Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Cmentarz
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Cmentarz
Znajdujący się za wzgórzem cmentarz jest stosunkowo niewielki. Otacza go zieleń rozłożystych łąk oraz kamienny, rozpadający się już murek - niegdyś o wiele większy, dziś sięgający jedynie połowy jarda. Ponad czterema rzędami maleńkich, nadgryzionych zębem czasu grobów dawnych mieszkańców Salisbury górują przepiękne brzozy, w których cieniu umiejscowiono kilka drewnianych ławeczek. Panuje tu cicha, spokojna atmosfera. Zewsząd pachnie kwiatami, słychać szumy sunących w powietrzu owadów. W oddali zaś, tuż za wzgórzem, znajduje się wioska - czerwone dachy przepięknie odcinają się na tle zieleni i błękitu nieba, jakby przypominając, że zaledwie sześćset jardów dalej toczy się normalne życie.
Raiden spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta wieczorem, a on dalej siedział na tymi papierami w biurze policji w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Musiał poukładać wszystkie myśli dotyczące ostatnich dni. Koło czwartej poszedł do Moody'ch powiedzieć o tym, że został ojcem. Następnie udali się z Cillianem na jednego lub dwa kieliszki. Chociaż w sumie to tylko on pił. Moods tłumaczył się, że musi coś załatwić. A potem rozstali się ciut po siódmej. Raiden chciał wracać do domu, ale przypomniał sobie, że miał jeszcze coś do przejrzenia w sprawie morderstwa bezdomnego przy Katedrze Świętego Pawła. Próbował je jakoś dopasować do poprzednich spraw podobnych tej, ale wychodziło mu to dość pokracznie. Zmęczony położył głowę na biurku i leżał tak przez jakiś czas, zastanawiając się nad tym czy gdzieś może nie istniała jakaś magiczna butelka alkoholu, która chociaż w jakimś stopniu by go wyratowała z tej ciężkiej nocy. Już prawie przysypiał, gdy odgłos naszyjnika uderzającego o blat stolika go obudził. Raiden podskoczył, roztarł twarz, a jedna z jego dłoni momentalnie dosięgnęła różdżki. Jednak nic się nie działo. To tylko jego monety. Dotknął palcami ich okrągłych brzegów, zamyślając się na dłuższą chwilę. Trzy monety zawieszone na jednym grubym rzemyku oznaczały trzy najważniejsze osoby w życiu Raidena. Brązowy pieniądz symbolizował rudowłosą Sophię, srebrny matkę, a złoty ojca. Pochodziły z trzech różnych kontynentów i nigdy nie opuszczały szyi właściciela. Zawsze tam były i nie miał z niej zniknąć jeszcze długie lata. Carterowi przemknęło przez głowę, że powinien zaopatrzyć się w dwie kolejne, a jego myśli pobiegły w stronę śpiącej w jego domu Artis i ich dziecka. Nie widywali się przez ostatnie dwa dni zbyt często. W sumie to w ogóle. Raiden miał pracę i oddawał się jej z dużym zaangażowaniem, nie wiedząc, że przyjdzie mu praktycznie spać w Ministerstwie Magii. Ta noc miała być szczególna i to nie tylko ze względu na niespodziewane spotkanie, ale również nadchodzącą śmierć przyjaciela. Ale nikt nie mógł o niej wiedzieć. Nawet egzekutor prawa.
Gdy zaczął rozmyślać o rodzinie, zdał sobie sprawę, że dzisiejsza data była datą urodzin matki ojca. Dawno nie był na tamtym cmentarzu. Możliwe że... Cholera. Od chwili jej pogrzebu? Zaklął pod nosem i zerwał się z krzesła, zabierając płaszcz z oparcia fotela i opuścił czym prędzej Ministerstwo. Zdecydowanie za długo już tam przesiedział. Praca była ważna, ale rodzina i pamięć o niej również. A on ją zaniedbał. Jeśli nie zrobi tego teraz, możliwe że miał odkładać tę wizytę jeszcze długi czas. Dlatego wsiadł do samochodu i skierował się do Salisbury, bo właśnie tam leżeli jego dziadkowie. Miał przed sobą jakieś półtora godziny drogi, ale wyzbył się zmęczenia razem z świeżym, orzeźwiającym nocnym powietrzem Londynu. Podróż minęła mu zadziwiająco szybko i nawet nie zauważył, gdy parkował pod wejściem do cmentarza. W mieście jak i tutaj panowały pustki. Nie spodziewał się spotkać nikogo prócz zmarłych. Zaskakujące, że jednak może właśnie, aż za bardzo...
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
To był dziwny dzień. Po spotkaniu z Sophie chodził jak w letargu. Nikt nie był w stanie z nim normalnie porozmawiać, mylił zamówienia, rozbił nawet kilka kieliszków. A może to przez sam fakt tego dnia? Od śmierci matki wisi nad nim niczym widmo przypominając mu co roku, że jest największym idiotom w Anglii. Ostatecznie skończyło się na tym, że gdyby nie Młoda zniszczyłbym sobie pół pubu. Dzięki Merlinowi jego goście i pub przetrwali ten wieczór. Pozamykał wszystko i wsiadł na motor mając przed sobą dobry kawałek drogi do Salisbury. To właśnie tam przeprowadzili się i mieszkali dobrych kilkanaście lat jego rodzice, aby ostatecznie zostać też tam pochowanymi. Przed wyjazdem do Brazylii nigdy tam nie był, ale gdy zjawił się tam po raz pierwszy kilka lat temu z powodu zresztą tej samej okazji zrozumiał dlaczego przeprowadzili się właśnie tam. To było miejsce gdzie aż chciało się spędzić swoje spokojne życie staruszka.
Bywał tu każdego roku, ale nigdy z powodu rocznicy ich śmierci. Wolał raczej te lepsze wspomnienia, choć jakby tak pomyśleć nie przyjeżdżał tu również z powodu urodzin ojca. Nadal nie potrafił w tej sprawie odpuścić. Minęło tyle lat, oni wszyscy nie żyją, a on nadal brnie w tą całą sprawę jakby miało to coś zmienić.
Manewrował dość dłuższa chwile między nagrobkami znajdując nareszcie szukane przez siebie miejsce. Położył na nim mały wieniec z... sam nie wiedział jakie to były kwiaty. Były ładne dlatego je kupił. Ostatecznie to nie on, a Młoda była od tych całych zielarskich spraw.
Przeniósł spojrzenie na wyryte w marmurze imiona dość długo wbijając w nie wzrok. Gdyby tylko żyła na pewno znalazłaby jakieś rozwiązanie tej chorej sytuacji. I nie myślał w tej chwili o znajomości kwiatów...
Na co dzień może tak tego nie czuł, ale dziś tęsknił za nią. Ile by człowiek nie miał lat i tak utrata rodziców będzie dla niego bolesna. Ojciec z kolei był takim samym głupcem jak on. A skoro chciał uzyskać przebaczenie swoich bratanków to czy nie powinien najpierw wybaczyć jemu?
-Cholera.-Przeklął cicho pod nosem przecierając dłonią twarz. Żeby to wszystko było jeszcze takie łatwe.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bywał tu każdego roku, ale nigdy z powodu rocznicy ich śmierci. Wolał raczej te lepsze wspomnienia, choć jakby tak pomyśleć nie przyjeżdżał tu również z powodu urodzin ojca. Nadal nie potrafił w tej sprawie odpuścić. Minęło tyle lat, oni wszyscy nie żyją, a on nadal brnie w tą całą sprawę jakby miało to coś zmienić.
Manewrował dość dłuższa chwile między nagrobkami znajdując nareszcie szukane przez siebie miejsce. Położył na nim mały wieniec z... sam nie wiedział jakie to były kwiaty. Były ładne dlatego je kupił. Ostatecznie to nie on, a Młoda była od tych całych zielarskich spraw.
Przeniósł spojrzenie na wyryte w marmurze imiona dość długo wbijając w nie wzrok. Gdyby tylko żyła na pewno znalazłaby jakieś rozwiązanie tej chorej sytuacji. I nie myślał w tej chwili o znajomości kwiatów...
Na co dzień może tak tego nie czuł, ale dziś tęsknił za nią. Ile by człowiek nie miał lat i tak utrata rodziców będzie dla niego bolesna. Ojciec z kolei był takim samym głupcem jak on. A skoro chciał uzyskać przebaczenie swoich bratanków to czy nie powinien najpierw wybaczyć jemu?
-Cholera.-Przeklął cicho pod nosem przecierając dłonią twarz. Żeby to wszystko było jeszcze takie łatwe.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Gość
Zamknął samochód, chociaż nie musiał tego robić. O tej porze jak i w takim miejscu spotkanie kogokolwiek było praktycznie niemożliwe. I kto miał mu ukraść maszynę? Umarli? Może zastanawiałby się nad tym skąd wziął się motor na parkingu, gdyby nie fakt, że ten był zaparkowany zupełnie gdzie indziej. W głębi cmentarza. Dokładnie tam gdzie zmierzał Raiden. Może wtedy idąc po piaskowej dróżce, zwróciłby uwagę na wygniecenia charaketrystyczne dla kół, ale było tak ciemno, że szedł praktycznie po omacku. Wolał nie sięgać po różdżkę, chociaż gdyby było trzeba, sięgnąłby po nią w zdecydowanie krótszym czasie niż większość czarodziejskiej społeczności. Kierując się w sumie na pamięć przez niezbyt rozległy cmentarz, wrócił myślami do Artis. Bez problemu mógł ją sobie wyobrazić w miękkiej pościeli z włosami rozlanymi na poduszce. Pewnie przed pójściem spać sprawdziła czy nie ma go w jego pokoju. Może porozmawiały chwilę z rudowłosą Sophią. W końcu Raiden nie wiedział jakie miały konktakty po tym całym wydarzeniu związanym z przeprowadzką i oświeceniem młodszej Carter o tym, co się naprawdę wydarzyło miesiąc wcześniej. Jedynym wspólnym czasem był mecz, który odbył się dzień wcześniej. Tak każde z nich miało swoje życie zawodowe, a w samym domu całą trójką spędzali naprawdę mało czasu. Raiden chciał być bliżej obu dziewczyn i równocześnie pragnął, żeby znalazły złoty środek w tym całym zamieszaniu, które zaczęło się od jego wspólnej nocy z Macmillan. Na razie jego było to jego głównym zmartwieniem. Ale były przyjaciółkami. Powinny się dogadać. Prawda?
Odetchnął, a gęsty kłąb ciepłego powietrza z jego płuc uniósł się, by sekudnę później zniknąć i zostawić go samego. Carter przystanął, żeby rozejrzeć się po cmentarzu i zdecydować czy miał iść w prawo czy w lewo, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na ciemnym kształcie nieopodal. Zmrużył oczy, zdając sobie po chwili sprawę, że było to miejsce spoczynku jego dziadków. Zmarszczył brwi, a jego koncentracja zaczęła ponownie się rozkręcać. Może to był jakiś przybłęda albo inny wariat? Mało ich na świecie? Skierował się cicho w tamtą stronę, przenosząc różdżkę do rękawa, by w razie czego zareagować. Jednak okazało się, że zareagował. Ale zupełnie inaczej niż się spodziewał.
Zmroziło go, gdy zobaczył znajomą postawę, twarz, nawet zarost przetykany siwizną. I chociaż wiedział, że nie mogła to być prawda, jego umysł i ciało mówiło coś zupełnie innego. Serce jakby przestało bić, oddech się wstrzymał, z twarzy odpłynęła krew, a cała reszta drżała. Po prostu chciał, żeby to było realne. Nawet spojrzenie miał takie same, chociaż smutne, a nie ciepłe i wesołe jak zawsze. Nie takie pamiętał. W ogóle przecież jego ojciec nie żył, a mimo to stał przed nim. Całkiem realny...
- Tata?
Odetchnął, a gęsty kłąb ciepłego powietrza z jego płuc uniósł się, by sekudnę później zniknąć i zostawić go samego. Carter przystanął, żeby rozejrzeć się po cmentarzu i zdecydować czy miał iść w prawo czy w lewo, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na ciemnym kształcie nieopodal. Zmrużył oczy, zdając sobie po chwili sprawę, że było to miejsce spoczynku jego dziadków. Zmarszczył brwi, a jego koncentracja zaczęła ponownie się rozkręcać. Może to był jakiś przybłęda albo inny wariat? Mało ich na świecie? Skierował się cicho w tamtą stronę, przenosząc różdżkę do rękawa, by w razie czego zareagować. Jednak okazało się, że zareagował. Ale zupełnie inaczej niż się spodziewał.
Zmroziło go, gdy zobaczył znajomą postawę, twarz, nawet zarost przetykany siwizną. I chociaż wiedział, że nie mogła to być prawda, jego umysł i ciało mówiło coś zupełnie innego. Serce jakby przestało bić, oddech się wstrzymał, z twarzy odpłynęła krew, a cała reszta drżała. Po prostu chciał, żeby to było realne. Nawet spojrzenie miał takie same, chociaż smutne, a nie ciepłe i wesołe jak zawsze. Nie takie pamiętał. W ogóle przecież jego ojciec nie żył, a mimo to stał przed nim. Całkiem realny...
- Tata?
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Zastanawiał się nie raz jak potoczyłoby się jego życie gdyby nie te jego konflikty z ojcem. Może ich relację z bratem byłyby lepsze co automatycznie też przeniosłoby się na stosunki z bratankami? Może nigdy nie wyjechałby z kraju, czyli nie zerwałby też kontaktów z rodziną? Kto wie, może i on zajmowałby jakąś ciepłą posadkę w Ministerstwie? Eeee... nie. Przynajmniej nie to ostatnie.
Nie miał co go obwiniać... to wszystko co wydarzyło się w przeciągu tych kilkunastu lat było i tak w większości z jego winy.
Schował dłonie do kieszeni spodni wciąż wbijając spojrzenie w wyryte imiona jego rodziców na zimnym marmurze, które oświetlane były przez akurat dochodzące do nich światło pobliskiej latarni oraz świecącego dziś dość mocno księżyca.
Jego potok myśli przerwało jednak jedno słowo dobiegające gdzieś kilka metrów od niego.
Tata? Na początku nawet nie podniósł wzroku. Może i trochę zdarzyło mu się poszaleć w życiu, ale z tego co wiedział ojcem raczej nie był, więc nawet nie brał pod uwagę tego, że mógł to ktoś mówić do niego. Nie usłyszał jednak czyjejkolwiek odpowiedzi, a i raczej nikogo na tym cmentarzu wcześniej, gdy się tu zjawił nie było. Zmarszczył brwi odwracając się w stronę, z której dobiegł wcześniej głos.
W pierwszej chwili zobaczył tam tylko czyjąś stojącą postać, ale później gdy przyjrzał się bliżej, jego serce zatrzymało się na chwilę, a żołądek zdążył podejść do gardła - dostrzegł tam siebie. Tego młodszego siebie. Dopiero po chwili doszło do niego to, że było to niemożliwe. Zresztą mężczyzna stojący aktualnie przed nim tylko na pierwszy rzut oka przypominał Johnnego Cartera z dość odległych lat. Teraz tak stojąc i wpatrując się w nieznajomego zaczął dostrzegać każdą z różnic po kolei. Ostatecznie jednak zamurowało go. Otwierał i zamykał usta nie wiedząc co zrobić, co powiedzieć. Jedynie stał i się mu przypatrywał. Już wiedział kto stoi naprzeciw niego.
-Ja nie...-Zająknął się aby ostatecznie wypuścić powietrze z ust przymykając lekko powieki. A mógł jemu i Sophie wysłać sowę: "Przygotujcie się psychicznie na spotkanie z pieprzoną kopią waszego ojca."-Raiden, tak?-Zapytał niepewnie lekko drżącym głosem. Oczywiście, że to był on, ale wolał się jednak upewnić. Miał w najbliższy, czasie spotkać się z chłopakiem, ale na pewno nie w nocy i na środku cmentarza do cholery. Życie naprawdę się z niego aktualnie nabijało...
Nie miał co go obwiniać... to wszystko co wydarzyło się w przeciągu tych kilkunastu lat było i tak w większości z jego winy.
Schował dłonie do kieszeni spodni wciąż wbijając spojrzenie w wyryte imiona jego rodziców na zimnym marmurze, które oświetlane były przez akurat dochodzące do nich światło pobliskiej latarni oraz świecącego dziś dość mocno księżyca.
Jego potok myśli przerwało jednak jedno słowo dobiegające gdzieś kilka metrów od niego.
Tata? Na początku nawet nie podniósł wzroku. Może i trochę zdarzyło mu się poszaleć w życiu, ale z tego co wiedział ojcem raczej nie był, więc nawet nie brał pod uwagę tego, że mógł to ktoś mówić do niego. Nie usłyszał jednak czyjejkolwiek odpowiedzi, a i raczej nikogo na tym cmentarzu wcześniej, gdy się tu zjawił nie było. Zmarszczył brwi odwracając się w stronę, z której dobiegł wcześniej głos.
W pierwszej chwili zobaczył tam tylko czyjąś stojącą postać, ale później gdy przyjrzał się bliżej, jego serce zatrzymało się na chwilę, a żołądek zdążył podejść do gardła - dostrzegł tam siebie. Tego młodszego siebie. Dopiero po chwili doszło do niego to, że było to niemożliwe. Zresztą mężczyzna stojący aktualnie przed nim tylko na pierwszy rzut oka przypominał Johnnego Cartera z dość odległych lat. Teraz tak stojąc i wpatrując się w nieznajomego zaczął dostrzegać każdą z różnic po kolei. Ostatecznie jednak zamurowało go. Otwierał i zamykał usta nie wiedząc co zrobić, co powiedzieć. Jedynie stał i się mu przypatrywał. Już wiedział kto stoi naprzeciw niego.
-Ja nie...-Zająknął się aby ostatecznie wypuścić powietrze z ust przymykając lekko powieki. A mógł jemu i Sophie wysłać sowę: "Przygotujcie się psychicznie na spotkanie z pieprzoną kopią waszego ojca."-Raiden, tak?-Zapytał niepewnie lekko drżącym głosem. Oczywiście, że to był on, ale wolał się jednak upewnić. Miał w najbliższy, czasie spotkać się z chłopakiem, ale na pewno nie w nocy i na środku cmentarza do cholery. Życie naprawdę się z niego aktualnie nabijało...
Gość
Gość
Chciałby poczuć jej ciepło tak blisko, słuchać równomiernego oddechu z jej zapachem wpływającym na jego samopoczucie. Nie wiedział czy było to spowodowane wiadomością o ciąży, czy chodziło jednak o coś zupełnie innego, ale przebywanie blisko niej było dla niego niezwykle kojące i mógł w końcu powiedzieć, że znajdował się w odpowiednim miejscu i z odpowiednią osobą. Jego słowa o tym, że czekał na nią całe życie były prawdziwe. Bo może nigdy przed sobą się do tego nie przyznał, ale chciał takiej relacji. Chciał mieć przy sobie piękną kobietę tylko dla siebie, chciał, by nosiła jego dziecko i by trwała przy nim podczas gdy on mógł otoczyć ją opieką. Po dłuższym związku, który trwał w Chicago i zasmakowaniu chwilowej euforii wiedział, że dwie osoby były dla niego niewystarczające. Wiedział, że minęły dopiero cztery doby, cztery cholernie ekscytujące dni, który wywróciły jego życie do góry nogami, ale nie zamieniłby ich na nic innego. Żałował tylko jednego - faktu, że jego rodzice nie mogli tego doczekać. Gdyby wiedział co go czeka dosłownie za moment, zapewne jego tor myślenia skierowałby się na inny temat. Jednakowoż stało się inaczej i Raiden dostał tą rewelacją prosto w twarz.
Oczywiście że wiedział, że nie był to jego ojciec. Jednak jego głupia i naiwna synowska miłość popchnęła go do wymówienia tych dziecięcych niemal słów. Poczuł się jak ośmiolatek, który po długiej nieobecności swojego rodzica widział go w drzwiach domu, czekając, aż powie, że wrócił i zostaje już na dobre. Raiden pamiętał to jakby wydarzyło się to wczoraj. Późna godzina nocna i on - czekający na ojca. Tylko to nie był on. Ale podświadomość krzyczała, że to na pewno on. W końcu te same rysy twarzy, chociaż zmarszczki były głębsze niż dziesięć lat temu. Nie wiedząc nic o wcześniejszym spotkaniu bliżniaka Williama Cartera z Sophią, w przeciwieństwie do niej Raiden miał jednak tę świadomość, że ów człowiek istniał. Chociaż jego obecność tutaj wydawała się abstrakcyjna. Może po alkoholu byłoby to mnie nierealistyczne. Policjant poczuł jak coś łapie go za serce, gdy usłyszał tak dobrze znany sobie głos. Do tego wypowiadający jego imię. Ale on nie znał tego człowieka.
- John Carter - bardziej stwierdził niż spytał, wiedząc, że nie było innej opcji. Ojciec opowiadał mu kiedyś o jego stryju. - Masz wyczucie czasu - dodał, nie ruszając się z miejsca i wpatrując się już mniej zszokowanym spojrzeniem w mężczyznę naprzeciwko.
Oczywiście że wiedział, że nie był to jego ojciec. Jednak jego głupia i naiwna synowska miłość popchnęła go do wymówienia tych dziecięcych niemal słów. Poczuł się jak ośmiolatek, który po długiej nieobecności swojego rodzica widział go w drzwiach domu, czekając, aż powie, że wrócił i zostaje już na dobre. Raiden pamiętał to jakby wydarzyło się to wczoraj. Późna godzina nocna i on - czekający na ojca. Tylko to nie był on. Ale podświadomość krzyczała, że to na pewno on. W końcu te same rysy twarzy, chociaż zmarszczki były głębsze niż dziesięć lat temu. Nie wiedząc nic o wcześniejszym spotkaniu bliżniaka Williama Cartera z Sophią, w przeciwieństwie do niej Raiden miał jednak tę świadomość, że ów człowiek istniał. Chociaż jego obecność tutaj wydawała się abstrakcyjna. Może po alkoholu byłoby to mnie nierealistyczne. Policjant poczuł jak coś łapie go za serce, gdy usłyszał tak dobrze znany sobie głos. Do tego wypowiadający jego imię. Ale on nie znał tego człowieka.
- John Carter - bardziej stwierdził niż spytał, wiedząc, że nie było innej opcji. Ojciec opowiadał mu kiedyś o jego stryju. - Masz wyczucie czasu - dodał, nie ruszając się z miejsca i wpatrując się już mniej zszokowanym spojrzeniem w mężczyznę naprzeciwko.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Zdziwił się słysząc swoje imię i nazwisko. Na początku przeszło mu przez myśl, że jego bratanica wyjawiła Ridenowi prawdę, ale po chwili wyrzucił ten pomysł z głowy. Obiecała mu, że da mu czas aby sam wyjaśnił to wszystko i nie miał wątpliwości, że młoda kobieta dotrzymała słowa. Najwyraźniej Will musiał powiedzieć mężczyźnie stojącemu naprzeciw niego coś więcej niż Sophie na jego temat, bo szczerze wątpił aby Raiden go pamiętał. Bo raczej ludzie nie pamiętają tego co się działo gdy byli niemowlętami, prawda?
-Nie przeczę.-Uśmiechnął się nerwowo gładząc się dłonią po karku. Z jakiegoś powodu wiedział, że rozmowa z nim będzie dużo trudniejsza niż z jego siostrą. Trudniej będzie mu to wszystko wyjaśnić i w choć minimalnym stopniu przekonać go do siebie. Ale żałowałby... żałowałby gdyby chociaż nie spróbował. Był im to wszystkim winien.
-Czyli Will trochę ci o mnie opowiadał.-Stwierdził nadal dość niepewnie spoglądając na chłopaka. Podszedł kilka kroków bliżej zostawiając jednak między nimi pewien dystans. Nie marzyła mu się ponownie wymierzona w niego różdżka i to w przeciągu dwóch dni. Choć różnie w życiu bywało... Patrząc jednak na mężczyznę szczerze mówiąc wątpił, że ten pofatygowałby się aby wyciągnąć swoją różdżkę. Raczej przylałby mu po prostu w twarz, co by go wcale nie zdziwiło.
Teraz dopiero zaczął zauważać podobieństwa między nim, a jego matką. Miał ten sam kolor oczu co ona. (Carter drugim Harrym Potterem) Wiadomość o jej śmierci uderzyło go równie mocno co ta o śmierci jego brata. Marlene była niesamowicie dobrą osobą, niemal świętą skoro miała cierpliwość do takiej osoby jak John. Przypominała mu trochę jego matkę. Równie troskliwa, o tak samym wielkim sercu.
-Nie przeczę.-Uśmiechnął się nerwowo gładząc się dłonią po karku. Z jakiegoś powodu wiedział, że rozmowa z nim będzie dużo trudniejsza niż z jego siostrą. Trudniej będzie mu to wszystko wyjaśnić i w choć minimalnym stopniu przekonać go do siebie. Ale żałowałby... żałowałby gdyby chociaż nie spróbował. Był im to wszystkim winien.
-Czyli Will trochę ci o mnie opowiadał.-Stwierdził nadal dość niepewnie spoglądając na chłopaka. Podszedł kilka kroków bliżej zostawiając jednak między nimi pewien dystans. Nie marzyła mu się ponownie wymierzona w niego różdżka i to w przeciągu dwóch dni. Choć różnie w życiu bywało... Patrząc jednak na mężczyznę szczerze mówiąc wątpił, że ten pofatygowałby się aby wyciągnąć swoją różdżkę. Raczej przylałby mu po prostu w twarz, co by go wcale nie zdziwiło.
Teraz dopiero zaczął zauważać podobieństwa między nim, a jego matką. Miał ten sam kolor oczu co ona. (Carter drugim Harrym Potterem) Wiadomość o jej śmierci uderzyło go równie mocno co ta o śmierci jego brata. Marlene była niesamowicie dobrą osobą, niemal świętą skoro miała cierpliwość do takiej osoby jak John. Przypominała mu trochę jego matkę. Równie troskliwa, o tak samym wielkim sercu.
Gość
Gość
Wiedział o nim. Jakżeby nie mógł? Przecież William Carter nie był jakimś przeżartym nienawiścią do własnego brata człowiekiem. Po prostu mało o nim mówił, bo po co miał tłumaczyć swojemu małemu dziecku, że gdzieś tam jest jego identyczna kopia, która nigdy nie przyjedzie do nich na święta, nigdy nie pozna ani jego ani Sophii, nigdy nie pociągnie ich na sankach, ani nigdy nie nauczy niczego, czego rodzice by ich nie nauczyli. Na przykład otwierania butelek okiem albo robienia najlepszej margarity pod słońcem. Raiden wiedział o jego istnieniu, ale nigdy o niego nie pytał. Bo po co? Może kiedy miał dwadzieścia lat, napomknął o Johnie. Po co jednak rozmawiać o kimś, kogo się nigdy nie widziało, nie pamiętało i kto zapewne już nigdy nie miał się pojawić w jego życiu?
- Wystarczająco - odparł zdawkowo na pytanie mężczyzny, czując jak pewien wewnętrzny gniew zaczyna w nim rosnąć. Sam nie wiedział, co go tak irytowało. Fakt, że mężczyzna pojawił się po tylu latach bez żadnej informacji i spotkali się przypadkiem nad grobem jego rodziców? Idiotyzm i surrealizm całej sytuacji? A może John przypominał mu o ojcu, którego zostawił, by rozwijać się w służbie prawu? Zmęczenie zupełnie gdzieś uleciało i została rosnąca jedynie irytacja, chociaż prócz chłodnego tonu nie było widać, że Raiden zdecydowanie nie chciał tego spotkania. Nie było żadnych uśmiechów, czułych słów czy cieszenia się z poznania... Brata bliźniaka swojego niedawno zamordowanego rodzica. - Po co przyjechałeś? Na pewno nie na pogrzeb - rzucił, zaciskając szczękę i nie pozwalając, by John zobaczył, że patrzenie na niego sprawiało Carterowi ból. Jakby nie miało? W jego słowach było naprawdę dużo wyrzutu. W końcu nie widział go na ceremonii ani nigdy później. Nie przyszedł powiedzieć, że jest w Londynie. Założył więc, że mężczyzna albo ukrywał się przez dłuższy czas jak tchórz i wyszedł z nory albo dopiero co wrócił... Skądśtam.
- Wystarczająco - odparł zdawkowo na pytanie mężczyzny, czując jak pewien wewnętrzny gniew zaczyna w nim rosnąć. Sam nie wiedział, co go tak irytowało. Fakt, że mężczyzna pojawił się po tylu latach bez żadnej informacji i spotkali się przypadkiem nad grobem jego rodziców? Idiotyzm i surrealizm całej sytuacji? A może John przypominał mu o ojcu, którego zostawił, by rozwijać się w służbie prawu? Zmęczenie zupełnie gdzieś uleciało i została rosnąca jedynie irytacja, chociaż prócz chłodnego tonu nie było widać, że Raiden zdecydowanie nie chciał tego spotkania. Nie było żadnych uśmiechów, czułych słów czy cieszenia się z poznania... Brata bliźniaka swojego niedawno zamordowanego rodzica. - Po co przyjechałeś? Na pewno nie na pogrzeb - rzucił, zaciskając szczękę i nie pozwalając, by John zobaczył, że patrzenie na niego sprawiało Carterowi ból. Jakby nie miało? W jego słowach było naprawdę dużo wyrzutu. W końcu nie widział go na ceremonii ani nigdy później. Nie przyszedł powiedzieć, że jest w Londynie. Założył więc, że mężczyzna albo ukrywał się przez dłuższy czas jak tchórz i wyszedł z nory albo dopiero co wrócił... Skądśtam.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Nie wiedział co było gorsze... jakakolwiek tam wiedza o jego istnieniu, czy niemal jej całkowity brak? Miał nadzieję, że gdy Sophie się do niego odezwie, oczywiście jeśli w ogóle to zrobi jakoś może to poukładają, ale Raiden... z nim sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Jeśli miał choć trochę z charakteru ojca i z Johna nie będzie łatwo.
Doszedł do wniosku, że nie ma co kłamać, czy owijać w bawełnę. Chciał być całkowicie szczery z tą dwójką dzieciaków.-Mieszkam w Anglii już od kilku lat Raiden.-Wyznał spoglądając prosto na mężczyznę. Najchętniej zapadłby się pod ziemie, a patrząc na scenerie to raczej odpowiednie miejsce do tego typu rzeczy. Spieprzył i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Oboje mieli prawo mieć mu to wszystko za złe, nawet powinni. Nie chciał przebaczenia, czy czegokolwiek takiego, bo nawet na to nie zasługiwał, po prostu chciał ich przeprosić na swój nieudolny sposób i wyjaśnić im to wszystko. Był im to winien.-Ja... chciałbym w jakikolwiek sposób się usprawiedliwić, powiedzieć coś na swoją obronę, ale szczerze mówiąc nie mam nawet co. Jestem tchórzem niegodnym nosić to nazwisko, ale bez względu na to czy okazywałem to czy nie, zależy mi na rodzinie. Na tobie i na Sophie szczególnie.-Był dobrym "wujem", a przynajmniej starał się takim być dla wszystkich, prócz dzieci własnego brata. Powinien się z nim zamienić i to on zostałby wtedy rozszarpany przez tego pieprzonego wilkołaka, czy inne cholerstwo.-Przepraszam... choć takie ckliwe gadanie i tak niczego nie zmieni to tak, czy tak przepraszam Raiden.-To nie było dobre miejsce do takich rozmów. Oboje dobrze o tym wiedzieli, choć sądząc po postawie drugiego mężczyzny raczej nie miał on ochoty na pogawędki. Zastanawiał się też przez chwilę, czy może nie wspomnieć o jego wizycie u niego w domu. Nie wiedział jak on zareaguje. Nie chciał jednak aby dziewczyna miała problemy, więc uznał, że powinien powiedzieć mu pierwszy.-Byłem wczoraj u was.-Przerwał na chwilę obserwując reakcję chłopaka.-Liczyłem, że zastanę tam waszą dwójkę, ale w domu była tylko Sophie. Porozmawialiśmy przez chwilę. Poprosiłem ją również, żeby nic ci o tym nie mówiła do momentu, aż sam z tobą nie porozmawiam.
Doszedł do wniosku, że nie ma co kłamać, czy owijać w bawełnę. Chciał być całkowicie szczery z tą dwójką dzieciaków.-Mieszkam w Anglii już od kilku lat Raiden.-Wyznał spoglądając prosto na mężczyznę. Najchętniej zapadłby się pod ziemie, a patrząc na scenerie to raczej odpowiednie miejsce do tego typu rzeczy. Spieprzył i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Oboje mieli prawo mieć mu to wszystko za złe, nawet powinni. Nie chciał przebaczenia, czy czegokolwiek takiego, bo nawet na to nie zasługiwał, po prostu chciał ich przeprosić na swój nieudolny sposób i wyjaśnić im to wszystko. Był im to winien.-Ja... chciałbym w jakikolwiek sposób się usprawiedliwić, powiedzieć coś na swoją obronę, ale szczerze mówiąc nie mam nawet co. Jestem tchórzem niegodnym nosić to nazwisko, ale bez względu na to czy okazywałem to czy nie, zależy mi na rodzinie. Na tobie i na Sophie szczególnie.-Był dobrym "wujem", a przynajmniej starał się takim być dla wszystkich, prócz dzieci własnego brata. Powinien się z nim zamienić i to on zostałby wtedy rozszarpany przez tego pieprzonego wilkołaka, czy inne cholerstwo.-Przepraszam... choć takie ckliwe gadanie i tak niczego nie zmieni to tak, czy tak przepraszam Raiden.-To nie było dobre miejsce do takich rozmów. Oboje dobrze o tym wiedzieli, choć sądząc po postawie drugiego mężczyzny raczej nie miał on ochoty na pogawędki. Zastanawiał się też przez chwilę, czy może nie wspomnieć o jego wizycie u niego w domu. Nie wiedział jak on zareaguje. Nie chciał jednak aby dziewczyna miała problemy, więc uznał, że powinien powiedzieć mu pierwszy.-Byłem wczoraj u was.-Przerwał na chwilę obserwując reakcję chłopaka.-Liczyłem, że zastanę tam waszą dwójkę, ale w domu była tylko Sophie. Porozmawialiśmy przez chwilę. Poprosiłem ją również, żeby nic ci o tym nie mówiła do momentu, aż sam z tobą nie porozmawiam.
Gość
Gość
Czy ktokolwiek mógł wiedzieć jak to jest rozpaczać po utracie rodziców, z którymi nie widziało się ponad dziesięć lat, pogrzebać ich, a potem w trzy miesiące później spotkać się twarzą w twarz z jednym z nich? Błogosławieństwo zesłane od losu czy przekleństwo i drwina od życia? Raiden traktował to niewątpliwie jako to drugie, szczególnie że stryja nigdy w jego życiu nie było, nie będzie i nie miało być. Nie zamierzał wytrzymywać jego obecności na co dzień, czując jak rozrywa go w środku poczucie winy w stosunku co do tego jakim był synem, a równocześnie zdawać sobie sprawę, że to pojednanie nigdy nie będzie możliwe, bo ten człowiek nie był jego ojcem! Nie chciał, żeby znajomy, ukochany głos budził go z rana lub żegnał wieczorem. To były rany nie do zabliźnienia i młodszy Carter nie chciał, nie wyobrażał sobie, żeby teraz stryj wrócił i wszedł do ich życia jak gdyby nigdy nic się nie stało. A stało się. I to naprawdę wiele.
- W ogóle nas nie znasz - odparł zimno na długi wywód mężczyzny, po którym na chwilę zapadła cisza. Ale tylko na chwilę bo Raidena aż roznosiło. Najchętniej kazałby przestać temu facetowi mówić swoje imię. - Nieważne jak bardzo jesteś podobny do mojego ojca, nigdy nim nie będziesz. Daruj sobie - dodał, patrząc wprost w identyczne oczy swojego rodzica, te które tak dobrze znał i które zawsze były ciepłe, pełne miłości. Te nie były. To wszystko było jak jedna wielka rana, którą wciąż ktoś rozdrapywał i posypywał solą. Każde kolejne słowo Johna jedynie działało na Raidena jak płachta na byka. Milczał, ale do czasu. - Radzę ci się trzymać od mojej siostry z daleka - warknął, czując jak dłonie zaciskają mu się w pięści, a świadomość, że obcy facet z twarzą ich ojca przyszedł jak gdyby nigdy nic do nich do domu i zapewne przestraszył Sophię sprawiała, że gdyby John podszedł, Raiden uderzyłby go. Nic jednak takiego się nie stało, bo zwyczajnie nie mógł się poruszyć ani wydobyć dźwięku. Zupełnie jakby go spetryfikowało. W końcu jednak coś go tknęło, powodując, że spięcie odeszło, ale gniew dalej w nim tkwił.
- Wracaj skąd przyszedłeś - rzucił, patrząc po raz ostatni na twarz ojca, zanim się odwrócił i zniknął w ciemnościach cmentarza. Gdy wrócił do domu, poszedł jeszcze do pokoju Sophii, by przez chwilę patrzeć jak łagodnie spała. Jego mały rudzielec... Ktokolwiek miał ją skrzywdzić, nie mógł liczyć się ze świętym spokojem.
|zt
- W ogóle nas nie znasz - odparł zimno na długi wywód mężczyzny, po którym na chwilę zapadła cisza. Ale tylko na chwilę bo Raidena aż roznosiło. Najchętniej kazałby przestać temu facetowi mówić swoje imię. - Nieważne jak bardzo jesteś podobny do mojego ojca, nigdy nim nie będziesz. Daruj sobie - dodał, patrząc wprost w identyczne oczy swojego rodzica, te które tak dobrze znał i które zawsze były ciepłe, pełne miłości. Te nie były. To wszystko było jak jedna wielka rana, którą wciąż ktoś rozdrapywał i posypywał solą. Każde kolejne słowo Johna jedynie działało na Raidena jak płachta na byka. Milczał, ale do czasu. - Radzę ci się trzymać od mojej siostry z daleka - warknął, czując jak dłonie zaciskają mu się w pięści, a świadomość, że obcy facet z twarzą ich ojca przyszedł jak gdyby nigdy nic do nich do domu i zapewne przestraszył Sophię sprawiała, że gdyby John podszedł, Raiden uderzyłby go. Nic jednak takiego się nie stało, bo zwyczajnie nie mógł się poruszyć ani wydobyć dźwięku. Zupełnie jakby go spetryfikowało. W końcu jednak coś go tknęło, powodując, że spięcie odeszło, ale gniew dalej w nim tkwił.
- Wracaj skąd przyszedłeś - rzucił, patrząc po raz ostatni na twarz ojca, zanim się odwrócił i zniknął w ciemnościach cmentarza. Gdy wrócił do domu, poszedł jeszcze do pokoju Sophii, by przez chwilę patrzeć jak łagodnie spała. Jego mały rudzielec... Ktokolwiek miał ją skrzywdzić, nie mógł liczyć się ze świętym spokojem.
|zt
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Słysząc jego słowa jedynie stał i milczał. Wiedział to wszystko i bez nich, ale usłyszenie tego, a ich świadomość to dwie różne rzeczy. Nie chciał im zastąpić Willa, ojca. Nie śmiałby nawet. Nikt nie dałby rady tego dokonać, tym bardziej on. Sam nie wiedział czego chciał. Przebaczenia? Zrozumienia? Zaistnienia w ich życiu? Wydawało mu się, ze byłby zadowolony chociażby z zamknięcia mu drzwi przed nosem. Chciał czegokolwiek...
Czuł, że mężczyzna na wspomnienie o Sophie raczej za dobrze nie zareaguję, ale szczerze myślał, ze gorzej. On sam dałby sobie prawdopodobnie w twarz... Nie wiedział czy powinien mówić mu o tamtym spotkaniu, ale nie chciał aby ta miała jakiekolwiek problemy gdyby jej brat dowiedział się o tym później, a ona sama by ten fakt przed nim zataiła.
Odprowadził Raidena wzrokiem stojąc tak dłuższą chwile nawet gdy stracił już mężczyznę z oczu. czuł się zupełnie tak samo jak w dniu pogrzebu brata i Marlene. Wtedy gdy stał naprzeciw tych przeklętych drzwi nie mogąc nadusić klamki. Czy to wszystko wyglądałoby inaczej gdyby wtedy nie stchórzył? Już się raczej nie dowie. Przetarł dłonią twarz zatrzymując ją na brodzie, którą przez chwilę w zadumie gładził. Zaraz później jednak westchnął i położył rękę na grobie jego rodziców.-Nie wiem co robić.-Wypowiedział te słowa w przestrzeń przyglądając się kwiatom leżącym teraz na nagrobku. Oczekiwał odpowiedzi? Może i tak, ale ta raczej szybko nie nadejdzie. Zacisnął szczękę i skierował swoje kroki do wyjścia z cmentarza. Musi się napić...
|zt
Czuł, że mężczyzna na wspomnienie o Sophie raczej za dobrze nie zareaguję, ale szczerze myślał, ze gorzej. On sam dałby sobie prawdopodobnie w twarz... Nie wiedział czy powinien mówić mu o tamtym spotkaniu, ale nie chciał aby ta miała jakiekolwiek problemy gdyby jej brat dowiedział się o tym później, a ona sama by ten fakt przed nim zataiła.
Odprowadził Raidena wzrokiem stojąc tak dłuższą chwile nawet gdy stracił już mężczyznę z oczu. czuł się zupełnie tak samo jak w dniu pogrzebu brata i Marlene. Wtedy gdy stał naprzeciw tych przeklętych drzwi nie mogąc nadusić klamki. Czy to wszystko wyglądałoby inaczej gdyby wtedy nie stchórzył? Już się raczej nie dowie. Przetarł dłonią twarz zatrzymując ją na brodzie, którą przez chwilę w zadumie gładził. Zaraz później jednak westchnął i położył rękę na grobie jego rodziców.-Nie wiem co robić.-Wypowiedział te słowa w przestrzeń przyglądając się kwiatom leżącym teraz na nagrobku. Oczekiwał odpowiedzi? Może i tak, ale ta raczej szybko nie nadejdzie. Zacisnął szczękę i skierował swoje kroki do wyjścia z cmentarza. Musi się napić...
|zt
Gość
Gość
Postać A: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Do pomieszczenia, w którym się znajdowałeś, wdarła się gęsta biała mgła. Przypominała osad po wybuchu, choć jego dźwięk - głośny łomot - usłyszałeś dopiero po chwili, tuż po nim usłyszałeś syk przypominający węża, otaczające cię podarte strzępy mgły zaczęły się formować w kształty tych stworzeń. Mgliste kobry natarły na ciebie z ogromną siłą, nic więcej nie pamiętałeś.
Obrażenia: zatrucia (20 co turę) od czarnej magii
Postać B: W nocy, z ostatniego dnia kwietnia na maj, niespodziewanie poczułeś przeraźliwy ból głowy; nagły, rwący, tak silny, że powalił cię na kolana. Nagle obraz przed twoimi oczyma zaszedł jasną, śnieżną bielą, która całkowicie cię oślepiła. Nic nie widzisz. Potrzebujesz eliksiru, który przywróci ci wzrok - i czasu, żeby przyzwyczaić się do otaczającej cię mgły. Zapachy wokół przestały być znajome, prawdopodobnie nie znajdowałeś się już w swoim domu. Nie miałeś jednak pojęcia, co się stało, ani gdzie mogłeś się znajdować.
Obrażenia: utrata wzroku
Wiele się działo więc wcale mnie nie dziwiło, że ostatnio sen miałem niespokojny. Ramie mnie rwało, rany na nogach paliły jednak to nie było wcale najgorsze - eliksiry i magia łagodziły te dolegliwości sprawiając, że były znośne. Nie tak jednak jak ogarniająca mnie bezczynność. Ciągle nie wiedziałem co z Lily, Skamander się nie odzywał, nie mogłem nawet znaleźć Justine i wszyscy wokół zdawali się być równie zaskoczeni jej niebytem co wcale nie poprawiało mi humoru. Miałem słać kolejną sowę? Jeszcze ta informacja o bombardowaniu Londynu...Co z Bertim...?
Odnosiłem wrażenie, że moje myśli się materializują i powoli w pokoju zaczynało robić się z tego powodu za ciasno. Zsunąłem się wiec z mungowego łóżka i boso wypełzłem na pusty korytarz. No, prawie pusty.
- Tylko spacer. tylko spacer... - zapewniłem mijająca mnie dyżurującą uzdrowicielkę. Rzucała mi zajadłe spojrzenie, aja wiedziałem, że miała prawo. Nie chciałem tu być i bardzo kombinowałem od tych kilku dni jak sobie zapewnić szybszą wolność sięgając po umiejętności, jakimi obdarzył mnie Nokturn. Moje ciało jednak było słabsze niż sądziłem. Dużo słabsze. Obolałe kończyny nie chciały poruszać się tak cicho jakbym chciał, a oparzona ręka nie była tak zręczna. Nie potrafiłem wykraść swoich ubrań, rzeczy, różdżki. Paradowałem więc boso w śmierdzącej eliksirami oczyszczającymi piżamie, która była jedną wielką koszulą do kolan po korytarzu jak jakiś klaun po raz pierwszy od dawna czując żal że nie mam przy sobie różdżki z którą łatwiej byłoby mi coś zmienić. Skrzywiłem się - na tą myśl i...nagły ból w głowie. Zmarszczyłem czoło i wykrzywiłem się, czując jak moje ciało się z jego powodu zachwiało. Ręką szukałem oparcia w ścianie, gdy nogi same się pode mną ugięły. Miałem wrażenie, że ktoś mi próbuje urwać żywcem łeb. Nie wiem, chyba nawet krzyknąłem. Potem pojawiła się równie przeraźliwa jasna biel. Zamknąłem oczy chcąc je chronić. Wszystko trwało może sekundy, lecz jakie to było wszystko chore, gdy zamiast chłodnej posadzki czułem pod palcami wilgotną ziemię. Chciałem otworzyć oczy chcąc zrozumieć co się stało, lecz dziwna ciemność obleczona w mgłę wcale się nie rozstąpiła. Przestraszyłem się. W panicznym odruchu przetarłem oczy myśląc że po prostu mam coś na twarzy, lecz nic to nie dało prócz umazania twarzy. Nic.
- Co do kurwy nędzy... - warknąłem gniewnie czując jak przez kark przechodzi mi dreszcz niepokoju, a w uszach zaszumiała mi krew. Zdezorientowany starałem się podnieść i na oślep wymacać gdzie do cholery jasnej w ogóle byłem. Po zrobieniu pierwszego kroku natknąłem się na twardą, marmurową powierzchnie wychylającą się nieco ponad linie kostki. Potknąłem się o to i znów znalazłem się na ziemi
- Chlera jasna!
Odnosiłem wrażenie, że moje myśli się materializują i powoli w pokoju zaczynało robić się z tego powodu za ciasno. Zsunąłem się wiec z mungowego łóżka i boso wypełzłem na pusty korytarz. No, prawie pusty.
- Tylko spacer. tylko spacer... - zapewniłem mijająca mnie dyżurującą uzdrowicielkę. Rzucała mi zajadłe spojrzenie, aja wiedziałem, że miała prawo. Nie chciałem tu być i bardzo kombinowałem od tych kilku dni jak sobie zapewnić szybszą wolność sięgając po umiejętności, jakimi obdarzył mnie Nokturn. Moje ciało jednak było słabsze niż sądziłem. Dużo słabsze. Obolałe kończyny nie chciały poruszać się tak cicho jakbym chciał, a oparzona ręka nie była tak zręczna. Nie potrafiłem wykraść swoich ubrań, rzeczy, różdżki. Paradowałem więc boso w śmierdzącej eliksirami oczyszczającymi piżamie, która była jedną wielką koszulą do kolan po korytarzu jak jakiś klaun po raz pierwszy od dawna czując żal że nie mam przy sobie różdżki z którą łatwiej byłoby mi coś zmienić. Skrzywiłem się - na tą myśl i...nagły ból w głowie. Zmarszczyłem czoło i wykrzywiłem się, czując jak moje ciało się z jego powodu zachwiało. Ręką szukałem oparcia w ścianie, gdy nogi same się pode mną ugięły. Miałem wrażenie, że ktoś mi próbuje urwać żywcem łeb. Nie wiem, chyba nawet krzyknąłem. Potem pojawiła się równie przeraźliwa jasna biel. Zamknąłem oczy chcąc je chronić. Wszystko trwało może sekundy, lecz jakie to było wszystko chore, gdy zamiast chłodnej posadzki czułem pod palcami wilgotną ziemię. Chciałem otworzyć oczy chcąc zrozumieć co się stało, lecz dziwna ciemność obleczona w mgłę wcale się nie rozstąpiła. Przestraszyłem się. W panicznym odruchu przetarłem oczy myśląc że po prostu mam coś na twarzy, lecz nic to nie dało prócz umazania twarzy. Nic.
- Co do kurwy nędzy... - warknąłem gniewnie czując jak przez kark przechodzi mi dreszcz niepokoju, a w uszach zaszumiała mi krew. Zdezorientowany starałem się podnieść i na oślep wymacać gdzie do cholery jasnej w ogóle byłem. Po zrobieniu pierwszego kroku natknąłem się na twardą, marmurową powierzchnie wychylającą się nieco ponad linie kostki. Potknąłem się o to i znów znalazłem się na ziemi
- Chlera jasna!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Aldrich nie mógł zasnąć. W głowie kołatało mu od nadmiaru myśli. Na biurku, pomiędzy pootwieranymi teczkami z dokumentacją pacjentów, leżało rozłożone wydanie dzisiejszego (a może już wczorajszego?) numeru Proroka. Obok kawa w poobijanym kubku dawno już wystygła, a uzdrowiciel z niedowierzaniem czytał (po raz drugi, trzeci, szósty, może i dziesiąty) niedorzeczne artykuły. Wysadzić Londyn… Też coś. Najpierw śmiał się bezsilnie, potem – z każdym kolejnym oddechem – wzbierał weń strach. A zaledwie przed kilkoma dniami odmawiał możliwości opuszczenia miasta. Wydawało się jeszcze względnie bezpieczne, gdy nie miał czasu rozejrzeć się wokół siebie zajęty pracą.
Nie mógł zasnąć. Był jedynym uzdrowicielem na swoim oddziale, a wszystkie łóżka były zajęte. Nocny dyżur trwał w najlepsze, pacjentów było zatrzęsienie i każdy z nich był w stanie na tyle poważnym, by wymagać obecności uzdrowiciela przez cały czas; przed chwilą wrócił ze „spaceru” korytarzem, na który zza pouchylanych drzwi dobiegały jęki i pochrapywania; wyjątkowo Alowi nie zebrało się na wesołe pogwizdywanie. Było około północy, a stygnąca kawa była już piątą tego dnia. Gdy wrócił do gabinetu, w pierwszej chwili uznał, że to zmęczenie zamgliło mu oczy, ale w miarę jak mgła gęstniała zaniepokoił się. Zerwał się na równe nogi, chwycił różdżkę w dłoń. Chciał czym prędzej opuścić gabinet, a potem – ogłuszający huk. Podłoga jakby zadrżała mu pod stopami od potężnej eksplozji, a gęsta mgła otoczyła go ciasnymi, wężowatymi splotami. Aldrich spróbował chociaż rzucić Tarczę, ale w tym momencie węże uformowane w powietrzu z mlecznej mgły zaatakowały. Wszystko działo się zbyt szybko, by zdążył zareagować i…
Zatoczył się od uderzenia i zapadł stopami w miękkiej ziemi. Niemal runął na twarz jak stał, tak kręciło mu się w głowie. Przetarł oczy dłońmi i rozejrzał się dookoła.
- Lumos. – wypowiedział zaklęcie nieco bełkotliwie, dziękując losowi, że różdżka nie wypadła mu z ręki. Ruszył przed siebie, trochę próbując wypatrzyć, gdzie jest (nie było bowiem wątpliwości, że już nie znajduje się w szpitalu) i dopiero po chwili, wspomagając się machaniem ręką przed sobą i napotykając na krzyże i krzywizny pomników, wywnioskował, że oto znajduje się na cmentarzu. Przestraszył się, prawie nie słyszał nic ponad własnym panicznym dyszeniem. Dopiero jakaś „cholera jasna”, z którą – swoją drogą – uzdrowiciel całkowicie się zgadzał pomogła mu ostatecznie się ocknąć. Podążył za źródłem dźwięku, wystawiając różdżkę.
Na miękkiej mokrej ziemi leżał mężczyzna, którego Aldrich mimo światła rzucanego z różdżki ledwie zauważył dzięki białemu ubraniu kontrastującego z ciemnością wokół. Koszula wyglądała znajomo, jakby facet był pacjentem w Mungu. A może to Aldrich miał zwidzenia od uderzenia w głowę, którego nie pamiętał… W końcu nie miał zielonego pojęcia, jak znalazł się na cmentarzu.
- Hej tam, wszystko w porządku? – zapytał, wyciągając rękę do mężczyzny.
Nie mógł zasnąć. Był jedynym uzdrowicielem na swoim oddziale, a wszystkie łóżka były zajęte. Nocny dyżur trwał w najlepsze, pacjentów było zatrzęsienie i każdy z nich był w stanie na tyle poważnym, by wymagać obecności uzdrowiciela przez cały czas; przed chwilą wrócił ze „spaceru” korytarzem, na który zza pouchylanych drzwi dobiegały jęki i pochrapywania; wyjątkowo Alowi nie zebrało się na wesołe pogwizdywanie. Było około północy, a stygnąca kawa była już piątą tego dnia. Gdy wrócił do gabinetu, w pierwszej chwili uznał, że to zmęczenie zamgliło mu oczy, ale w miarę jak mgła gęstniała zaniepokoił się. Zerwał się na równe nogi, chwycił różdżkę w dłoń. Chciał czym prędzej opuścić gabinet, a potem – ogłuszający huk. Podłoga jakby zadrżała mu pod stopami od potężnej eksplozji, a gęsta mgła otoczyła go ciasnymi, wężowatymi splotami. Aldrich spróbował chociaż rzucić Tarczę, ale w tym momencie węże uformowane w powietrzu z mlecznej mgły zaatakowały. Wszystko działo się zbyt szybko, by zdążył zareagować i…
Zatoczył się od uderzenia i zapadł stopami w miękkiej ziemi. Niemal runął na twarz jak stał, tak kręciło mu się w głowie. Przetarł oczy dłońmi i rozejrzał się dookoła.
- Lumos. – wypowiedział zaklęcie nieco bełkotliwie, dziękując losowi, że różdżka nie wypadła mu z ręki. Ruszył przed siebie, trochę próbując wypatrzyć, gdzie jest (nie było bowiem wątpliwości, że już nie znajduje się w szpitalu) i dopiero po chwili, wspomagając się machaniem ręką przed sobą i napotykając na krzyże i krzywizny pomników, wywnioskował, że oto znajduje się na cmentarzu. Przestraszył się, prawie nie słyszał nic ponad własnym panicznym dyszeniem. Dopiero jakaś „cholera jasna”, z którą – swoją drogą – uzdrowiciel całkowicie się zgadzał pomogła mu ostatecznie się ocknąć. Podążył za źródłem dźwięku, wystawiając różdżkę.
Na miękkiej mokrej ziemi leżał mężczyzna, którego Aldrich mimo światła rzucanego z różdżki ledwie zauważył dzięki białemu ubraniu kontrastującego z ciemnością wokół. Koszula wyglądała znajomo, jakby facet był pacjentem w Mungu. A może to Aldrich miał zwidzenia od uderzenia w głowę, którego nie pamiętał… W końcu nie miał zielonego pojęcia, jak znalazł się na cmentarzu.
- Hej tam, wszystko w porządku? – zapytał, wyciągając rękę do mężczyzny.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacisnąłem zęby przez które przeciskałem kolejne to nokturnowe bądź mugolskie wulgaryzmy aż ból w tej cholernej nodze przestał być taki piekielny. O cokolwiek się potknąłem byłem pewien, że nie chcę tego zrobić drugi raz. Teoretycznie nic bardziej trudnego, praktycznie jednak było to dla mnie niemożliwe do osiągnięcia skoro kompletnie nic nie widziałem i nie zdawałem sobie sprawy z tego, że byłem na cmentarzu - otoczony przez te całe marmurowe cholerstwo z każdej możliwej strony. Nieświadomy tego przekręciłem się w niezadowoleniu na plecy. Nie wiedziałem gdzie leżę ale skoro jeszcze nic z tego tytułu mi się nie stało, a przez materiał piżamy czułem ziemię i trawę to chyba mogłem tak chwilę bezkarnie leżeć. Niemniej niepokoiło i przerażało mnie to, że pomimo iż trzymałem dłoń nad twarzą to jej nie dostrzegałem. Zbliżyłem ją do oczu chcąc sprawdzić czy coś przysłania mi oczy, nie wiem do cholery, jakaś opaska czy kij wie co - tego chciałem, tego pragnąłem by to się okazał jakiś żart, lecz nie.
- Szlag... - syknąłem czując skórę i ból po tym, jak wcisnąłem sobie brudne łapy do oczu. Zrodziło się we mnie nowe błagalne pragnienie - by to było przejściowe. Nie wyobrażałem sobie życia w ten sposób. Nawet nie zamierzałem. Usilnie próbowałem wyprzeć taką ewentualność, nie dopuścić tego domyśli, jako jakkolwiek prawdopodobny scenariusz do realizacji. Po prostu nie. NIE.
Będąc pogrążony tak w swoich myślach nie usłyszałem jak ktoś do mnie się zbliża dopóki ten ktoś się nie odezwał. Skierowałem w jego stronę spojrzenie irytując się i zadając sobie pytanie po co skoro go nie zobaczę kto to. Ostatecznie po prostu patrzyłem w kierunku źródła głosu błądząc pokracznie niewidzącymi źrenicami po mężczyźnie. Bo to był facet prawda? Głos był męski. Nie wiem kompletnie na co liczyłem. Na to że jeśli tak będę się starał to nagle moje oczy same z siebie się naprawią?
- Nie - warknąłem, niemalże splunąłem z pretensją. Przenosząc nic niewidzące spojrzenie wszędzie dookoła. Ciągle leżałem trawiąc myśl, że nic nie jestem w stanie sam zrobić. Nawet nie wiedziałem że człowiek ten podał mi rękę - Nic. Nie. Widzę. - wyartykułowałem gniewnie cedząc wiadra frustracji zupełnie jak gdyby była to wina tego człowieka - Widziałem, byłem w Mungu, teraz jestem tu i nic nie widzę. - dobrze, że problem ślepoty przytłoczył mnie na tyle, że w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z tego, że właśnie leżałem w mungowej piżamie pomiędzy nagrobkami. Nic nie było w porządku - Gdzie jestem?
- Szlag... - syknąłem czując skórę i ból po tym, jak wcisnąłem sobie brudne łapy do oczu. Zrodziło się we mnie nowe błagalne pragnienie - by to było przejściowe. Nie wyobrażałem sobie życia w ten sposób. Nawet nie zamierzałem. Usilnie próbowałem wyprzeć taką ewentualność, nie dopuścić tego domyśli, jako jakkolwiek prawdopodobny scenariusz do realizacji. Po prostu nie. NIE.
Będąc pogrążony tak w swoich myślach nie usłyszałem jak ktoś do mnie się zbliża dopóki ten ktoś się nie odezwał. Skierowałem w jego stronę spojrzenie irytując się i zadając sobie pytanie po co skoro go nie zobaczę kto to. Ostatecznie po prostu patrzyłem w kierunku źródła głosu błądząc pokracznie niewidzącymi źrenicami po mężczyźnie. Bo to był facet prawda? Głos był męski. Nie wiem kompletnie na co liczyłem. Na to że jeśli tak będę się starał to nagle moje oczy same z siebie się naprawią?
- Nie - warknąłem, niemalże splunąłem z pretensją. Przenosząc nic niewidzące spojrzenie wszędzie dookoła. Ciągle leżałem trawiąc myśl, że nic nie jestem w stanie sam zrobić. Nawet nie wiedziałem że człowiek ten podał mi rękę - Nic. Nie. Widzę. - wyartykułowałem gniewnie cedząc wiadra frustracji zupełnie jak gdyby była to wina tego człowieka - Widziałem, byłem w Mungu, teraz jestem tu i nic nie widzę. - dobrze, że problem ślepoty przytłoczył mnie na tyle, że w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z tego, że właśnie leżałem w mungowej piżamie pomiędzy nagrobkami. Nic nie było w porządku - Gdzie jestem?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Cmentarz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire