na spotkaniu, nie dawali pokazu umiejętności, ale miał pewność, że nie trafiał w ów szeregi żaden o złotym sercu, dla którego dobro było sprawą wyższą – niecierpiącą zwłoki. Szacunku nie budził altruizm, a siła jakiej należało się wystrzegać, a ona wyrazie takowy posiadała, choć pozory mogły zaprowadzić w ślepy(krwawy) zaułek.
Przypadkowe spotkanie nie miało być dla niego możliwością ukazania własnych zdolności, nie widział też sensu w wyjawianiu prawdy, która właściwie była jej należna. Planował wieczór, jak każdy inny i choć w interesującym towarzystwie, to nie przewidział faktu, iż miał się stać czyimś deserem, a nawet samą jego wisienką. Czujność obudziła w nim sama jej obecność, ale nie było powodu do ewakuacji, dopiero gdy rozmowa przybrała nieoczekiwany i zbyt prosty przebieg zdał sobie sprawę, że coś wisiało w powietrzu, coś zdawało się ciążyć nad nim niczym paskudne, dyndające ciało obślizgłej, straconej szlamy.
Nie znał osobiście Ignotusa. Ramsey niewiele wspominał o swoich korzeniach, więc poza odkrytymi na rosyjskich terenach manuskryptami ów temat był mu zupełnie obcy. Macnair nigdy nie dociekał, nie należał do ciekawskich osób, które wszędzie węszyły za zupełnie zbędnymi mu informacjami. Zajmowanie sobie głowy czyimiś powiązaniami, dramatami i historiami stanowiło raczej luźną rozmowę przy ognistej, niżeli codzienność opartą o własne problemy, poszukiwania oraz pracę. Z młodszym Mulciberem łączyła go nieopisana relacja – nie byli kolegami, wrogami, a tym bardziej przyjaciółmi. Szanowali się, znali własny wachlarz możliwości i skrupulatnie to wykorzystywali w ramach współpracy niosącej obustronne korzyści, a nie ukłony w ramach podziękowania za bezinteresowność. Nigdy nie wyobrażał sobie brać na barki pewnej odpowiedzialności bez równowartej dla niej korzyści, toteż rozumieli wartość sojuszu, niewymagającego odpowiednich słów, wspólnego sposobu postrzegania wielu aspektów. Wrażenie Drew było zupełnie odmienne, Ramsey dał mu się poznać, jako zupełnie inna osoba, która nie znając słowa nie zdolna była do wszystkiego, nawet najbardziej niespodziewanego. Tak wiele go ominęło, czy dobieranie odpowiednich twarzy przychodziło mu o wiele lepiej, niżeli za starych, nudnych lat?
Czuł na sobie jej spojrzenie. Widział tęczówki przepełnione obojętnością, pozbawione kuszącego blasku i zmysłowej kobiecości. Nadal była piękna, choć jej twarz zdawała się skryć za długimi, czarnymi włosami luźnie opadającymi na drobne ramiona. Emanujący chłód zdawał się ogarnąć i jego, ale aktorska gra nie pozwoliła na zmianę tak fałszywie dumnej mimiki składającej się na ironiczny uśmiech oraz uniesioną brew. Cichy, pozbawiony wszelkich emocji głos wypełnił jego uszy, co tylko upewniło go w gęstniejącej atmosferze, która zdawała się przygnieść swym ciężarem całą aurę miejsca włącznie z głośnymi krzykami i paskudnym, rybnym fetorem. Miał wrażenie, że zostali tylko oni – skupieni na swych czynach, badający wzrokiem i analizujący atuty oraz słabości wroga, choć przecież nigdy takowymi nie byli i w teorii stać się nie mieli. Zachowanie kobiety wzbudziło jego czujność, bo niewinna czynność wywołująca u innych ironiczny uśmiech sprawiła, że coś upadło, rozleciało się na malutkie kawałeczki wywołując nonszalancję, którą czuł tylko w chwilach niepowodzenia. Czyżby on był powodem jej przegranej?
Dla niej była to gra, dla niego zwykły wieczór. On przyszedł się napić, ona rozlać krew. Ich cele chybiły się o sto osiemdziesiąt stopni.
Miał tendencje do pakowania się w kłopoty przez wzgląd na swoje czyny oraz słowa, lecz tam gdzie wyczuwał wyraźne zagrożenie od razu znikał. Nie nadstawiał skóry dla byle pobudek, ani nie prowokował względnych konkurentów do impulsywnego zachowania tylko dla zabawy tudzież mało logicznej radości. Wiedział z kim miał do czynienia, lecz nie znając zamiarów nie poczuwał się do odpowiedzialności trzymania fasonu i względnej powagi, którą skrupulatnie kumulował na swój własny pogrzeb. Władał czarną magią, był jej adeptem od dawna, ale nigdy nie przelewał czystej krwi dla przyjemności, wolał nosić ów brzemię mając z tego chociaż jakiekolwiek korzyści.
-Z piekła, Deirdre.- skwitował jej pytanie, choć znów omijając sedno. Niedosłowne odpowiedzi były jego specjalnością, albowiem zmuszały do myślenia i chwili zastanowienia oraz uwagi, której chciał od rozmówcy. -I mam wrażenie, że znów w nim jesteśmy.- dodał nie spuszczając wzroku z jej oczu, nawet gdy zimny rant szklanki oparł się o jego dolną wargę. -Choć wcześniej było o wiele bardziej gorąco.- dorzucił po czym upił łyk odsuwając trunek od ust, które przybrały już bardziej zacięty wyraz. Nie wiedział o zaklęciu, jedynie jego spostrzegawczość pozwoliła mu dostrzec nietypowe zmęczenie na twarzy dziewczyny tuż po chwili wymownego milczenia. -Gdzie zaczyna się tajemnica, tam kończy się sprawiedliwość.- uniósł brew wymownie, a jego tęczówki wyraźnie zwęziły się w ciekawości. -Dlaczego tu jesteś?
A Ty, ty czułaś ból Deirdre?
Miała założenie, miała plan, który nieświadomie zniszczył, choć zapewne gdyby znał choć rąbek skrywanej tajemnicy postąpiłby podobnie, albowiem żaden inteligentny czarodziej nie lekceważył drugiego lubującego się w czarnej magii. Nie ujawniali swych zdolności na spotkaniu, nie dawali pokazu umiejętności, ale miał pewność, że nie trafiał w ów szeregi żaden o złotym sercu, dla którego dobro było sprawą wyższą – niecierpiącą zwłoki. Szacunku nie budził altruizm, a siła jakiej należało się wystrzegać, a ona wyrazie takowy posiadała, choć pozory mogły zaprowadzić w ślepy(krwawy) zaułek.
Przypadkowe spotkanie nie miało być dla niego możliwością ukazania własnych zdolności, nie widział też sensu w wyjawianiu prawdy, która właściwie była jej należna. Planował wieczór, jak każdy inny i choć w interesującym towarzystwie, to nie przewidział faktu, iż miał się stać czyimś deserem, a nawet samą jego wisienką. Czujność obudziła w nim sama jej obecność, ale nie było powodu do ewakuacji, dopiero gdy rozmowa przybrała nieoczekiwany i zbyt prosty przebieg zdał sobie sprawę, że coś wisiało w powietrzu, coś zdawało się ciążyć nad nim niczym paskudne, dyndające ciało obślizgłej, straconej szlamy.
Nie znał osobiście Ignotusa. Ramsey niewiele wspominał o swoich korzeniach, więc poza odkrytymi na rosyjskich terenach manuskryptami ów temat był mu zupełnie obcy. Macnair nigdy nie dociekał, nie należał do ciekawskich osób, które wszędzie węszyły za zupełnie zbędnymi mu informacjami. Zajmowanie sobie głowy czyimiś powiązaniami, dramatami i historiami stanowiło raczej luźną rozmowę przy ognistej, niżeli codzienność opartą o własne problemy, poszukiwania oraz pracę. Z młodszym Mulciberem łączyła go nieopisana relacja – nie byli kolegami, wrogami, a tym bardziej przyjaciółmi. Szanowali się, znali własny wachlarz możliwości i skrupulatnie to wykorzystywali w ramach współpracy niosącej obustronne korzyści, a nie ukłony w ramach podziękowania za bezinteresowność. Nigdy nie wyobrażał sobie brać na barki pewnej odpowiedzialności bez równowartej dla niej korzyści, toteż rozumieli wartość sojuszu, niewymagającego odpowiednich słów, wspólnego sposobu postrzegania wielu aspektów. Wrażenie Drew było zupełnie odmienne, Ramsey dał mu się poznać, jako zupełnie inna osoba, która nie znając słowa nie zdolna była do wszystkiego, nawet najbardziej niespodziewanego. Tak wiele go ominęło, czy dobieranie odpowiednich twarzy przychodziło mu o wiele lepiej, niżeli za starych, nudnych lat?
Czuł na sobie jej spojrzenie. Widział tęczówki przepełnione obojętnością, pozbawione kuszącego blasku i zmysłowej kobiecości. Nadal była piękna, choć jej twarz zdawała się skryć za długimi, czarnymi włosami luźnie opadającymi na drobne ramiona. Emanujący chłód zdawał się ogarnąć i jego, ale aktorska gra nie pozwoliła na zmianę tak fałszywie dumnej mimiki składającej się na ironiczny uśmiech oraz uniesioną brew. Cichy, pozbawiony wszelkich emocji głos wypełnił jego uszy, co tylko upewniło go w gęstniejącej atmosferze, która zdawała się przygnieść swym ciężarem całą aurę miejsca włącznie z głośnymi krzykami i paskudnym, rybnym fetorem. Miał wrażenie, że zostali tylko oni – skupieni na swych czynach, badający wzrokiem i analizujący atuty oraz słabości wroga, choć przecież nigdy takowymi nie byli i w teorii stać się nie mieli. Zachowanie kobiety wzbudziło jego czujność, bo niewinna czynność wywołująca u innych ironiczny uśmiech sprawiła, że coś upadło, rozleciało się na malutkie kawałeczki wywołując nonszalancję, którą czuł tylko w chwilach niepowodzenia. Czyżby on był powodem jej przegranej?
Dla niej była to gra, dla niego zwykły wieczór. On przyszedł się napić, ona rozlać krew. Ich cele chybiły się o sto osiemdziesiąt stopni.
Miał tendencje do pakowania się w kłopoty przez wzgląd na swoje czyny oraz słowa, lecz tam gdzie wyczuwał wyraźne zagrożenie od razu znikał. Nie nadstawiał skóry dla byle pobudek, ani nie prowokował względnych konkurentów do impulsywnego zachowania tylko dla zabawy tudzież mało logicznej radości. Wiedział z kim miał do czynienia, lecz nie znając zamiarów nie poczuwał się do odpowiedzialności trzymania fasonu i względnej powagi, którą skrupulatnie kumulował na swój własny pogrzeb. Władał czarną magią, był jej adeptem od dawna, ale nigdy nie przelewał czystej krwi dla przyjemności, wolał nosić ów brzemię mając z tego chociaż jakiekolwiek korzyści.
-Z piekła, Deirdre.- skwitował jej pytanie, choć znów omijając sedno. Niedosłowne odpowiedzi były jego specjalnością, albowiem zmuszały do myślenia i chwili zastanowienia oraz uwagi, której chciał od rozmówcy. -I mam wrażenie, że znów w nim jesteśmy.- dodał nie spuszczając wzroku z jej oczu, nawet gdy zimny rant szklanki oparł się o jego dolną wargę. -Choć wcześniej było o wiele bardziej gorąco.- dorzucił po czym upił łyk odsuwając trunek od ust, które przybrały już bardziej zacięty wyraz. Nie wiedział o zaklęciu, jedynie jego spostrzegawczość pozwoliła mu dostrzec nietypowe zmęczenie na twarzy dziewczyny tuż po chwili wymownego milczenia. -Gdzie zaczyna się tajemnica, tam kończy się sprawiedliwość.- uniósł brew wymownie, a jego tęczówki wyraźnie zwęziły się w ciekawości. -Dlaczego tu jesteś?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Czuła rozżalenie i irytację; ten wieczór miał ofiarować jej ulgę, chwilowe znieczulenie w rozciągniętym do granic wytrzymałości cierpieniu, niezbyt intensywnym, ale nawet drobny dyskomfort zwielokrotniony dłużącymi się dniami, skutecznie doprowadzał do szaleństwa. Umykała przed ryzykiem utraty zdrowego rozsądku, jak każda szanująca się kobieta szukając ratunku w męskich ramionach. W jej przypadku miały być to ramiona martwe, zakrwawione, być może odcięte od ciała - taką właśnie karę postanowiła wymierzyć katującemu ją szlachcicowi, wbrew buntowniczym poglądom żałośnie wpisując się w niesprawiedliwość świata. Znów za grzechy możnych i szanowanych miał zapłacić ktoś przypadkowy, zagubiony męt z doków, na tyle odważny, by przysiąść się do tajemniczej kobiety o szemranych obyczajach. Oczywiście nie wymierzyłaby różdżki w kogoś niewinnego, wierzyła przecież w prawo i ustalony porządek, przekonana o tym, że postępuje zgodnie z oczywistą moralnością: towarzysz dzisiejszego wieczoru miał zostać wyrwany ze szponów nałogu, bluzgów i plugawego traktowania kobiet. Przybyła przecież do Parszywego Pasażera a nie do przytulnego pubu bądź Dziurawego Kotła, sumienie miała więc czyste i nieskalane wątpliwościami. Wszystko jednak poszło na marne - dramatyczne zepsucie planów zdecydowanie ją zirytowało, zwłaszcza biorąc pod uwagę personalia masochistycznego osobnika, wpychającego się ze swoim nokturnowym urokiem tam, gdzie nie powinien.
Ciągle nie spuszczała wzroku z mężczyzny, uśmiechającego się do niej zadziornie i nonszalancko. Nie pojmowała, czy naprawdę był na tyle głupi, by zaryzykować zabawę jej kosztem, czy może miał jednak w tym jakiś inny cel. Rozsądek podpowiadał, że jedynie drugie rozwiązanie było prawdą, wśród Rycerzy nie potrzebowali żartownisiów, pasjonujących się naginaniem rzeczywistości do celów zabawy. Nie, żeby bawiła się w jakikolwiek sposób; usta wypełniał słony smak irytacji, niemożliwy do zalania ani parszywą ognistą ani stłumienia papierosowym dymem. Musiała pogodzić się z porażką, z kolejnym nieudanym planem - czyżby straciła dawną umiejętność wyprowadzania celnych decyzyjnych ciosów, przynoszących jej określone cele? A może po prostu została przeklęta, a ciążąca nad nią czarna mgła pozbawiała szczęścia, wpychając ją zawsze w groteskowo wykrzywione ramy złośliwego przypadku. Jeśli tak, tego wieczoru losowi udało się wykonać ten taniec w sposób zachwycający; w tej chwili nie potrafiła sobie wyobrazić człowieka bardziej irytującego od rycerskiego towarzysza, widocznie mało przejmującego się nie tylko niebezpieczeństwem, jakie na siebie ściągał, ale też własną głupotą.
- Z piekła - powtórzyła ponownie, tonem obojętnym i lodowatym, jakby naprawdę stała się martwa wewnętrznie i była w stanie jedynie powtarzać zasłyszane słowa, nie wysilając się nawet na kontynuowanie drażniącej pogawędki. Nieudane zaklęcie tylko wzmocniło irytację; poczuła lekką słabość, nic okropnego, nic gwałtownego, krew nie spłynęła z nozdrzy a ona sama nie osunęła się na brudną podłogę - oprócz nagłej bladości, łatwej do zinterpretowania jako oznaka emocjonalnego poruszenia, nie zadziało się nic złego: pomijając naruszoną pewność siebie. Kiedy skończy się ta seria pechowych prztyczków w nos? Kiedy w końcu coś się jej powiedzie, udowadniając, że dokonała dobrego wyboru, wierząc w samodzielność? Owszem, mogła kontynuować drapieżne plany, od nowa uśmiechnąć się do któregoś z zapijaczonych mężczyzn, radośnie oddających się przyjemnościom przy lepkich od alkoholu stolikach, ale nie lubiła zaczynać od początku - ani tym bardziej zmieniać swoich planów przez zadowolonych z siebie arogantów. Zaciągnięcie go za włosy na górę może i sprawiłoby jej satysfakcję, ale nie mogła skrzywdzić go naprawdę: skoro znali się z piekła - a także z imienia, wiadomego niewielu - był jej sojusznikiem. Niechcianym, pochodzącym od najpodlejszych trolli, o przystojnych rysach i zielonych oczach, ale jednak trolli, mogących przydać się w nadchodzących dniach. Nie uśmiechnęła się ani na wspomnienie gorącej atmosfery ani sprawiedliwości. - Przygnała mnie tu sprawiedliwość - odparła lekceważąco, ponownie wykorzystując jego słowa, po czym zgrabnie i płynnie wstała z wysokiego stołka, bez pożegnania i bez nerwowego warknięcia. Mocniej ścisnęła różdżkę w ręce, ostatni raz zamierzając udzielić mężczyźnie pouczającej lekcji. Aquassus, pomyślała lekko, gdy mijała go, kierując się w stronę wyjścia - z nadzieją, że nie nadzieje się na własną klątwę ani nie sprowadzi na nich ziejącej ogniem anomalii.
| ztx2 <3
Ciągle nie spuszczała wzroku z mężczyzny, uśmiechającego się do niej zadziornie i nonszalancko. Nie pojmowała, czy naprawdę był na tyle głupi, by zaryzykować zabawę jej kosztem, czy może miał jednak w tym jakiś inny cel. Rozsądek podpowiadał, że jedynie drugie rozwiązanie było prawdą, wśród Rycerzy nie potrzebowali żartownisiów, pasjonujących się naginaniem rzeczywistości do celów zabawy. Nie, żeby bawiła się w jakikolwiek sposób; usta wypełniał słony smak irytacji, niemożliwy do zalania ani parszywą ognistą ani stłumienia papierosowym dymem. Musiała pogodzić się z porażką, z kolejnym nieudanym planem - czyżby straciła dawną umiejętność wyprowadzania celnych decyzyjnych ciosów, przynoszących jej określone cele? A może po prostu została przeklęta, a ciążąca nad nią czarna mgła pozbawiała szczęścia, wpychając ją zawsze w groteskowo wykrzywione ramy złośliwego przypadku. Jeśli tak, tego wieczoru losowi udało się wykonać ten taniec w sposób zachwycający; w tej chwili nie potrafiła sobie wyobrazić człowieka bardziej irytującego od rycerskiego towarzysza, widocznie mało przejmującego się nie tylko niebezpieczeństwem, jakie na siebie ściągał, ale też własną głupotą.
- Z piekła - powtórzyła ponownie, tonem obojętnym i lodowatym, jakby naprawdę stała się martwa wewnętrznie i była w stanie jedynie powtarzać zasłyszane słowa, nie wysilając się nawet na kontynuowanie drażniącej pogawędki. Nieudane zaklęcie tylko wzmocniło irytację; poczuła lekką słabość, nic okropnego, nic gwałtownego, krew nie spłynęła z nozdrzy a ona sama nie osunęła się na brudną podłogę - oprócz nagłej bladości, łatwej do zinterpretowania jako oznaka emocjonalnego poruszenia, nie zadziało się nic złego: pomijając naruszoną pewność siebie. Kiedy skończy się ta seria pechowych prztyczków w nos? Kiedy w końcu coś się jej powiedzie, udowadniając, że dokonała dobrego wyboru, wierząc w samodzielność? Owszem, mogła kontynuować drapieżne plany, od nowa uśmiechnąć się do któregoś z zapijaczonych mężczyzn, radośnie oddających się przyjemnościom przy lepkich od alkoholu stolikach, ale nie lubiła zaczynać od początku - ani tym bardziej zmieniać swoich planów przez zadowolonych z siebie arogantów. Zaciągnięcie go za włosy na górę może i sprawiłoby jej satysfakcję, ale nie mogła skrzywdzić go naprawdę: skoro znali się z piekła - a także z imienia, wiadomego niewielu - był jej sojusznikiem. Niechcianym, pochodzącym od najpodlejszych trolli, o przystojnych rysach i zielonych oczach, ale jednak trolli, mogących przydać się w nadchodzących dniach. Nie uśmiechnęła się ani na wspomnienie gorącej atmosfery ani sprawiedliwości. - Przygnała mnie tu sprawiedliwość - odparła lekceważąco, ponownie wykorzystując jego słowa, po czym zgrabnie i płynnie wstała z wysokiego stołka, bez pożegnania i bez nerwowego warknięcia. Mocniej ścisnęła różdżkę w ręce, ostatni raz zamierzając udzielić mężczyźnie pouczającej lekcji. Aquassus, pomyślała lekko, gdy mijała go, kierując się w stronę wyjścia - z nadzieją, że nie nadzieje się na własną klątwę ani nie sprowadzi na nich ziejącej ogniem anomalii.
| ztx2 <3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Tsagairt dnia 12.09.17 20:22, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 37
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 37
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
11.05
Dzień jak co dzień, dzień po dniu, wciąż się dzieje życia cud - tak sobie powiedziałem jak zwykle przechadzając się portowymi uliczkami. Wokół mnie unosił się zapach ryb, szczyn, potu i przetrawionego alkoholu, który jakimś cudem opuścił żołądek, by w otoczeniu resztek jedzenia, na nowo zabłysnąć w promieniach słońca. Wieczorem w porcie było najbardziej gwarno - krzyczeli marynarze, krzyczały portowe dzi(e)wki i straganiarze, którzy zwijali swoje stanowiska w pośpiechu, by zdążyć zanim słońce całkowicie zniknie za horyzontem. Prawdopodobieństwo kradzieży po zmroku było równe sto procent. Wyobrażacie sobie, że jedna sakiewka była w stanie przejść przez niejedną parę rąk w przeciągu zaledwie kilku godzin? Ktoś okradał ciebie, ty okradałeś kogoś i krąg się zamykał, życie pędziło dalej. Taka kolej rzeczy po prostu i dla własnego bezpieczeństwa już dawno zakupiłem tę wykonaną ze skóry wsiąkiewki, chociaż wcale nie należała do najtańszych. Właśnie do niej zajrzałem i szczerze powiedziawszy pożałowałem, bo to od razu zepsuło mi humor. Byłem spłukany (jak zwykle zresztą), a w gardle już mi powoli zasychało i chyba zaczynałem trzeźwieć, bo czułem mrowienie gdzieś w potylicy. Zatoczyłem się więc na drzwi Parszywego Pasażera, a od progu moich uszu sięgnęły pijackie, tak dobrze mi znane, przyśpiewki. Hej! Hiszpańskie dziewczyny! Ile bym dał, żeby utonąć między waszymi opalonymi udami! Niestety nie miałem ostatnio szczęścia w miłości, każdą noc spędzając samotnie. Nie miałem także szczęścia w kartach niestety, bo w przeciwnym wypadku nie musiałbym kombinować jak tu zdobyć kilka monet coby zachlać pałkę, jeno bym po prostu zaproponował partyjkę pokera. A tak? Tak rzuciłem naokoło swoim czujnym oczkiem w poszukiwaniu jakiegoś frajera. Tacy frajerzy dzielili się na a) zbyt pijanych by cokolwiek zauważyć; b) zbyt zajętych podziwianiem kobiecych wdzięków i wreszcie c) zbyt zmęczonych żeby w ogóle otwierać oczy (czytaj śpiących, tudzież zwyczajnie zachlanych w trupa). Tym razem wywęszyłem naiwniaka z grupy c i to na nim skupiłem wzrok, mierząc od góry do dołu postawną sylwetkę ukrytą w cieniu. Blade powieki zasłaniały tęczówki, a klatka piersiowa unosiła się miarowo, więc bylem pewien, że gość faktycznie wypoczywa aktualnie w objęciach Morfeusza. Jeszcze krótką chwilę przyglądałem się kruczoczarnym puklom opadającym nonszalancko na czoło i wtedy mnie olśniło! Niech to dunder świśnie! Wszędzie poznam ten orli nochal, który się jeszcze za czasów hogwarckich wcisnął między moją dłoń, a jego kieszeń... Toć to lord (tfu!) Black we własnej osobie! Ciarki przeszły mi po kręgosłupie, bo jeszcze czułem ten wpierdol, który od niego dostałem po tym, jak chciałem mu zakosić pióro ze złotą stalówką. Ale nie byłbym sobą, gdybym teraz odpuścił! To była prawdziwa okazja żeby dokończyć tę sprawę sprzed lat - miałem jego bogactwo na wyciągnięcie ręki, a cała kradzież wydawała się dziecinnie wręcz prosta - koleś spał, ja zaś zwykle działałem szybko. Podbieg, przywłaszczenie i ucieczka - trzy proste, jasne punkty. Więc zakręciłem się w okolicy z wolna zbliżając do Alpharda i przysiadłem na krześle przy sąsiednim stoliku, niby to się pochylając nad jakimś pustym kuflem, a tak po prawdzie odsuwając razem z siedziskiem by ukradkiem sięgnąć po klejnoty rodu Black. Aż byłem ciekaw czy w swej sakwie kryje coś więcej niźli złote galeony!
Dzień jak co dzień, dzień po dniu, wciąż się dzieje życia cud - tak sobie powiedziałem jak zwykle przechadzając się portowymi uliczkami. Wokół mnie unosił się zapach ryb, szczyn, potu i przetrawionego alkoholu, który jakimś cudem opuścił żołądek, by w otoczeniu resztek jedzenia, na nowo zabłysnąć w promieniach słońca. Wieczorem w porcie było najbardziej gwarno - krzyczeli marynarze, krzyczały portowe dzi(e)wki i straganiarze, którzy zwijali swoje stanowiska w pośpiechu, by zdążyć zanim słońce całkowicie zniknie za horyzontem. Prawdopodobieństwo kradzieży po zmroku było równe sto procent. Wyobrażacie sobie, że jedna sakiewka była w stanie przejść przez niejedną parę rąk w przeciągu zaledwie kilku godzin? Ktoś okradał ciebie, ty okradałeś kogoś i krąg się zamykał, życie pędziło dalej. Taka kolej rzeczy po prostu i dla własnego bezpieczeństwa już dawno zakupiłem tę wykonaną ze skóry wsiąkiewki, chociaż wcale nie należała do najtańszych. Właśnie do niej zajrzałem i szczerze powiedziawszy pożałowałem, bo to od razu zepsuło mi humor. Byłem spłukany (jak zwykle zresztą), a w gardle już mi powoli zasychało i chyba zaczynałem trzeźwieć, bo czułem mrowienie gdzieś w potylicy. Zatoczyłem się więc na drzwi Parszywego Pasażera, a od progu moich uszu sięgnęły pijackie, tak dobrze mi znane, przyśpiewki. Hej! Hiszpańskie dziewczyny! Ile bym dał, żeby utonąć między waszymi opalonymi udami! Niestety nie miałem ostatnio szczęścia w miłości, każdą noc spędzając samotnie. Nie miałem także szczęścia w kartach niestety, bo w przeciwnym wypadku nie musiałbym kombinować jak tu zdobyć kilka monet coby zachlać pałkę, jeno bym po prostu zaproponował partyjkę pokera. A tak? Tak rzuciłem naokoło swoim czujnym oczkiem w poszukiwaniu jakiegoś frajera. Tacy frajerzy dzielili się na a) zbyt pijanych by cokolwiek zauważyć; b) zbyt zajętych podziwianiem kobiecych wdzięków i wreszcie c) zbyt zmęczonych żeby w ogóle otwierać oczy (czytaj śpiących, tudzież zwyczajnie zachlanych w trupa). Tym razem wywęszyłem naiwniaka z grupy c i to na nim skupiłem wzrok, mierząc od góry do dołu postawną sylwetkę ukrytą w cieniu. Blade powieki zasłaniały tęczówki, a klatka piersiowa unosiła się miarowo, więc bylem pewien, że gość faktycznie wypoczywa aktualnie w objęciach Morfeusza. Jeszcze krótką chwilę przyglądałem się kruczoczarnym puklom opadającym nonszalancko na czoło i wtedy mnie olśniło! Niech to dunder świśnie! Wszędzie poznam ten orli nochal, który się jeszcze za czasów hogwarckich wcisnął między moją dłoń, a jego kieszeń... Toć to lord (tfu!) Black we własnej osobie! Ciarki przeszły mi po kręgosłupie, bo jeszcze czułem ten wpierdol, który od niego dostałem po tym, jak chciałem mu zakosić pióro ze złotą stalówką. Ale nie byłbym sobą, gdybym teraz odpuścił! To była prawdziwa okazja żeby dokończyć tę sprawę sprzed lat - miałem jego bogactwo na wyciągnięcie ręki, a cała kradzież wydawała się dziecinnie wręcz prosta - koleś spał, ja zaś zwykle działałem szybko. Podbieg, przywłaszczenie i ucieczka - trzy proste, jasne punkty. Więc zakręciłem się w okolicy z wolna zbliżając do Alpharda i przysiadłem na krześle przy sąsiednim stoliku, niby to się pochylając nad jakimś pustym kuflem, a tak po prawdzie odsuwając razem z siedziskiem by ukradkiem sięgnąć po klejnoty rodu Black. Aż byłem ciekaw czy w swej sakwie kryje coś więcej niźli złote galeony!
Poważna nawałnica, jaka przetoczyła się dzień wcześnie przez Londyn, czyniąc spustoszenie na ulicach, nie odebrała mu motywacji do poruszania się po tychże naruszonych ulicach kolejnego dnia. Choć wiatr wciąż hulał nawet w ślepych zaułkach, paradoksalnie chyba tam najbardziej w odczuciu Alpharda, życie toczyło się dalej, bo większości ludzi nie było stać na stagnację. Ludzkie losy nie zajmowały zbyt wielu jego myśli, o wiele bardziej przejęty był chłodem przeszywającym jego ciało, choć niezwykle szczelnie otulił się długim, ciepłym płaszczem, bo z wcale nie tak cienką podszewką. Sam jednak naraził się na ten dyskomfort, w pełni świadomie wychodząc z domu, choć bezwiednie kierując się ku portowej dzielnicy. Najwidoczniej coś go tam ciągnęło, choć gdyby go o to spytać, nie potrafiłby sprecyzować, co konkretnie tam go powiodło, nogi po prostu same go niosły. Może podświadomość podpowiadała mu, że tego dnia powinien zanurzyć się w brudzie, aby dać ujście pierwotnym instynktom?
Wślizgnął się przez uchylone drzwi Parszywego Pasażera zaraz za bardziej barczystym mężczyzną, następnie zajął miejsce przy jednym ze stolików, nie wbijając się w żaden ciemny kąt, ale decydując się pozostać bardziej na uboczu. Wcale nie rzucał się w oczy. Dla niepoznaki poprosił o Ognistą, lecz nawet jej nie tknął, gdy już została mu podana. Obserwował przez chwilę naczynie leżące na blacie stolika i w pewnej chwili zmrużył oczy. Zamarł w bezruchu, porządkując swoje myśli w niezbyt godnym otoczeniu. Wdychanie zapachowej mieszanki uryny i alkoholu dla niego było przeżyciem oczyszczającym, pozwalało mu dostrzec wiele płaszczyzn rzeczywistości.
Nie musiał mieć otwartych oczu, aby zarejestrować wszystko, co działo się wokół niego. Dokładnie słyszał poruszenie krzesła tuż obok niego, jak i wyczuł ruch bliżej jego boku. W jednej chwili otworzył oczy i mocno chwycił cudzy nadgarstek, który śmiał przysunąć się do jego ciała całkiem sprawnie, lecz nie w jego przypadku, kiedy w danej chwili był niezwykle wyczulony na wszelkie zmiany otoczenia, pochłaniając każdy bodziec. Srogie spojrzenie ciemnych oczu, dwóch czarnych otchłani, wbił w obcą twarz, jednak w jej rysach było coś znajomego. Dość szybko rozpoznał w bezczelnym złodziejaszku krnąbrnego Gryfona sprzed wielu lat. Nie sposób było zapomnieć tej burzy kłaków i cwaniackiego wyrazu błękitnych oczu. Było to połączenie unikatowe, pasujące tylko i wyłącznie do jednej osoby, która, jak się okazuje, nie zmieniła się wcale, a przecież minęło wystarczająco wiele czasu, aby zerwać ze złymi uczynkami.
– Czyż to nie plugawy Bojczuk? – spytał z chytrym uśmieszkiem na ustach, wciąż trzymając jego nadgarstek w stalowym uścisku. Czyżby to właśnie tego szukał w tym dniu, jakiegokolwiek urozmaicenia codziennej monotonii?
Puścił jego rękę, jednak zaraz poderwał się gwałtownie z miejsca. Ułożył dłonie dość stanowczo na jego ramionach, boleśnie zaciskając na nich palce, po czym przysunął drugie ciało wraz z krzesłem do zajmowanego przez siebie stolika, nawet na chwilę nie rezygnując w wykrzywiania ust w jakże podłym grymasie stanowiącym karykaturę uśmiechu, niezwykle złowieszczą.
– Ależ napij się ze mną, mości panie!
Wcale nie zważał na to, że był głośny i zachowywał się nad wyraz teatralnie. Mocno poklepał jedno z męskich ramion, następnie drugą ręką podsunął ku złodziejaszkowi naczynie wypełnione Ognistą.
– Czyli nie wszyscy się zmieniają – stwierdził zuchwale, opadając na wcześniej zajmowane przez siebie miejsce, nie odrywając uważnego spojrzenia od opryszka. – Ale będąc szczerym nawet nie spodziewałem się, żeby miał coś z ciebie dobrego wyrosnąć – dodał zaraz jadowicie. – Żyjesz w rynsztoku?
Wślizgnął się przez uchylone drzwi Parszywego Pasażera zaraz za bardziej barczystym mężczyzną, następnie zajął miejsce przy jednym ze stolików, nie wbijając się w żaden ciemny kąt, ale decydując się pozostać bardziej na uboczu. Wcale nie rzucał się w oczy. Dla niepoznaki poprosił o Ognistą, lecz nawet jej nie tknął, gdy już została mu podana. Obserwował przez chwilę naczynie leżące na blacie stolika i w pewnej chwili zmrużył oczy. Zamarł w bezruchu, porządkując swoje myśli w niezbyt godnym otoczeniu. Wdychanie zapachowej mieszanki uryny i alkoholu dla niego było przeżyciem oczyszczającym, pozwalało mu dostrzec wiele płaszczyzn rzeczywistości.
Nie musiał mieć otwartych oczu, aby zarejestrować wszystko, co działo się wokół niego. Dokładnie słyszał poruszenie krzesła tuż obok niego, jak i wyczuł ruch bliżej jego boku. W jednej chwili otworzył oczy i mocno chwycił cudzy nadgarstek, który śmiał przysunąć się do jego ciała całkiem sprawnie, lecz nie w jego przypadku, kiedy w danej chwili był niezwykle wyczulony na wszelkie zmiany otoczenia, pochłaniając każdy bodziec. Srogie spojrzenie ciemnych oczu, dwóch czarnych otchłani, wbił w obcą twarz, jednak w jej rysach było coś znajomego. Dość szybko rozpoznał w bezczelnym złodziejaszku krnąbrnego Gryfona sprzed wielu lat. Nie sposób było zapomnieć tej burzy kłaków i cwaniackiego wyrazu błękitnych oczu. Było to połączenie unikatowe, pasujące tylko i wyłącznie do jednej osoby, która, jak się okazuje, nie zmieniła się wcale, a przecież minęło wystarczająco wiele czasu, aby zerwać ze złymi uczynkami.
– Czyż to nie plugawy Bojczuk? – spytał z chytrym uśmieszkiem na ustach, wciąż trzymając jego nadgarstek w stalowym uścisku. Czyżby to właśnie tego szukał w tym dniu, jakiegokolwiek urozmaicenia codziennej monotonii?
Puścił jego rękę, jednak zaraz poderwał się gwałtownie z miejsca. Ułożył dłonie dość stanowczo na jego ramionach, boleśnie zaciskając na nich palce, po czym przysunął drugie ciało wraz z krzesłem do zajmowanego przez siebie stolika, nawet na chwilę nie rezygnując w wykrzywiania ust w jakże podłym grymasie stanowiącym karykaturę uśmiechu, niezwykle złowieszczą.
– Ależ napij się ze mną, mości panie!
Wcale nie zważał na to, że był głośny i zachowywał się nad wyraz teatralnie. Mocno poklepał jedno z męskich ramion, następnie drugą ręką podsunął ku złodziejaszkowi naczynie wypełnione Ognistą.
– Czyli nie wszyscy się zmieniają – stwierdził zuchwale, opadając na wcześniej zajmowane przez siebie miejsce, nie odrywając uważnego spojrzenia od opryszka. – Ale będąc szczerym nawet nie spodziewałem się, żeby miał coś z ciebie dobrego wyrosnąć – dodał zaraz jadowicie. – Żyjesz w rynsztoku?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Życie ty kurwo! - tyle mi przyszło do głowy jak poczułem mocny uścisk na swoim nadgarstku. Oczami wyobraźni już widziałem jak lord Black wyrywa mi rękę i wsadza ją głęboko w tyłek, żebym się wreszcie nauczył, że nie wolno kraść. Alphard - Johnatan, 2 - 0, to takie niesprawiedliwe! Ale właściwie mogłem się spodziewać, pech nie opuszczał mnie nawet na krok... ODKĄD SIĘ URODZIŁEM. Cmokam kilka razy, nawet palcem nie poruszając, bo tak mnie mocno trzyma, że najmniejszy ruch sprawia ból.
- Bojczuk? Nie znam, chyba mnie z kimś mylisz. - rżnę głupa, chociaż po tym grymasie wykrzywiającym usta mojego towarzysza wiem, że to nie ma sensu... Wpadłem w to gówno po same łokcie i miałem naprawdę dużo szczęścia, że znajdowaliśmy się w dzielnicy portowej, bo w innym wypadku pewnie już lądowałbym w Tower. Chociaż wtedy przynajmniej miałbym gdzie się podziać tego wieczora i może przez kilka następnych dni. Podobno nawet dawali tam żarcie, raz na tydzień.
- Ach, żartowałem tylko, Alphardzie... - mówię, machając wolną ręką - Mnie również niezmiernie miło cię widzieć! Właśnie cię chciałem obudzić, bo wiesz jak to mówią - nie śpij, bo cię okradną. - chichoczę i chcę dodać coś jeszcze, ale tedy on mnie puszcza, więc w zamian rozmasowuję nadgarstek, zaś kiedy podrywa się z miejsca i łapie mnie za ramiona, to blednę. Merlinie najpotężniejszy bądźże łaskawy dla swojego dziecka!... Zaczynam się w duchu modlić, bo już widzę jak ląduję za oknem. Przełykam głośno ślinę, wbijając spojrzenie w jego czarne jak u diabła ślepia i czekam na śmierć w ogromnych bólach, ale Black ma chyba względem mnie inne plany i zamiast defenestracji, zaprasza do swojego stolika, cóż...
- Nie wypada odmawiać, jeśli lord stawia. - wzruszam ramionami, o mało nie zapadając się w krześle jak mnie tak mocno klepie. Krzywię się nieznacznie. W zasadzie chciałbym się stąd ulotnić jak najszybciej, ale trochę mi to wszystko śmierdzi (i to nawet nie rybami!) i się boję, że jak zacznę uciekać to dostanę jakimś czarnomagicznym zaklęciem w plecy. Tym Blackom to nie można ufać! Więc siedzę, robiąc nawet całkiem dobrą minę to zdecydowanie nienajlepszej gry. Że też musiałem trafić na tego świra!
- Ależ, Alphardzie, nie przystoi pić samemu, toastów nie wznosi się do lustra, a nasze spotkanie z pewnością trzeba opić! Nie uczą was tego na salonach? Przecież to podstawy dobrego wychowania! - chociaż co ja tam wiem o dobrym wychowaniu, skoro całe dzieciństwo spędziłem w Melinie mojej matki, która przy okazji robiła za przytułek dla zagubionych, artystycznych dusz...
- No cóż... - ignoruję uwagę o rynsztoku bo właściwie było w tym dużo prawdy - Najwidoczniej i tobie znudziły się salony, skoro spotykamy się w TAKIM miejscu. - wyciągam usta w delikatnym uśmiechu, opierając się na blacie stolika - Co sprowadza lorda Blacka w nasze skromne progi? - pytam. Moja obecność tutaj nikogo nie dziwiła, za to ci wszyscy szlachetnie urodzeni... Oni na co dzień nie włóczyli się po dokach. Chyba, że nosili nazwisko Travers.
- Bojczuk? Nie znam, chyba mnie z kimś mylisz. - rżnę głupa, chociaż po tym grymasie wykrzywiającym usta mojego towarzysza wiem, że to nie ma sensu... Wpadłem w to gówno po same łokcie i miałem naprawdę dużo szczęścia, że znajdowaliśmy się w dzielnicy portowej, bo w innym wypadku pewnie już lądowałbym w Tower. Chociaż wtedy przynajmniej miałbym gdzie się podziać tego wieczora i może przez kilka następnych dni. Podobno nawet dawali tam żarcie, raz na tydzień.
- Ach, żartowałem tylko, Alphardzie... - mówię, machając wolną ręką - Mnie również niezmiernie miło cię widzieć! Właśnie cię chciałem obudzić, bo wiesz jak to mówią - nie śpij, bo cię okradną. - chichoczę i chcę dodać coś jeszcze, ale tedy on mnie puszcza, więc w zamian rozmasowuję nadgarstek, zaś kiedy podrywa się z miejsca i łapie mnie za ramiona, to blednę. Merlinie najpotężniejszy bądźże łaskawy dla swojego dziecka!... Zaczynam się w duchu modlić, bo już widzę jak ląduję za oknem. Przełykam głośno ślinę, wbijając spojrzenie w jego czarne jak u diabła ślepia i czekam na śmierć w ogromnych bólach, ale Black ma chyba względem mnie inne plany i zamiast defenestracji, zaprasza do swojego stolika, cóż...
- Nie wypada odmawiać, jeśli lord stawia. - wzruszam ramionami, o mało nie zapadając się w krześle jak mnie tak mocno klepie. Krzywię się nieznacznie. W zasadzie chciałbym się stąd ulotnić jak najszybciej, ale trochę mi to wszystko śmierdzi (i to nawet nie rybami!) i się boję, że jak zacznę uciekać to dostanę jakimś czarnomagicznym zaklęciem w plecy. Tym Blackom to nie można ufać! Więc siedzę, robiąc nawet całkiem dobrą minę to zdecydowanie nienajlepszej gry. Że też musiałem trafić na tego świra!
- Ależ, Alphardzie, nie przystoi pić samemu, toastów nie wznosi się do lustra, a nasze spotkanie z pewnością trzeba opić! Nie uczą was tego na salonach? Przecież to podstawy dobrego wychowania! - chociaż co ja tam wiem o dobrym wychowaniu, skoro całe dzieciństwo spędziłem w Melinie mojej matki, która przy okazji robiła za przytułek dla zagubionych, artystycznych dusz...
- No cóż... - ignoruję uwagę o rynsztoku bo właściwie było w tym dużo prawdy - Najwidoczniej i tobie znudziły się salony, skoro spotykamy się w TAKIM miejscu. - wyciągam usta w delikatnym uśmiechu, opierając się na blacie stolika - Co sprowadza lorda Blacka w nasze skromne progi? - pytam. Moja obecność tutaj nikogo nie dziwiła, za to ci wszyscy szlachetnie urodzeni... Oni na co dzień nie włóczyli się po dokach. Chyba, że nosili nazwisko Travers.
Mocniej zacisnął dłoń wokół cudzego nadgarstka na próbę zuchwałego wykpienia się dobrze znanego rzezimieszka z całej sytuacji. Doprawdy, ten cały Bojczuk pozostał dokładnie taki, jak go zapamiętał – bezczelny, gadatliwy i niby wielce dowcipny, lecz w sposób niezwykle rażący. Sam fakt, że lord Black, a więc nie byle jaki czarodziej, zapamiętał jego nic nieznaczące nazwisko, mógłby być dla niego niemałym komplementem, gdyby nie to, że w pamięci zapisał się jako złodziejaszek, na dodatek kiepski. Ten idiotyczny chichot, który idealnie pasuje do głupkowatego wyrazu twarzy szlamowatego jegomościa, poniekąd go bawi. Czyż nie przypomina robaka wijącego się ostatkiem sił w próbie ucieczki? Alphard w swoim życiu nauczył się szkodniki ignorować, lecz ten jeden zbyt mocno zalazł mu za skórę, godząc samym swym jestestwem w jego dobre imię. Drugi już raz zamierzał go ośmieszyć i zapozna się ze skutkami tak zuchwałego pomysłu.
– Może i wzruszyłaby mnie twa troska, jeśli tylko byłaby prawdziwa – odparł niby spokojnie, lecz w jego głosie kryła cię mroczna, drapieżna nuta, która był surowym nakazem zaprzestania rzucania idiotycznych komentarzy. W każdej chwili mogą wyciągnąć różdżki, a przynajmniej Alphard czuł, że jest w stanie tego dokonać w mgnieniu oka, aby potraktować rozmówcę bolesną klątwą.
Jakże cieszyło go to, że mógł tej szlamie zarzucić tak wiele. Złodziejstwo, kłamstwo, a nawet ten irytujący sposób bycia, gdy próbował wszystko obrócić w żart. Czy ktokolwiek wstawiłby się za tym osobnikiem? W tej spelunie raczej każdy czeka na rozlew krwi, niezbyt głowiąc się nad tym, czy jest niewinna. Miał jednak i inne potrzeby, poza pragnieniem dania mu solidnej nauczki.
– Zabawne, że mówisz o dobrym wychowaniu – wyrzucił z siebie ostro. – Ty, który jeszcze w szkole nie baczyłeś na nic, próbując ukraść moją własność.
Mocniej zacisnął dłonie na jego ramionach, palce wbijając boleśnie niczym szpony, na chwilę rezygnując z uśmieszku pełnego drwiny.
– Nie będziemy wznosić toastów, więc możesz pić samotnie, kiedy to będę zastanawiał się, czy może ci daruję twoje winy.
Dawno już odkrył, że wcale nie jest człowiekiem miłościwym, przeciwnie, w głębi duszy jest mściwy i nic nie obchodzą go cierpienia innych. Bywały jednak chwile, że stawał się wyrozumiały i dość empatyczny. To nie była jedna z tych chwil, zdecydowanie.
Puścił jego ramiona i wrócił na swoje miejsce, nie odrywając od niego uważnego spojrzenia, jakby szacował jego wartość, choć z góry wiadomym było, że nie ma żadnej. Bezwartościowy śmieć śmiało można by rzec, ale był jednak nietypowym urozmaiceniem dla znudzonego Blacka.
– Poszukiwanie rozrywki – odparł krótko, ale treściwie, nie było przecież potrzeby, ażeby miał mu się tłumaczyć, komuś znacznie gorszemu od niego. – Nie mogę tylko zdecydować, czy bardziej mnie bawisz, czy może raczej irytujesz. Życzliwie doradzę, że w twoim interesie leży ta pierwsza opcja.
Wyciągnął z kieszeni płaszcza swą różdżkę i zaczął ją leniwie obracać w palcach. Ostrzeżenie czy groźba, nieważne, przesłanie było klarowne – jeśli mnie zirytujesz, naprawdę skończysz w rynsztoku.
– Zajmujesz się kradzieżą zawodowo czy tylko sobie w ten sposób dorabiasz? – spytał lekko. – A może to do mnie zawsze cię ciągnie w nieodpowiedni sposób?
– Może i wzruszyłaby mnie twa troska, jeśli tylko byłaby prawdziwa – odparł niby spokojnie, lecz w jego głosie kryła cię mroczna, drapieżna nuta, która był surowym nakazem zaprzestania rzucania idiotycznych komentarzy. W każdej chwili mogą wyciągnąć różdżki, a przynajmniej Alphard czuł, że jest w stanie tego dokonać w mgnieniu oka, aby potraktować rozmówcę bolesną klątwą.
Jakże cieszyło go to, że mógł tej szlamie zarzucić tak wiele. Złodziejstwo, kłamstwo, a nawet ten irytujący sposób bycia, gdy próbował wszystko obrócić w żart. Czy ktokolwiek wstawiłby się za tym osobnikiem? W tej spelunie raczej każdy czeka na rozlew krwi, niezbyt głowiąc się nad tym, czy jest niewinna. Miał jednak i inne potrzeby, poza pragnieniem dania mu solidnej nauczki.
– Zabawne, że mówisz o dobrym wychowaniu – wyrzucił z siebie ostro. – Ty, który jeszcze w szkole nie baczyłeś na nic, próbując ukraść moją własność.
Mocniej zacisnął dłonie na jego ramionach, palce wbijając boleśnie niczym szpony, na chwilę rezygnując z uśmieszku pełnego drwiny.
– Nie będziemy wznosić toastów, więc możesz pić samotnie, kiedy to będę zastanawiał się, czy może ci daruję twoje winy.
Dawno już odkrył, że wcale nie jest człowiekiem miłościwym, przeciwnie, w głębi duszy jest mściwy i nic nie obchodzą go cierpienia innych. Bywały jednak chwile, że stawał się wyrozumiały i dość empatyczny. To nie była jedna z tych chwil, zdecydowanie.
Puścił jego ramiona i wrócił na swoje miejsce, nie odrywając od niego uważnego spojrzenia, jakby szacował jego wartość, choć z góry wiadomym było, że nie ma żadnej. Bezwartościowy śmieć śmiało można by rzec, ale był jednak nietypowym urozmaiceniem dla znudzonego Blacka.
– Poszukiwanie rozrywki – odparł krótko, ale treściwie, nie było przecież potrzeby, ażeby miał mu się tłumaczyć, komuś znacznie gorszemu od niego. – Nie mogę tylko zdecydować, czy bardziej mnie bawisz, czy może raczej irytujesz. Życzliwie doradzę, że w twoim interesie leży ta pierwsza opcja.
Wyciągnął z kieszeni płaszcza swą różdżkę i zaczął ją leniwie obracać w palcach. Ostrzeżenie czy groźba, nieważne, przesłanie było klarowne – jeśli mnie zirytujesz, naprawdę skończysz w rynsztoku.
– Zajmujesz się kradzieżą zawodowo czy tylko sobie w ten sposób dorabiasz? – spytał lekko. – A może to do mnie zawsze cię ciągnie w nieodpowiedni sposób?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Skrzywiłem się jeszcze bardziej, jak mnie tak ściskał, ale trwałem w bezruchu, nie pokazując, że tak po prawdzie to srałem po gaciach. Czysto metaforycznie oczywiście! Ale życie nauczyło mnie, że trzeba być twardym, nie dawać oprawcom powodu do radości, bo gdybym w tym momencie faktycznie okazał strach, to byłaby moja zguba. A tak? Wciąż jeszcze żyłem, więc chyba mogłem sobie pogratulować. Jeno się uśmiechnąłem, faktycznie powstrzymując się od kolejnych komentarzy, chociaż na usta cisnęło mi się przynajmniej kilka kwestii. Postanowiłem jednak póki co nie irytować lorda Blacka jeszcze bardziej niż do tej pory. I tak, miałem wrażenie, był dla mnie całkiem łaskawy - inny szlachcic zapewne już dawno potraktowałby mnie jakimś zaklęciem, a my tymczasem jakże uprzejmie sobie gawędziliśmy...
- Och, wciąż rozpamiętujesz stary czasy? To przecież było tak dawno! Puśćmy w niepamięć ten incydent i chlapnijmy po kieliszku, od razu nam to dobrze zrobi. - to było niesprawiedliwe! Obydwaj daliśmy sobie w kość za czasów szkolnych - ja sięgnąłem po coś, czego nie powinienem pragnąć, on z kolei wypowiedział wiele raniących słów, szargając jeszcze bardziej i tak już zszarganą reputację. Szlama, złodziej, śmieć - mogłem zaprzeczać, ale czymże było moje słowo przeciw słowom szlachetnie urodzonego? Nie chciałem się jednak kłócić - mimo wszystko lubiłem swoje życie, nawet jeśli niektórzy uważali je za całkiem marne. Ała! Kolejny grymas przebiegł przez moje usta i drgnąłem, czując się tak, jakby sęp miał zamiar unieść mnie do swego gniazda by spokojnie wpałaszować moją wątrobę.
- W takim razie obyś podjął dobra decyzję! - mówię, unosząc kieliszek w geście toastu i wypijam jego zawartość na raz. Żadna opcja chlania się nie zmarnuje, kiedy Bojczuk jest w pobliżu! Jeśli lubiłem coś bardziej od wypraw na otwarte wody, to był to właśnie darmowy alkohol. A ostatnio nie miałem w tej kwestii za wiele szczęścia, chyba zaczynałem się starzeć. Obserwowałem go bardzo uważnie - każdy jego ruch, każde drgnięcie, każde mrugnięcie... Gotów w każdej chwili sięgnąć po swoją różdżkę. Może i nie byłem wybitnym czarodziejem, ale potrafiłem się bronić.
- Ach, rozrywki! W takim razie polecam zbliżyć się do sceny, dziewczyny przygotowały nowy program artystyczny. - zerknąłem przelotem w kierunku podwyższenia, gdzie trzy urocze niewiasty wywijały właśnie kankana, bez krzty wstydu prezentując swoją bieliznę zebranym wokół marynarzom. Mojej uwadze nie umknęło towarzystwo zebrane po drugiej stronie sali, w zacienionych kątach i podskórnie poczułem, że ten wieczór nie skończy się dobrze... Postanowiłem jednak póki co o tym nie myśleć, więc powróciłem do obserwowania lorda Blacka - Hm, doceniam tę radę. - pokiwałem głową, wlepiając gały w różdżkę. Drgnąłem, a głupawy uśmiech na moment opuścił me przystojne lico, by jednak za sekundę na nie wrócić, w trochę jednak wymuszonej wersji. Czułem się coraz mniej pewnie, ale nie chciałem by Alphard o tym wiedział.
- Lordzie Black, nie mówię o takich rzeczach na trzeźwo. - spojrzałem wymownie na pusty kieliszek. Jego było stać na całe morze alkoholu! Ja musiałem sobie wyliczać i nieźle kombinować by podtrzymać słodki stan upojenia, a skoro już mu robiłem za błazna to coś mi się należało - Zresztą jestem żeglarzem, nie złodziejem, gdybym był złodziejem spotkalibyśmy się na Nokturnie, a tymczasem zamiast swądu rozkładających się zwłok, czuje zapach morza. - i zaciągnąłem się tutejszym powietrzem, chociaż wcale nie pachniało morzem, tylko rzygami.
- Och, wciąż rozpamiętujesz stary czasy? To przecież było tak dawno! Puśćmy w niepamięć ten incydent i chlapnijmy po kieliszku, od razu nam to dobrze zrobi. - to było niesprawiedliwe! Obydwaj daliśmy sobie w kość za czasów szkolnych - ja sięgnąłem po coś, czego nie powinienem pragnąć, on z kolei wypowiedział wiele raniących słów, szargając jeszcze bardziej i tak już zszarganą reputację. Szlama, złodziej, śmieć - mogłem zaprzeczać, ale czymże było moje słowo przeciw słowom szlachetnie urodzonego? Nie chciałem się jednak kłócić - mimo wszystko lubiłem swoje życie, nawet jeśli niektórzy uważali je za całkiem marne. Ała! Kolejny grymas przebiegł przez moje usta i drgnąłem, czując się tak, jakby sęp miał zamiar unieść mnie do swego gniazda by spokojnie wpałaszować moją wątrobę.
- W takim razie obyś podjął dobra decyzję! - mówię, unosząc kieliszek w geście toastu i wypijam jego zawartość na raz. Żadna opcja chlania się nie zmarnuje, kiedy Bojczuk jest w pobliżu! Jeśli lubiłem coś bardziej od wypraw na otwarte wody, to był to właśnie darmowy alkohol. A ostatnio nie miałem w tej kwestii za wiele szczęścia, chyba zaczynałem się starzeć. Obserwowałem go bardzo uważnie - każdy jego ruch, każde drgnięcie, każde mrugnięcie... Gotów w każdej chwili sięgnąć po swoją różdżkę. Może i nie byłem wybitnym czarodziejem, ale potrafiłem się bronić.
- Ach, rozrywki! W takim razie polecam zbliżyć się do sceny, dziewczyny przygotowały nowy program artystyczny. - zerknąłem przelotem w kierunku podwyższenia, gdzie trzy urocze niewiasty wywijały właśnie kankana, bez krzty wstydu prezentując swoją bieliznę zebranym wokół marynarzom. Mojej uwadze nie umknęło towarzystwo zebrane po drugiej stronie sali, w zacienionych kątach i podskórnie poczułem, że ten wieczór nie skończy się dobrze... Postanowiłem jednak póki co o tym nie myśleć, więc powróciłem do obserwowania lorda Blacka - Hm, doceniam tę radę. - pokiwałem głową, wlepiając gały w różdżkę. Drgnąłem, a głupawy uśmiech na moment opuścił me przystojne lico, by jednak za sekundę na nie wrócić, w trochę jednak wymuszonej wersji. Czułem się coraz mniej pewnie, ale nie chciałem by Alphard o tym wiedział.
- Lordzie Black, nie mówię o takich rzeczach na trzeźwo. - spojrzałem wymownie na pusty kieliszek. Jego było stać na całe morze alkoholu! Ja musiałem sobie wyliczać i nieźle kombinować by podtrzymać słodki stan upojenia, a skoro już mu robiłem za błazna to coś mi się należało - Zresztą jestem żeglarzem, nie złodziejem, gdybym był złodziejem spotkalibyśmy się na Nokturnie, a tymczasem zamiast swądu rozkładających się zwłok, czuje zapach morza. - i zaciągnąłem się tutejszym powietrzem, chociaż wcale nie pachniało morzem, tylko rzygami.
Był człowiekiem niezwykle pamiętliwym, który potrafił chować urazę przez lata, pielęgnować ją w pamięci i sercu, co jakiś czas odnawiając w sobie negatywne odczucia po same fundamenty. W szkole rzadko występował przeciwko szlamom, był nawet skłonny pozostawić je w spokoju, lecz ten jeden incydent był zbyt mocną zadrą. Od tamtej chwili już wiedział, że niektórym należy już na samym początku wskazać odpowiednie miejsce w hierarchii, aby nie zgubić po drodze należytego ładu. Nie bez powodu przez wieki czarodziejska społeczność funkcjonowała w konkretnych strukturach, podział na lepszych i gorszych był konieczny.
Skrzywił się nieznacznie, przyglądając temu, jak chwilowy towarzysz z gorszego stanu łapczywie wypija porcję trunku. I ten jego toast, zbyt zuchwały, irytujący.
– Z pewnością podejmę dobrą dla siebie decyzję – odparł spokojnie. – Wątpliwą kwestią pozostaje to, czy będzie ona dobra również dla ciebie – dodał nad wyraz pewny swego, jakby w pełni naturalnym było to, że śmiał decydować o losie drugiego człowieka, ważąc jedynie nieugiętym spojrzeniem jego wartość według własnego uznania. Odpowiednie wychowanie nie poszło w las, tylko z niesmakiem potrafił spoglądać na Bojczuka, wciąż nie dowierzając w to, że ktoś taki miał szczęście ujawnić w sobie jakiekolwiek zdolności magiczne. Łatwo przychodziło mu uznać, iż nie jest godzien tego daru.
Bezwiednie zerknął w stronę tańcujących niewiast, nie odnajdując w nich jednak ciekawego widoku. Choć i z pannami obecnych na salonach nie rozglądał się zbyt często, był jednak w stanie dostrzec ich walory. Skąpo ukazywane piękno szlachetnie urodzonych dam znacząco przewyższało te odkrywane w sposób niezwykle wulgarny, przez co wręczy był bliski wzdrygnięcia się z obrzydzenia. Jednak zerknięcie na panny wątpliwej reputacji pozwoliło mu dostrzec w ich pobliżu kilku osiłków, którzy posyłali w ich stronę krzywe spojrzenia. Może i oni pokusili się na jego sakwę, lecz w planach mieli przejście do bardziej siłowych rozwiązań? Albo dawni znajomi przypomnieli sobie o Bojczuku, ten wręcz wyglądał na takiego, co na każdym kroku wpada w kłopoty.
– Gdybym był zainteresowany sztuką, nie mielibyśmy okazji się spotkać – rzucił sucho, znów kierując całą swoją uwagę na rozmówcę. Ten chyba zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, bo i sam począł być zdecydowanie ostrożniejszy. Inaczej dobierał słowa, a jego głupawy uśmiech stracił na blasku, do tego przypomniał sobie zasady używania odpowiedniej tytulatury w rozmowie z osobą szlachetnie urodzoną. Wielki to postęp!
– Skąd u mnie podejrzenie, że trzeźwość w twoim przypadku to stan wyjątkowo rzadki? – zakpił z rozmówcy jawnie, nie pierwszy zresztą raz, nie spodziewając się przy tym żadnej gwałtownej reakcji z jego strony. Zresztą, nawet ktoś tak plugawego pochodzenia wiedział, że nie warto występować przeciwko Blackom, w tym i przeciwko najmniej szablonowemu lordowi tego rodu.
– Żeglarzem? – powtórzył drwiąco, choć po obdarzeniu go nieco bardziej uważnym spojrzeniem, wyjątkowo nieskorym do patrzenia na jego osobę przez pryzmat osądów, był w stanie dostrzec prawdziwość tego twierdzenia. Dowodem były dłonie, nieco zniszczone, naznaczone szramami oraz odciskami, jakich można się nabawić od trzymania napiętych sznurów. Fakt, iż wziął się za zajęcie, w którym największe znaczenia miała szybkość reakcji i siła fizyczna, w tej chwili był tak bardzo logiczny. Osoba niegodna magii nie sprawdziła się w żadnym obszarze, gdzie używanie czarów jest niezbędne, więc wzięła się za coś mniej wymagającego magiczne. – Jestem w stanie to uwierzyć, choć sam wyczuwam tu raczej szczyny.
Mimowolnie wspomniał w myślach własne podróże, nawet przypomniał sobie rzeczywisty zapach morza.
– Zszedłeś niedawno na ląd czy też żeglarzem tytułujesz się na wyrost?
Niezbyt go to obchodziło, lecz musiał zająć czymś swoje myśli. Przybył przecież w to miejsce po to, aby się upodlić na krótką chwilę. I w szlamie może się zanurzyć, to przecież stan ulotny, nic wiążącego.
Skrzywił się nieznacznie, przyglądając temu, jak chwilowy towarzysz z gorszego stanu łapczywie wypija porcję trunku. I ten jego toast, zbyt zuchwały, irytujący.
– Z pewnością podejmę dobrą dla siebie decyzję – odparł spokojnie. – Wątpliwą kwestią pozostaje to, czy będzie ona dobra również dla ciebie – dodał nad wyraz pewny swego, jakby w pełni naturalnym było to, że śmiał decydować o losie drugiego człowieka, ważąc jedynie nieugiętym spojrzeniem jego wartość według własnego uznania. Odpowiednie wychowanie nie poszło w las, tylko z niesmakiem potrafił spoglądać na Bojczuka, wciąż nie dowierzając w to, że ktoś taki miał szczęście ujawnić w sobie jakiekolwiek zdolności magiczne. Łatwo przychodziło mu uznać, iż nie jest godzien tego daru.
Bezwiednie zerknął w stronę tańcujących niewiast, nie odnajdując w nich jednak ciekawego widoku. Choć i z pannami obecnych na salonach nie rozglądał się zbyt często, był jednak w stanie dostrzec ich walory. Skąpo ukazywane piękno szlachetnie urodzonych dam znacząco przewyższało te odkrywane w sposób niezwykle wulgarny, przez co wręczy był bliski wzdrygnięcia się z obrzydzenia. Jednak zerknięcie na panny wątpliwej reputacji pozwoliło mu dostrzec w ich pobliżu kilku osiłków, którzy posyłali w ich stronę krzywe spojrzenia. Może i oni pokusili się na jego sakwę, lecz w planach mieli przejście do bardziej siłowych rozwiązań? Albo dawni znajomi przypomnieli sobie o Bojczuku, ten wręcz wyglądał na takiego, co na każdym kroku wpada w kłopoty.
– Gdybym był zainteresowany sztuką, nie mielibyśmy okazji się spotkać – rzucił sucho, znów kierując całą swoją uwagę na rozmówcę. Ten chyba zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, bo i sam począł być zdecydowanie ostrożniejszy. Inaczej dobierał słowa, a jego głupawy uśmiech stracił na blasku, do tego przypomniał sobie zasady używania odpowiedniej tytulatury w rozmowie z osobą szlachetnie urodzoną. Wielki to postęp!
– Skąd u mnie podejrzenie, że trzeźwość w twoim przypadku to stan wyjątkowo rzadki? – zakpił z rozmówcy jawnie, nie pierwszy zresztą raz, nie spodziewając się przy tym żadnej gwałtownej reakcji z jego strony. Zresztą, nawet ktoś tak plugawego pochodzenia wiedział, że nie warto występować przeciwko Blackom, w tym i przeciwko najmniej szablonowemu lordowi tego rodu.
– Żeglarzem? – powtórzył drwiąco, choć po obdarzeniu go nieco bardziej uważnym spojrzeniem, wyjątkowo nieskorym do patrzenia na jego osobę przez pryzmat osądów, był w stanie dostrzec prawdziwość tego twierdzenia. Dowodem były dłonie, nieco zniszczone, naznaczone szramami oraz odciskami, jakich można się nabawić od trzymania napiętych sznurów. Fakt, iż wziął się za zajęcie, w którym największe znaczenia miała szybkość reakcji i siła fizyczna, w tej chwili był tak bardzo logiczny. Osoba niegodna magii nie sprawdziła się w żadnym obszarze, gdzie używanie czarów jest niezbędne, więc wzięła się za coś mniej wymagającego magiczne. – Jestem w stanie to uwierzyć, choć sam wyczuwam tu raczej szczyny.
Mimowolnie wspomniał w myślach własne podróże, nawet przypomniał sobie rzeczywisty zapach morza.
– Zszedłeś niedawno na ląd czy też żeglarzem tytułujesz się na wyrost?
Niezbyt go to obchodziło, lecz musiał zająć czymś swoje myśli. Przybył przecież w to miejsce po to, aby się upodlić na krótką chwilę. I w szlamie może się zanurzyć, to przecież stan ulotny, nic wiążącego.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Los nie zawsze jest łaskawy. - wzruszam jeno ramionami. Nauczyłem się już przyjmować to, co dawało mi życie, nawet jeśli czasem były to kolejne siniaki albo połamane kości. Ale i to w pewien sposób wychodziło mi na dobre - kształtowało charakter, chociażby. Uśmiechnąłem się delikatnie, wspierając łokcie na blacie stolika, tym samym nieznacznie przybliżając się do Alpharda.
- Tak się składa, że fascynuje mnie sztuka w każdej postaci, więc bardzo możliwe, że tak czy siak byśmy na siebie wpadli. - to była prawda, choć na pierwszy rzut oka zapewne nie było widać, że moje dłonie potrafią prowadzić pędzel, a pod rozczochraną kopuła kryją się przedziwne obrazy, przelewane czasem na płótno. No cóż, wychowałem się w miejscu, gdzie artyzm był dosłownie wszechobecny - sztuka wypełniała pokoje Meliny oraz jej mieszkańców, dom mojej matki był prawdziwym azylem dla zagubionych artystów i tych, którzy już dawno znaleźli swoją drogę, to tam nauczyłem się wrażliwości względem malarstwa, tam podszkoliłem w rysunku, tam nasłuchałem opowieści o artystach minionych wieków, tam słuchałem manifestów wygłaszanych przez tych z naszego pokolenia. Mógłbym założyć się o sto złotych galeonów, że miałem o sztuce znacznie więcej pojęcia niż sam siedzący przede mną szlachcic, jeśli nie cała jego rodzina razem wzięta. Szok? Cóż, warto czasem poznać kogoś bliżej zanim zacznie się go oceniać.
- Nie mam zielonego pojęcia. - znowu wzruszyłem ramionami. Co mnie zdradzało? Przechlane spojrzenie? Lekko zachrypnięty głos? Swąd przetrawionego alkoholu? A może wszystko naraz? Niemniej niespecjalnie to godziło w mój honor... Niektórzy lubili pić herbatę, a ja wolałem dodać do niej kapkę rumu, ot, takie już moje zamiłowania. Kto nie lubił się czasem urżnąć niech pierwszy rzuci kamieniem! Wiedziałem, że nawet wśród lordów popularność alkoholu nie malała, cokolwiek by na ten temat mówili.
Kiwnąłem jeno głową w odpowiedzi na zadane pytanie, zaś kolejne słowa sprawiły, że roześmiałem się głośno i serdecznie.
- No cóż, nie sposób się nie zgodzić. - port żył własnym życiem, pachniał więc też jak tylko chciał - bywalcami, rybami, potem, sikami i krwią, morską bryzę mógł wyczuć tylko naprawdę wrażliwy nos... - Zszedłem niedawno, niebawem zamierzam wrócić na głębokie wody. Życie na lądzie... - nie skończyłem. Nagle poczułem się jakoś... inaczej. Powietrze zrobiło się gęste i dało się w nim wyczuć magiczne ingerencje. Nie byłem zresztą jedynym, który wyczuł zmianę.
- Co do... - wszystko wyjaśniło się zanim zdążyłem dokończyć zdanie - drzwi wyleciały z zawiasów, potrącając kilku marynarzy kłębiących się przy wyjściu, muzyka ucichła, a dziewczyny przestały tańczyć, wokół zrobiło się niemałe poruszenie jeszcze zanim cały odział rosłych mężczyzn wparował do środka - pierdolona policja! Nie taka zwykła, jeśli przysyłali jednostkę do portu, to wiadomo było, że zgarną cały lokal, tutaj w dokach wszyscy coś knuli! Tak po prostu było i każdy o tym wiedział, zresztą nie trzeba było być nader spostrzegawczym ani obytym w świecie by to wiedzieć... Wiedziałem po kogo tu przyszli, ale wiedziałem też, że pół Parszywego Pasażera wyląduje dzisiaj w Tower i nikt nie będzie pytał czy jesteś szlamą czy może jakimś lordem. W porcie wszyscy byliśmy równie podejrzani... Poderwałem się ze swojego miejsca, szukając drogi ucieczki - wszystkie okna były obstawione, w drzwiach stało przynajmniej dwóch, a teleportacja... Nagle zrozumiałem skąd ta nagła zmiana w eterze. Spojrzałem na lorda Blacka, a powietrze przeszyły pierwsze klątwy rzucane na oślep przez obie strony. Zrobiło się przeraźliwie ciemno i na nowo całkiem jasno - ciemno, jasno, ciemno, jasno, otoczenie rozświetlały smugi zaklęć - jedno poleciało także w naszą stronę odbijając się rykoszetem od ścian i stolików i niestety sięgnęło celu - mieliśmy jednak trochę szczęścia w tym całym nieszczęściu, bo nie była to żadna mordercza klątwa i chyba nie wszystko poszło tak jak miało pójść, bo zamiast leżeć skrępowany na deskach od stóp do głów, to poczułem zimny metal wokół nadgarstka, uniosłem rękę... NIE TYLKO SWOJĄ! Po drugiej stronie kajdanków dyndała sobie ręka lorda Blacka. Nie to, żeby samotnie, jak najbardziej przytłoczona do jego ciała. No to klops. Mój wzrok stał się iście przerażony, ale nie uśmiechała mi się nocka w więzieniu, ani kolejna klątwa. Sam wymknąłbym się stąd jak szczur, z dwukrotnie większym bagażem był to już nie lada problem, jednak...
- Wiem co robić. - powiedziałem, chociaż nie byłem pewien czy będzie chciał ze mną współpracować.
- Tak się składa, że fascynuje mnie sztuka w każdej postaci, więc bardzo możliwe, że tak czy siak byśmy na siebie wpadli. - to była prawda, choć na pierwszy rzut oka zapewne nie było widać, że moje dłonie potrafią prowadzić pędzel, a pod rozczochraną kopuła kryją się przedziwne obrazy, przelewane czasem na płótno. No cóż, wychowałem się w miejscu, gdzie artyzm był dosłownie wszechobecny - sztuka wypełniała pokoje Meliny oraz jej mieszkańców, dom mojej matki był prawdziwym azylem dla zagubionych artystów i tych, którzy już dawno znaleźli swoją drogę, to tam nauczyłem się wrażliwości względem malarstwa, tam podszkoliłem w rysunku, tam nasłuchałem opowieści o artystach minionych wieków, tam słuchałem manifestów wygłaszanych przez tych z naszego pokolenia. Mógłbym założyć się o sto złotych galeonów, że miałem o sztuce znacznie więcej pojęcia niż sam siedzący przede mną szlachcic, jeśli nie cała jego rodzina razem wzięta. Szok? Cóż, warto czasem poznać kogoś bliżej zanim zacznie się go oceniać.
- Nie mam zielonego pojęcia. - znowu wzruszyłem ramionami. Co mnie zdradzało? Przechlane spojrzenie? Lekko zachrypnięty głos? Swąd przetrawionego alkoholu? A może wszystko naraz? Niemniej niespecjalnie to godziło w mój honor... Niektórzy lubili pić herbatę, a ja wolałem dodać do niej kapkę rumu, ot, takie już moje zamiłowania. Kto nie lubił się czasem urżnąć niech pierwszy rzuci kamieniem! Wiedziałem, że nawet wśród lordów popularność alkoholu nie malała, cokolwiek by na ten temat mówili.
Kiwnąłem jeno głową w odpowiedzi na zadane pytanie, zaś kolejne słowa sprawiły, że roześmiałem się głośno i serdecznie.
- No cóż, nie sposób się nie zgodzić. - port żył własnym życiem, pachniał więc też jak tylko chciał - bywalcami, rybami, potem, sikami i krwią, morską bryzę mógł wyczuć tylko naprawdę wrażliwy nos... - Zszedłem niedawno, niebawem zamierzam wrócić na głębokie wody. Życie na lądzie... - nie skończyłem. Nagle poczułem się jakoś... inaczej. Powietrze zrobiło się gęste i dało się w nim wyczuć magiczne ingerencje. Nie byłem zresztą jedynym, który wyczuł zmianę.
- Co do... - wszystko wyjaśniło się zanim zdążyłem dokończyć zdanie - drzwi wyleciały z zawiasów, potrącając kilku marynarzy kłębiących się przy wyjściu, muzyka ucichła, a dziewczyny przestały tańczyć, wokół zrobiło się niemałe poruszenie jeszcze zanim cały odział rosłych mężczyzn wparował do środka - pierdolona policja! Nie taka zwykła, jeśli przysyłali jednostkę do portu, to wiadomo było, że zgarną cały lokal, tutaj w dokach wszyscy coś knuli! Tak po prostu było i każdy o tym wiedział, zresztą nie trzeba było być nader spostrzegawczym ani obytym w świecie by to wiedzieć... Wiedziałem po kogo tu przyszli, ale wiedziałem też, że pół Parszywego Pasażera wyląduje dzisiaj w Tower i nikt nie będzie pytał czy jesteś szlamą czy może jakimś lordem. W porcie wszyscy byliśmy równie podejrzani... Poderwałem się ze swojego miejsca, szukając drogi ucieczki - wszystkie okna były obstawione, w drzwiach stało przynajmniej dwóch, a teleportacja... Nagle zrozumiałem skąd ta nagła zmiana w eterze. Spojrzałem na lorda Blacka, a powietrze przeszyły pierwsze klątwy rzucane na oślep przez obie strony. Zrobiło się przeraźliwie ciemno i na nowo całkiem jasno - ciemno, jasno, ciemno, jasno, otoczenie rozświetlały smugi zaklęć - jedno poleciało także w naszą stronę odbijając się rykoszetem od ścian i stolików i niestety sięgnęło celu - mieliśmy jednak trochę szczęścia w tym całym nieszczęściu, bo nie była to żadna mordercza klątwa i chyba nie wszystko poszło tak jak miało pójść, bo zamiast leżeć skrępowany na deskach od stóp do głów, to poczułem zimny metal wokół nadgarstka, uniosłem rękę... NIE TYLKO SWOJĄ! Po drugiej stronie kajdanków dyndała sobie ręka lorda Blacka. Nie to, żeby samotnie, jak najbardziej przytłoczona do jego ciała. No to klops. Mój wzrok stał się iście przerażony, ale nie uśmiechała mi się nocka w więzieniu, ani kolejna klątwa. Sam wymknąłbym się stąd jak szczur, z dwukrotnie większym bagażem był to już nie lada problem, jednak...
- Wiem co robić. - powiedziałem, chociaż nie byłem pewien czy będzie chciał ze mną współpracować.
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer