Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Cmentarz
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cmentarz
Znajdujący się za wzgórzem cmentarz jest stosunkowo niewielki. Otacza go zieleń rozłożystych łąk oraz kamienny, rozpadający się już murek - niegdyś o wiele większy, dziś sięgający jedynie połowy jarda. Ponad czterema rzędami maleńkich, nadgryzionych zębem czasu grobów dawnych mieszkańców Salisbury górują przepiękne brzozy, w których cieniu umiejscowiono kilka drewnianych ławeczek. Panuje tu cicha, spokojna atmosfera. Zewsząd pachnie kwiatami, słychać szumy sunących w powietrzu owadów. W oddali zaś, tuż za wzgórzem, znajduje się wioska - czerwone dachy przepięknie odcinają się na tle zieleni i błękitu nieba, jakby przypominając, że zaledwie sześćset jardów dalej toczy się normalne życie.
The member 'Amelia Bell' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Potrzebował kilku nierównych oddechów, żeby zrozumieć, co właściwie się stało – i paru następnych, głębszych i spokojniejszych, żeby przejść nad tym do porządku dziennego. Oczywiście, że należało się spodziewać niekontrolowanych wybuchów magii; wiedział doskonale, że takie sytuacje miały miejsce, anomalie nie szalały nad Anglią od wczoraj, a mimo to z jakiegoś powodu nie przypuszczał, że kwestia niepanujących nad własną mocą dzieci, może dotyczyć również i jego. Naiwnie i głupio z jego strony – może by mu było łatwiej, gdyby zdołał najpierw uwierzyć, że wydarzenia, których od wczoraj był bardziej niemym świadkiem niż uczestnikiem, działy się naprawdę. Wypuścił powoli z płuc drżące powietrze, przecierając twarz otwartą dłonią; chyba przyszła najwyższa pora, żeby przestać jedynie bezradnie przyglądać się rzeczywistości, którą samodzielnie sobie zgotował.
Sama perspektywa wywołała w jego umyśle falę lodowatego przerażenia, ale nie pozwolił, żeby strach odcisnął piętno na jego twarzy. Nie, kiedy tuż obok znajdowała się osoba, która z całą pewnością bała się znacznie bardziej od niego – i która dopiero co straciła w tragiczny sposób lwią część swojego świata. Nie chciał nawet próbować domyślić się, co musiało dziać się pod jasnymi włoskami; chociaż wiedział doskonale, jak to było stracić mamę, to już wyobrażenie sobie, że jego jedyną bliską osobą na świecie jest ktoś, kogo w ogóle nie znał, leżało poza granicami możliwości zdezorientowanego umysłu. Co z kolei nie oznaczało wcale, że panikował mniej; obserwowanie, jak dziewczynka zasłania się przed niewidzialnym przeciwnikiem, po czym niezdarnie upada na mokrą ziemię, zanosząc się płaczem, wywołało w jego klatce piersiowej mieszankę emocji tak intensywnych i paskudnych, że prawie zapomniał, jak się oddycha.
Choć porażony elektrycznymi ładunkami instynkt z całych sił przekonywał go, żeby się odsunął, to na przekór zrobił krok do przodu, zatrzymując się tuż przy pięciolatce. Powietrze wokół niej wciąż wydawało się trzaskać od wyładowań, jednak stłumił pierwotne odruchy i wyciągnął ramiona, żeby ostrożnie pomóc jej podnieść się z ziemi. – Cśś – mruknął uspokajająco; nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z dziećmi, a przynajmniej nie takiego, które nie należałoby do zamierzchłej przeszłości – nawet najmłodszy z jego braci już dawno wyrósł z okresu, kiedy trzeba było go przekonywać, że biegające po ogrodzie gnomy nie odgryzą mu w nocy palców u stóp. Nie miał jednak przywileju ani możliwości zapytania kogokolwiek o poradę; nie teraz, być może nie w najbliższym czasie; póki co nie zastanawiał się jeszcze, jak powie rodzinie i przyjaciołom o tym dramatycznym zwrocie w swoim życiu. – Am-m-melko – kontynuował, próbując zwrócić na siebie jej uwagę, modląc się w duchu, żeby chociaż przestała płakać; czuł się paskudnie, słuchając wypełniających powietrze żałosnych pociągnięć nosem, czuł się winny – najprawdopodobniej słusznie. – Nic się nie st-stało – dodał, po czym zacisnął zęby, starając się nie krzyknąć, gdy kolejna fala ładunków przemknęła przez jego ciało, sprawiając, że włosy na głowie stanęły mu dęba. Nie miał pojęcia jak, ale potrzebował ją uspokoić, bo coś mu mówiło, że szalejące emocje i niestabilna magia nie były dobrym połączeniem.
Delikatnie pomógł jej podnieść się z ziemi, nieco niezdarnie poprawiając ubrudzony błotem płaszczyk. – J-j-już dobrze – powiedział cicho, niepewny, czy próbował przekonać do tego Amelkę, czy samego siebie. – Opowiesz mi coś? – zapytał, w (zapewne bezsensownej) próbie odciągnięcia jej uwagi od przeskakującego po jej ciele prądu. Całe szczęście, że zdawał się nie krzywdzić przynajmniej jej.
Sięgnął do kieszeni, wyłuskując stamtąd kwadratową, lnianą chusteczkę w żółto-czerwoną kratę, po czym niepewnie wyciągnął dłoń w stronę dziewczynki, próbując jak najostrożniej wytrzeć mokre ślady na policzkach i pod noskiem. Miał nadzieję, że nie zauważyła, jak od niestabilnej energii elektrycznej drżały mu palce.
(170/230)
Sama perspektywa wywołała w jego umyśle falę lodowatego przerażenia, ale nie pozwolił, żeby strach odcisnął piętno na jego twarzy. Nie, kiedy tuż obok znajdowała się osoba, która z całą pewnością bała się znacznie bardziej od niego – i która dopiero co straciła w tragiczny sposób lwią część swojego świata. Nie chciał nawet próbować domyślić się, co musiało dziać się pod jasnymi włoskami; chociaż wiedział doskonale, jak to było stracić mamę, to już wyobrażenie sobie, że jego jedyną bliską osobą na świecie jest ktoś, kogo w ogóle nie znał, leżało poza granicami możliwości zdezorientowanego umysłu. Co z kolei nie oznaczało wcale, że panikował mniej; obserwowanie, jak dziewczynka zasłania się przed niewidzialnym przeciwnikiem, po czym niezdarnie upada na mokrą ziemię, zanosząc się płaczem, wywołało w jego klatce piersiowej mieszankę emocji tak intensywnych i paskudnych, że prawie zapomniał, jak się oddycha.
Choć porażony elektrycznymi ładunkami instynkt z całych sił przekonywał go, żeby się odsunął, to na przekór zrobił krok do przodu, zatrzymując się tuż przy pięciolatce. Powietrze wokół niej wciąż wydawało się trzaskać od wyładowań, jednak stłumił pierwotne odruchy i wyciągnął ramiona, żeby ostrożnie pomóc jej podnieść się z ziemi. – Cśś – mruknął uspokajająco; nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z dziećmi, a przynajmniej nie takiego, które nie należałoby do zamierzchłej przeszłości – nawet najmłodszy z jego braci już dawno wyrósł z okresu, kiedy trzeba było go przekonywać, że biegające po ogrodzie gnomy nie odgryzą mu w nocy palców u stóp. Nie miał jednak przywileju ani możliwości zapytania kogokolwiek o poradę; nie teraz, być może nie w najbliższym czasie; póki co nie zastanawiał się jeszcze, jak powie rodzinie i przyjaciołom o tym dramatycznym zwrocie w swoim życiu. – Am-m-melko – kontynuował, próbując zwrócić na siebie jej uwagę, modląc się w duchu, żeby chociaż przestała płakać; czuł się paskudnie, słuchając wypełniających powietrze żałosnych pociągnięć nosem, czuł się winny – najprawdopodobniej słusznie. – Nic się nie st-stało – dodał, po czym zacisnął zęby, starając się nie krzyknąć, gdy kolejna fala ładunków przemknęła przez jego ciało, sprawiając, że włosy na głowie stanęły mu dęba. Nie miał pojęcia jak, ale potrzebował ją uspokoić, bo coś mu mówiło, że szalejące emocje i niestabilna magia nie były dobrym połączeniem.
Delikatnie pomógł jej podnieść się z ziemi, nieco niezdarnie poprawiając ubrudzony błotem płaszczyk. – J-j-już dobrze – powiedział cicho, niepewny, czy próbował przekonać do tego Amelkę, czy samego siebie. – Opowiesz mi coś? – zapytał, w (zapewne bezsensownej) próbie odciągnięcia jej uwagi od przeskakującego po jej ciele prądu. Całe szczęście, że zdawał się nie krzywdzić przynajmniej jej.
Sięgnął do kieszeni, wyłuskując stamtąd kwadratową, lnianą chusteczkę w żółto-czerwoną kratę, po czym niepewnie wyciągnął dłoń w stronę dziewczynki, próbując jak najostrożniej wytrzeć mokre ślady na policzkach i pod noskiem. Miał nadzieję, że nie zauważyła, jak od niestabilnej energii elektrycznej drżały mu palce.
(170/230)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czasami słowa zawodziły nawet dziecięcą wyobraźnię. To, co zwykle tak łatwo gościło na języku dziewczynki, wyrazy szczere, bez społecznych naleciałości, które wymagały większego taktu, tym razem tamowało łkanie i fala, która runęła przełamując budowaną powolutku tamę. Przecież miała być dzielna. A mimo to - wszystko runęło, jak ustawiane uparcie klocki przy silnym podmuchu wiatru . I nawet jeśli nie rozumiała co tak przeraźliwie bolało ją w małej piersi, poddawała sie płynącym emocjom, jak wartkiej wodzie, która porwała z nurtem mały, zerwany z gałęzi liść.
Sama magia - przynajmniej na początku ujawnienia u dziewczynki, stanowiła tajemniczy, ale fascynujący element jej króciutkiego żywota. W końcu objawiała się łagodnie, jakby wpisując się w dziecięcą naturę. A to, czego doświadczała od... zaśnięcia mamy, napawało ją coraz większym lękiem. Tym bardziej, gdy otaczający ją ludzie odsuwali się, upatrując w niej źródło nieszczęść. I sama powoli zaczynała w to wierzyć. Odsuwała się jeszcze nieśpiesznie, cicho wierząc, że rzeczy dzieją się tak strasznie, tylko teraz. Może zrobiła coś, co rozgniewało płynącą w jej żyłach magię? Chciałaby zapytać, ale ciepłe rozmowy z mamą skończyły się, pozostawiając jej pytania niewypowiedziane i bez odzewu. Właściwie, ja większość otaczających ją wydarzeń i zbierających się pytań. Tak, jak pojawienie się w jej małym światku - tajemniczego Taty.
Bolały ją powieki od zaciskania, a chłód wdzierał się na mokre policzki, szczypiąc coraz silniej, jak stara ciotka, która próbowała się z nią czasem przywitać. Bolały i paluszki, które z całych sił ściskała, jakby chciała zgnieść niewidzialną barierę, która drgała na skórze przeskakującymi iskierkami prądu. Bolała ją i zaciskająca się krtań, z której wypływały coraz bardziej nieskładne przeprosiny, przeplatane z niezidentyfikowanym w formie szlochem. Obraz rozmazał się, a przysłonięte ramionami spojrzenie topiła w wilgotnych już od łez rękawkach. Upadek też bolał, ale podkulone nóżki nie chciały się wyprostować, przeszywane olejnymi dreszczami.
Zazwyczaj zostawiano ją na chwilę samą. Głosy cichły, przestraszone, często przesiąknięte bólem spojrzenia, odsuwały się na bok. Milczenie gasiło w końcu lęk i dopiero po jakimś czasie sprawdzano, czy z dziewczyną było wszystko w porządku. Nie trudno było zauważyć, że magia najczęściej krzywdziła znajdujących się w pobliżu ludzi, ją samą oszczędzając, albo przynosząc niespodziewany efekt, jak niekończące się długością włosy.
Tym razem było inaczej. Szloch nie umilkł, gdy poczuła dotyk dłoni, które podniosły ją do góry. Powoli odsunęła ramiona, odsłaniając zaczerwienioną od płaczu buzię. Spazmy łez wciąż szarpały delikatnym ciałkiem, ale zaskoczenie obecności, która nie umknęła, tak jak inne, wdarła się iskrą nadziei - Mu-musis uciekać ode mnie - wydusiła pomiędzy szlochaniami, ale postawiona na nogi, nie próbowała się poruszać. Drżała - wsyscy uciekają, tak tseba - próbowała tłumaczyć, coraz szerzej otwierając szaro-zielone źrenice. Cofnięcie się nie wchodziło w grę, pewne, ciepłe dłonie podtrzymywały ją i cierpliwie doprowadzały do porządku - Cy nie boli? - odpowiedziała przestraszona, gdy kolejna tańcząca iskra przeskoczyła na Billy'ego. Łkanie wzmogło się, gdy próbowała jedna cofnąć się o krok, ale głos, który słyszała nie ustępował. Cierpliwy, spokojny? Pozwoliła wytrzeć nosek i ubrudzone łzami policzki. Podniosła głowę wyżej, tym razem wpatrując się wprost w twarz Taty. Szlochanie już tylko od czasu do czasu drgało w głosie. Niepewnie wyciągnęła rączkę, zaciskając na rękawie męskiego płaszcza - Tu się nie opowiada, tylko słucha - zacisnęła małe usteczka i zerknęła na świeżo zasypany grób - tak mama powiedziała, jak babcia zasnęła - powinna była wypuścić z paluszków, zaciskany materiał, ale uporczywie trzymała się. Jakby własnie znalazła ratującą ją tratwę. Tata.
Sama magia - przynajmniej na początku ujawnienia u dziewczynki, stanowiła tajemniczy, ale fascynujący element jej króciutkiego żywota. W końcu objawiała się łagodnie, jakby wpisując się w dziecięcą naturę. A to, czego doświadczała od... zaśnięcia mamy, napawało ją coraz większym lękiem. Tym bardziej, gdy otaczający ją ludzie odsuwali się, upatrując w niej źródło nieszczęść. I sama powoli zaczynała w to wierzyć. Odsuwała się jeszcze nieśpiesznie, cicho wierząc, że rzeczy dzieją się tak strasznie, tylko teraz. Może zrobiła coś, co rozgniewało płynącą w jej żyłach magię? Chciałaby zapytać, ale ciepłe rozmowy z mamą skończyły się, pozostawiając jej pytania niewypowiedziane i bez odzewu. Właściwie, ja większość otaczających ją wydarzeń i zbierających się pytań. Tak, jak pojawienie się w jej małym światku - tajemniczego Taty.
Bolały ją powieki od zaciskania, a chłód wdzierał się na mokre policzki, szczypiąc coraz silniej, jak stara ciotka, która próbowała się z nią czasem przywitać. Bolały i paluszki, które z całych sił ściskała, jakby chciała zgnieść niewidzialną barierę, która drgała na skórze przeskakującymi iskierkami prądu. Bolała ją i zaciskająca się krtań, z której wypływały coraz bardziej nieskładne przeprosiny, przeplatane z niezidentyfikowanym w formie szlochem. Obraz rozmazał się, a przysłonięte ramionami spojrzenie topiła w wilgotnych już od łez rękawkach. Upadek też bolał, ale podkulone nóżki nie chciały się wyprostować, przeszywane olejnymi dreszczami.
Zazwyczaj zostawiano ją na chwilę samą. Głosy cichły, przestraszone, często przesiąknięte bólem spojrzenia, odsuwały się na bok. Milczenie gasiło w końcu lęk i dopiero po jakimś czasie sprawdzano, czy z dziewczyną było wszystko w porządku. Nie trudno było zauważyć, że magia najczęściej krzywdziła znajdujących się w pobliżu ludzi, ją samą oszczędzając, albo przynosząc niespodziewany efekt, jak niekończące się długością włosy.
Tym razem było inaczej. Szloch nie umilkł, gdy poczuła dotyk dłoni, które podniosły ją do góry. Powoli odsunęła ramiona, odsłaniając zaczerwienioną od płaczu buzię. Spazmy łez wciąż szarpały delikatnym ciałkiem, ale zaskoczenie obecności, która nie umknęła, tak jak inne, wdarła się iskrą nadziei - Mu-musis uciekać ode mnie - wydusiła pomiędzy szlochaniami, ale postawiona na nogi, nie próbowała się poruszać. Drżała - wsyscy uciekają, tak tseba - próbowała tłumaczyć, coraz szerzej otwierając szaro-zielone źrenice. Cofnięcie się nie wchodziło w grę, pewne, ciepłe dłonie podtrzymywały ją i cierpliwie doprowadzały do porządku - Cy nie boli? - odpowiedziała przestraszona, gdy kolejna tańcząca iskra przeskoczyła na Billy'ego. Łkanie wzmogło się, gdy próbowała jedna cofnąć się o krok, ale głos, który słyszała nie ustępował. Cierpliwy, spokojny? Pozwoliła wytrzeć nosek i ubrudzone łzami policzki. Podniosła głowę wyżej, tym razem wpatrując się wprost w twarz Taty. Szlochanie już tylko od czasu do czasu drgało w głosie. Niepewnie wyciągnęła rączkę, zaciskając na rękawie męskiego płaszcza - Tu się nie opowiada, tylko słucha - zacisnęła małe usteczka i zerknęła na świeżo zasypany grób - tak mama powiedziała, jak babcia zasnęła - powinna była wypuścić z paluszków, zaciskany materiał, ale uporczywie trzymała się. Jakby własnie znalazła ratującą ją tratwę. Tata.
Gość
Gość
The member 'Amelia Bell' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Melodia płynie w powietrzu niezwykle miękko, kojący ton współgra z trzaskiem drew kominka poddającym się dobrowolnie pochłaniającym je językom ognia i tylko jakaś doprawdy niecna nutka fałszu sprawia, iż w nucenie wkrada się jakiś dysonans burzący jakże przyjemny dotąd odbiór muzyki. Dźwięki jednak stopniowo cichną, ograniczane do z lekka bezsensownego mruczenia, gdy smukłe palce wplatają się w gęstą kurtynę płomiennorudych włosów. Rude sploty poddają się zręczności dłoni, pozwalają układać się w misterną fryzurę chroniącą kosmyki przed wszelkimi potencjalnymi uszkodzeniami. Czerń spojrzenia z uwagą śledzi każdy ruch odbijany w szerokim lustrze, gotowy wychwycić wszelką niedoskonałość, każdą krzywiznę bądź odstający jeden włosek — dbałość o szczegóły, do niedawna tak jeszcze obca, zdawała się obecnie niemalże nieodłącznym towarzyszem młodej uzdrowicielki. Głośne wypuszczenie powietrza nosem zbiega się z krótkim zerknięciem w stronę wiszącego nad drzwiami zegara, które prześlizguje się instynktownie po mknących na powierzchni plakatów sylwetkach zawodników quidditcha, oddających się wykonywaniu ulubionych zwrotów. W zadowoleniu przyjmuje fakt, iż pozostało do rozpoczęcia zmiany jeszcze niecałe dwadzieścia minut — pyszniące się na biurku dwa malinowe ciastka wraz z parującą, czarną kawą doprawioną kilkoma kroplami mleka wymagają odpowiedniej dozy czasu rozkoszowania się nimi, nie zaś pospiesznego wciśnięcia do ust w nadziei, iż zadławienie nie przyjdzie tak od razu i ta marna namiastka całodniowego posiłku wystarczy, by w miarę mogła trzymać się na nogach. Już pragnie się odwrócić, już ręką sięga ku łakociom, gdy drzwi do gabinetu Sproutówny otwierają się, a w nich pojawia się zdyszana pielęgniarka. Jeden rzut oka wystarczył, by Rowan doskonale wiedziała, co się wydarzy.
— Już nigdy nie zjem normalnego śniadania, prawda? — pyta dosyć retorycznie Red i choć pewnego rodzaju zrezygnowanie znaczy jej głos, tak pozbawione jest ono niechęci, czy też swoistego niezadowolenia. Bo ona lubiła swoją pracę, przemieszczanie się pośród obskurnych korytarzy Munga nigdy nie wywoływało weń iście cierpiętniczych min (no, może z wyjątkiem czasu, gdy była stażystką na magipsychiatrii), a praca z ludźmi zwykła dostarczać jej odpowiednią dawkę satysfakcji. Jednak natury rudzielca nie sposób oszukać, tak też jakaś porcja narzekania zawsze musiała się pojawić, aby życie nie było zbyt piękne. Pielęgniarka uśmiecha się przepraszająco, a następnie otwiera usta wyjaśniając powód swojego przybycia. Cholera.
Cmentarz wita ją chłodem oraz głośnym szmerem, tak niepasującym do spokojnego miejsca spoczynku zmarłych. Dziewczę nie musi się nawet zastanawiać, by prędkim krokiem — na ile prędki może być krok kogoś noszącego wysokie obcasy — mogła zacząć kierować się w stronę zamieszania. Limonkowa szata wygląda dumnie spod czerwonego płaszcza, gryząc się przeokrutnie w takim zestawieniu kolorów — nie pozostawia jednak miejsca, na próżne zastanawianie się kim jest. Mrużąc czarne ślepia, Sprout dostrzega kilka osób pochylających się nad nieruchomą sylwetką, gdzieś nieopodal stoi zapłakana dziewczynka. Tak, to musiał być wyjątkowo emocjonujący dzień.
— Proszę się odsunąć — zarządza, wzrokiem skanując tych kilka osób, które jeszcze nie umknęły na widok przedstawiciela wysłanego z św. Munga — Zostałam wezwana, czy ktoś może mi wyjaśnić, co się stało? — zapytała, jednocześnie przyklękając nad nieprzytomnym mężczyzną. Przytknęła palec wskazujący oraz środkowy do szyi, szukając tętna. Żyje. Odpowiedziało jej głównie milczenie oraz kilka zerknięć w stronę dziecka, co mogło powiedzieć jej wiele, ale w zasadzie nie mówiło nic. Rowan krzywiąc się, ponownie przeniosła spojrzenie na pacjenta, by zaraz to mogła zastygnąć w bezruchu. Billy Moore. Billy Moore. Przed nią leżał cholerny William `Billy` Moore, szukający Jastrzębi. TEN Billy Moore, którego plakat wisiał na jednej ze ścian prywatnego gabinetu magomedyczki. Był tutaj. Tak blisko. O rany. I trochę umierał. Umierał. Znaczy, no nie umierał, ale był nieprzytomny. A to źle. Bardzo źle. Ocknęła się, wyciągając zaraz różdżkę, skierowała ją na poszkodowanego.
— Surgito — wypowiada zaklęcie, w nadziei, iż magia się jej posłucha na tyle, by mogła zwrócić przytomność jasnowłosego. Co prawda nikt mu raczej nie opowie w przypadku porażki, jak nieudolną uzdrowicielką była — ale uniknąć żenujących dla niej momentów w obecności SZUKAJĄCEGO JASTRZĘBI Z FALMOUTH nie zawadzi. Oby jeszcze anomalie były dlań łaskawe. Billy Moore. Niewyobrażalne.
— Już nigdy nie zjem normalnego śniadania, prawda? — pyta dosyć retorycznie Red i choć pewnego rodzaju zrezygnowanie znaczy jej głos, tak pozbawione jest ono niechęci, czy też swoistego niezadowolenia. Bo ona lubiła swoją pracę, przemieszczanie się pośród obskurnych korytarzy Munga nigdy nie wywoływało weń iście cierpiętniczych min (no, może z wyjątkiem czasu, gdy była stażystką na magipsychiatrii), a praca z ludźmi zwykła dostarczać jej odpowiednią dawkę satysfakcji. Jednak natury rudzielca nie sposób oszukać, tak też jakaś porcja narzekania zawsze musiała się pojawić, aby życie nie było zbyt piękne. Pielęgniarka uśmiecha się przepraszająco, a następnie otwiera usta wyjaśniając powód swojego przybycia. Cholera.
Cmentarz wita ją chłodem oraz głośnym szmerem, tak niepasującym do spokojnego miejsca spoczynku zmarłych. Dziewczę nie musi się nawet zastanawiać, by prędkim krokiem — na ile prędki może być krok kogoś noszącego wysokie obcasy — mogła zacząć kierować się w stronę zamieszania. Limonkowa szata wygląda dumnie spod czerwonego płaszcza, gryząc się przeokrutnie w takim zestawieniu kolorów — nie pozostawia jednak miejsca, na próżne zastanawianie się kim jest. Mrużąc czarne ślepia, Sprout dostrzega kilka osób pochylających się nad nieruchomą sylwetką, gdzieś nieopodal stoi zapłakana dziewczynka. Tak, to musiał być wyjątkowo emocjonujący dzień.
— Proszę się odsunąć — zarządza, wzrokiem skanując tych kilka osób, które jeszcze nie umknęły na widok przedstawiciela wysłanego z św. Munga — Zostałam wezwana, czy ktoś może mi wyjaśnić, co się stało? — zapytała, jednocześnie przyklękając nad nieprzytomnym mężczyzną. Przytknęła palec wskazujący oraz środkowy do szyi, szukając tętna. Żyje. Odpowiedziało jej głównie milczenie oraz kilka zerknięć w stronę dziecka, co mogło powiedzieć jej wiele, ale w zasadzie nie mówiło nic. Rowan krzywiąc się, ponownie przeniosła spojrzenie na pacjenta, by zaraz to mogła zastygnąć w bezruchu. Billy Moore. Billy Moore. Przed nią leżał cholerny William `Billy` Moore, szukający Jastrzębi. TEN Billy Moore, którego plakat wisiał na jednej ze ścian prywatnego gabinetu magomedyczki. Był tutaj. Tak blisko. O rany. I trochę umierał. Umierał. Znaczy, no nie umierał, ale był nieprzytomny. A to źle. Bardzo źle. Ocknęła się, wyciągając zaraz różdżkę, skierowała ją na poszkodowanego.
— Surgito — wypowiada zaklęcie, w nadziei, iż magia się jej posłucha na tyle, by mogła zwrócić przytomność jasnowłosego. Co prawda nikt mu raczej nie opowie w przypadku porażki, jak nieudolną uzdrowicielką była — ale uniknąć żenujących dla niej momentów w obecności SZUKAJĄCEGO JASTRZĘBI Z FALMOUTH nie zawadzi. Oby jeszcze anomalie były dlań łaskawe. Billy Moore. Niewyobrażalne.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
The member 'Rowan Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 57
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 57
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Ciemność smakowała inaczej niż zwykle; bardziej miękko, ale i mdło, mniej rześko, ciszej, spokojniej. Prawie jak sen, chociaż niezupełnie, bo brakowało charakterystycznej, trzymającej się jego powiek ciężkości; ta, znacznie bardziej wyczuwalna, postanowiła zatrzymać się na jego klatce piersiowej, utrudniając mu oddychanie – zupełnie jak wtedy, gdy rozpędzony tłuczek uderzył go prosto w mostek, wyciskając z płuc całe powietrze i fundując mu prawie tydzień bolesnej walki o każdy wdech. Przez moment wydawało mu się, że to właśnie się stało; spadł z miotły, potłukł się i teraz leżał na chłodnej trawie w otoczeniu szepczących członków drużyny. Pewnie gdyby się wysilił, bez problemu wyłowiłby spośród nich charakterystyczny, dźwięczny głos Penny, i ten odrobinę ostrzejszy, należący do kapitana. Zamiast tego, ktoś kazał im się odsunąć – ale jak miał to zrobić, skoro jego własne ciało nie chciało go usłuchać, leżąc bez ruchu i nie pozwalając mu na drgnięcie choćby o milimetr?
Spróbował zacisnąć dłoń, żeby sprawdzić, czy zdrętwiałe palce dotkną jedynie pustki, czy zamkną się wokół trzepoczącej skrzydełkami, złotej piłeczki – musiał wiedzieć, jak skończył się mecz, czy złapał znicza, czy wprost przeciwnie, ściągnął na drużynę druzgoczącą porażkę – ale jego umysł i ciało zdawały się być osobnymi, egzystującymi niezależnie bytami; musiał naprawdę mocno uderzyć się w głowę, czy to właśnie tam ugodziła go złośliwa, furkocząca piłka?
Trzeźwość umysłu powróciła wraz z lekkim zapachem miodu i mandarynek, wyciągając go na powierzchnię wciąż jeszcze zamglonej rzeczywistości. Czuł się słabo i tak, jakby za moment miał osunąć się w nicość ponownie, ale mimo to spróbował uchwycić się świeżego powietrza i osiadającej na ubraniach wilgoci, szukając w świeżej pamięci ostatnich wspomnień. Jeszcze poszatkowanych i osnutych kłębkami miękkiej waty, ale już powoli zaczynających odbijać się echem w jego obolałej czaszce; płacz wystraszonej Amelki, ładunki elektryczne przeskakujące do jego dłoniach, musisz uciekać ode mnie; odpowiedział jej, że nie ucieknie, nie tym razem, bo uciekał już zbyt długo – naiwnie, zapewne powinien był jej posłuchać, ale nie mógł znieść myśli pozostawienia jej samej sobie, gdy najwyraźniej w świecie ogarniało ją przerażenie. Z jakiegoś powodu pamiętał też swoje własne – kiedy jako dziecko mimo starań nie potrafił wydusić z siebie pełnego zdania, dopingowany jedynie szyderczym śmiechem rówieśników. Samotność nigdy mu wtedy nie pomagała, jedynie spychając głębiej w poczucie bezużyteczności i beznadziejności. Nie chciał tego dla niej, dlatego na jej pytanie o ból kręcił przecząco głową, mimo że czuł się tak, jakby mokrymi rękami wyciągnął wtyczkę z niezabezpieczonego gniazdka elektrycznego. Później chciał jej coś jeszcze odpowiedzieć, że opowiadanie też było w porządku, bo nawet śpiący czasami słuchali – ale nie zdążył, ogarnięty tą samą ciemnością, z której objęć właśnie mozolnie się wynurzał.
Ale jak?
Z trudem uchylił powieki, czując się trochę jak wtedy, gdy razem z Josephem założyli się o to, kto pierwszy wypije całą butelkę Ognistej; światło raziło, barwy atakowały jaskrawością, a głosy wdzierały się do jego czaszki z brutalną siłą; widział nad sobą burzę czerwieni i przez moment wydawało mu się, że powietrze nad nim płonie – ale to tylko słoneczne promienie tańczyły w złotorudych włosach pochylającej się nad nim kobiety. Uzdrowicielki, podpowiedział mu umysł, choć nie był pewien, skąd wzięła się tam ta informacja. Zawiesił spojrzenie na jej twarzy, czekając, aż obraz zupełnie się wyostrzy i nie wiedzieć czemu zastanawiając się, iloma dokładnie punktami Sroki wygrały z Osami w ostatnią sobotę. – Ampfrldstfe – wybełkotał niezrozumiale, mając jeszcze problemy z odnalezieniem własnego języka, który wydawał się wyschnięty na popiół i jeszcze dodatkowo przyklejony do podniebienia. Odchrząknął. – A-amelka? – zapytał, próbując podnieść się na łokciach i rozejrzeć dookoła, podczas gdy horyzont wykonywał pełny piruet. Musiał upewnić się, że z dziewczynką wszystko było w porządku.
PŻ: 23/230, 1/3 tury przytomności
Spróbował zacisnąć dłoń, żeby sprawdzić, czy zdrętwiałe palce dotkną jedynie pustki, czy zamkną się wokół trzepoczącej skrzydełkami, złotej piłeczki – musiał wiedzieć, jak skończył się mecz, czy złapał znicza, czy wprost przeciwnie, ściągnął na drużynę druzgoczącą porażkę – ale jego umysł i ciało zdawały się być osobnymi, egzystującymi niezależnie bytami; musiał naprawdę mocno uderzyć się w głowę, czy to właśnie tam ugodziła go złośliwa, furkocząca piłka?
Trzeźwość umysłu powróciła wraz z lekkim zapachem miodu i mandarynek, wyciągając go na powierzchnię wciąż jeszcze zamglonej rzeczywistości. Czuł się słabo i tak, jakby za moment miał osunąć się w nicość ponownie, ale mimo to spróbował uchwycić się świeżego powietrza i osiadającej na ubraniach wilgoci, szukając w świeżej pamięci ostatnich wspomnień. Jeszcze poszatkowanych i osnutych kłębkami miękkiej waty, ale już powoli zaczynających odbijać się echem w jego obolałej czaszce; płacz wystraszonej Amelki, ładunki elektryczne przeskakujące do jego dłoniach, musisz uciekać ode mnie; odpowiedział jej, że nie ucieknie, nie tym razem, bo uciekał już zbyt długo – naiwnie, zapewne powinien był jej posłuchać, ale nie mógł znieść myśli pozostawienia jej samej sobie, gdy najwyraźniej w świecie ogarniało ją przerażenie. Z jakiegoś powodu pamiętał też swoje własne – kiedy jako dziecko mimo starań nie potrafił wydusić z siebie pełnego zdania, dopingowany jedynie szyderczym śmiechem rówieśników. Samotność nigdy mu wtedy nie pomagała, jedynie spychając głębiej w poczucie bezużyteczności i beznadziejności. Nie chciał tego dla niej, dlatego na jej pytanie o ból kręcił przecząco głową, mimo że czuł się tak, jakby mokrymi rękami wyciągnął wtyczkę z niezabezpieczonego gniazdka elektrycznego. Później chciał jej coś jeszcze odpowiedzieć, że opowiadanie też było w porządku, bo nawet śpiący czasami słuchali – ale nie zdążył, ogarnięty tą samą ciemnością, z której objęć właśnie mozolnie się wynurzał.
Ale jak?
Z trudem uchylił powieki, czując się trochę jak wtedy, gdy razem z Josephem założyli się o to, kto pierwszy wypije całą butelkę Ognistej; światło raziło, barwy atakowały jaskrawością, a głosy wdzierały się do jego czaszki z brutalną siłą; widział nad sobą burzę czerwieni i przez moment wydawało mu się, że powietrze nad nim płonie – ale to tylko słoneczne promienie tańczyły w złotorudych włosach pochylającej się nad nim kobiety. Uzdrowicielki, podpowiedział mu umysł, choć nie był pewien, skąd wzięła się tam ta informacja. Zawiesił spojrzenie na jej twarzy, czekając, aż obraz zupełnie się wyostrzy i nie wiedzieć czemu zastanawiając się, iloma dokładnie punktami Sroki wygrały z Osami w ostatnią sobotę. – Ampfrldstfe – wybełkotał niezrozumiale, mając jeszcze problemy z odnalezieniem własnego języka, który wydawał się wyschnięty na popiół i jeszcze dodatkowo przyklejony do podniebienia. Odchrząknął. – A-amelka? – zapytał, próbując podnieść się na łokciach i rozejrzeć dookoła, podczas gdy horyzont wykonywał pełny piruet. Musiał upewnić się, że z dziewczynką wszystko było w porządku.
PŻ: 23/230, 1/3 tury przytomności
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To było tak bardzo, bardzo dziwne. W jednej, króciutkiej sekundzie świat wokół małej dziewczynki zwolnił. Rozpaczliwie łkanie gasło, puszczając zaciskające się więzy na małej krtani. Coś niebezpiecznie dusiło, szarpało dziecięca piersią i Amelka przestawała walczyć. Przynajmniej, dopóki nie pojawiło się światło. Głos z przeszłości, oddalony, niepewny, a jednak obecny. Teraz był blisko, jak pojawienie się legendy, którą słyszała - w rzeczywistości. Nie rozumiała, bardzo nie rozumiała, co właściwie działo się z otaczającym ją, małym światem, kumulującym się dziś do zdjęcia, które zaciskała w paluszkach i materiału rękawa z męskiego płaszcza. Tylko tyle i aż tyle, wystarczyło, by obraz stał się wyraźniejszy, oddech łatwiejszy do przełknięcia. A potem znowu wszystko runęło.
Nie chciał uciekać. Tak jej powiedział i mu uwierzyła. Bez jakiegokolwiek zaprzeczenia, bez zawahania, z dziecięcą ufnością, którą ofiarowała w wyciągniętych rączkach. Tylko po to, by nagle, bez ostrzeżenia, zapadła cisza. Nagła, urywająca słowa, upadająca na ziemię razem z męską sylwetką tuż przed nią, tuz pod stópki. Zaciskany materiał rękawa wysunął się z paluszków, ale żadna dłoń nie zatrzymała przyspieszającego zawrotnie czasu. Bryźniecie śniegu, gdy ciało taty spotkało się z ziemią i jej własny krzyk, który rozdarł powietrze.
Zrobiło jej się przeraźliwie słabo. Łzy puściły się biegiem po zaróżowionych od chłodu policzkach sunąc zabrudzona drogą, która przed chwila pokonywały - Nie, nie nie nie, plosę, plosę..nie.. - słowa mieszały się z łkaniem, gdy przewróciła się najpierw na kolana, potem, w strachu zaczęła się cofać. Nie chciał od niej uciekać, więc ona musiała to zrobić. Zasnął...zasnął jak mama. Czy mama zasnęła też przez nią?
Nie widziała zamieszania, które chwilę potem rozgorzało. Nie miała siły na nic, ponad rozpaczliwe wycofywanie się, by w końcu natrafić na mur. Opadła pod ścianą, kuląc pod siebie nóżki i zasłaniając głowę ramionami. To musiała sie skończyć, zawsze sie kończyło - Psefpflaaa...saam - łkała cicho. Nie widziała, czy ktokolwiek sie zbliżał. Nie czuła żadnych dłoni, które ja odciągały, ani obejmowały. Zasnęła tatę. Ona też chciała zasnąć. Gdzieś, w świecie rozmazanym przez łzy, widziała kobietę, która pochyla się nad Billym. I bała się jeszcze bardziej. Nie słyszała cichego głosu, który ją wołał. Chciała, by wszystko sie skończyło. A przerażony umysł i zmęczone płaczem usta w końcu usłuchały rozpaczliwej prośby. Cicha, błoga ciemność otuliła ją i wyrwała ze złego snu. Obudzić miał ją Tato.
| Dla Amelki zt
Nie chciał uciekać. Tak jej powiedział i mu uwierzyła. Bez jakiegokolwiek zaprzeczenia, bez zawahania, z dziecięcą ufnością, którą ofiarowała w wyciągniętych rączkach. Tylko po to, by nagle, bez ostrzeżenia, zapadła cisza. Nagła, urywająca słowa, upadająca na ziemię razem z męską sylwetką tuż przed nią, tuz pod stópki. Zaciskany materiał rękawa wysunął się z paluszków, ale żadna dłoń nie zatrzymała przyspieszającego zawrotnie czasu. Bryźniecie śniegu, gdy ciało taty spotkało się z ziemią i jej własny krzyk, który rozdarł powietrze.
Zrobiło jej się przeraźliwie słabo. Łzy puściły się biegiem po zaróżowionych od chłodu policzkach sunąc zabrudzona drogą, która przed chwila pokonywały - Nie, nie nie nie, plosę, plosę..nie.. - słowa mieszały się z łkaniem, gdy przewróciła się najpierw na kolana, potem, w strachu zaczęła się cofać. Nie chciał od niej uciekać, więc ona musiała to zrobić. Zasnął...zasnął jak mama. Czy mama zasnęła też przez nią?
Nie widziała zamieszania, które chwilę potem rozgorzało. Nie miała siły na nic, ponad rozpaczliwe wycofywanie się, by w końcu natrafić na mur. Opadła pod ścianą, kuląc pod siebie nóżki i zasłaniając głowę ramionami. To musiała sie skończyć, zawsze sie kończyło - Psefpflaaa...saam - łkała cicho. Nie widziała, czy ktokolwiek sie zbliżał. Nie czuła żadnych dłoni, które ja odciągały, ani obejmowały. Zasnęła tatę. Ona też chciała zasnąć. Gdzieś, w świecie rozmazanym przez łzy, widziała kobietę, która pochyla się nad Billym. I bała się jeszcze bardziej. Nie słyszała cichego głosu, który ją wołał. Chciała, by wszystko sie skończyło. A przerażony umysł i zmęczone płaczem usta w końcu usłuchały rozpaczliwej prośby. Cicha, błoga ciemność otuliła ją i wyrwała ze złego snu. Obudzić miał ją Tato.
| Dla Amelki zt
Gość
Gość
The member 'Amelia Bell' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
To był zaledwie ułamek sekundy, pojedyncze uderzenie serca, chłodniejsze muśnięcie wiatru na zaczerwienionych raptownie policzkach. Płomień tchnący podekscytowaniem oraz zaskoczeniem rozprzestrzenia się po wnętrzu, pochłaniając jakże niszczycielsko nieskończone połacie zdrowego rozsądku i przed całkowitym spopieleniem chroni ją głęboko zakorzeniony profesjonalizm, dzielnie oraz uparcie stojący na drodze szalejącej pożodze. To on właśnie, wspierany przez godziny zaciskania zębów nad książkami medycznymi, nie pozwala by w zrywie nagłej potrzeby uzewnętrznienia swego przywiązania do quidditcha, mogła utracić twarz oraz godność, czym prawdopodobnie poddałaby pod wahanie swe umiejętności oraz kompetencje. Dlatego też w ledwie ułamek sekundy na bladą twarz wkrada się maska obojętności i niekwestionowanego spokoju, w ciemnych niczym noc oczach tli się zwyczajowa zawziętość oraz czujność, a kącik dużych, ładnie skrojonych ust drga, gotowy w każdej chwili przywołać pełen niezadowolenia grymas wymownie wykrzywiający karminowe wargi. Wykonuje gest, bardziej z przyzwyczajenia niźli starannie, wypowiada zaklęcie, obserwując w zadowoleniu, jak silny strumień czarów mknie w stronę nieprzytomnego mężczyzny, tylko po to by zaraz mogła mocniej zacisnąć szczupłe palce na uchwycie różdżki — ciepło uderza ją niemalże natychmiast, promień jest zdecydowanie silniejszy, niźli powinien i wręcz w swoistym optymizmie spodziewa się, iż bezwładne ciało pokryje się wszelkiego rodzaju piórkami, albo też okolica zaroi się od przebudzonych zmarłych. Nic się jednak takiego nie dzieje, anomalie oszczędziły ich tym razem i Red jest w stanie dostrzec pierwsze oznaki przebudzenia się blondyna. Ich spojrzenia stykają się ze sobą, niezrozumiały bełkot dociera do jej uszu, przez co panna Sprout rozgląda się nieco bezradnie wokół. Kim była Amelka? Niemal natychmiast zauważa drobną, stanowczo zbyt kruchą dla tego świata sylwetkę, zanurzoną w objęciach jakiegoś starszawego jegomościa. Zatroskana twarz oraz powolnie kiwnięcie głową od jego strony oznaczają, iż prawdopodobnie udało się rudzielcowi ustalić tożsamość tajemniczej panienki.
— Jest tutaj, bezpieczna — odpowiada, przykładając dłoń do piersi Billy'ego, zmuszając go ostrożnie do powrócenia do poprzedniej pozycji — Pan z kolei, musi się udać niezwłocznie do św. Munga i tak... — nacisk na to słowo był wyraźny, ciężki, niepodważalny — ...jest to konieczne. Przy okazji upewnimy się, że małej również nic nie jest — protest, jaki powoli zaczął jaśnieć w błękitnozielonych, nieco nazbyt zaszklonych oczach zniknął niemalże natychmiast. Kimkolwiek była dziewczynka — a przecież bystry umysł Rowan potrafił połączyć nader zręcznie fakty — należała do osób istotnych dla szukającego i nieważne, jak wielka tkwiła w nim niechęć do wizyty w szpitalu, dobro dziecka było najważniejsze i zamierzał się temu poddać. Kiwa więc głową z ulgą, ręką zachęcając tymczasowego opiekuna Amelki do zbliżenia się, uda się z nimi — Wszystko będzie dobrze — zapewnia, uśmiechając się łagodnie, kiedy czerń ponownie odbiera świadomość poszkodowanemu. I tak jest, bo gdy tylko świstoklik przenosi ich do szpitala, a zaznane słabości i obrażenia zostają wyleczone, po raz pierwszy ojciec może wziąć w objęcia swoją malutką córeczkę. I to jest przecież dobre.
| zt x2, za zgodą zainteresowanych + kradnę Amelkę
— Jest tutaj, bezpieczna — odpowiada, przykładając dłoń do piersi Billy'ego, zmuszając go ostrożnie do powrócenia do poprzedniej pozycji — Pan z kolei, musi się udać niezwłocznie do św. Munga i tak... — nacisk na to słowo był wyraźny, ciężki, niepodważalny — ...jest to konieczne. Przy okazji upewnimy się, że małej również nic nie jest — protest, jaki powoli zaczął jaśnieć w błękitnozielonych, nieco nazbyt zaszklonych oczach zniknął niemalże natychmiast. Kimkolwiek była dziewczynka — a przecież bystry umysł Rowan potrafił połączyć nader zręcznie fakty — należała do osób istotnych dla szukającego i nieważne, jak wielka tkwiła w nim niechęć do wizyty w szpitalu, dobro dziecka było najważniejsze i zamierzał się temu poddać. Kiwa więc głową z ulgą, ręką zachęcając tymczasowego opiekuna Amelki do zbliżenia się, uda się z nimi — Wszystko będzie dobrze — zapewnia, uśmiechając się łagodnie, kiedy czerń ponownie odbiera świadomość poszkodowanemu. I tak jest, bo gdy tylko świstoklik przenosi ich do szpitala, a zaznane słabości i obrażenia zostają wyleczone, po raz pierwszy ojciec może wziąć w objęcia swoją malutką córeczkę. I to jest przecież dobre.
| zt x2, za zgodą zainteresowanych + kradnę Amelkę
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
27 VII 1957
Żałował, że nie pochował Abigail w Irlandii. Po jej śmierci nie myślał racjonalnie, wówczas gotów był zabrać jej ciało bez słowa wyjaśnień, aby położenie jej grobu było znane tylko jemu. Niewątpliwie zasługiwała na to, aby spocząć w miejscu spokojnym, pięknym, nienaruszonym przez ludzką obecność. Oprzytomniał jednak w porę, przypominając sobie o tym, że jego żona była również matką, od chwili narodzin syna nie należała już tylko do niego. Ta myśl nie uwierała go za jej życia, dopiero po niespodziewanym i przedwczesnym odejściu odkrył jak bardzo jest drażniąca, kiedy niebieskie spojrzenie syna jawnie okazywało mu wrogość. Milczące oskarżenie o to, że nie zrobił nic, aby uratować osobę, którą miał zawsze wspierać, bo to właśnie przysiągł podczas ślubu przed ozdobionym bielą ołtarzem.
Dawno temu pożegnał żonę, ona dość niedawno straciła męża. W jego przypadku uczucie straty zostały zelżeć, rozbudzone jednak na nowo podczas Próby, która skalała obraz ukochanej straszną wizją. Na całe szczęście jego córka wróciła do domu w jednym kawałku, dzięki temu mógł ruszyć dalej z uniesionym czołem, nie zadręczać się bez ustanku. Ze spokojem wdychał ciepłe powietrze, promienie słońca ogrzewały jego twarz. Pomimo temperatury jak zwykle owinął ciało w długi płaszcz, choć nieco lżejszy, bardziej przewiewny, w prawej dłoni ściskając swoją wysłużoną różdżkę, której prostą rękojeść miał wciśniętą w luźny rękaw, w każdej chwili gotów ją wysunąć i rzucić zaklęcie. Przed minięciem cmentarnej bramy i tak rzucił kilka zaklęć pomagających w rozpoznaniu, aby upewnić się, że długa aleja rzeczywiście jest opustoszała, jak podpowiadał wzrok. Carpiene, Hexa Revelio, Cave Inimicum – żadne zaklęcie nie wykazało nic podejrzanego. Wybór na miejsce ich spotkania cmentarza był symboliczny, choć Kieran wolał, aby żadne z nich nie miało z tym konkretnym labiryntem nagrobków nic wspólnego. Dla własnego bezpieczeństwa nie mógł czekającej go rozmowy przeprowadzić w Londynie nad grobem żony, to byłoby zbyt ryzykowne, ale również niszczycielskie dla jego ducha. Wolał czekać za wzgórzem w Salisbury przy jednym z wysokich klonów, nie kryjąc się jednak pod cieniem rzucanym przez jego koronę.
Gdy Findlay pojawiła się na miejscu, skinął jej głową w ramach powitania, omiatając jej postać uważnym spojrzeniem. – Pamiętasz co powiedziałem na twoim ślubie? – spytał stanowczo, chcąc upewnić się tym prostym sposobem, czy ma do czynienia z osobą, której oczekiwał. Tak naprawdę nie był na jej ślubie, choć z grzeczności został na uroczystość zaproszony. Inni aurorzy, znacznie bardziej towarzyscy od niego i młodsi, mieli okazję bawić się na weselu. Był za to na pogrzebie jej męża, ale nic nie powiedział poza kondolencjami, po latach wypracowując dla siebie jedną formułę.
Żałował, że nie pochował Abigail w Irlandii. Po jej śmierci nie myślał racjonalnie, wówczas gotów był zabrać jej ciało bez słowa wyjaśnień, aby położenie jej grobu było znane tylko jemu. Niewątpliwie zasługiwała na to, aby spocząć w miejscu spokojnym, pięknym, nienaruszonym przez ludzką obecność. Oprzytomniał jednak w porę, przypominając sobie o tym, że jego żona była również matką, od chwili narodzin syna nie należała już tylko do niego. Ta myśl nie uwierała go za jej życia, dopiero po niespodziewanym i przedwczesnym odejściu odkrył jak bardzo jest drażniąca, kiedy niebieskie spojrzenie syna jawnie okazywało mu wrogość. Milczące oskarżenie o to, że nie zrobił nic, aby uratować osobę, którą miał zawsze wspierać, bo to właśnie przysiągł podczas ślubu przed ozdobionym bielą ołtarzem.
Dawno temu pożegnał żonę, ona dość niedawno straciła męża. W jego przypadku uczucie straty zostały zelżeć, rozbudzone jednak na nowo podczas Próby, która skalała obraz ukochanej straszną wizją. Na całe szczęście jego córka wróciła do domu w jednym kawałku, dzięki temu mógł ruszyć dalej z uniesionym czołem, nie zadręczać się bez ustanku. Ze spokojem wdychał ciepłe powietrze, promienie słońca ogrzewały jego twarz. Pomimo temperatury jak zwykle owinął ciało w długi płaszcz, choć nieco lżejszy, bardziej przewiewny, w prawej dłoni ściskając swoją wysłużoną różdżkę, której prostą rękojeść miał wciśniętą w luźny rękaw, w każdej chwili gotów ją wysunąć i rzucić zaklęcie. Przed minięciem cmentarnej bramy i tak rzucił kilka zaklęć pomagających w rozpoznaniu, aby upewnić się, że długa aleja rzeczywiście jest opustoszała, jak podpowiadał wzrok. Carpiene, Hexa Revelio, Cave Inimicum – żadne zaklęcie nie wykazało nic podejrzanego. Wybór na miejsce ich spotkania cmentarza był symboliczny, choć Kieran wolał, aby żadne z nich nie miało z tym konkretnym labiryntem nagrobków nic wspólnego. Dla własnego bezpieczeństwa nie mógł czekającej go rozmowy przeprowadzić w Londynie nad grobem żony, to byłoby zbyt ryzykowne, ale również niszczycielskie dla jego ducha. Wolał czekać za wzgórzem w Salisbury przy jednym z wysokich klonów, nie kryjąc się jednak pod cieniem rzucanym przez jego koronę.
Gdy Findlay pojawiła się na miejscu, skinął jej głową w ramach powitania, omiatając jej postać uważnym spojrzeniem. – Pamiętasz co powiedziałem na twoim ślubie? – spytał stanowczo, chcąc upewnić się tym prostym sposobem, czy ma do czynienia z osobą, której oczekiwał. Tak naprawdę nie był na jej ślubie, choć z grzeczności został na uroczystość zaproszony. Inni aurorzy, znacznie bardziej towarzyscy od niego i młodsi, mieli okazję bawić się na weselu. Był za to na pogrzebie jej męża, ale nic nie powiedział poza kondolencjami, po latach wypracowując dla siebie jedną formułę.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 22.11.20 15:36, w całości zmieniany 1 raz
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie. Nie robił na niej wrażenia. Nie pociągał żadnych myśli do jednego z grobów, otulonego szeregiem brzóz. Nie, nie pamiętała o zbliżającej się rocznicy. I żaden z jej cichych kroków nie zbliżał jej do znajomej, wąskiej ścieżki i padających gęsto cieni, kryjących się przed słonecznym ciepłem. Nie. Nawet jeśli kłamała. I właśnie dlatego, ze nie - zmieniła postać na ludzką jeszcze przed wejściem na cmentarz, kryjąc się przy jednym z drzew przy długiej alei. I tylko rozwiane włosy mogły podpowiadać, że nie przyspieszony oddech wcale nie wynikał z tłumionych myśli, a intensywnego lotu. Przynajmniej dla kogoś kto wiedział, że mogła w ten sposób się poruszać.
Była ubrana lekko, względnie pasując do aktualnej, wciąż ciepłej pogody. W granacie długiej spódnicy, białej koszuli z kołnierzykiem pod szyją i pasku, który zapinała nieco powyżej pasa, przytrzymującym koszulę w równym stanie. Tylko ciemna, bardzo cienka peleryna z kapturem, zapinana na niewielką klamrę pod szyją, dawała jej nieco więcej pozycji incognito. Gdyby jednak chciała, pelerynę mogła zsunąć z ramion, zmniejszyć i wcielić się w rolę dumnej ze swego statusu czarownicy. Różdżka bezpiecznie tkwiła w poszerzonym specjalnie rękawie koszuli, ledwie końcówką, gotową do wyciagnięcia, sięgając dłoni Findlay. Była czujna. Musiała być. Nie tylko ze względu na okoliczności, ale dawno przysposobione nawyki pozwalały skupić myśli na celu, który przygnał ją na tak ponure miejsce. A jeszcze dokładniej na tym, kto zwrócił się do niej z prośbą o spotkanie. Mimo niepokoju, który wiercił się alarmująco, gdzieś z tyłu głowy - musiała sprawdzić, z czym miałaby się mierzyć. W końcu, pamiętała go. Pamiętała bardzo dokładnie. I chociaż nigdy nie nawiązali bardziej zażyłej, czy nawet przyjacielskiej relacji - szanowała go. Tak, jak robiła to z każdym, który pełnił funkcję aurora. Jak jej mąż. I choćby wokoło krzyczeli o terrorystach, zbrodniach, przewrotach - nie umiałaby uwierzyć w ich zdradę. Znała prawdę. A zdobywane coraz ciszej informacje, utwierdzały ją w przekonaniu. I świadomości, że nie mogłaby się od nich odwrócić. Inaczej - sama czułaby się jak zdrajca.
Nim pojawiła się w wyznaczonej lokacji, raz jeszcze pozwoliła sobie na zmianę, omiatając okolicę i szukając ewentualnych zagrożeń. Ale jedyny cień, który dostrzegła, należał do nikogo innego, jak Kierana Rinehearta. Odsłonięty, zdawałoby się - na wyciagnięcie ręki. Ale Veronica wiedziała, że wszystko to były pozory. Miała przed sobą wojownika. A ci - mieli wręcz upiorną czujność i spostrzegawczość. Nie przeszkadzało jej to jednak uzbroić się we własne bronie. Ciszę, i próbę ukrycia swojej obecności, już wtedy, gdy na powrót przybrała swoją ludzką postać. Stawiała kroki miękko, ale pewnie, wciąż lokując wzrok w miejsce, gdzie znajdował się auror. Drobna postura ułatwiały jej ukrywanie. Nawet jeśli wiedziała, że miała przed sobą specjalistę w dziedzinie dostrzegania tego właśnie, co ukryte.
Nie znalazła niebezpieczeństwa i ostatecznie wyłoniła się z cienia, wciąż pozwalając sobie na nienachalną lustrację mężczyzny - Być może, gdybyś na nim był, to bym zapamiętała - odpowiedziała beznamiętnie, z konieczności spoglądając w górę, by chwycić parę ciemnych źrenic. Dłonie opuściła luźno, nie kryjąc ich, a tym samym, dając wyraźny sygnał, że nie kryła atakowych niespodzianek - Słucham - dodała po chwili, równie spokojnie i równie obojętnie, jakby zaczepił ją przechodzień, a nie poszukiwany listem gończym "zbrodniarz" z zakonu feniksa. Przechyliła głowę lekko na bok, nieco w konwencji ptasiej obserwacji.
Jestem cichutka i nie tak łatwo mnie na początku dostrzec
Była ubrana lekko, względnie pasując do aktualnej, wciąż ciepłej pogody. W granacie długiej spódnicy, białej koszuli z kołnierzykiem pod szyją i pasku, który zapinała nieco powyżej pasa, przytrzymującym koszulę w równym stanie. Tylko ciemna, bardzo cienka peleryna z kapturem, zapinana na niewielką klamrę pod szyją, dawała jej nieco więcej pozycji incognito. Gdyby jednak chciała, pelerynę mogła zsunąć z ramion, zmniejszyć i wcielić się w rolę dumnej ze swego statusu czarownicy. Różdżka bezpiecznie tkwiła w poszerzonym specjalnie rękawie koszuli, ledwie końcówką, gotową do wyciagnięcia, sięgając dłoni Findlay. Była czujna. Musiała być. Nie tylko ze względu na okoliczności, ale dawno przysposobione nawyki pozwalały skupić myśli na celu, który przygnał ją na tak ponure miejsce. A jeszcze dokładniej na tym, kto zwrócił się do niej z prośbą o spotkanie. Mimo niepokoju, który wiercił się alarmująco, gdzieś z tyłu głowy - musiała sprawdzić, z czym miałaby się mierzyć. W końcu, pamiętała go. Pamiętała bardzo dokładnie. I chociaż nigdy nie nawiązali bardziej zażyłej, czy nawet przyjacielskiej relacji - szanowała go. Tak, jak robiła to z każdym, który pełnił funkcję aurora. Jak jej mąż. I choćby wokoło krzyczeli o terrorystach, zbrodniach, przewrotach - nie umiałaby uwierzyć w ich zdradę. Znała prawdę. A zdobywane coraz ciszej informacje, utwierdzały ją w przekonaniu. I świadomości, że nie mogłaby się od nich odwrócić. Inaczej - sama czułaby się jak zdrajca.
Nim pojawiła się w wyznaczonej lokacji, raz jeszcze pozwoliła sobie na zmianę, omiatając okolicę i szukając ewentualnych zagrożeń. Ale jedyny cień, który dostrzegła, należał do nikogo innego, jak Kierana Rinehearta. Odsłonięty, zdawałoby się - na wyciagnięcie ręki. Ale Veronica wiedziała, że wszystko to były pozory. Miała przed sobą wojownika. A ci - mieli wręcz upiorną czujność i spostrzegawczość. Nie przeszkadzało jej to jednak uzbroić się we własne bronie. Ciszę, i próbę ukrycia swojej obecności, już wtedy, gdy na powrót przybrała swoją ludzką postać. Stawiała kroki miękko, ale pewnie, wciąż lokując wzrok w miejsce, gdzie znajdował się auror. Drobna postura ułatwiały jej ukrywanie. Nawet jeśli wiedziała, że miała przed sobą specjalistę w dziedzinie dostrzegania tego właśnie, co ukryte.
Nie znalazła niebezpieczeństwa i ostatecznie wyłoniła się z cienia, wciąż pozwalając sobie na nienachalną lustrację mężczyzny - Być może, gdybyś na nim był, to bym zapamiętała - odpowiedziała beznamiętnie, z konieczności spoglądając w górę, by chwycić parę ciemnych źrenic. Dłonie opuściła luźno, nie kryjąc ich, a tym samym, dając wyraźny sygnał, że nie kryła atakowych niespodzianek - Słucham - dodała po chwili, równie spokojnie i równie obojętnie, jakby zaczepił ją przechodzień, a nie poszukiwany listem gończym "zbrodniarz" z zakonu feniksa. Przechyliła głowę lekko na bok, nieco w konwencji ptasiej obserwacji.
Jestem cichutka i nie tak łatwo mnie na początku dostrzec
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciemność cmentarza była przytłaczająca, chłodna pomimo ciepłego miesiąca. Rozmowa dwójki czarodziejów biegła spokojnie, gdy wyczulone zmysły byłego aurora zapewne szybko pokazały, że przestają być tutaj sami. I chodź sylwetka Kierana była dosyć dobrze widoczna, to wydawało się, że w promieniu zasięgu wzroku tych osób nie było właśnie mężczyzny, a Veronica pozostawała na tyle smukła i gładka w swoich profesjonalnych ruchach szpiega, że jej obecność nie została nawet zauważona. Mogła za to dostrzec ze swojej perspektywy, jeśli tylko poruszała się dostatecznie cicho, dwóch mężczyzn ubranych w jasne koszule i brązowe, garniturowe spodnie. Obaj byli średniego wzrostu, jeden z nich był smuklejszy, a drugi trochę bardziej krępy. W momencie, kiedy ich zobaczyła, przypomniała sobie o pewnej sprawie.
Kilka dni temu zaledwie przyjęła zlecenie w okolicy, które dał ci właściciel jednego z małych sklepików stojących na rogu ulicy. Doszło tutaj do serii kradzieży na dosyć sporą skalę. Przypomniała sobie tego mężczyznę i jego determinację. Oddawał on ci swoje ostatnie pieniądze, by tylko dowiedzieć się jak nazywa się ten, który swoją kradzieżą puścił go z torbami. Właściciel magicznego sklepiku nie chciał zwracać się do magicznej policji, ponieważ sam nie był odpowiedniego pochodzenia, wyznał jej bez mrugnięcia okiem, że ma matkę-mugolkę. Nie wydawał się też tym speszony. Po prostu chciał widzieć kto zrobił mu taką krzywdę.
W tym momencie była pewna, że gdy zbliżali się do jednego z nieco bardziej odległych nagrobków, wspominali coś o skoku. Z miejsca, w którym się znajdowała nie dało się jednak usłyszeć wiele więcej, aczkolwiek obaj wyglądali bardzo podejrzanie. Jak na tę okolicę byli bardzo drogo ubrani i z pewnością jeden z nich dzierżył różdżkę. Miał ją nawet w dłoni i stojąc już przy nagrobku rozpalił ją zaklęciem Lumos. Veronica stanęła przed wyborem - mogła spróbować sprawdzić czy właśnie zupełnie przypadkowo złapała trop, który podrzucił jej przewrotny los lub mogła zostać ze starym znajomym i omówić sprawy, na których mu zależało.
| jeśli zdecydujesz się podsłuchiwać, musisz rzucić na ukrywanie się
by skutecznie podejść do mężczyzn musisz przekroczyć ST 70, dolicza się biegłość ukrywania się
jeśli zdecydujesz się na zmianę formy na animagiczną, ST wynosić będzie 50 ze względu na specyfikę formy animagicznej
Kilka dni temu zaledwie przyjęła zlecenie w okolicy, które dał ci właściciel jednego z małych sklepików stojących na rogu ulicy. Doszło tutaj do serii kradzieży na dosyć sporą skalę. Przypomniała sobie tego mężczyznę i jego determinację. Oddawał on ci swoje ostatnie pieniądze, by tylko dowiedzieć się jak nazywa się ten, który swoją kradzieżą puścił go z torbami. Właściciel magicznego sklepiku nie chciał zwracać się do magicznej policji, ponieważ sam nie był odpowiedniego pochodzenia, wyznał jej bez mrugnięcia okiem, że ma matkę-mugolkę. Nie wydawał się też tym speszony. Po prostu chciał widzieć kto zrobił mu taką krzywdę.
W tym momencie była pewna, że gdy zbliżali się do jednego z nieco bardziej odległych nagrobków, wspominali coś o skoku. Z miejsca, w którym się znajdowała nie dało się jednak usłyszeć wiele więcej, aczkolwiek obaj wyglądali bardzo podejrzanie. Jak na tę okolicę byli bardzo drogo ubrani i z pewnością jeden z nich dzierżył różdżkę. Miał ją nawet w dłoni i stojąc już przy nagrobku rozpalił ją zaklęciem Lumos. Veronica stanęła przed wyborem - mogła spróbować sprawdzić czy właśnie zupełnie przypadkowo złapała trop, który podrzucił jej przewrotny los lub mogła zostać ze starym znajomym i omówić sprawy, na których mu zależało.
| jeśli zdecydujesz się podsłuchiwać, musisz rzucić na ukrywanie się
by skutecznie podejść do mężczyzn musisz przekroczyć ST 70, dolicza się biegłość ukrywania się
jeśli zdecydujesz się na zmianę formy na animagiczną, ST wynosić będzie 50 ze względu na specyfikę formy animagicznej
I show not your face but your heart's desire
Zastanawiała się, ile czasu miało minąć, zanim wprowadzą na cmentarzach jakieś patrole. Co prawda - w teorii martwych bać się nie musiała, ale zdążyła już usłyszeć kilka niepokojących wieści na temat istot, które powstały z czarnej magii, ze śmierci. Nie o to jednak chodziło, a o fakt, że cmentarz wydawał się nie tylko dla niej, dobrym miejscem na spotkanie, niekoniecznie w towarzyskich celach. Praca jaką wykonywała kiedyś i aktualnie, wymagała nie raz odpowiedniej ciszy i brak ciekawskich oczu, które śledziły nieznajomych. Dzisiejsze okoliczności, wymagały z konieczności braku potencjalnych obserwatorów. Popularność jej towarzysza była wyjątkowo niesprzyjająca, ale znali się wystarczająco długo, by była w stanie wysłuchać prośby, z którą się pojawił oraz zgodzić na zlecenie. Zanim jednak podjęła się odpowiedzi, coś zupełnie innego zwróciło jej uwagę.
Wciąż ukryta w cienie, niewidoczna dla spojrzeń innych niż Kierana, była w stanie dostrzec obecność jeszcze kogoś. Początkowo, zaniepokojona, że oto ktoś zdecydował się ich podsłuchiwać, ale była pewna, że były auror odpowiednio zabezpieczył i sprawdził okolicę. Dwójka nieznajomych musiała pojawić się przed chwilą - Sprawdzę i zniknę - wypowiedziała szeptem, unosząc dłoń i wycofując się mocniej w cień, pozwalając, by jej towarzysz przeszedł drugą stroną. Nie planowała ataku, to nie było w jej gestii, ani w naturze zlecenia, które jakiś czas temu przyjęła i jak się okazywało, niespodziewanie trop sam do niej przyszedł. Nawet jeśli miał być to ślepy zaułek, nie mogła przegapić nadążającej się okazji. Rozmowy na cmentarzu, rzadko miały charakter konwencjonalny.
Z cichym westchnieniem, wysunęła różdżkę, by przywołać w myśli zaklęcie Kameleona. próba podsłuchania i ukrycia się jednocześnie będzie prostsza, jeśli potencjalny obserwator zleje się w widoku z otoczeniem. Nie czekała jednak na efekty, chociaż doskonale znała uczucie, które następowało zaraz po werbalizacji magii. Nie próżnowała jednak, sięgając jeszcze po zupełnie inny rodzaj wykorzystania mocy. Bez słów, bez echa i szelestu, zmieniła formę na tę animagiczną, przybierając postać niewielkiego ptaszka. W tej formie, nawet jeśli będzie tego wymagała sytuacja, była w stanie nawet śledzić dwójkę mężczyzn.
| Kameleona, Zaklęcie
Wciąż ukryta w cienie, niewidoczna dla spojrzeń innych niż Kierana, była w stanie dostrzec obecność jeszcze kogoś. Początkowo, zaniepokojona, że oto ktoś zdecydował się ich podsłuchiwać, ale była pewna, że były auror odpowiednio zabezpieczył i sprawdził okolicę. Dwójka nieznajomych musiała pojawić się przed chwilą - Sprawdzę i zniknę - wypowiedziała szeptem, unosząc dłoń i wycofując się mocniej w cień, pozwalając, by jej towarzysz przeszedł drugą stroną. Nie planowała ataku, to nie było w jej gestii, ani w naturze zlecenia, które jakiś czas temu przyjęła i jak się okazywało, niespodziewanie trop sam do niej przyszedł. Nawet jeśli miał być to ślepy zaułek, nie mogła przegapić nadążającej się okazji. Rozmowy na cmentarzu, rzadko miały charakter konwencjonalny.
Z cichym westchnieniem, wysunęła różdżkę, by przywołać w myśli zaklęcie Kameleona. próba podsłuchania i ukrycia się jednocześnie będzie prostsza, jeśli potencjalny obserwator zleje się w widoku z otoczeniem. Nie czekała jednak na efekty, chociaż doskonale znała uczucie, które następowało zaraz po werbalizacji magii. Nie próżnowała jednak, sięgając jeszcze po zupełnie inny rodzaj wykorzystania mocy. Bez słów, bez echa i szelestu, zmieniła formę na tę animagiczną, przybierając postać niewielkiego ptaszka. W tej formie, nawet jeśli będzie tego wymagała sytuacja, była w stanie nawet śledzić dwójkę mężczyzn.
| Kameleona, Zaklęcie
As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
And watch from far away
But you always knew that you'd be the one
That work while they all play
Veronica Findlay
Zawód : Szuka informacji
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Potrzeba wielkiego talentu i umiejętności, by ukryć swój talent i umiejętności
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Veronica Findlay' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Cmentarz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire