Dom na uboczu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom na uboczu
Jest tylko jedno światło. Małe ledwie widoczne okienko na piętrze wieści - że ktoś zajmuje stare domostwo, którego świetność minęła już dawno. Obłamane i przegniłe od deszczu deski, skrzypiące gdzieś z tyłu, okiennice na naderwanych zawiasach i wszechogarniająca stęchlizna wdzierająca się zapachem, aż pod skórę.
Ale światło kusi, wabi, niby ćmy błagające o promyk zdradziecki. Drzwi są zamknięte, ale widnieje w nich klucz. Wystarczy, że wejdziesz po kilku, chwiejnych stopniach. To nie jest takie trudne, prawda?
Ale światło kusi, wabi, niby ćmy błagające o promyk zdradziecki. Drzwi są zamknięte, ale widnieje w nich klucz. Wystarczy, że wejdziesz po kilku, chwiejnych stopniach. To nie jest takie trudne, prawda?
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
- Cholera... - rzuciłem ze zrezygnowaniem i zniesmaczeniem wypuszczając z płuc powietrze, kiedy lumos kobiety rozgonił mrok ukazując człowieka w wersji...bardziej przenośnej. Skrzywiłem się przy tym, kojarząc widok z uliczkami sąsiadującymi z Paliczkami - ...właśnie dlatego powinniśmy się wynosić - uczuliłem po raz kolejny. Niecierpliwiłem się i na prawdę nie zależało mi na tym by za chwilę recytować sławne "a nie mówiłem" wymachując swoją urwaną ręką trzymaną w drugiej ręce. Nie, po prostu - nie. Widząc jednak, że nikogo moje słowa nie ponagliły - wywróciłem oczami nie wierząc w to co się wyprawiało. Co prawda nikt mi nie bronił zostawić ich wszystkich samych sobie, lecz problem w tym, że nie potrafiłem. Przynajmniej nie teraz gdy się zaangażowałem. Byłaby to zdrada wobec samego siebie. Stałem więc czekając na ich ruch, czuwając i próbując utrzymać myśli na powierzchni, choć ciało mi ciążyło niemiłosiernie. Nie mogłem pozbyć się uczucia, że coś tu miało uważne baczenie na nas? Na mnie? Nie byłem pewien. Gdy kobieta (Luci) przemieściła się w stronę rannego mężczyzny zauważyłem, że cienie nie pochyliły się zgodnie z przemieszczonym lumosem
Co do...
Przyglądałem się temu zjawisku z pod zmrużonych powiek, gdy moją uwagę rozproszył dźwięk padającego na ziemię szkła. Spojrzałem na ten zakrwawiony element o nader znajomym kształcie, a potem na mężczyznę, a potem na kobietę - mógłbyś mi pomóc? Potrzymać różdżkę na tej wysokości? Ona chyba żartowała.
Podszedłem, jednak zamiast cokolwiek trzymać i świecić zasugerowałem by się odsunęła.
- Jesteś za delikatna. Wykrwawi się nim zdąży wypowiedzieć własne imię. Rany kłute są cholernie uciążliwe... - dołożyłem materiału peleryny którą postanowiono poświęcić na opatrunek. Bezceremonialnie przykładając go do oblepionej i mokrej od krwi koszuli. Dobrze. Im więcej warstw tym było lepiej - Coś nas obserwuje. Wie, że tu jesteśmy i nic z tym nie robi. Jak na razie. Wydaje mi się, że skrywa się w cieniu. Nie wiem czego oczekuje - i na prawdę nie chciałem wiedzieć dokończyłem myśl gdy szerszym pasmem urwanym na długości peleryny obwiązałem mężczyznę wokół tułowia tak by mocno dociskał materiał zagryzłem przy tym zęby czując nieprzyjemne szarpanie w ranionych ramionach- Hyh, prawie jak gorset... - Nie żebym się znał i miałem nadzieję, że był wystarczający. Przynajmniej na chwilę.
Co do...
Przyglądałem się temu zjawisku z pod zmrużonych powiek, gdy moją uwagę rozproszył dźwięk padającego na ziemię szkła. Spojrzałem na ten zakrwawiony element o nader znajomym kształcie, a potem na mężczyznę, a potem na kobietę - mógłbyś mi pomóc? Potrzymać różdżkę na tej wysokości? Ona chyba żartowała.
Podszedłem, jednak zamiast cokolwiek trzymać i świecić zasugerowałem by się odsunęła.
- Jesteś za delikatna. Wykrwawi się nim zdąży wypowiedzieć własne imię. Rany kłute są cholernie uciążliwe... - dołożyłem materiału peleryny którą postanowiono poświęcić na opatrunek. Bezceremonialnie przykładając go do oblepionej i mokrej od krwi koszuli. Dobrze. Im więcej warstw tym było lepiej - Coś nas obserwuje. Wie, że tu jesteśmy i nic z tym nie robi. Jak na razie. Wydaje mi się, że skrywa się w cieniu. Nie wiem czego oczekuje - i na prawdę nie chciałem wiedzieć dokończyłem myśl gdy szerszym pasmem urwanym na długości peleryny obwiązałem mężczyznę wokół tułowia tak by mocno dociskał materiał zagryzłem przy tym zęby czując nieprzyjemne szarpanie w ranionych ramionach- Hyh, prawie jak gorset... - Nie żebym się znał i miałem nadzieję, że był wystarczający. Przynajmniej na chwilę.
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Sophia z nieskrywaną ulgą przyjęła z powrotem swoją różdżkę.
- Dziękuję – powiedziała do mężczyzny, zaciskając palce na cudownie znajomym drewnie.
Rozejrzała się po otaczających ją sylwetkach. Sądząc po ich słowach, weszli tu sami, nie zostali zabrani przez stwory. Lekko uniosła brwi, ale też ulżyło jej.
- Nie widziałam nikogo ani... niczego. Odzyskałam przytomność tutaj, krótko przed waszym przyjściem. Myślałam, że to drzewne stwory wracają po mnie i ukryłam się – wyjaśniła cicho. Nie pamiętała niczego z momentu między utratą przytomności a jej odzyskaniem. Nie wiedziała nawet, ile była nieprzytomna. Kilka minut? Godzinę? Kilka godzin? Przez ten czas dużo mogło się wydarzyć, a Sophia była wyłączona i zupełnie niewrażliwa na wszystko, co działo się wokół niej. Teraz coraz bardziej tego żałowała, bo nie wiedziała, jakie zagrożenie może czaić się na górze. Musiała jednak przyznać rację mężczyźnie, który oddał jej różdżkę – powinni jak najszybciej stąd uciekać, a o tym miejscu powiadomić odpowiednie służby przeszkolone do walki z czarną magią, bo być może to z jej tworami mieli do czynienia. Sophia była tu najprawdopodobniej jedynym aurorem i czuła, że mierzenie się z tymi istotami byłoby jak porywanie się z motyką na słońce.
Gdy stała obok Lucindy, która zapaliła różdżkę, wzrok Sophii padł na to, co wcześniej wydawało się jedynie bezładną ciemną masą pod ścianą. Gdy zobaczyła, to tam było naprawdę, serce niemal podeszło jej do gardła. Choć jej kariera aurora była tak krótka, zdążyła zobaczyć trochę sponiewieranych zwłok, ale to nie sprawiało, że przyjęła ten widok z obojętnością. Wręcz przeciwnie, była wyraźnie poruszona.
- To... wygląda strasznie – szepnęła, krzywiąc się. Nie wiedziała, czy była to robota drzewnych stworów, ale pasek na szyi i niedopałki papierosów wskazywały na udział ludzi. Nie podejrzewała stworów o zamiłowanie do palenia czy noszenia pasków. Może właśnie trafili do kryjówki jakiegoś szaleńca, a drzewne stwory były tylko jego sługami ożywionymi za pomocą mrocznych czarów, i dostarczały mu ofiary? Przypomniała sobie przelotnie opowieści starych mugoli w karczmie. Kto wie, może Sophia miała podzielić los tego nieszczęśnika, którego poćwiartowane ciało leżało na podłodze lepiącej się od krwi? To utwierdzało ją w przekonaniu, że nie powinni tu zostać.
Chwilę trwało, zanim dała radę oderwać wzrok od tego porażającego widoku i zwróciła się znowu w stronę pozostałych.
- On ma rację, powinniśmy stąd odejść. Tu nie jest bezpiecznie – powiedziała.
Całe jej aurorskie doświadczenie mówiło, że to złe miejsce.
- Nie jestem uzdrowicielem, ale znam podstawowe zaklęcia – odpowiedziała na pytanie drugiego mężczyzny.
Zapewne był ranny. Sama też coraz dotkliwiej odczuwała swoje rany. Poranione plecy rwały nieprzyjemnym bólem, odczuwalnym podczas poruszania się, a najgłębsze były chyba rany na boku, pozostałe po szponach stwora, który ją chwycił. Wymacała je wolną dłonią. Przez dziury w ubraniu mogła wyczuć głębokie, lepiące się od krwi rozcięcia, a w blasku różdżki mogła nawet zobaczyć krew na boku oraz na dłoni, którą właśnie cofnęła, sycząc z bólu. Tak, tą raną powinna zająć się najpierw, bo najprawdopodobniej to tam traciła najwięcej krwi.
- Fosilio – powiedziała cicho, kierując koniec różdżki na swój bok i mając nadzieję, że zaklęcie zmniejszy upływ krwi, lub, przy odrobinie szczęścia, zupełnie go powstrzyma.
Potem ruszyła w kierunku mężczyzny; Lucinda wyjęła z jego pleców odłamek szkła, a drugi mężczyzna zawinął go płachtą materiału. Jego rana też nie wyglądała zbyt dobrze.
- Mogę spróbować coś z tym zrobić... – zaproponowała, stając obok nich.
O ile zdąży mu pomóc, bo także dostrzegła, że z cieniami na ścianie rzeczywiście było coś nie tak. Najwyraźniej nie byli tu sami...
| rzucam na zaklęcie
- Dziękuję – powiedziała do mężczyzny, zaciskając palce na cudownie znajomym drewnie.
Rozejrzała się po otaczających ją sylwetkach. Sądząc po ich słowach, weszli tu sami, nie zostali zabrani przez stwory. Lekko uniosła brwi, ale też ulżyło jej.
- Nie widziałam nikogo ani... niczego. Odzyskałam przytomność tutaj, krótko przed waszym przyjściem. Myślałam, że to drzewne stwory wracają po mnie i ukryłam się – wyjaśniła cicho. Nie pamiętała niczego z momentu między utratą przytomności a jej odzyskaniem. Nie wiedziała nawet, ile była nieprzytomna. Kilka minut? Godzinę? Kilka godzin? Przez ten czas dużo mogło się wydarzyć, a Sophia była wyłączona i zupełnie niewrażliwa na wszystko, co działo się wokół niej. Teraz coraz bardziej tego żałowała, bo nie wiedziała, jakie zagrożenie może czaić się na górze. Musiała jednak przyznać rację mężczyźnie, który oddał jej różdżkę – powinni jak najszybciej stąd uciekać, a o tym miejscu powiadomić odpowiednie służby przeszkolone do walki z czarną magią, bo być może to z jej tworami mieli do czynienia. Sophia była tu najprawdopodobniej jedynym aurorem i czuła, że mierzenie się z tymi istotami byłoby jak porywanie się z motyką na słońce.
Gdy stała obok Lucindy, która zapaliła różdżkę, wzrok Sophii padł na to, co wcześniej wydawało się jedynie bezładną ciemną masą pod ścianą. Gdy zobaczyła, to tam było naprawdę, serce niemal podeszło jej do gardła. Choć jej kariera aurora była tak krótka, zdążyła zobaczyć trochę sponiewieranych zwłok, ale to nie sprawiało, że przyjęła ten widok z obojętnością. Wręcz przeciwnie, była wyraźnie poruszona.
- To... wygląda strasznie – szepnęła, krzywiąc się. Nie wiedziała, czy była to robota drzewnych stworów, ale pasek na szyi i niedopałki papierosów wskazywały na udział ludzi. Nie podejrzewała stworów o zamiłowanie do palenia czy noszenia pasków. Może właśnie trafili do kryjówki jakiegoś szaleńca, a drzewne stwory były tylko jego sługami ożywionymi za pomocą mrocznych czarów, i dostarczały mu ofiary? Przypomniała sobie przelotnie opowieści starych mugoli w karczmie. Kto wie, może Sophia miała podzielić los tego nieszczęśnika, którego poćwiartowane ciało leżało na podłodze lepiącej się od krwi? To utwierdzało ją w przekonaniu, że nie powinni tu zostać.
Chwilę trwało, zanim dała radę oderwać wzrok od tego porażającego widoku i zwróciła się znowu w stronę pozostałych.
- On ma rację, powinniśmy stąd odejść. Tu nie jest bezpiecznie – powiedziała.
Całe jej aurorskie doświadczenie mówiło, że to złe miejsce.
- Nie jestem uzdrowicielem, ale znam podstawowe zaklęcia – odpowiedziała na pytanie drugiego mężczyzny.
Zapewne był ranny. Sama też coraz dotkliwiej odczuwała swoje rany. Poranione plecy rwały nieprzyjemnym bólem, odczuwalnym podczas poruszania się, a najgłębsze były chyba rany na boku, pozostałe po szponach stwora, który ją chwycił. Wymacała je wolną dłonią. Przez dziury w ubraniu mogła wyczuć głębokie, lepiące się od krwi rozcięcia, a w blasku różdżki mogła nawet zobaczyć krew na boku oraz na dłoni, którą właśnie cofnęła, sycząc z bólu. Tak, tą raną powinna zająć się najpierw, bo najprawdopodobniej to tam traciła najwięcej krwi.
- Fosilio – powiedziała cicho, kierując koniec różdżki na swój bok i mając nadzieję, że zaklęcie zmniejszy upływ krwi, lub, przy odrobinie szczęścia, zupełnie go powstrzyma.
Potem ruszyła w kierunku mężczyzny; Lucinda wyjęła z jego pleców odłamek szkła, a drugi mężczyzna zawinął go płachtą materiału. Jego rana też nie wyglądała zbyt dobrze.
- Mogę spróbować coś z tym zrobić... – zaproponowała, stając obok nich.
O ile zdąży mu pomóc, bo także dostrzegła, że z cieniami na ścianie rzeczywiście było coś nie tak. Najwyraźniej nie byli tu sami...
| rzucam na zaklęcie
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Pomieszczenie, które początkowo mylnie uznał za puste, z każdą mijającą minutą zdawało się odsłaniać przed nimi kolejne, makabryczne szczegóły, sprawiające, że opuszczenie domostwa stawało się sprawą coraz bardziej naglącą. Już ta nietypowa, złowroga, utrzymująca się wewnątrz aura skutecznie zniechęcała do dalszego zwiedzania, a porzucone pod ścianą, rozczłonkowane zwłoki, wpasowały się w resztę dzisiejszego dramatu w trzech aktach niemalże idealnie; nie zauważył ich od razu, przenosząc wzrok na oświetlony światłem różdżki kąt dopiero, gdy zaalarmowała go pobladła, przerażona twarz Lucindy, ale jedno spojrzenie wystarczyło, by coś zacisnęło się boleśnie na jego żołądku. To nie było pierwsze martwe ciało, jakie zdarzyło mu się zobaczyć w życiu, ale oddzielone od korpusu, zakrwawione kończyny, z całą pewnością tworzyły obrazek co najmniej niecodzienny. Zatrzymał na nich oczy chyba odrobinę za długo, jednak chociaż nie chciał patrzeć, nie potrafił przestać; lśniąca w żółtawym blasku, czarno-czerwona posoka nieprzyjemnie kojarzyła mu się z wydarzeniami tegorocznego sabatu i przez moment wydawało mu się, że znów znajdował się pośrodku balowej sali, kątem oka dostrzegając uciekającego mordercę.
Do rzeczywistości przywołał go dopiero dźwięk znajomego głosu. Odwrócił się gwałtownie (zbyt gwałtownie – ramię zaprotestowało boleśnie), przenosząc wzrok na twarz kuzynki, tak bladą, że wydawała się niebieskawa. W pierwszej chwili prawie zdziwił się na jej widok, zupełnie jakby zapomniał, że przez cały czas tu była; potrzebował dwóch długich sekund, żeby zrozumieć, co do niego mówiła i zebrać rozsypane sylaby we względnie sensowne słowa. – Nie przejmuj się, wątpię, czy może być gorzej – rzucił, starając się brzmieć pewnie, prawie nonszalancko, i nawet wyginając wargi w czymś, co miało w zamierzeniu imitować uśmiech. Nienaturalny gest zniknął natychmiast, gdy tylko przestała na niego patrzeć. Poruszył się odrobinę nerwowo; nie podobało mu się nagłe znalezienie się w centrum uwagi i przez moment miał ochotę zaprotestować, posługując się starym jak świat nic mi nie jest, jednak wiedział, że tym razem nie było miejsca na zgrywanie bohatera. Liczyły się fakty, a te mówiły jasno, że w obecnym stanie nie mógł nie tylko się teleportować; podejrzewał, że piechotą również nie doszedłby daleko.
Gdy tylko poczuł obecność Lynn za plecami, odruchowo zacisnął zęby. Spodziewał się bólu i szarpnięcia, ale spomiędzy ust i tak wyrwało mu się głośne syknięcie, gdy nowa fala płomieni rozlała się po jego mięśniach, ogniskując pod lewą łopatką. Brzęk szkła dotarł do niego jakby przytłumiony; dopiero kilka szybkich wdechów przywróciło ostrość większości przytępionych chwilowo zmysłów. – Dzięki – mruknął, ze świstem wypuszczając wstrzymywane powietrze, ale to nie był koniec atrakcji. Sekundę później poczuł, jak druga para rąk przyciska do krwawiącej rany grubą warstwę materiału. – Co nas obserwuje? – zapytał, głównie dla odwrócenia własnej uwagi od bólu niż z jakiegokolwiek innego powodu. – I czy jest sens pytać, skąd to wiesz? – dodał tak czy inaczej, kątem oka obserwując (trochę nieudolne) starania czarodzieja, usiłującego wykonać coś w rodzaju prowizorycznego opatrunku, na który Percival spoglądał raczej krytycznie. Mimo że nie był uzdrowicielem i o leczeniu wiedział niewiele, to nawet on potrafił wyczuć, że tkanina przylegała do rany zdecydowanie za luźno. Krzywiąc się z niesmakiem na słowo gorset, ale nie komentując go w żaden sposób, spróbował poprawić wykonany przez czarodzieja opatrunek, żeby trzymał się chociaż odrobinę mocniej i solidniej.
Podniósł głowę, słysząc słowa nieznajomej kobiety, ale spojrzenie które jej posłał, było zaprawione sporą dozą powątpiewania. – Jesteś pewna, że potrafisz używać tych zaklęć? – zapytał, z uniesieniem brwi spoglądając na ranę na jej boku, którą co prawda zauważył dopiero teraz, ale która tak czy inaczej nie wyglądała na choćby tkniętą przez leczniczą magię.
Do rzeczywistości przywołał go dopiero dźwięk znajomego głosu. Odwrócił się gwałtownie (zbyt gwałtownie – ramię zaprotestowało boleśnie), przenosząc wzrok na twarz kuzynki, tak bladą, że wydawała się niebieskawa. W pierwszej chwili prawie zdziwił się na jej widok, zupełnie jakby zapomniał, że przez cały czas tu była; potrzebował dwóch długich sekund, żeby zrozumieć, co do niego mówiła i zebrać rozsypane sylaby we względnie sensowne słowa. – Nie przejmuj się, wątpię, czy może być gorzej – rzucił, starając się brzmieć pewnie, prawie nonszalancko, i nawet wyginając wargi w czymś, co miało w zamierzeniu imitować uśmiech. Nienaturalny gest zniknął natychmiast, gdy tylko przestała na niego patrzeć. Poruszył się odrobinę nerwowo; nie podobało mu się nagłe znalezienie się w centrum uwagi i przez moment miał ochotę zaprotestować, posługując się starym jak świat nic mi nie jest, jednak wiedział, że tym razem nie było miejsca na zgrywanie bohatera. Liczyły się fakty, a te mówiły jasno, że w obecnym stanie nie mógł nie tylko się teleportować; podejrzewał, że piechotą również nie doszedłby daleko.
Gdy tylko poczuł obecność Lynn za plecami, odruchowo zacisnął zęby. Spodziewał się bólu i szarpnięcia, ale spomiędzy ust i tak wyrwało mu się głośne syknięcie, gdy nowa fala płomieni rozlała się po jego mięśniach, ogniskując pod lewą łopatką. Brzęk szkła dotarł do niego jakby przytłumiony; dopiero kilka szybkich wdechów przywróciło ostrość większości przytępionych chwilowo zmysłów. – Dzięki – mruknął, ze świstem wypuszczając wstrzymywane powietrze, ale to nie był koniec atrakcji. Sekundę później poczuł, jak druga para rąk przyciska do krwawiącej rany grubą warstwę materiału. – Co nas obserwuje? – zapytał, głównie dla odwrócenia własnej uwagi od bólu niż z jakiegokolwiek innego powodu. – I czy jest sens pytać, skąd to wiesz? – dodał tak czy inaczej, kątem oka obserwując (trochę nieudolne) starania czarodzieja, usiłującego wykonać coś w rodzaju prowizorycznego opatrunku, na który Percival spoglądał raczej krytycznie. Mimo że nie był uzdrowicielem i o leczeniu wiedział niewiele, to nawet on potrafił wyczuć, że tkanina przylegała do rany zdecydowanie za luźno. Krzywiąc się z niesmakiem na słowo gorset, ale nie komentując go w żaden sposób, spróbował poprawić wykonany przez czarodzieja opatrunek, żeby trzymał się chociaż odrobinę mocniej i solidniej.
Podniósł głowę, słysząc słowa nieznajomej kobiety, ale spojrzenie które jej posłał, było zaprawione sporą dozą powątpiewania. – Jesteś pewna, że potrafisz używać tych zaklęć? – zapytał, z uniesieniem brwi spoglądając na ranę na jej boku, którą co prawda zauważył dopiero teraz, ale która tak czy inaczej nie wyglądała na choćby tkniętą przez leczniczą magię.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Nott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Hałasy były nieznośne. Nie do końca rozumiała co właściwie się działo, gdy otworzyła oczy odnajdując spojrzeniem obdrapane, drewniane ściany, które tak bardzo ją przerażały. W ciemności zawsze było najwięcej tego co złe. Była strasznie słaba, a unoszenie klatki piersiowej w oddechu było niewyobrażalnie bolesne. Chciała zasnąć. Przecież On obiecał, że potem wszystko się skończy. Tylko...hałasy na dole przeszkadzały. Mdlący zapach drażnił, a ostry ból niezmiennie lokalizował się w piersi i w głowie. I tylko jasność, kurcząca, migotliwa, pozwalało na oddech. Ale i światło oblepiała ciemność, coraz bliżej przeciskając się do niej. Zamknęła oczy słysząc wołanie, ale coś innego ją przyciągnęło. Niżej.
Półprzeźroczysty odłamek upadł na podłogę przy akompaniamencie głuchego tonu. W blasku podwójnego lumosa zalśniła czerwień barwiąca ostry skrawek szyby, wyciągnięty z rany Percivala. Tylko...dopiero teraz można było dostrzec, jak głęboko tkwił w ciele. Gdy tylko szkiełko zostało usunięte, z rany dosyć obficie popłynęła krew, brudząc nie tylko koszulę mężczyzny, ale i dłonie Lucy i Matta, który próbował wykonać prowizoryczny opatrunek. materiał bardzo szybko zwilgotniał i mimo, że Łowca starał się poprawić wiązania opatrunku, czuł jak kręci mu się w głowie, a ciemne plamy coraz liczniej migają przed oczami, by ostatecznie zająć całkowicie widok. Ciemność i dziwnie buczenie były przez moment jedynymi wrażeniami, które do Notta docierały.
- Czy to boli? - dziecięcy głosik rozległ się nie wiadomo skąd, a gdy Percival otworzył oczy mógł dostrzec, że leży na podłodze. Pod palcami wyczuwał swoją różdżkę, a przy nim, na klęczkach siedziała jasnowłosa dziewczynka o podkrążonych oczach i sinych plamach. Była ubrana w brudną i wymiętą już koszulę, która kiedyś prawdopodobnie była biała. Chude ramiona znaczyły mniej lub bardziej wyraźne ślady blizn. Ciemnym, nieco przestraszonym granatem źrenic wpatrywała się w mężczyznę, w skupieniu obserwując, jak się budził. W pokoju? było właściwie pusto. Pod ścianą leżał tylko stary materac, koc i kilka rozrzuconych niedaleko przedmiotów. I mnóstwo porysowanych kartek. Nad wami wisiało blade światło mieniącej się kuli.
Sophia twoje zaklęcie nie podziałało. Poczułaś za to ukłucie, które przeszyło twoje ciało boleśnie, niemal każąc ci się pochylić. Wyczerpanie i rany - dawały o sobie znać i widocznie magia - w tym miejscu mogła działać zaburzona. Lucy i Matt staliście blisko smokologa i nie trudno było zauważyć, że ogarnia go słabość. Krew brudziła wasze dłonie i w jednej chwili zadziało się kilka rzeczy. Ciało mężczyzny, którego opatrywaliście - zwiotczało i nim zdążyliście zareagować - upadło na podłogę. Był nieprzytomny. Różdżka potoczyła się obok niego, gasząc blask. W kolejnym momencie cienie na ścinach rzeczywiście rozpoczęły dziwny taniec i zdawało się, że płaska do tej pory powierzchnia wybrzusza się i pulsuje, jakby nabrała życia. Poczuliście (wszyscy), jak podłoga zapada się lekko, jakbyście trafili w lepką pajęczynę. Jedynym źródłem światła pozostawał lumos Lucindy i wydawało się, że w miejscu, gdzie padał blask zaklęcia - podłoga była najbardziej stabilna, a cienie umykały. Stałym, nieruchomym punktem wydawał się także sufit. W kolejnej chwili cienie oplotły ciało leżącego na podłodze mężczyzny i wciągnęły niżej, pozostawiając po sobie pustkę. A wy musieliście się bronić.
Matt, Lucy, Sophia - musicie wyrwać się z oplatających wasze nogi - ciemnych, ruchomych? piasków. Na każdą akcję wykonujecie rzut k100.
Percy w tej kolejce nie musisz rzucać kością chyba, że podejmujesz działanie związane z ruchem.
Aktualne minusy:
Sophia - 10
Matt - 5
Lucy - 5
Percival -15
Na odpis macie 48h
Półprzeźroczysty odłamek upadł na podłogę przy akompaniamencie głuchego tonu. W blasku podwójnego lumosa zalśniła czerwień barwiąca ostry skrawek szyby, wyciągnięty z rany Percivala. Tylko...dopiero teraz można było dostrzec, jak głęboko tkwił w ciele. Gdy tylko szkiełko zostało usunięte, z rany dosyć obficie popłynęła krew, brudząc nie tylko koszulę mężczyzny, ale i dłonie Lucy i Matta, który próbował wykonać prowizoryczny opatrunek. materiał bardzo szybko zwilgotniał i mimo, że Łowca starał się poprawić wiązania opatrunku, czuł jak kręci mu się w głowie, a ciemne plamy coraz liczniej migają przed oczami, by ostatecznie zająć całkowicie widok. Ciemność i dziwnie buczenie były przez moment jedynymi wrażeniami, które do Notta docierały.
- Czy to boli? - dziecięcy głosik rozległ się nie wiadomo skąd, a gdy Percival otworzył oczy mógł dostrzec, że leży na podłodze. Pod palcami wyczuwał swoją różdżkę, a przy nim, na klęczkach siedziała jasnowłosa dziewczynka o podkrążonych oczach i sinych plamach. Była ubrana w brudną i wymiętą już koszulę, która kiedyś prawdopodobnie była biała. Chude ramiona znaczyły mniej lub bardziej wyraźne ślady blizn. Ciemnym, nieco przestraszonym granatem źrenic wpatrywała się w mężczyznę, w skupieniu obserwując, jak się budził. W pokoju? było właściwie pusto. Pod ścianą leżał tylko stary materac, koc i kilka rozrzuconych niedaleko przedmiotów. I mnóstwo porysowanych kartek. Nad wami wisiało blade światło mieniącej się kuli.
Sophia twoje zaklęcie nie podziałało. Poczułaś za to ukłucie, które przeszyło twoje ciało boleśnie, niemal każąc ci się pochylić. Wyczerpanie i rany - dawały o sobie znać i widocznie magia - w tym miejscu mogła działać zaburzona. Lucy i Matt staliście blisko smokologa i nie trudno było zauważyć, że ogarnia go słabość. Krew brudziła wasze dłonie i w jednej chwili zadziało się kilka rzeczy. Ciało mężczyzny, którego opatrywaliście - zwiotczało i nim zdążyliście zareagować - upadło na podłogę. Był nieprzytomny. Różdżka potoczyła się obok niego, gasząc blask. W kolejnym momencie cienie na ścinach rzeczywiście rozpoczęły dziwny taniec i zdawało się, że płaska do tej pory powierzchnia wybrzusza się i pulsuje, jakby nabrała życia. Poczuliście (wszyscy), jak podłoga zapada się lekko, jakbyście trafili w lepką pajęczynę. Jedynym źródłem światła pozostawał lumos Lucindy i wydawało się, że w miejscu, gdzie padał blask zaklęcia - podłoga była najbardziej stabilna, a cienie umykały. Stałym, nieruchomym punktem wydawał się także sufit. W kolejnej chwili cienie oplotły ciało leżącego na podłodze mężczyzny i wciągnęły niżej, pozostawiając po sobie pustkę. A wy musieliście się bronić.
Matt, Lucy, Sophia - musicie wyrwać się z oplatających wasze nogi - ciemnych, ruchomych? piasków. Na każdą akcję wykonujecie rzut k100.
Percy w tej kolejce nie musisz rzucać kością chyba, że podejmujesz działanie związane z ruchem.
Aktualne minusy:
Sophia - 10
Matt - 5
Lucy - 5
Percival -15
Na odpis macie 48h
Obezwładniająca słabość ogarnęła go szybciej, niż się spodziewał. W jednej sekundzie był boleśnie wręcz przytomny – jego zmysły, pobudzone adrenaliną i bólem, działały na najwyższych obrotach, rozjaśniając myśli i racjonalizując aktualne położenie – w następnej poczuł się dziwnie i nienaturalnie senny; nawołująca miękkość wspięła się po jego łydkach i stopach, bez przeszkód docierając do klatki piersiowej, ramion i czaszki, tę ostatnią wypełniając puszystą watą. Świadomość upływającego czasu i otaczającej go przestrzeni gdzieś mu umknęła; wysunęła się spomiędzy palców tak samo, jak końce materiałowego opatrunku, którego nagle nie miał siły już ściskać. Patrzył na nie jak przez mgłę; ze wzrokiem opuszczonym w kierunku podłogi obserwował własne dłonie, zamykające się i rozprostowujące nieznośnie powoli, miarowo, jak na zapętlonych, ruchomych rysunkach w jego szkolnych podręcznikach. Zmarszczył brwi; dlaczego myślał o Hogwarcie? Nie potrafił sobie przypomnieć, tak samo, jak nie pamiętał już, skąd właściwie wziął się w tym dziwnym pokoju. Krawędzie pola widzenia zasnuły się migającymi, ciemnymi plamkami, jakby obrazek, któremu się przyglądał, został skropiony czarnym jak noc atramentem; tłuste smugi rozlewały się szerzej, pochłaniając coraz większe połacie zatopionego w odcieniach szarości pergaminu, aż w końcu jedynym, co wyróżniało się spośród wszechobecnej ciemności, było żółtawe ciepło zaklęcia. Ale i ono nie miało być wieczne; blask zamigotał, gdy różdżka wysunęła mu się z bezwiednych palców i przez kilka sekund (a może długich godzin?) obserwował, jak leci w kierunku podłogi, niepewny, czy i on przypadkiem nie leciał razem z nią. Nie miał jednak czasu, żeby się nad tym zastanowić (chociaż przecież czas stanowił już jedynie czystą abstrakcję); rozżarzone drewienko dosięgło w końcu celu i zgasło, a on osunął się prosto w napierający mrok, za towarzystwo mając jedynie nieuchwytne, ciche buczenie, z niewiadomych przyczyn kojarzące mu się ze stukotem kół pędzącego po torach pociągu.
Pierwszym zmysłem, jaki do niego wrócił, był słuch. Ktoś pytał go o ból; wysoki głos, którego nie rozpoznawał, wdarł się do jego umysłu bez ostrzeżenia, stłumiony przez wciąż obecny, miękki puch, skutecznie utrudniający zebranie rozproszonych myśli w całość. Dlaczego ktoś miałby go budzić? Drzemał przecież zaledwie chwilę; uchylił powieki niechętnie, niespiesznie, mrugając kilka razy, podczas gdy wzrok przyzwyczajał się do chłodnego, zawieszonego pod sufitem światła. W ustach czuł suchość, pod palcami – znajomy kształt różdżki, którego złapał się odruchowo, starając się – być może – odzyskać część utraconego poczucia rzeczywistości. Ale czy to wciąż była rzeczywistość? Obrócił głowę, spojrzeniem napotykając na parę wielkich, wyglądających z chorobliwie bladej twarzy oczu; zmarszczył brwi na widok zawieszonej nad nim sylwetki dziewczynki, ale ani jej jasne włosy, ani brudna koszula, ani blizny na szczupłych ramionach, nie dały mu żadnych odpowiedzi. Jego własna pamięć zdawała się poszatkowana; chociaż wytężał ją niemal do granic możliwości, nie był w stanie złożyć pozbawionych sensu urywków w całość. Wspomnienia były zamglone, pomieszane, pozbawione chronologii; pamiętał opowieść nieznajomego czarodzieja, który nabawił się przykrej klątwy, przeszukując rzeczy swojej żony; pamiętał przeszywający pisk, wprawiający nerwy w drżenie, ale pozbawiony zarówno źródła, jak i celu; pamiętał lepkie, chlupoczące pod stopami błoto, wreszcie – pamiętał gorzkawy smak rozwodnionego piwa, pozostawiający na języku nieprzyjemną potrzebę spłukania go czymś mocniejszym. Nie udało mu się jednak ustalić, jak znalazł się w obcym pokoju, ani kim była właścicielka podkrążonych, śledzących go z przestrachem oczu. – Tylko trochę – odpowiedział, gdy świadomość zdołała w końcu odnaleźć drogę do zapomnianych strun głosowych. Słowa wydostały się spomiędzy jego warg niechętnie, mocno zachrypnięte, choć jednocześnie łagodne.
Czy to możliwe, że umarł? Absurdalna myśl dosięgła go niespodziewanie, zmuszając do spojrzenia na surrealistyczną sytuację z zupełnie nowej perspektywy. Nie wiedział zbyt wiele o śmierci, ale nieodgadnione źródło światła i dziecięcy głos zdawały się wpasowywać w ewentualność niepokojąco dobrze. Poruszony tą możliwością, mimowolnie spróbował podnieść się do pozycji siedzącej, dopiero wtedy przypominając sobie o ranie pod łopatką, która przywitała go nową falą mdlącego cierpienia. Czy martwi mogli odczuwać ból? Czując dziwną sztywność w ramionach i reszcie ciała, z trudem podparł się na szorstkiej podłodze. Nowa pozycja zdecydowanie zwiększyła jego pole widzenia; oddychając ciężko, przesunął spojrzeniem po cienkim materacu, postrzępionym kocu i porozrzucanych kartkach papieru, pokrytych ciemnymi liniami, które o czymś mu przypominały, choć póki co nie był jeszcze w stanie uchwycić ulotnego wspomnienia wystarczająco stabilnie. – Co to za miejsce? – zapytał, znów odnajdując parę granatowych tęczówek i po raz kolejny uderzył go okropny stan, w jakim znajdowało się dziecko. Dziewczynka wyglądała na zabiedzoną, może chorą, a jej przepełnione lękiem spojrzenie wyciągało na powierzchnię aż za dobrze znajomą troskę i współczucie; poznaczona bliznami skóra wywoływała u niego skojarzenia, za którymi nie chciał podążać, podczas gdy blond kosmyki z jakiegoś powodu przypominały o miękkich falach Ulli, gdy jako kilkulatka regularnie budziła się z nocnych koszmarów. – Wszystko w porządku? – odezwał się ponownie, mniej pewnie niż za pierwszym razem. Następne ukłucie bólu wprowadziło do rozumowania odrobinę jasności, sprawiając, że nowy element układanki bez ostrzeżenia wskoczył na swoje miejsce.
Poprawił się, siadając wygodniej; poruszał się powoli i ostrożnie, zarówno ze względu na ranę, jak i mimowolnie starając się nie spłoszyć wystraszonej dziewczynki. Dłonią, która nie ściskała różdżki, sięgnął do kieszeni, skąd wyłuskał złożoną na pół kartkę papieru. Wyciągnął ją ku blondynce, uśmiechając się uspokajająco, mimo że gdzieś w jego wnętrznościach na nowo do życia budziło się chłodne uczucie niepokoju. – To twój rysunek? – zapytał, zbierając całe pokłady silnej woli, żeby upewnić się, że jego głos brzmiał choć trochę ciepło. – Jak masz na imię? – Umilkł, gdy uświadomił sobie, że być może zadawał za dużo pytań.
Pierwszym zmysłem, jaki do niego wrócił, był słuch. Ktoś pytał go o ból; wysoki głos, którego nie rozpoznawał, wdarł się do jego umysłu bez ostrzeżenia, stłumiony przez wciąż obecny, miękki puch, skutecznie utrudniający zebranie rozproszonych myśli w całość. Dlaczego ktoś miałby go budzić? Drzemał przecież zaledwie chwilę; uchylił powieki niechętnie, niespiesznie, mrugając kilka razy, podczas gdy wzrok przyzwyczajał się do chłodnego, zawieszonego pod sufitem światła. W ustach czuł suchość, pod palcami – znajomy kształt różdżki, którego złapał się odruchowo, starając się – być może – odzyskać część utraconego poczucia rzeczywistości. Ale czy to wciąż była rzeczywistość? Obrócił głowę, spojrzeniem napotykając na parę wielkich, wyglądających z chorobliwie bladej twarzy oczu; zmarszczył brwi na widok zawieszonej nad nim sylwetki dziewczynki, ale ani jej jasne włosy, ani brudna koszula, ani blizny na szczupłych ramionach, nie dały mu żadnych odpowiedzi. Jego własna pamięć zdawała się poszatkowana; chociaż wytężał ją niemal do granic możliwości, nie był w stanie złożyć pozbawionych sensu urywków w całość. Wspomnienia były zamglone, pomieszane, pozbawione chronologii; pamiętał opowieść nieznajomego czarodzieja, który nabawił się przykrej klątwy, przeszukując rzeczy swojej żony; pamiętał przeszywający pisk, wprawiający nerwy w drżenie, ale pozbawiony zarówno źródła, jak i celu; pamiętał lepkie, chlupoczące pod stopami błoto, wreszcie – pamiętał gorzkawy smak rozwodnionego piwa, pozostawiający na języku nieprzyjemną potrzebę spłukania go czymś mocniejszym. Nie udało mu się jednak ustalić, jak znalazł się w obcym pokoju, ani kim była właścicielka podkrążonych, śledzących go z przestrachem oczu. – Tylko trochę – odpowiedział, gdy świadomość zdołała w końcu odnaleźć drogę do zapomnianych strun głosowych. Słowa wydostały się spomiędzy jego warg niechętnie, mocno zachrypnięte, choć jednocześnie łagodne.
Czy to możliwe, że umarł? Absurdalna myśl dosięgła go niespodziewanie, zmuszając do spojrzenia na surrealistyczną sytuację z zupełnie nowej perspektywy. Nie wiedział zbyt wiele o śmierci, ale nieodgadnione źródło światła i dziecięcy głos zdawały się wpasowywać w ewentualność niepokojąco dobrze. Poruszony tą możliwością, mimowolnie spróbował podnieść się do pozycji siedzącej, dopiero wtedy przypominając sobie o ranie pod łopatką, która przywitała go nową falą mdlącego cierpienia. Czy martwi mogli odczuwać ból? Czując dziwną sztywność w ramionach i reszcie ciała, z trudem podparł się na szorstkiej podłodze. Nowa pozycja zdecydowanie zwiększyła jego pole widzenia; oddychając ciężko, przesunął spojrzeniem po cienkim materacu, postrzępionym kocu i porozrzucanych kartkach papieru, pokrytych ciemnymi liniami, które o czymś mu przypominały, choć póki co nie był jeszcze w stanie uchwycić ulotnego wspomnienia wystarczająco stabilnie. – Co to za miejsce? – zapytał, znów odnajdując parę granatowych tęczówek i po raz kolejny uderzył go okropny stan, w jakim znajdowało się dziecko. Dziewczynka wyglądała na zabiedzoną, może chorą, a jej przepełnione lękiem spojrzenie wyciągało na powierzchnię aż za dobrze znajomą troskę i współczucie; poznaczona bliznami skóra wywoływała u niego skojarzenia, za którymi nie chciał podążać, podczas gdy blond kosmyki z jakiegoś powodu przypominały o miękkich falach Ulli, gdy jako kilkulatka regularnie budziła się z nocnych koszmarów. – Wszystko w porządku? – odezwał się ponownie, mniej pewnie niż za pierwszym razem. Następne ukłucie bólu wprowadziło do rozumowania odrobinę jasności, sprawiając, że nowy element układanki bez ostrzeżenia wskoczył na swoje miejsce.
Poprawił się, siadając wygodniej; poruszał się powoli i ostrożnie, zarówno ze względu na ranę, jak i mimowolnie starając się nie spłoszyć wystraszonej dziewczynki. Dłonią, która nie ściskała różdżki, sięgnął do kieszeni, skąd wyłuskał złożoną na pół kartkę papieru. Wyciągnął ją ku blondynce, uśmiechając się uspokajająco, mimo że gdzieś w jego wnętrznościach na nowo do życia budziło się chłodne uczucie niepokoju. – To twój rysunek? – zapytał, zbierając całe pokłady silnej woli, żeby upewnić się, że jego głos brzmiał choć trochę ciepło. – Jak masz na imię? – Umilkł, gdy uświadomił sobie, że być może zadawał za dużo pytań.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zaklęcie Sophii nie powiodło się, poczuła tylko bolesne ukłucie, które wydawało się przeszywać jej bok na wskroś, a krew nadal sączyła się z rany. Syknęła głośno i niemal zgięła się w pół. Wiedziała, że potrafiła użyć tego zaklęcia, robiła to już nie raz, zarówno na sobie, jak i na innych. Najwyraźniej jednak ból i niepokój, które nie chciały jej opuścić, uniemożliwiły jej skupienie się. A może po prostu coś było w aurze tego domu, coś, co nie pozwalało magii działać jak należy? Nie miała pojęcia, ale biorąc pod uwagę, że to miejsce wydawało jej się na wskroś złe, wcale by się nie zdziwiła.
Nie zdążyła jednak odpowiedzieć mężczyźnie, nie zdążyła też ponownie rzucić zaklęcia ani na siebie, ani na niego. Krew z jego zranionych pleców trysnęła obficie mimo prowizorycznego opatrunku, a sam czarodziej nagle zwiotczał i osunął się na ziemię, tracąc przytomność, a różdżka, która wypadła mu z dłoni, zgasła.
W tym samym momencie wydarzyło się też kilka innych rzeczy: wcześniej niewyraźne cienie poruszyły się, a podłoga pod ich stopami zaczęła falować i zapadać się. Mimo wyczerpania i niezrozumienia tego, co się stało, musiała zmusić się do zachowania przytomności umysłu. Kurs aurorski nauczył ją, że panika nigdy nie była dobrym wyjściem z sytuacji, a pomóc mogły jedynie trzeźwe myślenie i szybkie reakcje. Mogła zauważyć, że w miejscu, gdzie padał blask różdżki Lucindy, podłoga była bardziej stabilna, a cienie wydawały się uciekać przed światłem.
W tym samym momencie nieprzytomny mężczyzna został opleciony przez cienie i pociągnięty w dół, aż zniknął pod podłogą. A Sophia poczuła jeszcze większy niepokój. Co się z nim stało? Jaka mroczna siła zbliżała się i już zabrała jedno z nich?
- Lumos maxima! – rzuciła, zamierzając wyczarować więcej światła, by przegonić zbliżające się cienie, które lada chwila mogły wciągnąć także ich. Miała nadzieję, że tym razem magia jej nie zawiedzie. Potrzebowali naprawdę dużo światła, chociaż nie była pewna, czy cienie z podłogi cofną się na tyle, by oddać pochłoniętego czarodzieja. Myślała gorączkowo, co dalej. Musieli jakoś wydostać stąd i siebie, i jego, ale jedynymi względnie stabilnymi miejscami wydawała się podłoga w oświetlonym miejscu oraz sufit nad ich głowami. Może powinni spróbować dostać się na górę? A może rozbić podłogę, żeby dostać się do pochłoniętego mężczyzny, który mógł wpaść przez nią do piwnicy?
Nie zdążyła jednak odpowiedzieć mężczyźnie, nie zdążyła też ponownie rzucić zaklęcia ani na siebie, ani na niego. Krew z jego zranionych pleców trysnęła obficie mimo prowizorycznego opatrunku, a sam czarodziej nagle zwiotczał i osunął się na ziemię, tracąc przytomność, a różdżka, która wypadła mu z dłoni, zgasła.
W tym samym momencie wydarzyło się też kilka innych rzeczy: wcześniej niewyraźne cienie poruszyły się, a podłoga pod ich stopami zaczęła falować i zapadać się. Mimo wyczerpania i niezrozumienia tego, co się stało, musiała zmusić się do zachowania przytomności umysłu. Kurs aurorski nauczył ją, że panika nigdy nie była dobrym wyjściem z sytuacji, a pomóc mogły jedynie trzeźwe myślenie i szybkie reakcje. Mogła zauważyć, że w miejscu, gdzie padał blask różdżki Lucindy, podłoga była bardziej stabilna, a cienie wydawały się uciekać przed światłem.
W tym samym momencie nieprzytomny mężczyzna został opleciony przez cienie i pociągnięty w dół, aż zniknął pod podłogą. A Sophia poczuła jeszcze większy niepokój. Co się z nim stało? Jaka mroczna siła zbliżała się i już zabrała jedno z nich?
- Lumos maxima! – rzuciła, zamierzając wyczarować więcej światła, by przegonić zbliżające się cienie, które lada chwila mogły wciągnąć także ich. Miała nadzieję, że tym razem magia jej nie zawiedzie. Potrzebowali naprawdę dużo światła, chociaż nie była pewna, czy cienie z podłogi cofną się na tyle, by oddać pochłoniętego czarodzieja. Myślała gorączkowo, co dalej. Musieli jakoś wydostać stąd i siebie, i jego, ale jedynymi względnie stabilnymi miejscami wydawała się podłoga w oświetlonym miejscu oraz sufit nad ich głowami. Może powinni spróbować dostać się na górę? A może rozbić podłogę, żeby dostać się do pochłoniętego mężczyzny, który mógł wpaść przez nią do piwnicy?
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Lucinda nie wiedziała co się z nią działo. Miała wrażenie, że to wszystko ją ogłupia, mąci zmysły. Wszystko było przytłumione, a każde jej działanie pełne wątpliwości. Czuła się tak jakby nie do końca widziała prawdziwą, złą stronę tego miejsca. W końcu było tak wiele sygnałów namawiających do ucieczki. Zostawienia tego i powrotu do domu. Rana Perciego, odzywająca się w niej choroba, odnaleziona rudowłosa po którą przecież tutaj przyszli, rozczłonkowane ciało i nawet bladość namalowana na twarzy jej kuzyna. A jednak coś nie pozwalało jej na zobaczenie całego obrazu ich sytuacji. Położenia w jakim się znaleźli. Miała wrażenie, że widzi tylko elementy układanki, której nie mogła do końca ułożyć. Każda jej myśl będąca ostrzeżeniem ulatniała się i dlatego właśnie tak bardzo nie potrafiła dostrzec tego co było na wyciągnięcie ręki. Wiedziała, że musi spróbować wyciągnąć odłamek szkła z ramienia kuzyna bo inaczej nie mogliby się teleportować i nie mogliby zbyt daleko iść. Nie wytrzymałby tego, a przynajmniej taka myśl pojawiła się w jej głowie. Dopiero gdy odłamek uderzył z cichym łoskotem o ziemię, a ona zobaczyła jak przez materiał prowizorycznego opatrunku przesącza się krew wiedziała, że muszą stąd znikać jak najszybciej. - Percy… - mruknęła chcąc go przytrzymać gdy opadał na ziemię. - Na Merlina Percy… - wtedy też cienie na ścianach zaczęły się poruszać, a podłoga pod ich stopami falować. Jej różdżka podświetlana nadal światłem zaklęcia skutecznie rozganiała biegające cienie, ale tylko na chwile. Po chwili znowu ich atakowała wciągając do środka. Blondynka spojrzała na nieprzytomne ciało kuzyna czując jak żołądek podchodzi jej do gardła. Widziała już kiedyś coś podobnego. Widziała jak piasek pochłania jednego z poszukiwaczy i czuła, że coś podobnego dzieje się z Nottem. - Nie! - krzyknęła próbując odgonić od siebie cienie rzucając na podłogę więcej światła płynącego z różdżki. Słysząc wypowiadane przez rudowłosą zaklęcie na początku pomyślała co stanie się z Percym jeśli cienie znikną? Widząc jednak rozbłysk jasnego światła wiedziała, że nie znajdą go walcząc jednocześnie z cieniami. Chociaż wydawało jej się, że wszystko co robili było z góry skazane na porażkę. - Lumos maxima!
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
- Nie wiem, lecz to robi - nie ważne, jak absurdalnie to brzmiało to nikt mi nie mógł wmówić, że mi się wydaje. Żyłem na Nokturnie dostatecznie długo by wiedzieć kiedy czyjś wzrok prześlizguje się po mojej sylwetce. Problem jednak był taki, że nie potrafiłem określić właściciela tych oczu - ściany ich nie miały, a może jednak...?
- Głosy w głowie mi powiedziały...- syknąłem próbując umotać coś z tego prowizorycznego opatrunku, lecz szło źle. Ręce nie współpracowały, były słabe, drżały z bólu. Cholera - ...żartuję. Cienie na ścianach nienaturalnie się poruszają, coś w nich jest - dodałem, już na poważniej patrząc na ścianę, która osnuła się prawdziwą ciemnością po tym, jak mężczyzna przede mną upuścił różdżkę. Chwilę później widziałem jak mężczyzna znika pod podłogą. Nie byłem w stanie zareagować w porę by chociażby zdążyć wyciągnąć w jego kierunku rękę. Podłoga się nagle ugięła, stała się na wpół grząska, zaczęła oplatać i trzymać stopy. Wątpiłem w to by udało nam się cało przejść pochód w stronę wyjścia po takiej ścieżce, wątpiłem w to byśmy byli w stanie pomóc mężczyźnie który znikł nam z oczu, a przynajmniej stojąc w miejscu i na oślep rzucając zaklęcia. Spojrzałem wiec na tą cholerną drabinę prowadzącą na cholerne piętro - dziwne stabilne, dziwnie nienaznaczone cieniami, a jednak przeklęte? Wszystko to mi się nie podobało, lecz próbując wyrwać się z objęć podłogi ruszyłem w stronę wejścia na górę z którego zamierzałem skorzystać. Jeśli cokolwiek tam się czai to...cóż, przynajmniej dziewczyny będą wiedziały gdzie nie uciekać, lecz jeśli nie - być może przetrwamy.
- Głosy w głowie mi powiedziały...- syknąłem próbując umotać coś z tego prowizorycznego opatrunku, lecz szło źle. Ręce nie współpracowały, były słabe, drżały z bólu. Cholera - ...żartuję. Cienie na ścianach nienaturalnie się poruszają, coś w nich jest - dodałem, już na poważniej patrząc na ścianę, która osnuła się prawdziwą ciemnością po tym, jak mężczyzna przede mną upuścił różdżkę. Chwilę później widziałem jak mężczyzna znika pod podłogą. Nie byłem w stanie zareagować w porę by chociażby zdążyć wyciągnąć w jego kierunku rękę. Podłoga się nagle ugięła, stała się na wpół grząska, zaczęła oplatać i trzymać stopy. Wątpiłem w to by udało nam się cało przejść pochód w stronę wyjścia po takiej ścieżce, wątpiłem w to byśmy byli w stanie pomóc mężczyźnie który znikł nam z oczu, a przynajmniej stojąc w miejscu i na oślep rzucając zaklęcia. Spojrzałem wiec na tą cholerną drabinę prowadzącą na cholerne piętro - dziwne stabilne, dziwnie nienaznaczone cieniami, a jednak przeklęte? Wszystko to mi się nie podobało, lecz próbując wyrwać się z objęć podłogi ruszyłem w stronę wejścia na górę z którego zamierzałem skorzystać. Jeśli cokolwiek tam się czai to...cóż, przynajmniej dziewczyny będą wiedziały gdzie nie uciekać, lecz jeśli nie - być może przetrwamy.
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 46, 23
'k100' : 46, 23
Dom na uboczu
Szybka odpowiedź