Dom na uboczu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom na uboczu
Jest tylko jedno światło. Małe ledwie widoczne okienko na piętrze wieści - że ktoś zajmuje stare domostwo, którego świetność minęła już dawno. Obłamane i przegniłe od deszczu deski, skrzypiące gdzieś z tyłu, okiennice na naderwanych zawiasach i wszechogarniająca stęchlizna wdzierająca się zapachem, aż pod skórę.
Ale światło kusi, wabi, niby ćmy błagające o promyk zdradziecki. Drzwi są zamknięte, ale widnieje w nich klucz. Wystarczy, że wejdziesz po kilku, chwiejnych stopniach. To nie jest takie trudne, prawda?
Ale światło kusi, wabi, niby ćmy błagające o promyk zdradziecki. Drzwi są zamknięte, ale widnieje w nich klucz. Wystarczy, że wejdziesz po kilku, chwiejnych stopniach. To nie jest takie trudne, prawda?
Ten pojedynek nie poszedł jej najlepiej. Miała wrażenie że w czasach szkolnych było dużo lepiej – ale wtedy walczyła z innymi uczniami, a nie z doświadczonym aurorem z trzydziestoletnim stażem. Nie udało jej się ani razu przedrzeć przez jego obronę, nie drasnęła go nawet jednym czarem, choć kilka uroków, które w niego posłała, było celnych. Kilka razy udało jej się też obronić przed jego atakami, raz nawet odbiła zaklęcie z powrotem w niego, choć później już nie powtórzyła tego wyczynu. Niemniej jednak po tym, jak trafiło ją Everte stati i Confundus, wylądowała zamroczona w śniegu, przez chwilę nie do końca rozumiejąc co się właśnie stało i dlaczego tak bardzo bolą ją plecy i nagle otoczyło ją takie zimno. Była zdezorientowana, ale to właśnie ten ziąb otrzeźwił ją na tyle, że zaczęła się podnosić. Poza tym nie chciała, by Rineheart uznał ją za zbyt słabą do Zakonu, wystarczyło że nie popisała się w pojedynku. Musiała wstać i gdyby tak powiedział, że kontynuują pojedynek, zgodziłaby się bez sprzeciwu. Jej organizm był dość wytrzymały dzięki treningom quidditcha, więc nie dramatyzowała z powodu odrobiny bólu i siniaków.
Wstała z ziemi, otrzepując się ze śniegu, a w dłoni wiodącej ścisnęła różdżkę. Oddychała szybko, choć starała się uspokoić oddech i dojść do siebie po skonfundowaniu swoim własnym odbitym zaklęciem. Nie zaatakowała jednak, spoglądając kontrolnie na aurora, czekając na jakiś znak. Kieran schował różdżkę i uniósł dłoń, dając jej znać, że na dziś koniec. Zaakceptowała to, tym bardziej że mimo rzucania niegroźnych zaklęć zdążył ją trochę osłabić. Jak na początek nie mogła też przesadzać, tego uczono ją, gdy dopiero zaczynała z quidditchem i przekonywała się o skutkach ubocznych przeszarżowania i przetrenowania na własnej skórze, bo była pełna młodzieńczego zapału i chciała jak najszybciej dorównać bardziej doświadczonym graczom.
Schowała różdżkę do kieszeni i skinęła głową, podchodząc bliżej, by posłuchać co miał do powiedzenia na temat jej błędów, a tych niewątpliwie wciąż popełniała sporo. Gdyby to był prawdziwy pojedynek z prawdziwym wrogiem prawdopodobnie nie wyszłaby z niego żywa, a już sama ta myśl była pewną nauczką i rodziła w głowie postanowienie, że musi ćwiczyć więcej i starać się bardziej. Nie odbierała tego jako złośliwość czy przytyk, wiedziała że auror miał całkowitą rację. Daleko jej było do ideału i czekało ją dużo pracy, zwłaszcza jeśli ich przeciwnicy byli tacy groźni.
- Rozumiem. Od czasu szkolnego klubu pojedynków nie miałam wielu okazji do ćwiczenia tych umiejętności, ale zamierzam to zmienić. Teraz, gdy już nie ma anomalii będzie mi łatwiej, zapisałam się nawet do Klubu, co da mi dodatkowe okazje do trenowania – oznajmiła. Naprawdę chciała osiągnąć większą wprawę w posługiwaniu się zarówno obroną, jak i urokami. Wiadomo, że nie osiągnie takiego poziomu jak on, doświadczony auror który trenował tę magię latami i używał jej też w prawdziwych akcjach, ale mogła spróbować dobić do poziomu możliwego do osiągnięcia dla niej. Tak, żeby umieć obronić siebie i innych, a także odpowiedzieć atakiem, bo z samą obroną daleko nie zajdzie, jeśli nie będzie potrafiła osłabić przeciwnika.
- Chciałabym opanować tarcze w lepszym stopniu niż zademonstrowałam to dziś. Protego maxima do tej pory zwykle częściej mi nie wychodziła niż wychodziła, horribilisa jeszcze nie opanowałam, ale chciałabym to zrobić, wiem że zwykłe tarcze nie zatrzymają najsilniejszych zaklęć. – Tyle wiedziała nawet ona. Wiedziała, że obecne umiejętności nie będą stanowiły ochrony przed potężnymi czarami, dlatego chciała je poprawić, by mieć jakiekolwiek szanse ujść z życiem, gdy ktoś z takich ludzi jak ci, o których mówił auror, postanowi skierować swoją różdżkę w jej stronę. – Nie chcę, by to inni musieli nadstawiać karku i mnie ratować. Chcę być dla nich pomocą, nie ciężarem. Chcę umieć także atakować – mówiła dalej; choć była poobijana i było jej coraz bardziej zimno, wciąż tlił się w niej młodzieńczy hart ducha. – Jakim zaklęciom powinnam jeszcze poświęcić więcej uwagi, planując przyszłe treningi? Czy jest jeszcze coś oprócz tarcz, co okazałoby się szczególnie użyteczne i pomocne w walce? – dopytywała, pewna że auror na pewno dobrze wie, jakie czary szczególnie się przydają i mógłby ją pokierować jako żółtodzioba bez aurorskiego przeszkolenia.
Wstała z ziemi, otrzepując się ze śniegu, a w dłoni wiodącej ścisnęła różdżkę. Oddychała szybko, choć starała się uspokoić oddech i dojść do siebie po skonfundowaniu swoim własnym odbitym zaklęciem. Nie zaatakowała jednak, spoglądając kontrolnie na aurora, czekając na jakiś znak. Kieran schował różdżkę i uniósł dłoń, dając jej znać, że na dziś koniec. Zaakceptowała to, tym bardziej że mimo rzucania niegroźnych zaklęć zdążył ją trochę osłabić. Jak na początek nie mogła też przesadzać, tego uczono ją, gdy dopiero zaczynała z quidditchem i przekonywała się o skutkach ubocznych przeszarżowania i przetrenowania na własnej skórze, bo była pełna młodzieńczego zapału i chciała jak najszybciej dorównać bardziej doświadczonym graczom.
Schowała różdżkę do kieszeni i skinęła głową, podchodząc bliżej, by posłuchać co miał do powiedzenia na temat jej błędów, a tych niewątpliwie wciąż popełniała sporo. Gdyby to był prawdziwy pojedynek z prawdziwym wrogiem prawdopodobnie nie wyszłaby z niego żywa, a już sama ta myśl była pewną nauczką i rodziła w głowie postanowienie, że musi ćwiczyć więcej i starać się bardziej. Nie odbierała tego jako złośliwość czy przytyk, wiedziała że auror miał całkowitą rację. Daleko jej było do ideału i czekało ją dużo pracy, zwłaszcza jeśli ich przeciwnicy byli tacy groźni.
- Rozumiem. Od czasu szkolnego klubu pojedynków nie miałam wielu okazji do ćwiczenia tych umiejętności, ale zamierzam to zmienić. Teraz, gdy już nie ma anomalii będzie mi łatwiej, zapisałam się nawet do Klubu, co da mi dodatkowe okazje do trenowania – oznajmiła. Naprawdę chciała osiągnąć większą wprawę w posługiwaniu się zarówno obroną, jak i urokami. Wiadomo, że nie osiągnie takiego poziomu jak on, doświadczony auror który trenował tę magię latami i używał jej też w prawdziwych akcjach, ale mogła spróbować dobić do poziomu możliwego do osiągnięcia dla niej. Tak, żeby umieć obronić siebie i innych, a także odpowiedzieć atakiem, bo z samą obroną daleko nie zajdzie, jeśli nie będzie potrafiła osłabić przeciwnika.
- Chciałabym opanować tarcze w lepszym stopniu niż zademonstrowałam to dziś. Protego maxima do tej pory zwykle częściej mi nie wychodziła niż wychodziła, horribilisa jeszcze nie opanowałam, ale chciałabym to zrobić, wiem że zwykłe tarcze nie zatrzymają najsilniejszych zaklęć. – Tyle wiedziała nawet ona. Wiedziała, że obecne umiejętności nie będą stanowiły ochrony przed potężnymi czarami, dlatego chciała je poprawić, by mieć jakiekolwiek szanse ujść z życiem, gdy ktoś z takich ludzi jak ci, o których mówił auror, postanowi skierować swoją różdżkę w jej stronę. – Nie chcę, by to inni musieli nadstawiać karku i mnie ratować. Chcę być dla nich pomocą, nie ciężarem. Chcę umieć także atakować – mówiła dalej; choć była poobijana i było jej coraz bardziej zimno, wciąż tlił się w niej młodzieńczy hart ducha. – Jakim zaklęciom powinnam jeszcze poświęcić więcej uwagi, planując przyszłe treningi? Czy jest jeszcze coś oprócz tarcz, co okazałoby się szczególnie użyteczne i pomocne w walce? – dopytywała, pewna że auror na pewno dobrze wie, jakie czary szczególnie się przydają i mógłby ją pokierować jako żółtodzioba bez aurorskiego przeszkolenia.
Starcia na klubowej arenie również były pouczające, wszak pojawiali się na niej również ci cholerni zwyrodnialcy. Trudno jednak było oceniać ich potencjał w pełni, gdy na oczach publiki nie szachowali otwarcie czarnomagicznymi zaklęciami. Mimo to dalej dawali znakomity pokaz rzucania uroków oraz czarów obronnych. Ledwo nad sobą panował, kiedy zaczynał myśleć o tym że takie kanalie jakby nigdy nic chodzą sobie po ulicach, a nawet są czczeni jak jacyś herosi a może i nawet bogowie. Byli groźni, bo ich umiejętności nie były jedynie wynikiem niesamowitego talentu, ale przede wszystkim zasługą ciągłych ćwiczeń. Trudno jednak nie nabrać wprawy, kiedy wręcz wypatruje się okazji do jakiegoś parszywego ataku.
Doceniał jej szczere podejście do sprawy, zwłaszcza że sam mówił dokładnie to, co myślał, nie bawiąc się w dyplomatyczne środki przekazu, z którymi zresztą nigdy dobrze się nie zaznajomił. Teraz zaś musiał nauczyć się tego, kiedy i jak trzymać język za zębami, co stanowiło dla niego najprawdziwszą zmorę. Bawienie się w uprzejmości – w większości pozorne, fałszywe, zakłamane – szybko nadwyrężało już i tak znikome pokłady jego cierpliwości. Musiał jednak nauczyć się działać jako element ministerialnej polityki, jeśli chciał zadbać o swoich ludzi. Zasięg jego odpowiedzialności powiększył się znacząco, bo nie odpowiadał już tylko za siebie i czasem za garstkę ludzi podczas bardziej złożonej akcji; wszyscy aurorzy byli jego odpowiedzialnością. Chcąc nie chcąc musiał godnie reprezentować Biuro Aurorów, ponieważ ich przyszłość i postrzeganie członków tej służby w dużej mierze zależało od niego, szefa tego całego interesu.
Świadomość o własnych ułomnościach może uratować jej skórę, jeśli tylko porządnie weźmie się za pozbawianie się krok po kroku kolejnych słabości. Tylko trening pomoże wykluczyć błędy popełniane podczas walki. Ale teraz była już zziębnięta i nie chciał jej męczyć dłużej niż to konieczne. Miał też jeszcze własne sprawy do załatwienia.
– Zaklęcia obszarowe – wyrzucił z siebie natychmiast po jej pytaniu. – Nie wszystkie są aż tak zaawansowane, więc do rzucenia niektórych wystarczy podstawowa wiedza z danej dziedziny. Trudniej jednak się przed nimi bronić, bo wpływają na otoczenie wokół przeciwnika, więc zwykłe Protego przed nimi nie chroni. Nawet taki Glacius potrafi niekiedy zdziałać więcej niż Lamino. Na twoim miejscu próbowałbym wszystkie walki rozgrywać bardziej taktycznie, póki potencjał nie jest aż tak wielki. Mam nadzieję, że rozumiesz, co chcę przekazać.
Spojrzał jeszcze na niebo, już ciemniejsze niż w chwili, kiedy rozpoczynali pojedynek. Mróz też bardziej dawał o sobie znać. Ostatni raz rzucił spojrzenie McKinnon, jak zwykle marszcząc brwi. Taki jego znak rozpoznawczy. – Będę się już zbierał. Pamiętaj o obronie. Tarcze możesz nawet ćwiczyć sama w domu – po tych słowach zrobił dwa kroki w tył. Znów wyciągnął różdżkę i ogólnie zadowolony ze spotkania z nową sojuszniczką Zakonu teleportował się wreszcie pod własny dom.
| z tematu
Doceniał jej szczere podejście do sprawy, zwłaszcza że sam mówił dokładnie to, co myślał, nie bawiąc się w dyplomatyczne środki przekazu, z którymi zresztą nigdy dobrze się nie zaznajomił. Teraz zaś musiał nauczyć się tego, kiedy i jak trzymać język za zębami, co stanowiło dla niego najprawdziwszą zmorę. Bawienie się w uprzejmości – w większości pozorne, fałszywe, zakłamane – szybko nadwyrężało już i tak znikome pokłady jego cierpliwości. Musiał jednak nauczyć się działać jako element ministerialnej polityki, jeśli chciał zadbać o swoich ludzi. Zasięg jego odpowiedzialności powiększył się znacząco, bo nie odpowiadał już tylko za siebie i czasem za garstkę ludzi podczas bardziej złożonej akcji; wszyscy aurorzy byli jego odpowiedzialnością. Chcąc nie chcąc musiał godnie reprezentować Biuro Aurorów, ponieważ ich przyszłość i postrzeganie członków tej służby w dużej mierze zależało od niego, szefa tego całego interesu.
Świadomość o własnych ułomnościach może uratować jej skórę, jeśli tylko porządnie weźmie się za pozbawianie się krok po kroku kolejnych słabości. Tylko trening pomoże wykluczyć błędy popełniane podczas walki. Ale teraz była już zziębnięta i nie chciał jej męczyć dłużej niż to konieczne. Miał też jeszcze własne sprawy do załatwienia.
– Zaklęcia obszarowe – wyrzucił z siebie natychmiast po jej pytaniu. – Nie wszystkie są aż tak zaawansowane, więc do rzucenia niektórych wystarczy podstawowa wiedza z danej dziedziny. Trudniej jednak się przed nimi bronić, bo wpływają na otoczenie wokół przeciwnika, więc zwykłe Protego przed nimi nie chroni. Nawet taki Glacius potrafi niekiedy zdziałać więcej niż Lamino. Na twoim miejscu próbowałbym wszystkie walki rozgrywać bardziej taktycznie, póki potencjał nie jest aż tak wielki. Mam nadzieję, że rozumiesz, co chcę przekazać.
Spojrzał jeszcze na niebo, już ciemniejsze niż w chwili, kiedy rozpoczynali pojedynek. Mróz też bardziej dawał o sobie znać. Ostatni raz rzucił spojrzenie McKinnon, jak zwykle marszcząc brwi. Taki jego znak rozpoznawczy. – Będę się już zbierał. Pamiętaj o obronie. Tarcze możesz nawet ćwiczyć sama w domu – po tych słowach zrobił dwa kroki w tył. Znów wyciągnął różdżkę i ogólnie zadowolony ze spotkania z nową sojuszniczką Zakonu teleportował się wreszcie pod własny dom.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jamie także nie podobała się myśl, że źli ludzie pozostają bezkarni, bo władza nie pozwala aurorom należycie wykonywać obowiązków i walczyć z czarną magią. To aurorom robiono teraz pod górę – i wielu innym porządnym ludziom, którzy zawinili jedynie tym, że urodzili się w mugolskich rodzinach. Jamie była półkrwi, jak większość społeczeństwa, ale miała wielu znajomych mugolskiego pochodzenia i martwiła się o nich. Nie chciała tylko obserwować z boku jak dobre wartości upadają i zło triumfuje, choć żeby móc zrobić coś więcej, musiała nauczyć się, jak się bronić i atakować. Walcząc tak jak dziś nie miała wielkich szans wyjść cało ze starcia z wrogiem, jednak rady Kierana wzięła sobie do serca. Miała też okazję poobserwować jak on walczy, jakie gesty wykonuje i jak wypowiada inkantacje – teraz pozostawało wyciągnąć z tego wnioski i nauczyć się stosować to w praktyce. Dzięki końcu anomalii mogła ćwiczyć nawet sama. Mogła choćby poprosić siostrę o to, by rzucała w nią śnieżkami i odbijać je za pomocą tarczy. Uwaga o zaklęciach obszarowych i o tym, że trudniej się przed nimi bronić również była cenna.
- Rozumiem. Dopóki nie nauczę się rzucać odpowiednio silnych i celnych uroków, powinnam skupiać się raczej na tym, jak utrudnić przeciwnikowi życie i obronę w inny sposób – odniosła się do jego słów. W taki sposób mogła pomóc towarzyszom bieglejszym w urokach, choć w głębi duszy miała nadzieję na to, że zanim nadejdzie konieczność walki, zdąży do tego czasu nauczyć się więcej, w międzyczasie pomagając Zakonnikom w inny sposób. Zaakceptowanie swoich słabości i niedociągnięć nie przychodziło jej łatwo, skoro była Gryfonką, ale rozumiała, że to nie jest szkoła i błahe utarczki między uczniami, i nadmiar brawury i przeceniania swoich możliwości może doprowadzić ją i innych do zguby. Nie lubiła odstawać możliwościami, nie znosiła być słaba, a na ten moment wszystko wskazywało na to, że to ona potrzebowałaby obrony zamiast dobrze i sprawnie bronić innych. By ocalić niewinnych, najpierw musiała umieć ochronić siebie samą. Taka świadomość smakowała goryczą i wzmagała postanowienie nauki i zerwania ze słabością i ograniczeniami, stania się silniejszą i zdolną czarownicą, a nie tylko dobrą graczką quidditcha. Przez skupienie na sporcie przez ostatnie lata zaniedbała wszystkie inne dziedziny magii i wiedzy i dopiero teraz, u progu nowej wojny, zaczęła sobie to z całą mocą uświadamiać. Póki co była trochę jak dziecko we mgle, nie znała członków organizacji, choć oni mieli poznać jej nazwisko i musiała czekać, aż to ktoś z nich postanowi się do niej zwrócić i ją w coś zaangażować.
- Jeszcze raz dziękuję za cenną lekcję i rady, panie Rineheart – powiedziała, gdy zakończył mówić i rzekł, że musi się zbierać. Jako szef Biura Aurorów na pewno miał dużo zajęć, więc była mu wdzięczna za to, że wykroił trochę cennego czasu dla niej, by udzielić jej tej lekcji. – Będę ćwiczyć. Mam nadzieję, że gdy spotkamy się kolejny raz, będę już mogła się pochwalić dużo lepszymi efektami zarówno w rzucaniu zaklęć tarczy, jak i w urokach.
Pożegnała się z nim, a gdy zniknął, po chwili i ona aportowała się do domu, i w kolejnych dniach rzeczywiście zaczęła ćwiczyć rzucanie zaklęcia tarczy na sucho lub w obronie przed śnieżkami ciskanymi w nią przez kogoś z rodzeństwa.
| zt.
- Rozumiem. Dopóki nie nauczę się rzucać odpowiednio silnych i celnych uroków, powinnam skupiać się raczej na tym, jak utrudnić przeciwnikowi życie i obronę w inny sposób – odniosła się do jego słów. W taki sposób mogła pomóc towarzyszom bieglejszym w urokach, choć w głębi duszy miała nadzieję na to, że zanim nadejdzie konieczność walki, zdąży do tego czasu nauczyć się więcej, w międzyczasie pomagając Zakonnikom w inny sposób. Zaakceptowanie swoich słabości i niedociągnięć nie przychodziło jej łatwo, skoro była Gryfonką, ale rozumiała, że to nie jest szkoła i błahe utarczki między uczniami, i nadmiar brawury i przeceniania swoich możliwości może doprowadzić ją i innych do zguby. Nie lubiła odstawać możliwościami, nie znosiła być słaba, a na ten moment wszystko wskazywało na to, że to ona potrzebowałaby obrony zamiast dobrze i sprawnie bronić innych. By ocalić niewinnych, najpierw musiała umieć ochronić siebie samą. Taka świadomość smakowała goryczą i wzmagała postanowienie nauki i zerwania ze słabością i ograniczeniami, stania się silniejszą i zdolną czarownicą, a nie tylko dobrą graczką quidditcha. Przez skupienie na sporcie przez ostatnie lata zaniedbała wszystkie inne dziedziny magii i wiedzy i dopiero teraz, u progu nowej wojny, zaczęła sobie to z całą mocą uświadamiać. Póki co była trochę jak dziecko we mgle, nie znała członków organizacji, choć oni mieli poznać jej nazwisko i musiała czekać, aż to ktoś z nich postanowi się do niej zwrócić i ją w coś zaangażować.
- Jeszcze raz dziękuję za cenną lekcję i rady, panie Rineheart – powiedziała, gdy zakończył mówić i rzekł, że musi się zbierać. Jako szef Biura Aurorów na pewno miał dużo zajęć, więc była mu wdzięczna za to, że wykroił trochę cennego czasu dla niej, by udzielić jej tej lekcji. – Będę ćwiczyć. Mam nadzieję, że gdy spotkamy się kolejny raz, będę już mogła się pochwalić dużo lepszymi efektami zarówno w rzucaniu zaklęć tarczy, jak i w urokach.
Pożegnała się z nim, a gdy zniknął, po chwili i ona aportowała się do domu, i w kolejnych dniach rzeczywiście zaczęła ćwiczyć rzucanie zaklęcia tarczy na sucho lub w obronie przed śnieżkami ciskanymi w nią przez kogoś z rodzeństwa.
| zt.
| 25.02
I znowu tu była, w miejscu, gdzie miesiąc temu spotkała się z panem Rineheartem. Być może było to miejsce znane większej ilości Zakonników, skoro Justine poleciła jej zjawić się właśnie tu. O ile myślały o tym samym opuszczonym domu, bo nie był to jedyny pusty dom w okolicach Londynu. Po anomaliach, a także represjach wobec mugolaków i mugoli na pewno przybyło porzuconych miejsc, z których mieszkańcy zmuszeni byli uciec, żeby ratować swoją skórę. Ale przybyła w okolice tego który znała, mając nadzieję, że Just pojawi się tu, a nie gdzieś na przeciwnym końcu miasta, i że się nie miną.
Powrót teleportacji był sporym ułatwieniem. Już jakieś dziesięć minut przed szesnastą aportowała się z Doliny Godryka i pojawiła przed opuszczonym domostwem, materializując się przy akompaniamencie cichego pyknięcia, a także chrzęstu śniegu pod stopami. Wolała być wcześniej, zresztą i tak dziś nie miała nic ważnego do roboty. Tydzień temu miała swój ostatni mecz, po nim trenerka pozwoliła zawodniczkom kilka dni odpocząć i zregenerować siły, zanim zaczną treningi do następnego. Parę z nich złapało przez latanie na mrozie paskudne przeziębienie, więc i tak chwilowo nie było sensu wyciskać z siebie siódmych potów, gdy połowa drużyna prychała, smarkała i kaszlała. Było bez porównania lepiej niż wtedy, gdy szalały anomalie, ale ich angielskie organizmy i tak nie były przyzwyczajone do mrozów. Starsi czarodzieje mawiali nawet, że to istna zima stulecia.
Ale luty chylił się ku końcowi, dni stawały się coraz dłuższe, niosąc zapowiedź marca, a z nim – długo wyczekiwanej wiosny.
Nie wiedziała, o czym Justine chciała z nią porozmawiać, ale była tego bardzo ciekawa. To mogło oznaczać nowe informacje dla niej, a może jakieś nowe zadanie. Gwardzistka mogła też chcieć sprawdzić McKinnon i przekonać się co do jej światopoglądu i tego, czy będzie wartościowym sojusznikiem. Póki co chyba nie miała wielu okazji do wykazania się, niewiele też wiedziała poza tym, co zdradzali jej pan Rineheart i Poppy. Miała świadomość tego, że nie była tak uzdolniona jak aurorzy, że nie posiadała żadnego naprawdę cennego talentu, bo w czym talent do quidditcha mógł pomóc podczas wojny? Była też spostrzegawcza, to jasne, robiła też postępy w obronie, ale Zakon na pewno dysponował bieglejszymi w tej sztuce. Nie wątpiła, że w jego szeregach byli aurorzy, a kto prócz nich? Tego nie wiedziała. Teoretycznie każdy czarodziej którego mijała na swojej drodze mógł być przyjacielem, również sojusznikiem, ale każdy mógł być też wrogiem, więc była ostrożna. I potrafiła zrozumieć, że i Zakonnicy byli ostrożni, dlatego nie od razu dopuszczali nowych członków do ważnych informacji. Jamie musiała zasłużyć na każdą zdobytą informację, musiała pojąć wagę wszystkiego tego, co robiła. Nie mogła już być dłużej tą osobą, którą była do śmierci ojca w płonącym ministerstwie, musiała się zmienić, dojrzeć i zrozumieć, że quidditch i dobra zabawa nie są najważniejsze.
Dlatego stała teraz tutaj, chroniona przed mrozem przez materiał ciepłego płaszcza i znajdującego się pod nim swetra i spodni. Spod kaptura było widać bladą twarz o dość charakterystycznych rysach, a także końce postrzępionych czarnych włosów sięgających linii podbródka. Stawiła się w swojej ulubionej formie, by Justine nie miała problemu z jej rozpoznaniem, choć obie były metamorfomagami i wiedziały o swoich umiejętnościach. Dowiedziały się o tym już w szkole, bo metamorfomagów nie było wielu i każdy inny zawsze budził zainteresowanie. Czas pozostały do przybycia Gwardzistki wykorzystała na to, by się rozejrzeć. Aurorem nie była, ale jako córka aurora rozumiała, jak w tych czasach ważna jest ostrożność, i obeszła dom, by sprawdzić, czy nikt się tam nie czai, a potem znowu wróciła, stając jednak w takim miejscu, by nie rzucać się w oczy już z daleka i nie budzić podejrzeń, gdyby tak pojawił się tu ktoś niepowołany. Ale okolica wyglądała na opustoszałą, z jakiegoś powodu ludzie nie kręcili się tu ani teraz, ani wtedy gdy była tu ostatnio. Jedyny przejaw życia jaki dostrzegła to ptaka poruszającego się w koronie pobliskiego drzewa, który po chwili odleciał.
A Jamie nadal stała z dłońmi w kieszeniach, ukojona dotykiem trzymanej w niej różdżki, choć wiedziała, że minie wiele czasu, zanim będzie mogła nazwać swoje zdolności obronne naprawdę dobrymi.
I znowu tu była, w miejscu, gdzie miesiąc temu spotkała się z panem Rineheartem. Być może było to miejsce znane większej ilości Zakonników, skoro Justine poleciła jej zjawić się właśnie tu. O ile myślały o tym samym opuszczonym domu, bo nie był to jedyny pusty dom w okolicach Londynu. Po anomaliach, a także represjach wobec mugolaków i mugoli na pewno przybyło porzuconych miejsc, z których mieszkańcy zmuszeni byli uciec, żeby ratować swoją skórę. Ale przybyła w okolice tego który znała, mając nadzieję, że Just pojawi się tu, a nie gdzieś na przeciwnym końcu miasta, i że się nie miną.
Powrót teleportacji był sporym ułatwieniem. Już jakieś dziesięć minut przed szesnastą aportowała się z Doliny Godryka i pojawiła przed opuszczonym domostwem, materializując się przy akompaniamencie cichego pyknięcia, a także chrzęstu śniegu pod stopami. Wolała być wcześniej, zresztą i tak dziś nie miała nic ważnego do roboty. Tydzień temu miała swój ostatni mecz, po nim trenerka pozwoliła zawodniczkom kilka dni odpocząć i zregenerować siły, zanim zaczną treningi do następnego. Parę z nich złapało przez latanie na mrozie paskudne przeziębienie, więc i tak chwilowo nie było sensu wyciskać z siebie siódmych potów, gdy połowa drużyna prychała, smarkała i kaszlała. Było bez porównania lepiej niż wtedy, gdy szalały anomalie, ale ich angielskie organizmy i tak nie były przyzwyczajone do mrozów. Starsi czarodzieje mawiali nawet, że to istna zima stulecia.
Ale luty chylił się ku końcowi, dni stawały się coraz dłuższe, niosąc zapowiedź marca, a z nim – długo wyczekiwanej wiosny.
Nie wiedziała, o czym Justine chciała z nią porozmawiać, ale była tego bardzo ciekawa. To mogło oznaczać nowe informacje dla niej, a może jakieś nowe zadanie. Gwardzistka mogła też chcieć sprawdzić McKinnon i przekonać się co do jej światopoglądu i tego, czy będzie wartościowym sojusznikiem. Póki co chyba nie miała wielu okazji do wykazania się, niewiele też wiedziała poza tym, co zdradzali jej pan Rineheart i Poppy. Miała świadomość tego, że nie była tak uzdolniona jak aurorzy, że nie posiadała żadnego naprawdę cennego talentu, bo w czym talent do quidditcha mógł pomóc podczas wojny? Była też spostrzegawcza, to jasne, robiła też postępy w obronie, ale Zakon na pewno dysponował bieglejszymi w tej sztuce. Nie wątpiła, że w jego szeregach byli aurorzy, a kto prócz nich? Tego nie wiedziała. Teoretycznie każdy czarodziej którego mijała na swojej drodze mógł być przyjacielem, również sojusznikiem, ale każdy mógł być też wrogiem, więc była ostrożna. I potrafiła zrozumieć, że i Zakonnicy byli ostrożni, dlatego nie od razu dopuszczali nowych członków do ważnych informacji. Jamie musiała zasłużyć na każdą zdobytą informację, musiała pojąć wagę wszystkiego tego, co robiła. Nie mogła już być dłużej tą osobą, którą była do śmierci ojca w płonącym ministerstwie, musiała się zmienić, dojrzeć i zrozumieć, że quidditch i dobra zabawa nie są najważniejsze.
Dlatego stała teraz tutaj, chroniona przed mrozem przez materiał ciepłego płaszcza i znajdującego się pod nim swetra i spodni. Spod kaptura było widać bladą twarz o dość charakterystycznych rysach, a także końce postrzępionych czarnych włosów sięgających linii podbródka. Stawiła się w swojej ulubionej formie, by Justine nie miała problemu z jej rozpoznaniem, choć obie były metamorfomagami i wiedziały o swoich umiejętnościach. Dowiedziały się o tym już w szkole, bo metamorfomagów nie było wielu i każdy inny zawsze budził zainteresowanie. Czas pozostały do przybycia Gwardzistki wykorzystała na to, by się rozejrzeć. Aurorem nie była, ale jako córka aurora rozumiała, jak w tych czasach ważna jest ostrożność, i obeszła dom, by sprawdzić, czy nikt się tam nie czai, a potem znowu wróciła, stając jednak w takim miejscu, by nie rzucać się w oczy już z daleka i nie budzić podejrzeń, gdyby tak pojawił się tu ktoś niepowołany. Ale okolica wyglądała na opustoszałą, z jakiegoś powodu ludzie nie kręcili się tu ani teraz, ani wtedy gdy była tu ostatnio. Jedyny przejaw życia jaki dostrzegła to ptaka poruszającego się w koronie pobliskiego drzewa, który po chwili odleciał.
A Jamie nadal stała z dłońmi w kieszeniach, ukojona dotykiem trzymanej w niej różdżki, choć wiedziała, że minie wiele czasu, zanim będzie mogła nazwać swoje zdolności obronne naprawdę dobrymi.
Dnie różniły się od siebie niuansami, choć i tak zdawać by się mogło, że zawładnęło nimi coś co można by określić mianem rutyny. Zrzucanie zaklęć, zajęcia z prowadzenia śledztwa, czy przesłuchań, badania śladów, potem kolejne usprawniające jej koordynację ruchową i siłę. Ale przywykła do niej i lubiła ją, widziała też efekty pracy, która mogła jej jedynie pomóc. Po niej, zajmowała się rzeczami o których wiedziało niewielu. A do samego zrobienia było wiele i nie zmieniało to faktu, że było ich niewielu. Musieli się tylko zorganizować i w końcu coś ustalić. Ale to nie był czas na dziś. Miała też cele własne, jednostkowe i z jednym z nich było upewnienie się, że ludzi naprawdę wiedzą po co znaleźli się w organizacji, bo czasem towarzyszyło jej wrażenie, że nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Westchnęła ciężko, narzucając na ramiona płaszcz. Złożyła krótki pocałunek na czole Danny’ego zdają sobie sprawę, że ich wspólne chwile zbliżając się do końca. Podjęła już decyzję, ale tą odsuwała tak daleko w czasie, jak tylko mogła. Chociaż zamierzała jej zmieniać, nie mogła. Nie, kiedy zależało jej na dobru chłopca. Przyszłość u jej boku była niepewna i nieznana, niebezpieczna nawet. Nie mogła mu tego zrobić. Nie chciała.
Zima dawała o sobie znać, mróz szczypał w policzki gdy wychodziła na zewnątrz, ale i do niego zdążyła już przywyknąć. Szczęśliwie teleportacja powróciła do nich, przez co nie trzeba było odmrażać sobie już dłoni na mrozie. Teleportowała się kawałek dalej, na ramiona narzucając płaszcz, który kiedyś otrzymała od Matta. Pozwolił jej się zlać z otoczeniem, gdy zbliżała się w kierunku samotnej jednostki. Śnieg skrzypiał pod skórzanymi butami, prawa dłoń zaciskała się na różdżce wciśniętej w dużą kieszeń, twarz nie wyrażała niczego. Zatrzymała się kilka kroków od znanej jej jednostki. Jasne tęczówki zawiesiły się na niej, a później przesunęły po otoczeniu, próbując wypatrzyć, czy wokół nich nie znalazło się coś, co można by określić mianem zagrożenia. W końcu, w ciszy przerywanej świszczącym wiatrem i odgłosem szumiących drzew powróciła spojrzeniem do niej.
- Jamie. - przywitała się krótko, skinąwszy kobiecie lekko głową. Dawne hogwarcie czasy były już za nim. Zdawały się zdarzeniami z innego życia, tak samo jak jej kariera w Pogotowiu Ratunkowym. Teraz wyznaczała nową ścieżkę. Wiedziała, co pchnęło ją do podjętych decyzji, wiedziała co nią kierowała i dokąd kierowała samą siebie. - Możesz zacząć mówić. Słucham. - powiedziała krótko, nie precyzując dokładnie o co jej chodzi. Ciekawa w którą stronę odbije stojąca przed nią kobieta. Nie pytała, nie proponowała, poleciła spokojnym głosem który nie zadrżał wypowiadając kolejne zgłoski.
Zima dawała o sobie znać, mróz szczypał w policzki gdy wychodziła na zewnątrz, ale i do niego zdążyła już przywyknąć. Szczęśliwie teleportacja powróciła do nich, przez co nie trzeba było odmrażać sobie już dłoni na mrozie. Teleportowała się kawałek dalej, na ramiona narzucając płaszcz, który kiedyś otrzymała od Matta. Pozwolił jej się zlać z otoczeniem, gdy zbliżała się w kierunku samotnej jednostki. Śnieg skrzypiał pod skórzanymi butami, prawa dłoń zaciskała się na różdżce wciśniętej w dużą kieszeń, twarz nie wyrażała niczego. Zatrzymała się kilka kroków od znanej jej jednostki. Jasne tęczówki zawiesiły się na niej, a później przesunęły po otoczeniu, próbując wypatrzyć, czy wokół nich nie znalazło się coś, co można by określić mianem zagrożenia. W końcu, w ciszy przerywanej świszczącym wiatrem i odgłosem szumiących drzew powróciła spojrzeniem do niej.
- Jamie. - przywitała się krótko, skinąwszy kobiecie lekko głową. Dawne hogwarcie czasy były już za nim. Zdawały się zdarzeniami z innego życia, tak samo jak jej kariera w Pogotowiu Ratunkowym. Teraz wyznaczała nową ścieżkę. Wiedziała, co pchnęło ją do podjętych decyzji, wiedziała co nią kierowała i dokąd kierowała samą siebie. - Możesz zacząć mówić. Słucham. - powiedziała krótko, nie precyzując dokładnie o co jej chodzi. Ciekawa w którą stronę odbije stojąca przed nią kobieta. Nie pytała, nie proponowała, poleciła spokojnym głosem który nie zadrżał wypowiadając kolejne zgłoski.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wiele zmieniało się w życiu ich wszystkich. Jeszcze rok temu nie myślała o żadnej wojnie ani o żadnym Zakonie. Jej myśli były wtedy całkowicie skupione na quidditchu, treningach i meczach. Nawet rodzinny dom odwiedzała sporadycznie, kilka razy w miesiącu wpadając tam w biegu, podczas gdy większość czasu albo trenowała, albo spędzała czas ze znajomymi, albo latała gdzieś po kraju na miotle, często z inną twarzą dla rozrywki pojawiając się w różnych pubach i tego typu miejscach. Chwytała życie pełnymi garściami, bawiła się i była szczęśliwa. Dopiero pod koniec czerwca pojęła, jak prawdziwe były słowa „spieszmy się kochać bliskich, tak szybko odchodzą”. Zrozumiała to zbyt późno, a czasu nie dało się cofnąć. Mogła jedynie iść na przód i starać się być mniejszą egoistką, więcej myśleć o matce i rodzeństwie, a także o innych, którzy byli pokrzywdzeni i którym należało nieść pomoc.
Czy dla innych ostatnie miesiące też były tak pełne zmian? Czy oni też musieli przewartościowywać niektóre swoje priorytety? Zdawała sobie sprawę, że Just, z którą miała się spotkać, musiała zmienić w swoim życiu o wiele więcej niż ona. Jej pojęcie o hierarchii Zakonu było dość podstawowe, ale wiedziała, że Just należała do Gwardii, która niejako dowodziła resztą Zakonu i sojuszników. McKinnon mogła tylko się zastanawiać, jak to wyglądało, a także jaki cel miała Gwardzistka w poproszeniu jej o spotkanie. Miała dla niej jakieś zadanie, czy po prostu chciała sprawdzić, z jakiej Harpia była ulepiona gliny?
Była ponadprzeciętnie spostrzegawcza, więc w pewnym momencie dostrzegła ją, łatwo mogąc odnieść wrażenie, że Just się zmieniła, sprawiała wrażenie znacznie dojrzalszej niż kilka lat temu, być może przygniecionej ciężarem wydarzeń, o których Jamie nie wiedziała, a które pewnie były codziennością walczących Zakonników. Wiedziała, że nie spotykają się dziś jako dawne szkolne znajome. Mimo paru lat różnicy wieku poznały się w zamkowych murach, obie w końcu posiadały tę samą rzadką zdolność metamorfomagii, i to Just Jamie zawdzięczała kilka cennych rad za szkolnych czasów. Ale dziś dzieliło je więcej, nie tylko doświadczeń, ale też pozycja. I choć Jamie była wyższa wzrostem, wiedziała że to niepozorna Justine jest z nich dwóch tą, która swoi wyżej w hierarchii i ma decydujące zdanie. Poważanie do hierarchii było czymś, co musiała sobie przyswoić, i o ile z kapitan drużyny Harpii zdarzało jej się czasem spierać, Zakon nie był quidditchem. Sytuacja w ich świecie była poważna.
- Just – powitała ją, odwzajemniając skinienie głowy. – Przybyłam, tak jak prosiłaś – dodała, odnosząc wrażenie, że choć Tonks wezwała ją, nie odwrotnie, oczekiwała że to ona zacznie mówić, chociaż nie wiedziała, jakie Gwardzistka miała plany odnośnie spotkania i co w ogóle chciałaby od niej usłyszeć. Musiała więc coś mówić, nie mogła pozwolić sobie na stracenie rezonu. Nie chciała, żeby Tonks uznała ją za niepewną siebie i swojego celu. Jamie była przekonana że wie, czego chce, choć póki co była trochę jak dziecko we mgle i jako sojuszniczka Zakonu stawiała pierwsze kroki. Postanowiła o nich opowiedzieć, choć w jej opinii było to niewiele i powinna była dać z siebie jeszcze więcej. – Pan Rineheart zapoznał mnie niedawno z podstawowymi informacjami dotyczącymi naszych przeciwników, wspomniał także o pokonaniu anomalii i powstaniu Oazy. Jakiś czas temu z Poppy ogarnęłyśmy przetransportowanie tam zdobytych przez nią ingrediencji. Ćwiczyłam też obronę i uroki, pod okiem pana Rinehearta a także w klubie pojedynków i sama. Nie zamierzam na tym poprzestawać, planuję nauczyć się także trudniejszych uroków.
Broniła się coraz lepiej, nad atakiem też pracowała. Nie chciała być słaba. Nie mogła być. Umiejętności miotlarskie to nie wszystko, w wojnie najprawdopodobniej jej się nie przydadzą, musiała umieć też robić dobry użytek ze swojej różdżki. Jeśli przyjdzie jej stanąć do walki, musiała umieć nie tylko bronić siebie i innych, ale też odpłacić pięknym za nadobne. Wciąż buzowała w niej złość i gniew na tych, którzy spalili ministerstwo z jej ojcem w środku, choć po upływie równych ośmiu miesięcy od tragedii była dojrzalsza i lepiej panowała nad emocjami, nie dawała się im ponosić tak łatwo jak kiedyś. Nie była w Zakonie z tak niskich pobudek jak pragnienie zemsty, chciała pomagać tym, którzy byli zagrożeni i mieć udział w naprawieniu świata. Jej ojciec, gdyby żył, na pewno też by to robił na każdy możliwy sposób. Ale go nie było, więc to ona musiała ponieść to brzemię i porzucić bierność oraz rozrywkowy styl życia dla czegoś więcej.
Spojrzenie jej jasnozielonych oczu otoczonych kurtyną długich, czarnych rzęs było wyjątkowo uważne, gdy tak obserwowała Justine, czekając na jakąś odpowiedź z jej strony. Nie pytała o to, po co została wezwana, ale to niezadane na głos pytanie można było wyczytać z jej oczu.
Czy dla innych ostatnie miesiące też były tak pełne zmian? Czy oni też musieli przewartościowywać niektóre swoje priorytety? Zdawała sobie sprawę, że Just, z którą miała się spotkać, musiała zmienić w swoim życiu o wiele więcej niż ona. Jej pojęcie o hierarchii Zakonu było dość podstawowe, ale wiedziała, że Just należała do Gwardii, która niejako dowodziła resztą Zakonu i sojuszników. McKinnon mogła tylko się zastanawiać, jak to wyglądało, a także jaki cel miała Gwardzistka w poproszeniu jej o spotkanie. Miała dla niej jakieś zadanie, czy po prostu chciała sprawdzić, z jakiej Harpia była ulepiona gliny?
Była ponadprzeciętnie spostrzegawcza, więc w pewnym momencie dostrzegła ją, łatwo mogąc odnieść wrażenie, że Just się zmieniła, sprawiała wrażenie znacznie dojrzalszej niż kilka lat temu, być może przygniecionej ciężarem wydarzeń, o których Jamie nie wiedziała, a które pewnie były codziennością walczących Zakonników. Wiedziała, że nie spotykają się dziś jako dawne szkolne znajome. Mimo paru lat różnicy wieku poznały się w zamkowych murach, obie w końcu posiadały tę samą rzadką zdolność metamorfomagii, i to Just Jamie zawdzięczała kilka cennych rad za szkolnych czasów. Ale dziś dzieliło je więcej, nie tylko doświadczeń, ale też pozycja. I choć Jamie była wyższa wzrostem, wiedziała że to niepozorna Justine jest z nich dwóch tą, która swoi wyżej w hierarchii i ma decydujące zdanie. Poważanie do hierarchii było czymś, co musiała sobie przyswoić, i o ile z kapitan drużyny Harpii zdarzało jej się czasem spierać, Zakon nie był quidditchem. Sytuacja w ich świecie była poważna.
- Just – powitała ją, odwzajemniając skinienie głowy. – Przybyłam, tak jak prosiłaś – dodała, odnosząc wrażenie, że choć Tonks wezwała ją, nie odwrotnie, oczekiwała że to ona zacznie mówić, chociaż nie wiedziała, jakie Gwardzistka miała plany odnośnie spotkania i co w ogóle chciałaby od niej usłyszeć. Musiała więc coś mówić, nie mogła pozwolić sobie na stracenie rezonu. Nie chciała, żeby Tonks uznała ją za niepewną siebie i swojego celu. Jamie była przekonana że wie, czego chce, choć póki co była trochę jak dziecko we mgle i jako sojuszniczka Zakonu stawiała pierwsze kroki. Postanowiła o nich opowiedzieć, choć w jej opinii było to niewiele i powinna była dać z siebie jeszcze więcej. – Pan Rineheart zapoznał mnie niedawno z podstawowymi informacjami dotyczącymi naszych przeciwników, wspomniał także o pokonaniu anomalii i powstaniu Oazy. Jakiś czas temu z Poppy ogarnęłyśmy przetransportowanie tam zdobytych przez nią ingrediencji. Ćwiczyłam też obronę i uroki, pod okiem pana Rinehearta a także w klubie pojedynków i sama. Nie zamierzam na tym poprzestawać, planuję nauczyć się także trudniejszych uroków.
Broniła się coraz lepiej, nad atakiem też pracowała. Nie chciała być słaba. Nie mogła być. Umiejętności miotlarskie to nie wszystko, w wojnie najprawdopodobniej jej się nie przydadzą, musiała umieć też robić dobry użytek ze swojej różdżki. Jeśli przyjdzie jej stanąć do walki, musiała umieć nie tylko bronić siebie i innych, ale też odpłacić pięknym za nadobne. Wciąż buzowała w niej złość i gniew na tych, którzy spalili ministerstwo z jej ojcem w środku, choć po upływie równych ośmiu miesięcy od tragedii była dojrzalsza i lepiej panowała nad emocjami, nie dawała się im ponosić tak łatwo jak kiedyś. Nie była w Zakonie z tak niskich pobudek jak pragnienie zemsty, chciała pomagać tym, którzy byli zagrożeni i mieć udział w naprawieniu świata. Jej ojciec, gdyby żył, na pewno też by to robił na każdy możliwy sposób. Ale go nie było, więc to ona musiała ponieść to brzemię i porzucić bierność oraz rozrywkowy styl życia dla czegoś więcej.
Spojrzenie jej jasnozielonych oczu otoczonych kurtyną długich, czarnych rzęs było wyjątkowo uważne, gdy tak obserwowała Justine, czekając na jakąś odpowiedź z jej strony. Nie pytała o to, po co została wezwana, ale to niezadane na głos pytanie można było wyczytać z jej oczu.
Ciche, ciemne, niepozorne miejsce. Nieuczęszczane. Może ktoś nazwałby ją paranoikiem, ale nie zamierzała pozwolić by cokolwiek poszło nie tak. Nie, gdy dotarli już tak daleko. Właśnie teraz powinni balansować na granicach ostrożności i odwagi, szaleństwa i rozsądku, działania i planowania. Skinęła lekko głową stojącej przed nią kobietą. Potwierdzenie nie było potrzebne, skoro stała przed nią - jednak nie wypowiedziała tych myśli na głos. Wsadzone w kieszenie dłonie nie zostały z nich wyjęte. Jedna zaciskała się na białej różdżce, druga swobodnie osadzona czekała na polecenia ciała.
Krótkie polecenie i nic więcej. Jeszcze rok temu, kiedy ona po raz pierwszy usłyszała o Zakonie sytuacja miała się inaczej. Teraz gdy konflikt zaognił się, a wszelkie zło wypełzło na wierzch trzeba było sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństwa którego każde z nich się podejmowało. Cisza nie trwała długo,, a gdy kobieta zaczęła mówić błękitne tęczówki Justine zawisły na jej twarzy. Cienkie zaciśnięte wargi nie rozchyliły się, a wzrok pozostawał baczny i obserwujący. Spojrzenie zwęziło się lekko słuchają kolejnych słów. To było celowe zagranie, ale o tym co chciała osiągnąć, albo czego się dowiedzieć na razie wiedziała tylko ona. Jamie rozpoczęła i reakcja była właściwa. Zaczęła zdawać raport, Tonks milczała przyjmując kolejne słowa wypowiadane przez towarzyszącą jej jednostkę. Nie mówiła, nie przerywała, nie zadawała pytań. Czekała słuchając kolejno padających słów, nie spuszczając nawet na chwilę spojrzenia ze swojej towarzyszki. To nie było spotkanie towarzyskie. Just postanowiła o nim, zamierzając dowiedzieć się kim są ich sojusznicy. Szerzej i dogłębniej, co nimi kieruje jak trwałe są ich fundamenty i podstawy, co tak naprawdę potrafią. A może też czego tak naprawdę chcą. Bo każde z nich czegoś pragnęło, a wszyscy poza nimi nadal mieli prawo marzyć i robić plany. Poświęciła siebie i swoje życie, oddała je dla wszystkich i każdego z osobna.
- Po co? - tym razem padło pytanie, krótkie, nie wyjaśniające o wiele więcej. Spojrzenie nadal pozostawało niezmiennie niewzruszone, ostre, bystre, badające to co kryje się za tęczówkami, sprawdzające reakcje, gotowe zmusić ciało do reakcji w potrzebnym momencie. Tym razem nie było już czasu na to, by się przyzwyczaić. Nie było czasu na to, by się zawahać. Teraz, było inne niż rok temu i Justine znacząco zdawała sobie z tego sprawę. Nie było czasu na kluczenie wokół i chodzenie na paluszkach. Wszyscy musieli być tego świadomi. Każdy jeden musiał gotować się na każdą możliwość i nie to, co nieuchronnie zbliżało się w ich kierunku.
Krótkie polecenie i nic więcej. Jeszcze rok temu, kiedy ona po raz pierwszy usłyszała o Zakonie sytuacja miała się inaczej. Teraz gdy konflikt zaognił się, a wszelkie zło wypełzło na wierzch trzeba było sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństwa którego każde z nich się podejmowało. Cisza nie trwała długo,, a gdy kobieta zaczęła mówić błękitne tęczówki Justine zawisły na jej twarzy. Cienkie zaciśnięte wargi nie rozchyliły się, a wzrok pozostawał baczny i obserwujący. Spojrzenie zwęziło się lekko słuchają kolejnych słów. To było celowe zagranie, ale o tym co chciała osiągnąć, albo czego się dowiedzieć na razie wiedziała tylko ona. Jamie rozpoczęła i reakcja była właściwa. Zaczęła zdawać raport, Tonks milczała przyjmując kolejne słowa wypowiadane przez towarzyszącą jej jednostkę. Nie mówiła, nie przerywała, nie zadawała pytań. Czekała słuchając kolejno padających słów, nie spuszczając nawet na chwilę spojrzenia ze swojej towarzyszki. To nie było spotkanie towarzyskie. Just postanowiła o nim, zamierzając dowiedzieć się kim są ich sojusznicy. Szerzej i dogłębniej, co nimi kieruje jak trwałe są ich fundamenty i podstawy, co tak naprawdę potrafią. A może też czego tak naprawdę chcą. Bo każde z nich czegoś pragnęło, a wszyscy poza nimi nadal mieli prawo marzyć i robić plany. Poświęciła siebie i swoje życie, oddała je dla wszystkich i każdego z osobna.
- Po co? - tym razem padło pytanie, krótkie, nie wyjaśniające o wiele więcej. Spojrzenie nadal pozostawało niezmiennie niewzruszone, ostre, bystre, badające to co kryje się za tęczówkami, sprawdzające reakcje, gotowe zmusić ciało do reakcji w potrzebnym momencie. Tym razem nie było już czasu na to, by się przyzwyczaić. Nie było czasu na to, by się zawahać. Teraz, było inne niż rok temu i Justine znacząco zdawała sobie z tego sprawę. Nie było czasu na kluczenie wokół i chodzenie na paluszkach. Wszyscy musieli być tego świadomi. Każdy jeden musiał gotować się na każdą możliwość i nie to, co nieuchronnie zbliżało się w ich kierunku.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zmieniła się. To było pierwsze wrażenie na widok dawnej szkolnej znajomej. Gdzie się podziała ta barwna, wesoła postać ze strzechą kolorowych włosów? Nie widziała już tej dawnej Just z Hogwartu, została zastąpiona przez zupełnie inną osobę. Poważną i dojrzałą, skupioną kobietę, która w szybkim czasie dorosła i niewątpliwie przeżyła brutalne zderzenie z prawdziwym światem. Już w pierwszej chwili pojęła więc, że ich dawna relacja dziś nie miała już racji bytu, że przeszłość odeszła na zawsze, a ich teraźniejszość miała odbywać się na linii Gwardzistka-sojuszniczka. Ta, która poświęciła organizacji całą siebie oraz ta, która dopiero miała udowodnić swoją przydatność i zaangażowanie.
Co takiego stało się z Just Tonks, że stała się tą osobą, która teraz patrzyła na nią w taki sposób, poważnie, czujnie i taksująco? Co takiego przeszła, że tak bardzo się zmieniła? Poppy nie wydawała się inna niż wcześniej. Pan Rineheart także, ale on zawsze był taki, stała czujność i te sprawy, typowy auror. Ale u Just mogło to wyglądać niepokojąco, choć nie skomentowała tego w żaden sposób, świadoma tego, że ich rozmowa też nie miała w sobie nic z przyjacielskiej pogawędki dwóch starych koleżanek. Jamie czuła się raczej jak na sprawdzianie, świdrowana wzrokiem na wylot. Oceniana. Podobnie jak wtedy, kiedy miała udowodnić swoją wartość trenerom drużyn quidditcha, ubiegając się o miejsce w tej wymarzonej. Chociaż nie, to chyba było jednak bardziej stresujące, bo chociaż była dobrą głowę wyższa od Tonks, teraz miała wrażenie, jakby to Just patrzyła na nią z góry, nie odwrotnie. I wiedziała, że Zakon Feniksa to nie quidditch. Tu popełnienie błędu mogło kosztować więcej niż przegrany mecz czy upadek z miotły. Już zdążono ją na tu uczulić. To nie zabawa. To nie szkolny klub pojedynków ani żadna tego typu rzecz. To wojna, a na niej czasem ludzie giną.
Zdziwiło ją, że z ust Tonks wydostały się tylko dwa słowa. Po co?
- Po co zostałam sojuszniczką, czy po co chcę nauczyć się lepiej bronić? – spytała więc, nie wiedząc, co dokładnie Gwardzistka miała na myśli, jej pytanie można było zinterpretować różnie. – Jeśli chodzi o to drugie, to chcę być gotowa na to, co ma nadejść. Nie chcę pozwolić sobie na słabość, na to by moja różdżka zawiodła w decydującym momencie. A jeśli o to pierwsze... – zawahała się jedynie na moment, zastanawiając się, jak dobrze ubrać w słowa myśli kłębiące się w głowie. – Cóż, do każdego w końcu musiał przyjść ten moment refleksji i świadomość, że nie można dłużej zamykać oczu na to, co się dzieje. Może obudziłam się późno, ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. Nie chcę biernie godzić się z niesprawiedliwością i zamykać oczu na tych, którzy potrzebują pomocy. Dołączyłam, bo chciałam móc zrobić cokolwiek, by na tym świecie żyło się choć trochę lepiej – zaczęła wyrzucać z siebie kolejne zdania. Jej głos brzmiał poważnie, poważny pozostawał też wyraz twarzy. Nie mogło być miejsca na wahanie, na niepewność, ale choć próbowała się łudzić, że jest gotowa na to, co może nadejść, dopiero gdy to nadejdzie, rzeczywistość zweryfikuje jaka była prawda. Dlatego musiała się przygotować, by nie ugiąć się pod jej naporem, a przynajmniej spróbować stawić jej czoła z podniesioną głową. Pragnęła być równie silna jak jej ojciec, choć naturalnie nie spieszyło jej się na tamten świat. To był kolejny powód, dla którego musiała nauczyć się lepiej pojedynkować.
Co takiego stało się z Just Tonks, że stała się tą osobą, która teraz patrzyła na nią w taki sposób, poważnie, czujnie i taksująco? Co takiego przeszła, że tak bardzo się zmieniła? Poppy nie wydawała się inna niż wcześniej. Pan Rineheart także, ale on zawsze był taki, stała czujność i te sprawy, typowy auror. Ale u Just mogło to wyglądać niepokojąco, choć nie skomentowała tego w żaden sposób, świadoma tego, że ich rozmowa też nie miała w sobie nic z przyjacielskiej pogawędki dwóch starych koleżanek. Jamie czuła się raczej jak na sprawdzianie, świdrowana wzrokiem na wylot. Oceniana. Podobnie jak wtedy, kiedy miała udowodnić swoją wartość trenerom drużyn quidditcha, ubiegając się o miejsce w tej wymarzonej. Chociaż nie, to chyba było jednak bardziej stresujące, bo chociaż była dobrą głowę wyższa od Tonks, teraz miała wrażenie, jakby to Just patrzyła na nią z góry, nie odwrotnie. I wiedziała, że Zakon Feniksa to nie quidditch. Tu popełnienie błędu mogło kosztować więcej niż przegrany mecz czy upadek z miotły. Już zdążono ją na tu uczulić. To nie zabawa. To nie szkolny klub pojedynków ani żadna tego typu rzecz. To wojna, a na niej czasem ludzie giną.
Zdziwiło ją, że z ust Tonks wydostały się tylko dwa słowa. Po co?
- Po co zostałam sojuszniczką, czy po co chcę nauczyć się lepiej bronić? – spytała więc, nie wiedząc, co dokładnie Gwardzistka miała na myśli, jej pytanie można było zinterpretować różnie. – Jeśli chodzi o to drugie, to chcę być gotowa na to, co ma nadejść. Nie chcę pozwolić sobie na słabość, na to by moja różdżka zawiodła w decydującym momencie. A jeśli o to pierwsze... – zawahała się jedynie na moment, zastanawiając się, jak dobrze ubrać w słowa myśli kłębiące się w głowie. – Cóż, do każdego w końcu musiał przyjść ten moment refleksji i świadomość, że nie można dłużej zamykać oczu na to, co się dzieje. Może obudziłam się późno, ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. Nie chcę biernie godzić się z niesprawiedliwością i zamykać oczu na tych, którzy potrzebują pomocy. Dołączyłam, bo chciałam móc zrobić cokolwiek, by na tym świecie żyło się choć trochę lepiej – zaczęła wyrzucać z siebie kolejne zdania. Jej głos brzmiał poważnie, poważny pozostawał też wyraz twarzy. Nie mogło być miejsca na wahanie, na niepewność, ale choć próbowała się łudzić, że jest gotowa na to, co może nadejść, dopiero gdy to nadejdzie, rzeczywistość zweryfikuje jaka była prawda. Dlatego musiała się przygotować, by nie ugiąć się pod jej naporem, a przynajmniej spróbować stawić jej czoła z podniesioną głową. Pragnęła być równie silna jak jej ojciec, choć naturalnie nie spieszyło jej się na tamten świat. To był kolejny powód, dla którego musiała nauczyć się lepiej pojedynkować.
Stała pomiędzy chulającego wokół wiatru, wokół nich zdawało się nie być nic, a może nikogo, kto byłby w stanie podsłuchać rozmowę, którą właśnie prowadziły. Justine skąpiła słów, bo to nie ona miała mówić. Jamie nie została wciągnięta przez nią, nie miały ze sobą większego kontaktu, znały się, ale nie prawdziwie i nie całkowicie. A ona chciała się dzisiaj dowiedzieć co skłoniło ją do podjęcia tej decyzji, czy jej motywy były odpowiedznie i właściwie, czy może powodowało nią coś całkiem innego. Nie musiała mówić dużo, by to odkryć, musiała jednak się wsłuchać w padające słowa. Dwa krótkie słowa, które składały się tylko na jedno pytanie, nic więcej. Jak odpowiesz Jamie?
Błękitne tęczówki wpatrywały się w kobietę przed nią, a dłonie niezmiennie wciśnięte pozostawały w kieszenie płaszcza. Nie wyciągała ich, choć za chwilę nawyk miał je wyciągnąć, by zagarnąć kilka kosmyków za uszy. Przywykła do tego, ale teraz walczyła z tym wiedząc, że musi się nauczyć go kontrolować, jeśli chce udawać kogoś innego. Ze skupieniem słuchała więc odpowiedzi na pytanie. Dwóch, ale dobrze że rozwiewała wszystkie wątpliwości jakie Tonks mogła posiadać. Musiała ich nie mieć, musiała wiedzieć, że może jej całkowicie zaufać. Czasy stawały się coraz trudniejsze i cięższe a ona przechodząc Próbę wzięła odpowiedzialność za tych ludzi, którzy wchodzili w szeregi Zakonu Feniksa. Musiała więc wiedzieć, czym kierują się też inni i czego naprawdę chcą. Każde jedno słowo, które wypowiadała Jamie i które rozbrzmiewały się między nimi analizowała ze spokojem, nie wyciągając dłoni z kieszenie ciemnego płaszcza. Jej mina nie wyrażała niczego, zdawała się skrywać jedynie zaciętość, a może siłę odbijającą się w tęczówkach, którą zdobyła przechodząc przez piekło, odnosząc prawdziwe, realne rany, wiedząc, jak naprawdę smakuje ból. Nie poruszyła się, nie przestąpiła z nogi na nogę. Stała, niewielka, a jednak w jakiś sposób niezłomna.
- Bronić, czy też walczyć? - zapytała więc, kiedy cisza między nimi wybrzmiała dostatecznie długo, kiedy podjęła swoje własne zdania i decyzje. Przekrzywiła ledwie odrobinę głowę nie odejmując jasnego spojrzenia od kobiety znajdującej się naprzeciw niej. Chciała wiedzieć jakie plany zakładała sobie Jamie, czego w jakimś stopniu oczekiwała od niej, a może czego chciała od dzisiejszego spotkania z nią. Wszystko miało się już niedługo wyjaśnić.
Błękitne tęczówki wpatrywały się w kobietę przed nią, a dłonie niezmiennie wciśnięte pozostawały w kieszenie płaszcza. Nie wyciągała ich, choć za chwilę nawyk miał je wyciągnąć, by zagarnąć kilka kosmyków za uszy. Przywykła do tego, ale teraz walczyła z tym wiedząc, że musi się nauczyć go kontrolować, jeśli chce udawać kogoś innego. Ze skupieniem słuchała więc odpowiedzi na pytanie. Dwóch, ale dobrze że rozwiewała wszystkie wątpliwości jakie Tonks mogła posiadać. Musiała ich nie mieć, musiała wiedzieć, że może jej całkowicie zaufać. Czasy stawały się coraz trudniejsze i cięższe a ona przechodząc Próbę wzięła odpowiedzialność za tych ludzi, którzy wchodzili w szeregi Zakonu Feniksa. Musiała więc wiedzieć, czym kierują się też inni i czego naprawdę chcą. Każde jedno słowo, które wypowiadała Jamie i które rozbrzmiewały się między nimi analizowała ze spokojem, nie wyciągając dłoni z kieszenie ciemnego płaszcza. Jej mina nie wyrażała niczego, zdawała się skrywać jedynie zaciętość, a może siłę odbijającą się w tęczówkach, którą zdobyła przechodząc przez piekło, odnosząc prawdziwe, realne rany, wiedząc, jak naprawdę smakuje ból. Nie poruszyła się, nie przestąpiła z nogi na nogę. Stała, niewielka, a jednak w jakiś sposób niezłomna.
- Bronić, czy też walczyć? - zapytała więc, kiedy cisza między nimi wybrzmiała dostatecznie długo, kiedy podjęła swoje własne zdania i decyzje. Przekrzywiła ledwie odrobinę głowę nie odejmując jasnego spojrzenia od kobiety znajdującej się naprzeciw niej. Chciała wiedzieć jakie plany zakładała sobie Jamie, czego w jakimś stopniu oczekiwała od niej, a może czego chciała od dzisiejszego spotkania z nią. Wszystko miało się już niedługo wyjaśnić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie ufała jej tak do końca. To było kolejne wrażenie, które pojawiło się, gdy wnikliwie obserwowała Just. Gwardzistka sprawdzała ją, nie przyjmowała niczego za pewnik. Nie miała znaczenia przeszłość i epizod ze szkoły, tym bardziej, że przez dzielących je w szkole kilka klas nigdy nie stały się sobie bliskie. Ich ścieżki rozeszły się w którymś momencie i nigdy nie połączyła ich przyjaźń. Może byłoby inaczej, gdyby różnica wieku była mniejsza, ale w czasach szkolnych te trzy lata wystarczyły, by każda z nich miała swoje odrębne towarzystwo. Teraz jednak przeszłość była przeszłością i stały po tej samej stronie, a tym, co je dzieliło, był już nie wiek, a pozycja w hierarchii. Nie dało się zapomnieć o tej różnicy, tym że Justine była na szczycie, a Jamie na samym dole. Że jej nie ufano, testowano ją i próbowano określić jej pobudki, nie przyjmowano za pewnik tego, że po prostu chciała działać zgodnie ze swoim sumieniem. Bo przecież każdy mógłby tak powiedzieć, a intencji Jamie jeszcze nie zweryfikowały czyny. W każdym razie, nie na tyle by miało to jakieś realne znaczenie, do tej pory jedynie pomogła w dostarczeniu składników do Oazy. Nie okupiła swojej przynależności do organizacji krwią, choć ten moment zapewne miał kiedyś nadejść.
Starała się jednak rozwiać wątpliwości Tonks. Chciała pokazać, że mogą mieć w niej oddaną i użyteczną sojuszniczkę, choć to drugie póki co było nieco dyskusyjne, bo talent do gry w quidditcha raczej nie był czymś pożądanym i nie stanowił na wojnie realnej wartości. Czarodziejką była póki co przeciętną, nad czym pracowała, bo nie chciała być bezużyteczna ani nie chciała za szybko w tej wojnie zginąć, bo wtedy nikomu się nie przyda, a młoda śmierć też nie znajdowała się na liście jej pragnień. Nie była biegła w walce ani nie posiadała żadnej wiedzy naukowej, która mogłaby to zrekompensować. Tak więc nie miała realnej wartości dla Zakonu, ale chciała jej sobie przydać, co wymagało długiej pracy.
Zawsze chciała być silna i uważała słabość i delikatność za coś uwłaczającego. Dziewczyńskiego. Ona była chłopczycą, zawsze chętnie spędzała czas w męskim gronie, jako dziecko wręcz chciała być chłopcem. Robić to samo, co jej bracia, latać, brudzić się, wspinać na drzewa i zdzierać kolana. Dążyła do tego, by być silną. Nie mazała się, kiedy zdarła sobie kolano lub spadła z miotły, bo słabość była (w jej dziecięcym i nastoletnim przekonaniu) dla łzawych dziewczynek, nie dla niej. W dorosłości także starała się znosić trudy z zaciśniętymi zębami. Być taka jak ojciec, nie jak matka. Nie została aurorem jak on, ale nie ulegało wątpliwości, że to on zawsze był dla niej większym autorytetem.
Ale tu i teraz, patrząc na dawną znajomą, wiedziała doskonale, że to Justine była bardziej zahartowana. Dostrzegała to w jej oczach, które zdawały się widzieć bardzo wiele. Były to oczy osoby, która zeszła do samego piekła i wyszła z niego zwycięsko. A co widziały oczy Jamie? Na pewno znacznie mniej, bo jeszcze nie zetknęła się z realną walką. Słyszała o tragediach, straciła ojca, ale nie znalazła się w sytuacji zagrożenia życia, ani nie patrzyła jak inni giną na jej oczach. Justine zdawała się mieć w sobie siłę, której Jamie nie miała, bo życie obchodziło się z nią dużo łaskawiej i nie obijało jej tak, jak Tonks. Ta myśl kiedyś też smakowałaby gorzko, ale teraz niechętnie akceptowała to, że dla bardziej zahartowanych w boju mogła się jawić jak nieopierzony pisklak. I że tak naprawdę wcale nie chciała iść na wojnę (bo kto chciał?), ale wiedziała, że musi. Bo ktoś musiał podjąć decyzję o tym, że narazi się na ryzyko, by nie musieli tego robić inni, słabsi i bardziej niewinni. Jak jej młodsza siostra, którą Jamie pragnęła ochronić. Musiała chwycić za różdżkę, by nie musieli tego robić niewinni.
- Wydaje mi się, że nie ma walki bez umiejętności obrony siebie i innych. A przynajmniej, myślę że byłaby ona bardzo krótka – wyrzekła w odpowiedzi na kolejne lakoniczne słowa Justine. Wiedziała, że obrona przed czarną magią jest w dzisiejszych czasach umiejętnością fundamentalną, że bez niej w prawdziwym pojedynku nie pożyje długo. Że od jej refleksu będzie zależeć, czy jej tarcza zatrzyma czarnomagiczną klątwę, czy też nie. – Dlatego postanowiłam wziąć się za siebie i lepiej opanować obronę przed czarną magią. Ale chcę też lepiej poznać uroki, by umieć odpłacić pięknym za nadobne. Nie chcę tylko chować się za tarczami. Pan Rineheart udzielił mi już trochę wskazówek, które staram się wcielić w życie, trenując niezbędne umiejętności.
Miało jednak minąć wiele czasu, zanim jej uroki zaczną stanowić jej realną siłę. Na ten moment, gdyby tak miała stanąć do walki z groźnym przeciwnikiem, ten pojedynek pewnie skończyłby się szybko i to na niekorzyść McKinnon. W żadnej dziedzinie magii jej umiejętności nie były wysokie. Wystarczały w codziennym, zwykłym życiu, ale nie były wystarczające do walki, dlatego nad nimi pracowała.
- Co jeszcze mogę zrobić? – zapytała nagle. – Chcę się wam przydać. Zrobić coś dobrego dla świata. Chciałabym kiedyś zostać jedną z was – dodała może nieco idealistycznie. Bo nadal trochę tak to postrzegała, nie przeżywszy jeszcze tego, co Tonks. Może za kilka miesięcy, jak dożyje, będzie patrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ją też wojna przeżuje i wypluje, ale chciała, żeby to uczyniło ją jeszcze silniejszą.
Starała się jednak rozwiać wątpliwości Tonks. Chciała pokazać, że mogą mieć w niej oddaną i użyteczną sojuszniczkę, choć to drugie póki co było nieco dyskusyjne, bo talent do gry w quidditcha raczej nie był czymś pożądanym i nie stanowił na wojnie realnej wartości. Czarodziejką była póki co przeciętną, nad czym pracowała, bo nie chciała być bezużyteczna ani nie chciała za szybko w tej wojnie zginąć, bo wtedy nikomu się nie przyda, a młoda śmierć też nie znajdowała się na liście jej pragnień. Nie była biegła w walce ani nie posiadała żadnej wiedzy naukowej, która mogłaby to zrekompensować. Tak więc nie miała realnej wartości dla Zakonu, ale chciała jej sobie przydać, co wymagało długiej pracy.
Zawsze chciała być silna i uważała słabość i delikatność za coś uwłaczającego. Dziewczyńskiego. Ona była chłopczycą, zawsze chętnie spędzała czas w męskim gronie, jako dziecko wręcz chciała być chłopcem. Robić to samo, co jej bracia, latać, brudzić się, wspinać na drzewa i zdzierać kolana. Dążyła do tego, by być silną. Nie mazała się, kiedy zdarła sobie kolano lub spadła z miotły, bo słabość była (w jej dziecięcym i nastoletnim przekonaniu) dla łzawych dziewczynek, nie dla niej. W dorosłości także starała się znosić trudy z zaciśniętymi zębami. Być taka jak ojciec, nie jak matka. Nie została aurorem jak on, ale nie ulegało wątpliwości, że to on zawsze był dla niej większym autorytetem.
Ale tu i teraz, patrząc na dawną znajomą, wiedziała doskonale, że to Justine była bardziej zahartowana. Dostrzegała to w jej oczach, które zdawały się widzieć bardzo wiele. Były to oczy osoby, która zeszła do samego piekła i wyszła z niego zwycięsko. A co widziały oczy Jamie? Na pewno znacznie mniej, bo jeszcze nie zetknęła się z realną walką. Słyszała o tragediach, straciła ojca, ale nie znalazła się w sytuacji zagrożenia życia, ani nie patrzyła jak inni giną na jej oczach. Justine zdawała się mieć w sobie siłę, której Jamie nie miała, bo życie obchodziło się z nią dużo łaskawiej i nie obijało jej tak, jak Tonks. Ta myśl kiedyś też smakowałaby gorzko, ale teraz niechętnie akceptowała to, że dla bardziej zahartowanych w boju mogła się jawić jak nieopierzony pisklak. I że tak naprawdę wcale nie chciała iść na wojnę (bo kto chciał?), ale wiedziała, że musi. Bo ktoś musiał podjąć decyzję o tym, że narazi się na ryzyko, by nie musieli tego robić inni, słabsi i bardziej niewinni. Jak jej młodsza siostra, którą Jamie pragnęła ochronić. Musiała chwycić za różdżkę, by nie musieli tego robić niewinni.
- Wydaje mi się, że nie ma walki bez umiejętności obrony siebie i innych. A przynajmniej, myślę że byłaby ona bardzo krótka – wyrzekła w odpowiedzi na kolejne lakoniczne słowa Justine. Wiedziała, że obrona przed czarną magią jest w dzisiejszych czasach umiejętnością fundamentalną, że bez niej w prawdziwym pojedynku nie pożyje długo. Że od jej refleksu będzie zależeć, czy jej tarcza zatrzyma czarnomagiczną klątwę, czy też nie. – Dlatego postanowiłam wziąć się za siebie i lepiej opanować obronę przed czarną magią. Ale chcę też lepiej poznać uroki, by umieć odpłacić pięknym za nadobne. Nie chcę tylko chować się za tarczami. Pan Rineheart udzielił mi już trochę wskazówek, które staram się wcielić w życie, trenując niezbędne umiejętności.
Miało jednak minąć wiele czasu, zanim jej uroki zaczną stanowić jej realną siłę. Na ten moment, gdyby tak miała stanąć do walki z groźnym przeciwnikiem, ten pojedynek pewnie skończyłby się szybko i to na niekorzyść McKinnon. W żadnej dziedzinie magii jej umiejętności nie były wysokie. Wystarczały w codziennym, zwykłym życiu, ale nie były wystarczające do walki, dlatego nad nimi pracowała.
- Co jeszcze mogę zrobić? – zapytała nagle. – Chcę się wam przydać. Zrobić coś dobrego dla świata. Chciałabym kiedyś zostać jedną z was – dodała może nieco idealistycznie. Bo nadal trochę tak to postrzegała, nie przeżywszy jeszcze tego, co Tonks. Może za kilka miesięcy, jak dożyje, będzie patrzeć na pewne sprawy inaczej. Może ją też wojna przeżuje i wypluje, ale chciała, żeby to uczyniło ją jeszcze silniejszą.
Z miesiąca na miesiąc sytuacja zmieniała się diametralnie, było to czuć, w powietrzu i w spojrzeniach ludzi, których mijała na ulicach. Ludzie zaczynali się bać i wcale się im nie dziwiła. Zrobili się ostrożniejsi, bardziej nieufni, a oni, mając za cel bronić innych musieli być pewni, by nie powtórzyć ponownie wcześniejszych błędów. Ona zaś czuła na swoich barkach ciężar kolejnych decyzji, nawet tych, które jeszcze nie pojawiły się przed nią. Chciała być pewna - tego, że wszyscy są świadomi zagrożenia, jakie niesie ze sobą przynależność do ich organizacji. Nie wątpiła w brak chęci do pomocy, bała się jedynie o wszystko inne, co mogło stać na przeszkodzie. Stała więc teraz wpatrując się uważnie w Jamie, która stała naprzeciw niej wysłuchując wypowiadanych przez kobietę słów. Sama wypowiadając ich jak na razie niewiele. Zimno otulało ich, a okolica nie posiadała wokół nikogo, kto byłby w stanie podsłuchać to, o czym właśnie rozmawiała. Idealne miejsce na to spotkanie, zwłaszcza, że gdyby ktoś się zbliżał byłaby w stanie zobaczyć go już z daleka.
- To fakt. - zgodziła się z nią spokojnie, wyciągając różdżkę z kieszeni. Obróciła ją kilka razy w palcach, jakby zastanawiając się nad tym, czy to, co przeszło przez jej myśl powinno znaleźć swoje odzwierciedlenie właśnie teraz. Uniosła na powrót wzrok na Jamie słuchając kolejno padających z jej ust słów. Dobrze. Dobrze, że ćwiczyła, wszyscy powinni to robić. Teraz, póki jeszcze mieli chwilę czasu właśnie na to. Uniosła jedną z brwi na kolejne jej słowa.
- Już jesteś jedną z nas. - powiedziała opierając dłoń na biodrze, uniosła łagodnie kącik ust ku górze. Otrzymała zaufanie, które teraz musiała pogłębić. Zapewnić i jednocześnie sprawdzić, czy prawdziwie tego chce. Jeszcze mogła się wycofać, odejść od tego zanim będzie za późno. - Oaza nadal wymaga sporo pracy. Wiesz jak się do niej dostać? - zapytała przestępując z nogi na nogę. Wiatr znów zawiał, unosząc jej krótkie włosy. Odgarnęła kosmyki za ucho.
- Zawalczmy. - powiedziała zaprzestając obracania różdżki w dłoni. - Nie hamuj się. - dodała jeszcze, przypominając sobie, jak powstrzymywał się Percival stając do walki z nią. - Zaczynasz. - zadecydowała tylko, rozstawiając się odrobinę na nogach, czekając na atak.
- To fakt. - zgodziła się z nią spokojnie, wyciągając różdżkę z kieszeni. Obróciła ją kilka razy w palcach, jakby zastanawiając się nad tym, czy to, co przeszło przez jej myśl powinno znaleźć swoje odzwierciedlenie właśnie teraz. Uniosła na powrót wzrok na Jamie słuchając kolejno padających z jej ust słów. Dobrze. Dobrze, że ćwiczyła, wszyscy powinni to robić. Teraz, póki jeszcze mieli chwilę czasu właśnie na to. Uniosła jedną z brwi na kolejne jej słowa.
- Już jesteś jedną z nas. - powiedziała opierając dłoń na biodrze, uniosła łagodnie kącik ust ku górze. Otrzymała zaufanie, które teraz musiała pogłębić. Zapewnić i jednocześnie sprawdzić, czy prawdziwie tego chce. Jeszcze mogła się wycofać, odejść od tego zanim będzie za późno. - Oaza nadal wymaga sporo pracy. Wiesz jak się do niej dostać? - zapytała przestępując z nogi na nogę. Wiatr znów zawiał, unosząc jej krótkie włosy. Odgarnęła kosmyki za ucho.
- Zawalczmy. - powiedziała zaprzestając obracania różdżki w dłoni. - Nie hamuj się. - dodała jeszcze, przypominając sobie, jak powstrzymywał się Percival stając do walki z nią. - Zaczynasz. - zadecydowała tylko, rozstawiając się odrobinę na nogach, czekając na atak.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
I Jamie to czuła, nawet jeśli była w Zakonie jako sojusznik dość krótko. Ale nawet na przestrzeni ostatnich miesięcy świat się zmienił. Od czasu pożaru ministerstwa to już nie była ta sama rzeczywistość, w której przyszło jej wchodzić w dorosłość. A potem nie było lepiej, nawet gdy skończyły się anomalie. Atmosferę grozy czuć było w powietrzu. Nawet jej rodzinna Dolina Godryka została skalana złymi zdarzeniami; wciąż pamiętała tamtą sytuację z próbą podmiany świstoklików i z policjantem ranionym czarną magią. Wtedy po raz pierwszy widziała czarnomagiczne rany z tak bliska i nie było to nic miłego. Nie można było się dziwić strachowi ludzi. Sama gdzieś głęboko w środku też go czuła, nawet jeśli starała się wszem i wobec pozować na silną, by nikt nie uznał jej za słabeusza. Musiała być silna jak jej ojciec. On tego właśnie by chciał, by była twarda i znosiła przeciwności losu z podniesioną głową, by umiała pokonywać lęki i ograniczenia, którym wielu nie dawało rady.
Ale gdyby postawić ją obok bardziej zahartowanej Justine, zapewne wypadałaby marnie. To, że dobrze znosiła urazy odnoszone podczas meczów nie znaczyło, że równie łatwo zniesie trudy wojny, które były jej obce i tej nowej rzeczywistości dopiero musiała się nauczyć, co by nie dać się jej pożreć. Dlatego też musiała nauczyć się dobrze bronić, choć i uroki byłyby w cenie. Nad obiema tymi umiejętnościami pracowała, bo obie były niezbędne, jeśli chciała zwiększyć swoje szanse na przetrwanie w sytuacji zagrożenia. A taka mogła kiedyś nadejść. Może jutro, może za miesiąc, może za rok, ale kiedyś nadejdzie i wtedy przekona się, z jakiej była ulepiona gliny.
- Cieszę się – pokiwała głową, poprawiając dłonią krótkie, czarne włosy. Trochę jej ulżyło, kiedy Justine okazała jakieś inne emocje niż chłód. Zależało jej na dobrych relacjach z innymi Zakonnikami, skoro teraz wszyscy tkwili razem w tym, co się działo i połączyło ich coś większego. – Już wiem, niedawno mi ją pokazano. Nie umiem robić eliksirów ani leczyć, ale mogę wykorzystać siłę zdobytą podczas treningów, by pomóc we wznoszeniu chat. – Jej umiejętność gry w quidditcha nie była zbyt użyteczna, ale przydać się mogły cechy, które zdobyła dzięki grze. Zwinność, sprawność, a także spostrzegawczość. Nie przerażało jej noszenie ciężkich desek ani brudzenie sobie rąk. Była gotowa je pobrudzić, żeby czarodzieje uciekający do Oazy zyskali coś, co mogli nazwać namiastką domu. Nie powinno tak być, że ktokolwiek musi bać się o swoje życie i uciekać, ale skoro było, należało tym ludziom pomóc.
Kiedy Justine zachęciła ją do walki, wyciągnęła różdżkę, przez moment przetaczając drewienko w dłoni. A potem uniosła ją wyżej, zamierzając rzucić urok.
- Deprimo! – rzuciła, zgodnie z radą Justine nie hamując się, choć okaże się, czy zaklęcie się uda, czy też nie. Trudniejszych uroków nadal się dopiero uczyła, nie potrafiła jeszcze rzucić tych naprawdę groźnych, zdolnych poważnie uszkodzić przeciwnika. A i te, które opanowała, nie były jeszcze tak silne jak powinny. Ale wszystko przed nią, choć liczyła się z tym, że Justine z łatwością obroni się przed atakiem. Na szkoleniu aurorskim takie walki na pewno stanowiły chleb powszedni, nie mówiąc o jej działalności dla Zakonu. I na pewno mogła Jamie czegoś nauczyć, dlatego McKinnon nie zamierzała się wykręcać, była gotowa przyjąć lekcję, nawet jeśli ta miałaby się zakończyć bęckami.
| (możemy przejść do szafki zniknięć ^^)
Ale gdyby postawić ją obok bardziej zahartowanej Justine, zapewne wypadałaby marnie. To, że dobrze znosiła urazy odnoszone podczas meczów nie znaczyło, że równie łatwo zniesie trudy wojny, które były jej obce i tej nowej rzeczywistości dopiero musiała się nauczyć, co by nie dać się jej pożreć. Dlatego też musiała nauczyć się dobrze bronić, choć i uroki byłyby w cenie. Nad obiema tymi umiejętnościami pracowała, bo obie były niezbędne, jeśli chciała zwiększyć swoje szanse na przetrwanie w sytuacji zagrożenia. A taka mogła kiedyś nadejść. Może jutro, może za miesiąc, może za rok, ale kiedyś nadejdzie i wtedy przekona się, z jakiej była ulepiona gliny.
- Cieszę się – pokiwała głową, poprawiając dłonią krótkie, czarne włosy. Trochę jej ulżyło, kiedy Justine okazała jakieś inne emocje niż chłód. Zależało jej na dobrych relacjach z innymi Zakonnikami, skoro teraz wszyscy tkwili razem w tym, co się działo i połączyło ich coś większego. – Już wiem, niedawno mi ją pokazano. Nie umiem robić eliksirów ani leczyć, ale mogę wykorzystać siłę zdobytą podczas treningów, by pomóc we wznoszeniu chat. – Jej umiejętność gry w quidditcha nie była zbyt użyteczna, ale przydać się mogły cechy, które zdobyła dzięki grze. Zwinność, sprawność, a także spostrzegawczość. Nie przerażało jej noszenie ciężkich desek ani brudzenie sobie rąk. Była gotowa je pobrudzić, żeby czarodzieje uciekający do Oazy zyskali coś, co mogli nazwać namiastką domu. Nie powinno tak być, że ktokolwiek musi bać się o swoje życie i uciekać, ale skoro było, należało tym ludziom pomóc.
Kiedy Justine zachęciła ją do walki, wyciągnęła różdżkę, przez moment przetaczając drewienko w dłoni. A potem uniosła ją wyżej, zamierzając rzucić urok.
- Deprimo! – rzuciła, zgodnie z radą Justine nie hamując się, choć okaże się, czy zaklęcie się uda, czy też nie. Trudniejszych uroków nadal się dopiero uczyła, nie potrafiła jeszcze rzucić tych naprawdę groźnych, zdolnych poważnie uszkodzić przeciwnika. A i te, które opanowała, nie były jeszcze tak silne jak powinny. Ale wszystko przed nią, choć liczyła się z tym, że Justine z łatwością obroni się przed atakiem. Na szkoleniu aurorskim takie walki na pewno stanowiły chleb powszedni, nie mówiąc o jej działalności dla Zakonu. I na pewno mogła Jamie czegoś nauczyć, dlatego McKinnon nie zamierzała się wykręcać, była gotowa przyjąć lekcję, nawet jeśli ta miałaby się zakończyć bęckami.
| (możemy przejść do szafki zniknięć ^^)
The member 'Jamie McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
wracamy
Obserwowała jak sylwetka jednorożca wyłania się z jej różdżki i zgodnie z jej poleceniem mknie w kierunku kobiety, wnikając w nią wraz ze swoją mocą do uzdrawiania. Kiedy jasność rozmyła się opuściła dłoń.
- Wystarczy. - zarządziła ze spokojem. Dalsza walka nie miała sensu, z obrażeniami, które zadała dziewczynie rzucanie zaklęć, miało przynieść jej problemy. Nie mówiła, że było to niemożliwe, jedynak, gdyby w tym stanie rzuciła w nią Petryfikusa, możliwości na wybudzenie pozostawały naprawdę niewielkie. Wsadziła dłonie w kieszenie uważnie przyglądając się kobiecie. Milczała przez chwilę. - Ćwicz dalej. - poleciła jej nie podnosząc głosu. Nie sądziła, by musiała. Wyciągnęła na chwilę lewą dłoń, żeby założyć za ucho kilka jasnych kosmyków. - Siła nie przychodzi od razu. Dobieraj różnorodnych partnerów. - kolejne słowa. A może bardziej słowa - polecenia. Nuta wkradła się w jej słowa, ale nie zamierzała jej wygłuszać, czy wyciszać. Zmieniła sie i udawanie, że było inaczej w jej zdaniu mijało się z celem. Taka była i taka miała już pozostać. Różnorodność partnerów była ważna. Pozwalała sprawdzić postępy, ale jednocześnie nie zniechęcić się, jak wtedy gdy stawało się przeciwko komuś, kto przeważał w sile. Magia musiałaby być bardzo kapryśna i mocno na nią obrażona, żeby McKinnon miała szansę ją pokonać. Tonks zdawała sobie sprawę z siły, jaką posiadała. Wiedziała jednak, jak wiele dla niej poświęciła. Miesiące treningów, ale nie tylko ich. Zdobywała też doświadczenie w prawdziwym życiu, które na nią nie czekało. Które nie pytało, czy jest gotowa, czy też potrzebuje chwili oddechu zanim coś zaatakuje ponownie. Dlatego stała się czujna, a może wyczulona. Gotowa w każdym momencie. Choć dojście do poziomu w kórym znajdowała się teraz okupione było bólem i godzinami spędzonymi na treningu. - I pamiętaj o sprycie. - ostatnie ze słów, po których sięgnęła po miotłę odłożoną jakiś kawałek dalej. Odwróciła się odchodząc kilka kroków, wsiadając na środek transportu. - Dobrze, że jesteś z nami, Jamie. Uważaj na siebie. - powiedziała jej na odchodne, chwilę przed tym odbiła się stopami od powierzchni by wzbić się w powietrze i niewiele później zniknąć w chmurach, które dzisiaj nisko kłębiły się nad ziemią.
| zt
Obserwowała jak sylwetka jednorożca wyłania się z jej różdżki i zgodnie z jej poleceniem mknie w kierunku kobiety, wnikając w nią wraz ze swoją mocą do uzdrawiania. Kiedy jasność rozmyła się opuściła dłoń.
- Wystarczy. - zarządziła ze spokojem. Dalsza walka nie miała sensu, z obrażeniami, które zadała dziewczynie rzucanie zaklęć, miało przynieść jej problemy. Nie mówiła, że było to niemożliwe, jedynak, gdyby w tym stanie rzuciła w nią Petryfikusa, możliwości na wybudzenie pozostawały naprawdę niewielkie. Wsadziła dłonie w kieszenie uważnie przyglądając się kobiecie. Milczała przez chwilę. - Ćwicz dalej. - poleciła jej nie podnosząc głosu. Nie sądziła, by musiała. Wyciągnęła na chwilę lewą dłoń, żeby założyć za ucho kilka jasnych kosmyków. - Siła nie przychodzi od razu. Dobieraj różnorodnych partnerów. - kolejne słowa. A może bardziej słowa - polecenia. Nuta wkradła się w jej słowa, ale nie zamierzała jej wygłuszać, czy wyciszać. Zmieniła sie i udawanie, że było inaczej w jej zdaniu mijało się z celem. Taka była i taka miała już pozostać. Różnorodność partnerów była ważna. Pozwalała sprawdzić postępy, ale jednocześnie nie zniechęcić się, jak wtedy gdy stawało się przeciwko komuś, kto przeważał w sile. Magia musiałaby być bardzo kapryśna i mocno na nią obrażona, żeby McKinnon miała szansę ją pokonać. Tonks zdawała sobie sprawę z siły, jaką posiadała. Wiedziała jednak, jak wiele dla niej poświęciła. Miesiące treningów, ale nie tylko ich. Zdobywała też doświadczenie w prawdziwym życiu, które na nią nie czekało. Które nie pytało, czy jest gotowa, czy też potrzebuje chwili oddechu zanim coś zaatakuje ponownie. Dlatego stała się czujna, a może wyczulona. Gotowa w każdym momencie. Choć dojście do poziomu w kórym znajdowała się teraz okupione było bólem i godzinami spędzonymi na treningu. - I pamiętaj o sprycie. - ostatnie ze słów, po których sięgnęła po miotłę odłożoną jakiś kawałek dalej. Odwróciła się odchodząc kilka kroków, wsiadając na środek transportu. - Dobrze, że jesteś z nami, Jamie. Uważaj na siebie. - powiedziała jej na odchodne, chwilę przed tym odbiła się stopami od powierzchni by wzbić się w powietrze i niewiele później zniknąć w chmurach, które dzisiaj nisko kłębiły się nad ziemią.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Justine po raz kolejny uleczyła ją mocą patronusa, a Jamie znów odzyskała siły, wciąż zastanawiając się nad tym niezwykłym zjawiskiem, jakiego była świadkiem, a powiązanego z pewnością z mocą Zakonu. Dobrze wiedziała przecież, że zwykły patronus tak nie działa. Że chroni przed dementorami i może przekazywać wiadomości, ale z pewnością nie leczy ran. Ciekawe, czy to tylko gwardziści posiadali takie patronusy? Czy może więcej Zakonników nauczyło się takie wyczarowywać? Jeśli tak, to w jaki sposób?
Skinęła jednak głową, rozumiejąc, że to koniec pojedynku. Była Tonks wdzięczna za to, że poświęciła jej czas i przybyła tu, by odbyć z nią to małe starcie. Czy była zadowolona? Tego Jamie nie wiedziała, ale sama z siebie zbytnio zadowolona nie była, mogła wypaść lepiej. Chciała pokazać się gwardzistce jako silna czarownica, taka która wie, jak korzystać z różdżki i która nie pada jak mucha po kilku zaklęciach.
- Dziękuję za wspólny trening. I za wszelkie uwagi – powiedziała. Wciąż było jej nieswojo z myślą, jak sobie radziła, to bolało jej dumę, ale wiedziała od samego początku, że staje do walki z dużo silniejszą przeciwniczką, i i tak zakrawało na sukces, że kilka razy udało jej się czymś ją trafić, choć zwykle to ona sama obrywała. Ale kilka tarcz jej wyszło, zawsze to już coś. Justine sprytnie zmuszała ją do używania Protego maximy, dzięki czemu Jamie miała wyższą poprzeczkę i musiała postarać się bardziej, żeby się obronić. Niemniej jednak daleka droga była przed nią, żeby umieć się bronić choć w połowie tak dobrze i skutecznie, jak Tonks. Ciekawe, na ile była to kwestia treningu, a na ile wrodzonych predyspozycji do jakiejś dziedziny magii? I czy McKinnon w ogóle miała wrodzone predyspozycje do czegoś innego niż quidditch? Jeśli tak, to musiała je odkryć. A jeśli nie, to i tak musiała dać z siebie wszystko, by się czegoś nauczyć i możliwie najlepiej przygotować do tego, co nadchodziło. Nie spieszyło jej się do zostania zimnym trupem, miała zamiar jeszcze trochę po tym świecie pochodzić.
- Będę ćwiczyć dalej i miejmy nadzieję, że jak jeszcze kiedyś przyjdzie nam się zmierzyć bądź walczyć u swojego boku przeciwko komuś, to poradzę sobie lepiej. – Chciałaby, żeby tak było. Pokiwała głową jeszcze raz. – Ty też, Tonks. I dzięki, mam nadzieję, że was nie zawiodę.
Pożegnała się, po czym, po uspokojeniu emocji po pojedynku na tyle, by móc się teleportować, obróciła się w miejscu i przeniosła się do Doliny Godryka.
| zt.
Skinęła jednak głową, rozumiejąc, że to koniec pojedynku. Była Tonks wdzięczna za to, że poświęciła jej czas i przybyła tu, by odbyć z nią to małe starcie. Czy była zadowolona? Tego Jamie nie wiedziała, ale sama z siebie zbytnio zadowolona nie była, mogła wypaść lepiej. Chciała pokazać się gwardzistce jako silna czarownica, taka która wie, jak korzystać z różdżki i która nie pada jak mucha po kilku zaklęciach.
- Dziękuję za wspólny trening. I za wszelkie uwagi – powiedziała. Wciąż było jej nieswojo z myślą, jak sobie radziła, to bolało jej dumę, ale wiedziała od samego początku, że staje do walki z dużo silniejszą przeciwniczką, i i tak zakrawało na sukces, że kilka razy udało jej się czymś ją trafić, choć zwykle to ona sama obrywała. Ale kilka tarcz jej wyszło, zawsze to już coś. Justine sprytnie zmuszała ją do używania Protego maximy, dzięki czemu Jamie miała wyższą poprzeczkę i musiała postarać się bardziej, żeby się obronić. Niemniej jednak daleka droga była przed nią, żeby umieć się bronić choć w połowie tak dobrze i skutecznie, jak Tonks. Ciekawe, na ile była to kwestia treningu, a na ile wrodzonych predyspozycji do jakiejś dziedziny magii? I czy McKinnon w ogóle miała wrodzone predyspozycje do czegoś innego niż quidditch? Jeśli tak, to musiała je odkryć. A jeśli nie, to i tak musiała dać z siebie wszystko, by się czegoś nauczyć i możliwie najlepiej przygotować do tego, co nadchodziło. Nie spieszyło jej się do zostania zimnym trupem, miała zamiar jeszcze trochę po tym świecie pochodzić.
- Będę ćwiczyć dalej i miejmy nadzieję, że jak jeszcze kiedyś przyjdzie nam się zmierzyć bądź walczyć u swojego boku przeciwko komuś, to poradzę sobie lepiej. – Chciałaby, żeby tak było. Pokiwała głową jeszcze raz. – Ty też, Tonks. I dzięki, mam nadzieję, że was nie zawiodę.
Pożegnała się, po czym, po uspokojeniu emocji po pojedynku na tyle, by móc się teleportować, obróciła się w miejscu i przeniosła się do Doliny Godryka.
| zt.
Dom na uboczu
Szybka odpowiedź