Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Cmentarz
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cmentarz
Znajdujący się za wzgórzem cmentarz jest stosunkowo niewielki. Otacza go zieleń rozłożystych łąk oraz kamienny, rozpadający się już murek - niegdyś o wiele większy, dziś sięgający jedynie połowy jarda. Ponad czterema rzędami maleńkich, nadgryzionych zębem czasu grobów dawnych mieszkańców Salisbury górują przepiękne brzozy, w których cieniu umiejscowiono kilka drewnianych ławeczek. Panuje tu cicha, spokojna atmosfera. Zewsząd pachnie kwiatami, słychać szumy sunących w powietrzu owadów. W oddali zaś, tuż za wzgórzem, znajduje się wioska - czerwone dachy przepięknie odcinają się na tle zieleni i błękitu nieba, jakby przypominając, że zaledwie sześćset jardów dalej toczy się normalne życie.
To dziwny i straszny widok - gdy ktoś wznosi ku tobie niewidzące oczy. Aldrich zbliżył się do mężczyzny powoli, delikatnie dotknął jego ramienia. Zachował w miarę możliwy dystans, w drugiej ręce wciąż zaciskał jarzącą się różdżkę. Mężczyzna strasznie się krzywił, na pewno upadł pozbawiony wzroku.
- Jesteśmy na cmentarzu. Nie wiem, którym. - napisy na nagrobkach były po angielsku, ale to marna pociecha. Aldrich nie rozpoznawał okolicy; na pewno nie był to cmentarz, gdzie leżała jego siostra. Eliminowało to więc jedno miejsce; kandydatura pozostałych tysięcy była równie mocna jak przed osiągnięciem tego wniosku. Czyli klapa pełną parą.
- Też byłem przedtem w Mungu. Nie wiem, jak się tu znaleźliśmy.
Aldrich pamiętał tylko gęstą białą mgłę formującą się w węże. Nawet to zresztą pamiętał coraz mniej, w głowie trochę mu szumiało, a czubki palców lekko mrowiły. Liczył, że po chwili od rozświetlenia okolicy zaklęciem wzrok mu się wyklaruje; ten pozostał jednak zamglony - Al zaniepokoił się. Dym najpewniej był trujący, rozpoznawał u siebie kilka podstawowych objawów; kierował się wiedzą na temat jadów i trucizn odzwierzęcych, ale równie dobrze mogła stać za tym czarna magia. Czyżby zamach, jakieś zamieszki w szpitalu? W końcu zdawało mu się, że nie tylko słyszy, ale też czuje jakąś eksplozję pod stopami. Coś musiało walnąć z bliska...
- Jestem uzdrowicielem. Nazywam się Aldrich. - środek nocy na cmentarzu to nie atmosfera na zawieranie znajomości, ale okoliczności były dość wyjątkowe i Al stwierdził, że nie tylko facet lepiej poczuje się wiedząc, z kim ma do czynienia, skoro i tak już nie mógł go zobaczyć. - Chodź, pomogę ci wstać. Dasz radę? Jesteś ranny?
Musiał działać szybko. Pomoże temu mężczyźnie, spróbuje zrobić coś ze sobą, a potem... najwyższy czas się ulotnić z nekropolii. Aldrich nie chciał jednak ryzykować rozszczepienia w tym stanie.
- Nie masz różdżki? - trudno, by zatknął ją gdzieś sobie w piżamię, więc Aldrich tylko potwierdzał swoje przypuszczenia. Byli zdani na jego czary. No, chyba że...
Jeśli to rzeczywiście szpital był celem tego ataku, może przeniosło na cmentarz kogoś jeszcze. Nie zamierzał (wręcz nie mógł) angażować się w przeszukiwanie całego cmentarza, ale skoro wylądował niedaleko tego pacjenta... może warto było spróbować. Może ten, kto ich teleportował także się tu znalazł. Duże ryzyko. Ale gdyby trafił tu ktoś w stanie jeszcze gorszym od człowieka leżącego między grobami, miał obowiązek chociaż go znaleźć i wysłać chociaż patronusa po pomoc.
Aldrich skoncentrował wzrok na końcu różdżki, wzmocnił uchwyt na rączce i wypowiedział zaklęcie:
- Homenum Revelio.
- Jesteśmy na cmentarzu. Nie wiem, którym. - napisy na nagrobkach były po angielsku, ale to marna pociecha. Aldrich nie rozpoznawał okolicy; na pewno nie był to cmentarz, gdzie leżała jego siostra. Eliminowało to więc jedno miejsce; kandydatura pozostałych tysięcy była równie mocna jak przed osiągnięciem tego wniosku. Czyli klapa pełną parą.
- Też byłem przedtem w Mungu. Nie wiem, jak się tu znaleźliśmy.
Aldrich pamiętał tylko gęstą białą mgłę formującą się w węże. Nawet to zresztą pamiętał coraz mniej, w głowie trochę mu szumiało, a czubki palców lekko mrowiły. Liczył, że po chwili od rozświetlenia okolicy zaklęciem wzrok mu się wyklaruje; ten pozostał jednak zamglony - Al zaniepokoił się. Dym najpewniej był trujący, rozpoznawał u siebie kilka podstawowych objawów; kierował się wiedzą na temat jadów i trucizn odzwierzęcych, ale równie dobrze mogła stać za tym czarna magia. Czyżby zamach, jakieś zamieszki w szpitalu? W końcu zdawało mu się, że nie tylko słyszy, ale też czuje jakąś eksplozję pod stopami. Coś musiało walnąć z bliska...
- Jestem uzdrowicielem. Nazywam się Aldrich. - środek nocy na cmentarzu to nie atmosfera na zawieranie znajomości, ale okoliczności były dość wyjątkowe i Al stwierdził, że nie tylko facet lepiej poczuje się wiedząc, z kim ma do czynienia, skoro i tak już nie mógł go zobaczyć. - Chodź, pomogę ci wstać. Dasz radę? Jesteś ranny?
Musiał działać szybko. Pomoże temu mężczyźnie, spróbuje zrobić coś ze sobą, a potem... najwyższy czas się ulotnić z nekropolii. Aldrich nie chciał jednak ryzykować rozszczepienia w tym stanie.
- Nie masz różdżki? - trudno, by zatknął ją gdzieś sobie w piżamię, więc Aldrich tylko potwierdzał swoje przypuszczenia. Byli zdani na jego czary. No, chyba że...
Jeśli to rzeczywiście szpital był celem tego ataku, może przeniosło na cmentarz kogoś jeszcze. Nie zamierzał (wręcz nie mógł) angażować się w przeszukiwanie całego cmentarza, ale skoro wylądował niedaleko tego pacjenta... może warto było spróbować. Może ten, kto ich teleportował także się tu znalazł. Duże ryzyko. Ale gdyby trafił tu ktoś w stanie jeszcze gorszym od człowieka leżącego między grobami, miał obowiązek chociaż go znaleźć i wysłać chociaż patronusa po pomoc.
Aldrich skoncentrował wzrok na końcu różdżki, wzmocnił uchwyt na rączce i wypowiedział zaklęcie:
- Homenum Revelio.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aldrich McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
The member 'Aldrich McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
W momencie w którym mnie szturchną poczułem się jak kupa tykana kijem przez bandę ośmiolatków. Albo zwłok tykany czubkiem buta dla upewnienia się, że jest mało żywy. Nie powiem - zdenerwowało mnie to. Nie była to wina co prawda tego człowieka ale wcale mnie to nie interesowało. Nie miałem jak rozładować kłębiącej się we mnie frustracji,a sądząc po dźwiękach człowiek ten był najbliżej znajdującą się ofiarą
- Jestem ślepy, nie martwy - zauważyłem więc ostro, arogancko dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że może...może jednak wypadałoby ugryźć się w język...? Głupio byłoby zrazić do siebie kogoś, kto widział i prawdopodobnie był jedną z nielicznych osób w okolicy, które były w stanie mi pomóc się stąd wydostać. Przymknąłem więc oczy wymieniając ciemność na ciemność i wypuściłem z płuc powietrze pod postacią ciężkiego westchnięcia. Uspokój się i zacznij myśleć, Bott.
- Jesteś w stanie mi...opisać to miejsce? - nie uważałem się za znawcę cmentarzy jednak szwendałem się po magicznej i niemagicznej części Londynu i nie tylko by móc przynajmniej z dużą dozą prawdopodobieństwa spróbować umiejscowić nas w świecie. Wiedziałem, że Cmentarz Aniołów znajdował się w okolicach i typowym dla niego były liczne rzeźby tych postaci. Ten na przedmieściach był paskudnie zapadnięty oraz posiadał na swoich terenach równie paskudną kamienicę. Niedaleko Stonehange był też taki na wzgórzu. Ten leżący w Dover był też bardzo charakterystyczny głównie przez kawał historii pod nim się znajdujący.
- Brzmi jak niemiecki odświeżacz powietrza - zauważyłem od tak nie mając na myśli niczego złośliwego - Matt - przedstawiłem się, a to, że byłem raczej pacjentem, a nie uzdrowicielem było już raczej dość oczywiste. Dźwignąłem się na łokciu wyciągając drugą rękę przed siebie w ciemność, gdy zaproponował postawienie mnie w pionie. Miałem wrażenie, że wyglądam jak totalny idiota ale w sumie miałem w to w poważaniu - chciałem się stąd wydostać, o dziwo nawet marzył mi się powrót do Munga by się dowiedzieć, czy to co mi się stało było odwracalne.
- Została w Mungu - moja różdżka znajdowała się najpewniej w portierni. Wykazywałem zbyt wielką chęć wydostania się ze szpitala by pozwolili mi trzymać ją przy sobie - Jesteś...jesteś w stanie mi powiedzieć, czy to co mam z oczami,no wiesz, przejdzie? - spytałem niepewnie stojąc w miejscu bo jakoś nie uśmiechało mi się ponownie szorować twarzą po ziemi.
- Jestem ślepy, nie martwy - zauważyłem więc ostro, arogancko dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że może...może jednak wypadałoby ugryźć się w język...? Głupio byłoby zrazić do siebie kogoś, kto widział i prawdopodobnie był jedną z nielicznych osób w okolicy, które były w stanie mi pomóc się stąd wydostać. Przymknąłem więc oczy wymieniając ciemność na ciemność i wypuściłem z płuc powietrze pod postacią ciężkiego westchnięcia. Uspokój się i zacznij myśleć, Bott.
- Jesteś w stanie mi...opisać to miejsce? - nie uważałem się za znawcę cmentarzy jednak szwendałem się po magicznej i niemagicznej części Londynu i nie tylko by móc przynajmniej z dużą dozą prawdopodobieństwa spróbować umiejscowić nas w świecie. Wiedziałem, że Cmentarz Aniołów znajdował się w okolicach i typowym dla niego były liczne rzeźby tych postaci. Ten na przedmieściach był paskudnie zapadnięty oraz posiadał na swoich terenach równie paskudną kamienicę. Niedaleko Stonehange był też taki na wzgórzu. Ten leżący w Dover był też bardzo charakterystyczny głównie przez kawał historii pod nim się znajdujący.
- Brzmi jak niemiecki odświeżacz powietrza - zauważyłem od tak nie mając na myśli niczego złośliwego - Matt - przedstawiłem się, a to, że byłem raczej pacjentem, a nie uzdrowicielem było już raczej dość oczywiste. Dźwignąłem się na łokciu wyciągając drugą rękę przed siebie w ciemność, gdy zaproponował postawienie mnie w pionie. Miałem wrażenie, że wyglądam jak totalny idiota ale w sumie miałem w to w poważaniu - chciałem się stąd wydostać, o dziwo nawet marzył mi się powrót do Munga by się dowiedzieć, czy to co mi się stało było odwracalne.
- Została w Mungu - moja różdżka znajdowała się najpewniej w portierni. Wykazywałem zbyt wielką chęć wydostania się ze szpitala by pozwolili mi trzymać ją przy sobie - Jesteś...jesteś w stanie mi powiedzieć, czy to co mam z oczami,no wiesz, przejdzie? - spytałem niepewnie stojąc w miejscu bo jakoś nie uśmiechało mi się ponownie szorować twarzą po ziemi.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Aldrich ze spokojem przemilczał opryskliwą odzywkę niewidomego. Zbyt wiele razy znalazł się już w podobnej sytuacji, by się przejąć i rzucić w wir przeprosin i zapewnień o współczuciu. Facet sam wie, że ma dokumentnie przesrane, zresztą sytuacja Ala niekoniecznie jest lepsza tylko dlatego, że jemu nie odebrało wzroku. A że miał ze sobą różdżkę i wylądował na cmentarzu w uzdrowicielskiej szacie zamiast nadmiernie przewiewnej piżamy – to już definitywnie plusy jego położenia.
- To mały cmentarz. – w zasadzie nie był pewien, czy może ufać wiarygodności jego rezultatów zaklęcia rzuconego w nadziei zlokalizowania innych. W końcu czarował w nerwach, pod wpływem… dymu? Raczej trujących oparów. Rozejrzał się wokół, próbując dojrzeć cokolwiek poza najbliższymi nagrobkami. – Grobów są… cztery rzędy, niedaleko nas rośnie kilka brzóz. Nic specjalnego. Niedaleko widzę jakieś wzgórze.
Nie byli już w Londynie, co do tego nie miał wątpliwości. W mieście nie pachnie tak mocno trawą z łąk i polnymi kwiatami, odgłosy nocnych stworzeń skutecznie tłumi szum ludzkiego życia. Cmentarz był miejscem spoczynku dla zaledwie kilkudziesięciu osób, niedaleko być może leżała jakaś wieś; w każdym razie niewielka osada. A może tylko ślady po niej, groby w końcu były stare.
Wylądował w środku nocy w obcym miejscu, nie mając pojęcia jak to się stało i jak wróci do Londynu, a mimo to niemiecki odświeżacz powietrza rozśmieszył go; ze względu na okoliczności być może nawet bardziej, niż pozwoliłoby mu poczucie humoru w zwykłych warunkach.
Widywał już ludzi w najdziwniejszych pozach, najbardziej kompromitujących ułożeniach – kiedy się człowiek godzi na obcowanie z chorobą po jakimś czasie trudno czymkolwiek go zgorszyć. Bez roztrząsania nieistotnych szczegółów jego wyglądu, chwycił Matta za rękę i pomógł mu wstać, kierując od razu w stronę jednego z nagrobków. Może nadał mu nie bardzo szacowne zastosowanie, ale potrzeba była w końcu matką wynalazków i obrończynią ustępstw od niektórych zasad.
- Może oprzyj się tutaj.
Myślało mu się jakby ociężale, nie był pewien, co zrobić. Dla jego towarzysza niedoli najbardziej naglącą kwestią była utrata wzroku, a na takie problemy nie istniało rozwiązanie, które można wdrożyć bez przygotowania, w warunkach polowych i na dodatek nie wiedząc, czy jakiekolwiek próby w wyniku tej nagłej teleportacji nie zaszkodzą bardziej, niż powinny pomóc.
- Tak, powinno nam się udać odwrócić ten stan. Ale najpierw musimy jakoś wrócić do szpitala.
- To mały cmentarz. – w zasadzie nie był pewien, czy może ufać wiarygodności jego rezultatów zaklęcia rzuconego w nadziei zlokalizowania innych. W końcu czarował w nerwach, pod wpływem… dymu? Raczej trujących oparów. Rozejrzał się wokół, próbując dojrzeć cokolwiek poza najbliższymi nagrobkami. – Grobów są… cztery rzędy, niedaleko nas rośnie kilka brzóz. Nic specjalnego. Niedaleko widzę jakieś wzgórze.
Nie byli już w Londynie, co do tego nie miał wątpliwości. W mieście nie pachnie tak mocno trawą z łąk i polnymi kwiatami, odgłosy nocnych stworzeń skutecznie tłumi szum ludzkiego życia. Cmentarz był miejscem spoczynku dla zaledwie kilkudziesięciu osób, niedaleko być może leżała jakaś wieś; w każdym razie niewielka osada. A może tylko ślady po niej, groby w końcu były stare.
Wylądował w środku nocy w obcym miejscu, nie mając pojęcia jak to się stało i jak wróci do Londynu, a mimo to niemiecki odświeżacz powietrza rozśmieszył go; ze względu na okoliczności być może nawet bardziej, niż pozwoliłoby mu poczucie humoru w zwykłych warunkach.
Widywał już ludzi w najdziwniejszych pozach, najbardziej kompromitujących ułożeniach – kiedy się człowiek godzi na obcowanie z chorobą po jakimś czasie trudno czymkolwiek go zgorszyć. Bez roztrząsania nieistotnych szczegółów jego wyglądu, chwycił Matta za rękę i pomógł mu wstać, kierując od razu w stronę jednego z nagrobków. Może nadał mu nie bardzo szacowne zastosowanie, ale potrzeba była w końcu matką wynalazków i obrończynią ustępstw od niektórych zasad.
- Może oprzyj się tutaj.
Myślało mu się jakby ociężale, nie był pewien, co zrobić. Dla jego towarzysza niedoli najbardziej naglącą kwestią była utrata wzroku, a na takie problemy nie istniało rozwiązanie, które można wdrożyć bez przygotowania, w warunkach polowych i na dodatek nie wiedząc, czy jakiekolwiek próby w wyniku tej nagłej teleportacji nie zaszkodzą bardziej, niż powinny pomóc.
- Tak, powinno nam się udać odwrócić ten stan. Ale najpierw musimy jakoś wrócić do szpitala.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacząłem się zastanawiać co z innymi. Co się takiego właściwie stało, że spotkało mnie to co spotkało. Jakaś dziwna halucynacja, omam, słabość. Dlaczego. Dotknąłem niechcący jakiegoś uszkodzonego świstoklika? Nawet jeśli nie zwróciłbym na to uwagi i tak to co tu robił tutaj też ten gość? Coś dziwnego działo się na obszarze Munga? Właściwie nie zdziwiłbym się biorąc pod uwagę to, jak tam trafiłem. Miałem jednak złe przeczucie. Omam mojego oślepienia kojarzył mi się z pewnym zaklęciem - czarnomagicznym. Wydawało mi się to absurdalne, bezsensowne. Kto wie,może tak się zadziało bo wypiłem jakiś nieświeży eliksir? Nie wiedziałem, lecz czułem potrzebę koniecznego sprawdzenia co bliskimi mi osobami. Do tego potrzebowałem jednak wzroku bo jak na razie nie potrafiłem nawet określić gdzie do cholery jestem! Próbowałem skupić się na opisie serwowanym przez uzdrowiciela i nie myśleć przy tym o swoim chwilowym(?) kalectwie. Próbowałem najlepiej jak potrafię wizualizować sobie to o czym do mnie mówiono. Niewielki cmentarz - to mogło być wszędzie. Wzgórza, brzozy - to już jakoś zaczynało do mnie przemawiać, gdyby nie fakt, że wciąż mogliśmy być gdziekolwiek w Anglii.
- Cóż... - zacząłem - ...na pewno nie jesteśmy w centrum Londynu - stwierdziłem odkrywczo informując tym samym swojego towarzysza, że jednak niewiele mi to mówi. To brzmiało jak typowe cmentarzysko na zabitej dechami wiosce. Takich w Anglii było dziesiątki tysięcy, jak nie setki - Widać w okolicy jakieś światła mieszkań? Czegokolwiek? Jest w ogóle noc? - podpytywałem zdając sobie sprawę, że tak właściwie równie dobrze mógł to być środek dnia. Pocieszające w tym wszystkim było to, że nie utknąłem tu przynajmniej z jakimś dziadem z kijem w zadzie. Prawdziwe szczęście, co?
- Musisz - poprawiłem - Nie mam różdżki, jestem ślepy, strzelam, że ty nie umiesz przetransportować naszej dwójki bo już byś to zrobił. Nie wiem co się wydarzyło i dlaczego, tak dla odmiany to w ogóle nie mam pojęcia o niczym - miałem nadzieję, że nie zacznę się do tego przyzwyczajać - ale jedno jest pewne - tobie samemu będzie łatwiej wrócić niż ze mną. Wrócisz wezwiesz kogoś kto mnie stąd zabierze. Tak będzie szybciej. Tylko najpierw trzeba ustalić gdzie do cholery jesteśmy - to by było bardzo słabe, jakby gość się aportował stąd, a potem nie miał pojęcia gdzie mnie zostawił - Rozejrzyj się dookoła, poszukaj wejścia na cmentarz - przy wejściach zazwyczaj jest jakaś sentencja, wspominane miejsce, cokolwiek
- Cóż... - zacząłem - ...na pewno nie jesteśmy w centrum Londynu - stwierdziłem odkrywczo informując tym samym swojego towarzysza, że jednak niewiele mi to mówi. To brzmiało jak typowe cmentarzysko na zabitej dechami wiosce. Takich w Anglii było dziesiątki tysięcy, jak nie setki - Widać w okolicy jakieś światła mieszkań? Czegokolwiek? Jest w ogóle noc? - podpytywałem zdając sobie sprawę, że tak właściwie równie dobrze mógł to być środek dnia. Pocieszające w tym wszystkim było to, że nie utknąłem tu przynajmniej z jakimś dziadem z kijem w zadzie. Prawdziwe szczęście, co?
- Musisz - poprawiłem - Nie mam różdżki, jestem ślepy, strzelam, że ty nie umiesz przetransportować naszej dwójki bo już byś to zrobił. Nie wiem co się wydarzyło i dlaczego, tak dla odmiany to w ogóle nie mam pojęcia o niczym - miałem nadzieję, że nie zacznę się do tego przyzwyczajać - ale jedno jest pewne - tobie samemu będzie łatwiej wrócić niż ze mną. Wrócisz wezwiesz kogoś kto mnie stąd zabierze. Tak będzie szybciej. Tylko najpierw trzeba ustalić gdzie do cholery jesteśmy - to by było bardzo słabe, jakby gość się aportował stąd, a potem nie miał pojęcia gdzie mnie zostawił - Rozejrzyj się dookoła, poszukaj wejścia na cmentarz - przy wejściach zazwyczaj jest jakaś sentencja, wspominane miejsce, cokolwiek
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Sam nie ruszał się daleko od swojego cmentarza, którym się zajmował. Jako dozorca miał swoje obowiązki, które brał bardzo poważnie. W końcu nikt normalny nie chciał nigdy zajmować się pełnym duchów miejscem, jednak dla niego to było całe życie. Sześćdziesiąt dwa lata nie odcisnęły się na nim zbyt okrutnie. Jedynie siwe włosy i gruby wąs świadczyły o wieku. I stary, srebrny zegarek, który właśnie kręcił w palcach. Otworzył go, by spojrzeć na zbitą szybkę i nieruchome wskazówki. Pokazywały dokładnie pierwszą trzydzieści dziewięć. Elliot przejechał palcem po tarczy i zamknął wieczko, przenosząc spojrzenie na napis na jednym z grobów, przy którym stał. Znał każdy nagrobek, który znajdował się na terenie cmentarza. Gdy mieszkała tu rodzina wiewiórek, wiedział na którym drzewie. Gdy ktoś wchodził przez główną bramę, słyszał to. Również i teraz gdy uderzył piorun niedaleko i rozległ się huk teleportacji, wiedział, co się stało i gdzie. Założył łopatę na ramię i ruszył w kierunku północnej ćwiartki. Nie lubił niespodzianek, ale ta noc była dziwna i trzeba było być na nią przygotowanym. A Sam był. Ujrzał z daleka dwie sylwetki majaczące w mroku, więc gwizdnął na skaczącą obok niego latarnię, by go wyprzedziła i udała się w tamtym kierunku. Dozorca poruszał się praktycznie bezszelestnie, mając lata praktyki. Gdy zjawił się w odpowiednim miejscu, okazało się, że znajdował się tam tylko jeden mężczyzna. Sam wiedział, że tamten był w pobliżu, więc mógł go znaleźć później. Teraz skupił się na tym.
- Witaj, bracie - mruknął, patrząc na chłopaka siedzącego przy grobie i wyglądającego jak zbity pies. Cóż. Dosłownie, bo Sam również wiedział jak to było musieć walczyć z wilkołactwem. Był już zdecydowanie zbyt stary, by nie umieć rozpoznać swego. Splunął w chwilę po tym jak uderzył łopatą w ziemię niedaleko nogi swojego pobratymca. Latarnie świeciły mocno zza pleców Elliota, dlatego widział każdy detal na twarzy tego dzieciaka. Widział rozmyte, jasne spojrzenie ślepca, które znał aż za dobrze. Jego piękna młoda żona zmarła w rok po ślubie, a towarzyszyło jej ten sam rozmyty, praktycznie rybi wzrok. Sam oparł dłonie na rączce łopaty i przypatrywał się zdezorientowanemu dzieciakowi. - Ciekawe - mruknął. nie ruszając się przez dobrą chwilę. Zaraz jednak wyciągnął rękę, by złapać silnie za ramię chłopaka i pomóc mu wstać. Niedaleko miał kominek w starej dyżurce, którym mógł go odesłać do Munga.
- Witaj, bracie - mruknął, patrząc na chłopaka siedzącego przy grobie i wyglądającego jak zbity pies. Cóż. Dosłownie, bo Sam również wiedział jak to było musieć walczyć z wilkołactwem. Był już zdecydowanie zbyt stary, by nie umieć rozpoznać swego. Splunął w chwilę po tym jak uderzył łopatą w ziemię niedaleko nogi swojego pobratymca. Latarnie świeciły mocno zza pleców Elliota, dlatego widział każdy detal na twarzy tego dzieciaka. Widział rozmyte, jasne spojrzenie ślepca, które znał aż za dobrze. Jego piękna młoda żona zmarła w rok po ślubie, a towarzyszyło jej ten sam rozmyty, praktycznie rybi wzrok. Sam oparł dłonie na rączce łopaty i przypatrywał się zdezorientowanemu dzieciakowi. - Ciekawe - mruknął. nie ruszając się przez dobrą chwilę. Zaraz jednak wyciągnął rękę, by złapać silnie za ramię chłopaka i pomóc mu wstać. Niedaleko miał kominek w starej dyżurce, którym mógł go odesłać do Munga.
I show not your face but your heart's desire
Nie lubiłem być zdany na czyjąś łaskę bądź niełaskę. Nie móc decydować o sobie samemu, nie móc nic zrobić. Bycie w pełni zależnym od kogoś...ugh. Zupełnie jakbym na nowo miał te kilka parę lat. Okropne. Nie miałem jednak wyboru. Choć nie ufałem towarzyszącemu mi uzdrowicielowi to musiałem mu w pewnym stopniu zawierzyć w jakikolwiek sposób. Jeśli tego bym nie zrobił to kto wie ile czasu by minęło nim ktokolwiek by mnie odnalazł, a wątpiłem w to bym sam był wstanie tego dokonać. Byłem ślepy. To irytowało. Cholernie. Pocieszające jednak było, że to przejściowe. Tego się trzymałem, jak i rozmyślania co dalej.
Wymyślałem więc i mówiłem temu jajogłowemu co można zrobić by trochę poprawić naszą sytuację. W ogóle nie wiem czemu ale odnosiłem wrażenie, ze ten człowiek to pewnie jakiś wymuskany chłoptaś, który mało co wiedział o życiu. Brzmiał młodo, był dość bierny. Stażysta...? Nie zdziwiłoby mnie to ale nie ma tego złego. Oni chociaż umieli słuchać. Gdy odszedł na chwilę zacząłem się zastanawiać czy wróci chociaż wiedziałem, ze to zrobi. Ludzie,którzy pracowali w mungu mieli przeważnie silne poczucie obowiązku. Przeważnie.
Nie mogąc zrobić nic ponad siedzenie i czekanie w ciemnościach na zbawienie zacząłem się dla sportu zacząłem się zastanawiać komu zrobię awanturę za taką atrakcję. Splotłem ramiona na torsie. Jakby nie mogło mnie tu wysłać w jakichś bardziej wyjściowych ciuchach, psia jego.
- Jasna cholera! - aż podskoczyłem i tak jak siedziałem na nagrobku, tak teraz kurwa już nie. Nie wiedziałem kto to, lecz gość mnie wystraszył nie na żarty. Nie wiedziałem gdzie patrzeć nie zdając sobie od razu sprawy z tego,że i tak niczego nie dostrzegę. Jak się okazało, głos należał do jakiegoś dziada - tutejszego grabarza. Za złe mu miałem to jego pieprzone przyczajanie się, lecz przeszło mi gdy podniósł mnie do pionu i okazało się, że wiedział gdzie jestem, a do tego potrafił odesłać mnie do Munga. Powiedziałem mu o tym, że kręci się tu jeszcze jakiś taki młody chyba uzdrowiciel. Nie umiałem go opisać z oczywistych względów, lecz byłem przekonany, że wśród nagrobków będzie się raczej wyróżniał. Co za koszmarna noc.
|zt
Wymyślałem więc i mówiłem temu jajogłowemu co można zrobić by trochę poprawić naszą sytuację. W ogóle nie wiem czemu ale odnosiłem wrażenie, ze ten człowiek to pewnie jakiś wymuskany chłoptaś, który mało co wiedział o życiu. Brzmiał młodo, był dość bierny. Stażysta...? Nie zdziwiłoby mnie to ale nie ma tego złego. Oni chociaż umieli słuchać. Gdy odszedł na chwilę zacząłem się zastanawiać czy wróci chociaż wiedziałem, ze to zrobi. Ludzie,którzy pracowali w mungu mieli przeważnie silne poczucie obowiązku. Przeważnie.
Nie mogąc zrobić nic ponad siedzenie i czekanie w ciemnościach na zbawienie zacząłem się dla sportu zacząłem się zastanawiać komu zrobię awanturę za taką atrakcję. Splotłem ramiona na torsie. Jakby nie mogło mnie tu wysłać w jakichś bardziej wyjściowych ciuchach, psia jego.
- Jasna cholera! - aż podskoczyłem i tak jak siedziałem na nagrobku, tak teraz kurwa już nie. Nie wiedziałem kto to, lecz gość mnie wystraszył nie na żarty. Nie wiedziałem gdzie patrzeć nie zdając sobie od razu sprawy z tego,że i tak niczego nie dostrzegę. Jak się okazało, głos należał do jakiegoś dziada - tutejszego grabarza. Za złe mu miałem to jego pieprzone przyczajanie się, lecz przeszło mi gdy podniósł mnie do pionu i okazało się, że wiedział gdzie jestem, a do tego potrafił odesłać mnie do Munga. Powiedziałem mu o tym, że kręci się tu jeszcze jakiś taki młody chyba uzdrowiciel. Nie umiałem go opisać z oczywistych względów, lecz byłem przekonany, że wśród nagrobków będzie się raczej wyróżniał. Co za koszmarna noc.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
| 20 maja
Patrzyła z daleka. Na rozmazane w cieniu twarze, które co jakiś czas podchodziły na brzeg grobu, wrzucały garstkę piasku i znikały. Jak małe ćmy, które zdusili w rączce i teraz zasypywali dziurę w ziemi. A przecież tam spała Mama. Nie podobało jej się, że do jej łóżeczka miało być tyle ziemi. Tam powinny być kwiaty. Przebiśniegi i niezapominajki, żeby miała śliczne sny.
Tęskniła. Tak bardzo tęskniła. I chociaż przeraźliwie mocno chciała, żeby w końcu ktoś ją przytulił, nie skarżyła się. Wyobrażała sobie, że Mama jest tutaj obok, że nawet we śnie jej pilnuje. Tak zawsze mówiła, gdy budziła się z płaczem, gdy miała zły sen. Amelia cicho prosiła wróżki, by posypały Mamę tym pyłkiem i uśmiechała się, gdy tak długo miała spać.
Wierciła w ziemi, brzydkiej, błotnistej, w której biały, śniegowy puszek zniknął. Wykrzywiła usteczka, które zadrżały, gdy spostrzegła, że brudna plama bez zimowej pokrywy dotyczy tylko ziemi pod jej stopami i równego kręgu wokół. Zaplotła paluszki przed sobą, chociaż ciężko było jej złączyć dłonie skryte w grubych, przydużych rękawiczkach. Malinowej barwy płaszczy, był wytarty w kilku miejscach, ale ciepły. Pamiętała, ze Mama kupiła jej go na urodziny. Wytarła nosek istarła z policzka łęzki, które - przecież wcale nie chciała! - popłynęły raźno po zaczerwienionych licach. Oparła sie pleckami o murek, a berecik, który trzymał się na włoskach, zsunął aż na nos, przysłaniając ponury widok. I gdyby nie rozbrzmiewający głos pani Carter, trwałaby w pozycji dużo dłużej, mocząc słonymi kroplami kołnierzyk płaszczyka.
Wyprostowała się, przetarła rękawkiem zaczerwieniony nosek i podreptała w stronę głosu. Pani Carter wskazała jej pustą już przestrzeń przy grobie Mamy. Miała zaczekać. Na Tatę. I to przerażało ją najbardziej. Wszyscy, których spotykała, bali się. Jej. A jeśli nie będzie chciał jej widzieć? A jeśli mu się nie spodoba? A jeśli jej nie zechce? Lista "a jeśli..." ciągnęła się bardzo długo i mała po prostu stała nieruchomo patrząc na kwiaty, w których wciąż brakowało najważniejszych. Zacisnęła drobne usteczka i kucnęła, by po chwili z jej warg wydobyło sie ciche, dziecięce nucenie. Kołysanka, którą znała, przy której zasypiała, przy której śniła - Wyśpij się mamusiu... - zdjęła rękawiczkę, łapiąc w paluszki puchową biel, która coraz mocniej zaczynała sypać. Zajęta melodią nie usłyszała za sobą miękkich kroków, nie przewidując nawet, że ktoś może znajdować się niedaleko. Wciąż nucąc, zdjęła drugą rękawiczkę, która upadła na ziemię. Dziewczynka pociągnęła za wieko maleńkiej torby, by nieporadnie wyciągnąć zeszyt z błękitna okładką. Płatki śniegu upadały na papier, tworząc ciemne, rozmazane plamy granatu. Amelia przewróciła na ostatnią stronę i wysunęła zdjęcie.
Chrzęst za plecami sprawił, że niemal poskoczyła, wypuszczając z małych paluszków sfatygowany zeszyt, którego porysowane kartki zafurkotały donośnie, w końcu zaścielając śnieg. Amelia zamarła z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, a pod stopy mężczyzny, który właśnie się zbliżył, jak motyl, wirując opadło zdjęcie.
Patrzyła z daleka. Na rozmazane w cieniu twarze, które co jakiś czas podchodziły na brzeg grobu, wrzucały garstkę piasku i znikały. Jak małe ćmy, które zdusili w rączce i teraz zasypywali dziurę w ziemi. A przecież tam spała Mama. Nie podobało jej się, że do jej łóżeczka miało być tyle ziemi. Tam powinny być kwiaty. Przebiśniegi i niezapominajki, żeby miała śliczne sny.
Tęskniła. Tak bardzo tęskniła. I chociaż przeraźliwie mocno chciała, żeby w końcu ktoś ją przytulił, nie skarżyła się. Wyobrażała sobie, że Mama jest tutaj obok, że nawet we śnie jej pilnuje. Tak zawsze mówiła, gdy budziła się z płaczem, gdy miała zły sen. Amelia cicho prosiła wróżki, by posypały Mamę tym pyłkiem i uśmiechała się, gdy tak długo miała spać.
Wierciła w ziemi, brzydkiej, błotnistej, w której biały, śniegowy puszek zniknął. Wykrzywiła usteczka, które zadrżały, gdy spostrzegła, że brudna plama bez zimowej pokrywy dotyczy tylko ziemi pod jej stopami i równego kręgu wokół. Zaplotła paluszki przed sobą, chociaż ciężko było jej złączyć dłonie skryte w grubych, przydużych rękawiczkach. Malinowej barwy płaszczy, był wytarty w kilku miejscach, ale ciepły. Pamiętała, ze Mama kupiła jej go na urodziny. Wytarła nosek istarła z policzka łęzki, które - przecież wcale nie chciała! - popłynęły raźno po zaczerwienionych licach. Oparła sie pleckami o murek, a berecik, który trzymał się na włoskach, zsunął aż na nos, przysłaniając ponury widok. I gdyby nie rozbrzmiewający głos pani Carter, trwałaby w pozycji dużo dłużej, mocząc słonymi kroplami kołnierzyk płaszczyka.
Wyprostowała się, przetarła rękawkiem zaczerwieniony nosek i podreptała w stronę głosu. Pani Carter wskazała jej pustą już przestrzeń przy grobie Mamy. Miała zaczekać. Na Tatę. I to przerażało ją najbardziej. Wszyscy, których spotykała, bali się. Jej. A jeśli nie będzie chciał jej widzieć? A jeśli mu się nie spodoba? A jeśli jej nie zechce? Lista "a jeśli..." ciągnęła się bardzo długo i mała po prostu stała nieruchomo patrząc na kwiaty, w których wciąż brakowało najważniejszych. Zacisnęła drobne usteczka i kucnęła, by po chwili z jej warg wydobyło sie ciche, dziecięce nucenie. Kołysanka, którą znała, przy której zasypiała, przy której śniła - Wyśpij się mamusiu... - zdjęła rękawiczkę, łapiąc w paluszki puchową biel, która coraz mocniej zaczynała sypać. Zajęta melodią nie usłyszała za sobą miękkich kroków, nie przewidując nawet, że ktoś może znajdować się niedaleko. Wciąż nucąc, zdjęła drugą rękawiczkę, która upadła na ziemię. Dziewczynka pociągnęła za wieko maleńkiej torby, by nieporadnie wyciągnąć zeszyt z błękitna okładką. Płatki śniegu upadały na papier, tworząc ciemne, rozmazane plamy granatu. Amelia przewróciła na ostatnią stronę i wysunęła zdjęcie.
Chrzęst za plecami sprawił, że niemal poskoczyła, wypuszczając z małych paluszków sfatygowany zeszyt, którego porysowane kartki zafurkotały donośnie, w końcu zaścielając śnieg. Amelia zamarła z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, a pod stopy mężczyzny, który właśnie się zbliżył, jak motyl, wirując opadło zdjęcie.
Gość
Gość
The member 'Amelia Bell' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Zdanie, które starło jego poukładany sensownie świat na drobny proszek, składało się z dokładnie siedemnastu słów. Policzył je uważnie, jedno po drugim, jakby spodziewając się, że w ten sposób wyciągnie z nich jakieś ukryte, głębsze znaczenie, które do tej pory mu umykało, ale ani ponowne składanie i rozkładanie listu, ani podlewanie kolejnych sylab szklanką ognistej whisky w niczym mu nie pomogło. Wyrazy były tam nadal, czerniejąc dumnie na tle pergaminu, proste i niepozorne, nawet specjalnie nie wyróżniające się z całej reszty; a jednak, w jego wyobraźni płonęły i mieniły się, jakby napisano je zaklęciem flagrate. Również i teraz, wpatrując się w grudy rozmokniętej ziemi i wdychając charakterystyczny zapach dymu z płonących na cmentarzu zniczy, powtarzał przeklęte zdanie we własnej głowie.
Camille Bell zginęła w nocy z 15 na 16 maja w wyniku wybuchu kolejnej z magicznych anomalii.
Wciąż nie miał pojęcia, jak właściwie powinien zareagować na fakt, że dziewczyna, którą kochał przed laty, nie żyła. Sam pomysł – niedorzeczny, bezsensowny, całkowicie surrealistyczny, jak cały dzisiejszy dzień – wywoływał w jego głowie przerażający dysonans, sprawiający, że jakaś dotknięta szaleństwem cząstka jego osobowości nadal czekała, aż któryś z żałobników roześmieje się w głos, mówiąc, że to wszystko tak naprawdę było żartem. Cierpkim, niesmacznym; źle się czuł w czarnym, eleganckim płaszczu, w niewygodnych butach, w uprasowanych w kant spodniach – ostatni raz, kiedy ubrał się w ten sposób, żegnał swoją mamę, ale strój i paskudna pogoda były jedynym, co łączyło te dwa wydarzenia. Wtedy towarzyszył mu ból, tępy i nieukojony; teraz cały był otępiały i zdawał się doświadczać życia nie bezpośrednio, a poprzez grubą, wełnianą zasłonę, zupełnie jakby dopiero co oberwał tłuczkiem w tył głowy. Nie płakał, ronienie łez w towarzystwie ludzi, których w większości nie znał, wydawało mu się nie na miejscu; i tak miał wrażenie, że spoglądali na niego ze zgorszeniem, przeniknąwszy wcześniej przez jego myśli, doskonale świadomi tego, że w głębi ducha był zły. Zły na kobietę leżącą bez życia pod zimną warstwą mokrej ziemi, zły za tajemnice, których tak skutecznie dochowała, zły za to, że między garstką dokumentów, które po niej dostał, nie znalazł się ani jeden zaadresowany do niego list, i za to, że po raz drugi zostawiła go samego ze światem, z którym nie potrafił sobie poradzić. A najbardziej z tego wszystkiego był zły o to, że ośmieliła się umrzeć.
Nie miał pojęcia, co mówili do niego ludzie, którzy podeszli po pogrzebie, będąc w stanie myśleć tylko o tym, jak bardzo Camille nienawidziła cmentarzy – i jak wściekła by była, gdyby wiedziała, że pochowano ją na jednym z nich. Później uświadomił sobie, że w tym momencie na nic nie mogła już się wściekać – że już nigdy nie wścieknie się też na niego, za to, że znowu ubłocił podłogę w przedpokoju – a chwilę później uroczystość dobiegła końca, a on zmierzał nieprzytomnie w kierunku, który ktoś wskazał mu palcem. Tuż przy nagrobku stała dziewczynka, drobna, od stóp do głów ubrana w ciemny płaszczyk – a jednak nie potrzebował dodatkowych potwierdzeń, że była córką Camille. Obserwował ją przez chwilę, jak ściągała z maleńkich rączek ciepłe rękawiczki, widział, że jedna z nich upadła na ziemię; wtedy właśnie się poruszył, żeby podejść bliżej, na pewno marzła w palce. Nie chciał jej przestraszyć – wydawało mu się, że idzie w miarę spokojnie – ale i tak podskoczyła nerwowo, gdy zatrzymał się tuż przed nią. Kartki zafurkotały, a on, mimo wyrobionego przez lata treningów refleksu, nie zdążył złapać fotografii, zanim upadła tuż pod jego stopami.
Przykucnął, sięgając po nią niemal automatycznie – bezwarunkowy odruch szukającego – ale kilka długich sekund zajęło mu zrozumienie na co, czy może na kogo patrzy. Camille zdawała się spoglądać prosto na niego, choć przecież wiedział doskonale, że tak naprawdę uśmiechała się do osoby za obiektywem. Kto nacisnął przycisk migawki, do kogo obie postacie na zdjęciu – mama i córka – śmiały się tak życzliwie? Tak niewiele wiedział.
Uniósł spojrzenie, po raz pierwszy przyglądając się twarzy dziewczynki z bliska i zatrzymując wzrok na oczach, które były jego. – Cz-cześć – powiedział cicho, głosem zachrypniętym tak samo od chłodu, jak i od emocji. Coś ścisnęło go za gardło – zdenerwowanie, przecież nie płacz – i nagle, tak zwyczajnie uświadomił sobie, że ma przed sobą swoje dziecko. Swoją córkę, istotę, za której życie i dobro od dzisiaj był odpowiedzialny. – P-piękne zdjęcie – dodał, wyciągając fotografię w jej stronę, zastanawiając się, czemu świat się jeszcze nie skończył – i czemu wszystko dookoła jest takie ciche i spokojne, skoro on wewnętrznie umiera ze skrajnego przerażenia.
Camille Bell zginęła w nocy z 15 na 16 maja w wyniku wybuchu kolejnej z magicznych anomalii.
Wciąż nie miał pojęcia, jak właściwie powinien zareagować na fakt, że dziewczyna, którą kochał przed laty, nie żyła. Sam pomysł – niedorzeczny, bezsensowny, całkowicie surrealistyczny, jak cały dzisiejszy dzień – wywoływał w jego głowie przerażający dysonans, sprawiający, że jakaś dotknięta szaleństwem cząstka jego osobowości nadal czekała, aż któryś z żałobników roześmieje się w głos, mówiąc, że to wszystko tak naprawdę było żartem. Cierpkim, niesmacznym; źle się czuł w czarnym, eleganckim płaszczu, w niewygodnych butach, w uprasowanych w kant spodniach – ostatni raz, kiedy ubrał się w ten sposób, żegnał swoją mamę, ale strój i paskudna pogoda były jedynym, co łączyło te dwa wydarzenia. Wtedy towarzyszył mu ból, tępy i nieukojony; teraz cały był otępiały i zdawał się doświadczać życia nie bezpośrednio, a poprzez grubą, wełnianą zasłonę, zupełnie jakby dopiero co oberwał tłuczkiem w tył głowy. Nie płakał, ronienie łez w towarzystwie ludzi, których w większości nie znał, wydawało mu się nie na miejscu; i tak miał wrażenie, że spoglądali na niego ze zgorszeniem, przeniknąwszy wcześniej przez jego myśli, doskonale świadomi tego, że w głębi ducha był zły. Zły na kobietę leżącą bez życia pod zimną warstwą mokrej ziemi, zły za tajemnice, których tak skutecznie dochowała, zły za to, że między garstką dokumentów, które po niej dostał, nie znalazł się ani jeden zaadresowany do niego list, i za to, że po raz drugi zostawiła go samego ze światem, z którym nie potrafił sobie poradzić. A najbardziej z tego wszystkiego był zły o to, że ośmieliła się umrzeć.
Nie miał pojęcia, co mówili do niego ludzie, którzy podeszli po pogrzebie, będąc w stanie myśleć tylko o tym, jak bardzo Camille nienawidziła cmentarzy – i jak wściekła by była, gdyby wiedziała, że pochowano ją na jednym z nich. Później uświadomił sobie, że w tym momencie na nic nie mogła już się wściekać – że już nigdy nie wścieknie się też na niego, za to, że znowu ubłocił podłogę w przedpokoju – a chwilę później uroczystość dobiegła końca, a on zmierzał nieprzytomnie w kierunku, który ktoś wskazał mu palcem. Tuż przy nagrobku stała dziewczynka, drobna, od stóp do głów ubrana w ciemny płaszczyk – a jednak nie potrzebował dodatkowych potwierdzeń, że była córką Camille. Obserwował ją przez chwilę, jak ściągała z maleńkich rączek ciepłe rękawiczki, widział, że jedna z nich upadła na ziemię; wtedy właśnie się poruszył, żeby podejść bliżej, na pewno marzła w palce. Nie chciał jej przestraszyć – wydawało mu się, że idzie w miarę spokojnie – ale i tak podskoczyła nerwowo, gdy zatrzymał się tuż przed nią. Kartki zafurkotały, a on, mimo wyrobionego przez lata treningów refleksu, nie zdążył złapać fotografii, zanim upadła tuż pod jego stopami.
Przykucnął, sięgając po nią niemal automatycznie – bezwarunkowy odruch szukającego – ale kilka długich sekund zajęło mu zrozumienie na co, czy może na kogo patrzy. Camille zdawała się spoglądać prosto na niego, choć przecież wiedział doskonale, że tak naprawdę uśmiechała się do osoby za obiektywem. Kto nacisnął przycisk migawki, do kogo obie postacie na zdjęciu – mama i córka – śmiały się tak życzliwie? Tak niewiele wiedział.
Uniósł spojrzenie, po raz pierwszy przyglądając się twarzy dziewczynki z bliska i zatrzymując wzrok na oczach, które były jego. – Cz-cześć – powiedział cicho, głosem zachrypniętym tak samo od chłodu, jak i od emocji. Coś ścisnęło go za gardło – zdenerwowanie, przecież nie płacz – i nagle, tak zwyczajnie uświadomił sobie, że ma przed sobą swoje dziecko. Swoją córkę, istotę, za której życie i dobro od dzisiaj był odpowiedzialny. – P-piękne zdjęcie – dodał, wyciągając fotografię w jej stronę, zastanawiając się, czemu świat się jeszcze nie skończył – i czemu wszystko dookoła jest takie ciche i spokojne, skoro on wewnętrznie umiera ze skrajnego przerażenia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nigdy nie miała problemu z układaniem myśli na słowa. W główce pojawiała się myśl, którą po prostu wypowiadała. Czasem denerwowała się, gdy babcia kazała jej trzymać na wodzy wszystkie pytania, a przecież chciała tylko wiedzieć. Nie rozumiała przecież smutnego spojrzenia mamy, gdy kręciła głową do babci i ściszała głos, gdy wchodziła do pokoju. Nie wiedziała tak wielu rzeczy, a wszystko wydawało się czekać, aż zada pytanie. Tak...przynajmniej myślała do tej pory. Dzisiaj bała się pytać. Usteczka częściej zaciskała, równomiernie do zaplatanych na siebie paluszków. Bała się też siebie. Bardziej, niż dorośli, którzy ją otaczali i zdarzyło się, że w panice odbiegali widząc małą pięciolatkę w przydużym płaszczyku i w bucikach wiązanych na kokardę. Patrzy na nią z przestrachem, zakłopotaniem, albo smutkiem. Tylko Mama zawsze miała te same oczy. Jasne, czyste, ciepłe. A teraz mocno spała i Amelia czuła się sama. Samiusieńka, nawet gdy dookoła przemykały cienie dużych sylwetek. Czy ktoś jeszcze będzie jej chciał opowiadać bajki? Posłuchac jak śpiewa kołysankę? I przytuli, gdy obudzi się ze złego snu?
Czy ktoś zaczeka z nią, aż Mama sie obudzi?
Obiecała sobie być dzielna. O tym zawsze mówiła Mama. Być dzielną i dobrą. I naprawdę chciała taka być, ale... gdy melodia urwała swój ton, coś się skończyło. Jak wyrwana z książeczki strona - C-ceść - głos jej zadrżał, gdy wlepiła źrenice w kolorze błękitu i zieleni w Pana, który przyszedł. I w oczka, które patrzyły tak jakoś dziwnie. Serduszko przyśpieszyło gwałtownie przypominając nazbyt donośnie, kogo miała tu spotkać. To był ON? Jakoś nieporadnie cofnęła nóżkę do tyłu, a za nią poleciał zaplecione za plecami rączki. Chwilę później wyprostowała się, wracając dłonie przed siebie, tym samym odpowiadając na słowa, które cicho do niej dotarły - Dziadek zlobił - dziadka też nie było - ale posedł spać tak jak Mama - rozprostowała paluszki, wysuwając je przed siebie, ale nóżki nie chciały się poruszyć, by podejść, jakby kapryśna magia sparaliżowała je i zrobiła z nich woskowe rzeźby, które kiedyś pokazała jej Mama. Nie rozumiała dlaczego tak nagle zaczęła się trząść. Wcale, a wcale nie było tak zimno. To tylko straszne dreszcze, co przychodziły, jak się bała. A przecież wcale nie mogła się bać - Cy mogę je dostać, plosę... - Pana? Głos znowu niebezpiecznie załamał, zakaszlała i urwała zdanie, nie mogąc się zdecydować na jakiekolwiek słowo. To było trudne. I coraz bardziej chciało jej się płakać, granicząc gdzieś na dziecięcych granicach, które do tej pory tak dzielnie trzymała. Coś gwałtownie w niej pękało, wypuszczając na wolność wszystkie pytania, lęk i ból, którego doświadczyła i nie umiała sobie poradzić sama. Czy powodem była obecność tajemniczego Taty, o którym słyszała będąc jeszcze mniejszą. Czy była w tym kumulacja tych strachu i wszystkich zdarzeń, z którymi sobie nie radziła. Czy zwyczajnie nie miała sił bronić się przed płynąca falą łez - nieważne. Smuga słonych plam popłynęła po zaczerwienionym policzku, a dziewczynka była w stanie tylko unieść obie ręce do góry, zasłaniając oczka i buzię ramionami.
Czy ktoś zaczeka z nią, aż Mama sie obudzi?
Obiecała sobie być dzielna. O tym zawsze mówiła Mama. Być dzielną i dobrą. I naprawdę chciała taka być, ale... gdy melodia urwała swój ton, coś się skończyło. Jak wyrwana z książeczki strona - C-ceść - głos jej zadrżał, gdy wlepiła źrenice w kolorze błękitu i zieleni w Pana, który przyszedł. I w oczka, które patrzyły tak jakoś dziwnie. Serduszko przyśpieszyło gwałtownie przypominając nazbyt donośnie, kogo miała tu spotkać. To był ON? Jakoś nieporadnie cofnęła nóżkę do tyłu, a za nią poleciał zaplecione za plecami rączki. Chwilę później wyprostowała się, wracając dłonie przed siebie, tym samym odpowiadając na słowa, które cicho do niej dotarły - Dziadek zlobił - dziadka też nie było - ale posedł spać tak jak Mama - rozprostowała paluszki, wysuwając je przed siebie, ale nóżki nie chciały się poruszyć, by podejść, jakby kapryśna magia sparaliżowała je i zrobiła z nich woskowe rzeźby, które kiedyś pokazała jej Mama. Nie rozumiała dlaczego tak nagle zaczęła się trząść. Wcale, a wcale nie było tak zimno. To tylko straszne dreszcze, co przychodziły, jak się bała. A przecież wcale nie mogła się bać - Cy mogę je dostać, plosę... - Pana? Głos znowu niebezpiecznie załamał, zakaszlała i urwała zdanie, nie mogąc się zdecydować na jakiekolwiek słowo. To było trudne. I coraz bardziej chciało jej się płakać, granicząc gdzieś na dziecięcych granicach, które do tej pory tak dzielnie trzymała. Coś gwałtownie w niej pękało, wypuszczając na wolność wszystkie pytania, lęk i ból, którego doświadczyła i nie umiała sobie poradzić sama. Czy powodem była obecność tajemniczego Taty, o którym słyszała będąc jeszcze mniejszą. Czy była w tym kumulacja tych strachu i wszystkich zdarzeń, z którymi sobie nie radziła. Czy zwyczajnie nie miała sił bronić się przed płynąca falą łez - nieważne. Smuga słonych plam popłynęła po zaczerwienionym policzku, a dziewczynka była w stanie tylko unieść obie ręce do góry, zasłaniając oczka i buzię ramionami.
Ostatnio zmieniony przez Amelia Bell dnia 07.12.17 0:45, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
The member 'Amelia Bell' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Był taki moment, tuż przed złapaniem znicza, kiedy czas – był tego absolutnie pewien – prawie się zatrzymywał. Gdy otaczające go krzyki, chaotyczny ryk tłumu, zamieniał się w ledwie słyszalny szum w tle, szmer szeptów dobiegający jakby spod wody, a zmysły wyostrzały się do tego stopnia, że mimo zawrotnej prędkości, był w stanie przyjrzeć się kroplom deszczu, osiadającym na drewnianej rączce miotły. Uwielbiał tę chwilę, krótko-długą sekundę przed zaczerpnięciem oddechu; później wszystko przyspieszało, przytłaczając go barwami, hałasem i tysiącami spojrzeń.
Tak samo czuł się teraz, przygnieciony nie tyle głośnością i natrętnością otoczenia – cmentarz dookoła był nienaturalnie wręcz cichy – co własnymi emocjami, wybuchającymi jak fajerwerki gdzieś w otchłaniach klatki piersiowej, tym gorszymi, że w przeciwieństwie do setek rozegranych meczów, tym razem nie miał najmniejszego pojęcia, co właściwie powinien zrobić. Sytuacja, w której się znalazł, była o tyle abstrakcyjna, że nigdy nie myślał o ojcostwie; samo słowo brzmiało w jego myślach obco i surrealistycznie, jak pomysł wybrania się na miotle na księżyc albo zostanie światowej sławy muzykiem. Tymczasem stała przed nim, w jakiś nieuchwytny, przerażający sposób tak bardzo do niego podobna, że prawie zakrztusił się własnym językiem, gdy jego własne zająknięcie wróciło niczym echo. Cichsze, wypowiedziane znacznie wyższym głosem, ale niemal identyczne.
Wiedział, że nigdy sobie z tym nie poradzi. Jak mógłby, on? Nawet Camille musiała to rozumieć, nie mógł przecież umknąć jej fakt, że tak naprawdę nie był w stanie otoczyć opieką nikogo oprócz siebie samego, a i to nie zawsze wychodziło mu najlepiej – czy nie dlatego zresztą ukryła przed nim córkę, przez lata nie wysyłając mu ani jednego listu, ani jednej kartki na święta, ani jednej fotografii? Patrzył na tę podniesioną z ziemi i znów miał ochotę uciec, odwrócić się i zniknąć, bo w tym właśnie był najlepszy, pędził na przekór i bez sensu, zamieniając problemy w niewyraźne, rozmazane szybkością smugi.
Przymknął na moment powieki, gdy cofnęła się o krok, jakby bojąc się zbliżyć. Nie dziwił się jej, musiał być dla niej kompletnie obcą osobą i tak samo, jak on nie miał pojęcia, czy była na coś uczulona i czy lubiła spać przy zapalonej świecy czy może w całkowitej ciemności, tak samo ona nie mogła widzieć, kim był ten nieznajomy, nachylający się nad nią mężczyzna. Coś w tej świadomości go zapiekło i tym razem nie były to łzy; tak smakowało chyba rozczarowanie. Cy mogę je dostać, plosę… – Billy – powiedział odruchowo, wypełniając pozostawioną przez nią lukę. – Proszę – dodał, przekazując jej fotografię; należała do niej, tak samo jak wspomnienia, tak samo, jak prawo do opłakiwania zabranej przez anomalie kobiety. To ona trwała przy niej przez ostatnie lata; on był tutaj intruzem, niepotrzebnym elementem i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wszyscy byliby szczęśliwsi, gdyby zwyczajnie się nie pojawił, umykając od odpowiedzialności, tak, jak robił to zawsze.
Dostrzegał jak drżała, widział łzy spływające po zaczerwienionych od chłodu policzkach i nienawidził samego siebie jeszcze bardziej, czując, jak panika powoli wkrada się pod jego skórę, jak przenikające przez pory zimno. Czy mógł ją przytulić, czy to było już za dużo? Wziąć ją za rękę i stąd zabrać? Zostawić na kilka chwil, oddając przestrzeń, którą tak niezdarnie naruszył? – Hej – mruknął, nie płacz, chciał dodać – ale kiedy wyciągnął dłoń, poczuł nagłe kopnięcie, choć przecież nawet go nie dotknęła, chowając twarz w drobnych ramionach. Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc, zaskoczony, przez chwilę próbując zrozumieć, co właściwie się stało, jednocześnie starając otrząsnąć się z nieprzyjemnego wrażenia, jakie pozostawiła po sobie kapryśna magia. – N-nie, nie b-bój się – powiedział, przekonany, że to była jego wina – że to on wystraszył ją na tyle, że przez przypadek zmusił ją do użycia czarów.
(204/234)
Tak samo czuł się teraz, przygnieciony nie tyle głośnością i natrętnością otoczenia – cmentarz dookoła był nienaturalnie wręcz cichy – co własnymi emocjami, wybuchającymi jak fajerwerki gdzieś w otchłaniach klatki piersiowej, tym gorszymi, że w przeciwieństwie do setek rozegranych meczów, tym razem nie miał najmniejszego pojęcia, co właściwie powinien zrobić. Sytuacja, w której się znalazł, była o tyle abstrakcyjna, że nigdy nie myślał o ojcostwie; samo słowo brzmiało w jego myślach obco i surrealistycznie, jak pomysł wybrania się na miotle na księżyc albo zostanie światowej sławy muzykiem. Tymczasem stała przed nim, w jakiś nieuchwytny, przerażający sposób tak bardzo do niego podobna, że prawie zakrztusił się własnym językiem, gdy jego własne zająknięcie wróciło niczym echo. Cichsze, wypowiedziane znacznie wyższym głosem, ale niemal identyczne.
Wiedział, że nigdy sobie z tym nie poradzi. Jak mógłby, on? Nawet Camille musiała to rozumieć, nie mógł przecież umknąć jej fakt, że tak naprawdę nie był w stanie otoczyć opieką nikogo oprócz siebie samego, a i to nie zawsze wychodziło mu najlepiej – czy nie dlatego zresztą ukryła przed nim córkę, przez lata nie wysyłając mu ani jednego listu, ani jednej kartki na święta, ani jednej fotografii? Patrzył na tę podniesioną z ziemi i znów miał ochotę uciec, odwrócić się i zniknąć, bo w tym właśnie był najlepszy, pędził na przekór i bez sensu, zamieniając problemy w niewyraźne, rozmazane szybkością smugi.
Przymknął na moment powieki, gdy cofnęła się o krok, jakby bojąc się zbliżyć. Nie dziwił się jej, musiał być dla niej kompletnie obcą osobą i tak samo, jak on nie miał pojęcia, czy była na coś uczulona i czy lubiła spać przy zapalonej świecy czy może w całkowitej ciemności, tak samo ona nie mogła widzieć, kim był ten nieznajomy, nachylający się nad nią mężczyzna. Coś w tej świadomości go zapiekło i tym razem nie były to łzy; tak smakowało chyba rozczarowanie. Cy mogę je dostać, plosę… – Billy – powiedział odruchowo, wypełniając pozostawioną przez nią lukę. – Proszę – dodał, przekazując jej fotografię; należała do niej, tak samo jak wspomnienia, tak samo, jak prawo do opłakiwania zabranej przez anomalie kobiety. To ona trwała przy niej przez ostatnie lata; on był tutaj intruzem, niepotrzebnym elementem i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wszyscy byliby szczęśliwsi, gdyby zwyczajnie się nie pojawił, umykając od odpowiedzialności, tak, jak robił to zawsze.
Dostrzegał jak drżała, widział łzy spływające po zaczerwienionych od chłodu policzkach i nienawidził samego siebie jeszcze bardziej, czując, jak panika powoli wkrada się pod jego skórę, jak przenikające przez pory zimno. Czy mógł ją przytulić, czy to było już za dużo? Wziąć ją za rękę i stąd zabrać? Zostawić na kilka chwil, oddając przestrzeń, którą tak niezdarnie naruszył? – Hej – mruknął, nie płacz, chciał dodać – ale kiedy wyciągnął dłoń, poczuł nagłe kopnięcie, choć przecież nawet go nie dotknęła, chowając twarz w drobnych ramionach. Wciągnął gwałtownie powietrze do płuc, zaskoczony, przez chwilę próbując zrozumieć, co właściwie się stało, jednocześnie starając otrząsnąć się z nieprzyjemnego wrażenia, jakie pozostawiła po sobie kapryśna magia. – N-nie, nie b-bój się – powiedział, przekonany, że to była jego wina – że to on wystraszył ją na tyle, że przez przypadek zmusił ją do użycia czarów.
(204/234)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mama mówiła, że czasem słowa wcale nie musiały być słyszalne. Mówiło za to całe ciało. Uśmiech, zmarszczone brwi, zaciskające się palce, a najbardziej oczy. Amelia nie do końca rozumiała, co miało to właściwie znaczyć, ale próbowała obserwować dorosłych, z którymi przebywała, szukając słów, o których opowiadała Mama. Wyobrażała sobie, że wyrazy w magiczny sposób po prostu ulatują ze wskazanych wyznaczników mowy, ale uparcie nic nie widziała. To znaczy, nie tak, jak sobie wyobrażała. Szybko nauczyła się, że dorośli często mówią mniej, niż by chcieli. Albo powinni, ale towarzystwo niezbyt śmiałego, a w obecności obcych, raczej cichego dziecka, zapominali o tej zasadzie. Dziewczynka nie rozumiała wiele, umykały jej niuanse kłamstw, ale rzeczywistość emocji postrzegała inaczej, czyściej. I może dlatego, patrząc na twarz Taty dostrzegała coś szalenie znajomego, coś, czego rozpaczliwie w tym momencie potrzebowała i jednocześnie przerażało.
Panowanie nad emocjami nie było sztuką, którą zdążyła opanować. Bywała cicha, milczała, gdy niepokój urywał wymyślone na poczekaniu słowa. I dlatego małe serduszko dygotało, ciało drżało w skumulowanej fali, której w żaden sposób nie umiała zrozumieć. Ani tym bardziej zatrzymać. Dzielność, o której słyszała, umykała spłoszona, płynąc zapewne ze łzami, znikając pod coraz częściej zaciskanymi powiekami. Każdy szczegół urastał, rozmywał się, przeplatając obrazami, które jednocześnie się ze sobą łączyły i nie pasowały. Obraz mężczyzny, który się nad nią pochylał z nieznaną (w takiej formie) trosce, z lękiem w głosie, niby lustrzane odbicie jej strachu. A mimo to jakaś maleńka, kołatającą się rozpaczliwe myśl podsuwała jej jasną odpowiedź.
Tato. Był tu. Żywy, nie rysowany w jej głowie obraz, złożony ze skrawków opowieści - B-billy - powtórzyła cicho, ale niepewna, czy ktokolwiek poza nią usłyszał wymawiane imię. Słyszała już je. Ten sam mecz, na który jeden jedyny raz zabrała ją Mama. To własnie to imię kołysało się niewyraźnie na ustach Camille, raczej nieświadoma, że dziewczynka wtulona w jej ramię, zdołała usłyszeć cokolwiek. Myśl umknęła szybko, pospiesznie kryjąc się pod naporem uczuć, napływających falami. Coraz silniejszymi.
Patrzyła nieprzytomnie, załzawionymi oczkami na wysuwająca się dłoń i fotografię, która finalnie miała znaleźć się w drobnych, dziecięcych palcach. Hej. Podniosła niepewnie wzrok do góry, mając wrażenie, że wszystko powoli rozmazuje się, a ona patrzy przez zalaną deszczem szybę. palce zacisnęły się na zdjęcie, wyginając rogi na boki. Fala nadeszła gwałtownie i jedynym ratunkiem, było się schować. Ramionka pomknęły do góry, przysłaniając zapłakane policzki i chowając załzawione oczka, które nie widziały już zbyt wiele.
Łkanie wyrwało się z zaciśniętego coraz mocniej gardła, gdy nieprzyjemne mrowienie pomknęło przez drobne ciałko, a skore pokryły wyładowania. I nie widziała ich pierwszy raz - Nie! - pisnęła, a słowo zamknęło się w spazmatycznym szlochu. Nie słyszała wypowiadanych do niej słów. Musiała uciec. Szarpnęła się do tyłu, ale tym razem nóżka zaczepiła się o wystającą grudę, a dziewczynka pacnęła na zimną ziemię - Pseplasam, nie chciałam, naplawdę... pseplasam - dukała nieustannie, przerażona, rozbita, z zaczerwienionymi od chłodu i mokrymi policzkami i cieknącym z noska gilem. Nie podniosła się już z ziemi, podkulając jedynie pod siebie nóżki, chowając głowę w ramionach i nieprzerwanie dławiąc się własnym płaczem.
Panowanie nad emocjami nie było sztuką, którą zdążyła opanować. Bywała cicha, milczała, gdy niepokój urywał wymyślone na poczekaniu słowa. I dlatego małe serduszko dygotało, ciało drżało w skumulowanej fali, której w żaden sposób nie umiała zrozumieć. Ani tym bardziej zatrzymać. Dzielność, o której słyszała, umykała spłoszona, płynąc zapewne ze łzami, znikając pod coraz częściej zaciskanymi powiekami. Każdy szczegół urastał, rozmywał się, przeplatając obrazami, które jednocześnie się ze sobą łączyły i nie pasowały. Obraz mężczyzny, który się nad nią pochylał z nieznaną (w takiej formie) trosce, z lękiem w głosie, niby lustrzane odbicie jej strachu. A mimo to jakaś maleńka, kołatającą się rozpaczliwe myśl podsuwała jej jasną odpowiedź.
Tato. Był tu. Żywy, nie rysowany w jej głowie obraz, złożony ze skrawków opowieści - B-billy - powtórzyła cicho, ale niepewna, czy ktokolwiek poza nią usłyszał wymawiane imię. Słyszała już je. Ten sam mecz, na który jeden jedyny raz zabrała ją Mama. To własnie to imię kołysało się niewyraźnie na ustach Camille, raczej nieświadoma, że dziewczynka wtulona w jej ramię, zdołała usłyszeć cokolwiek. Myśl umknęła szybko, pospiesznie kryjąc się pod naporem uczuć, napływających falami. Coraz silniejszymi.
Patrzyła nieprzytomnie, załzawionymi oczkami na wysuwająca się dłoń i fotografię, która finalnie miała znaleźć się w drobnych, dziecięcych palcach. Hej. Podniosła niepewnie wzrok do góry, mając wrażenie, że wszystko powoli rozmazuje się, a ona patrzy przez zalaną deszczem szybę. palce zacisnęły się na zdjęcie, wyginając rogi na boki. Fala nadeszła gwałtownie i jedynym ratunkiem, było się schować. Ramionka pomknęły do góry, przysłaniając zapłakane policzki i chowając załzawione oczka, które nie widziały już zbyt wiele.
Łkanie wyrwało się z zaciśniętego coraz mocniej gardła, gdy nieprzyjemne mrowienie pomknęło przez drobne ciałko, a skore pokryły wyładowania. I nie widziała ich pierwszy raz - Nie! - pisnęła, a słowo zamknęło się w spazmatycznym szlochu. Nie słyszała wypowiadanych do niej słów. Musiała uciec. Szarpnęła się do tyłu, ale tym razem nóżka zaczepiła się o wystającą grudę, a dziewczynka pacnęła na zimną ziemię - Pseplasam, nie chciałam, naplawdę... pseplasam - dukała nieustannie, przerażona, rozbita, z zaczerwienionymi od chłodu i mokrymi policzkami i cieknącym z noska gilem. Nie podniosła się już z ziemi, podkulając jedynie pod siebie nóżki, chowając głowę w ramionach i nieprzerwanie dławiąc się własnym płaczem.
Gość
Gość
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Cmentarz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire