Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Droga między magazynami
AutorWiadomość
Droga między magazynami
Pomiędzy dwoma większymi magazynami wiedzie okryta mrokiem i nadgryziona zębem czasu ścieżka; jest długa, wąska, schowana w czymś na kształt lichego, kamiennego tunelu. Jako że korytarzowi często zdarza się podtopić (czy to wskutek niedawnej ulewy, czy dziwnych, ciemnych interesów, którymi często zajmują się tutejsze oprychy), na jego środku została ułożona krzywa, nadpleśniała i wiecznie wilgotna kładka. Pada na nią światło przebijające się przez podziurawiony, zapadający się sufit.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
| 23 kwietnia
Znów siąpił natrętny wiosenny deszcz; smugi wody przecinały nocne powietrze, nieprzerwanie barwiąc je zapachem wilgoci i zapowiedzią kryzysu, który nie zdążył jeszcze nadejść. Garrett smakował niewypowiedziane przekleństwo; po chwili usłyszał, że padło ono także z ust któregoś z aurorów znajdujących się za jego plecami.
- Czy to się lepi? - zabrzmiał młody, męski (i zniesmaczony?) głos; zawtórowało mu ciche, jakby zrezygnowane westchnienie należące do kogoś znacznie starszego. Garrett milczał. Czuł na sobie spojrzenie bystrych oczu mieniących się w cieniu niczym dwa węgliki; Tesa znała go dobrze, musiała się dziwić, że nie wyrzucił z siebie jeszcze żadnego na wpół dyplomatycznego, na wpół przesiąkniętego sarkazmem komentarza. No dalej, Garrett, zdawało się mówić jej milczenie; dlaczego nie pokażesz tym błaznom, jak wygląda praca aurora, że nie ma tu miejsca na zawahania, na obrzydzenie, że jeśli szukają nudy i bezpieczeństwa, to droga do Urzędu Łączności z Centaurami wcale nie jest kręta?
Ale tej nocy nie miał na to nawet szczątków siły.
Jak zwykle wędrowali wśród opuszczonych, często do cna zdezelowanych magazynów; Garrett w ciszy kucał nad jedną z połamanych belek, które żałośnie roztrzaskały się o kamienną posadzkę. Wśród drzazg dostrzegał śluz - śluz, który widział już wcześniej i który od późnych dni marca nieprzerwanie kojarzył mu się wyłącznie z wonią pośmiertnego rozpadu i zgnilizny. Jej wspomnienie wciąż rozdrażniało jego zmysły; tak samo jak wspomnienie o tych młodych aurorach, którzy bezpowrotnie przepadli w trakcie prowadzenia dochodzenia, najprawdopodobniej po prostu żegnając się z życiem.
- Rozdzielimy się - rzucił w końcu dziwnie szorstko, a jego ton zdawał się nie znosić sprzeciwu. Podniósł się niespiesznie, wypuścił cicho powietrze, jednocześnie spoglądając przez ramię. Na twarzach znacznie młodszych stażem aurorów malowała się hybryda zdziwienia i niechęci; dla kontrastu Howell uśmiechał się dziwnie, krzywo, pokątnie, a srebrząca się broda, którą miał okazję wyhodować w przeciągu zeszłych tygodni, zabawnie mieniła się w wątłym świetle krągłego księżyca. - Johnson, Padrey, idziecie z Howellem - zdecydował w końcu Garrett, unikając spojrzenia szpakowatego aurora. Bo wiedział, że dostrzeże w nim pytanie: dlaczego, Weasley, dlaczego pomimo faktu, że zawsze działamy razem, mam odejść w inną stronę? - Zabezpieczcie teren, odetnijcie mu potencjalną drogę ucieczki. Tesa, pójdziesz ze mną.
Młoda aurorka mruknęła coś burkliwie pod nosem, bardziej w celu symbolicznego buntu niż przekazania konkretnego powodu niezadowolenia. Bo przecież plan był inny; jak zwykle, cholera jasna, na rozprostowanym pergaminie w Biurze Aurorów wszystko zdawało się wyglądać inaczej. Prościej. Wskutek dłuższych się śledztw i nieskończonych ustaleń doskonale wiedzieli przecież, dokąd mają zmierzać; mieli pewność, że czarnoksiężnik z nekromantycznymi skłonnościami, na którego tropie byli od przeszło miesiąca, zadomowił się na ulicy wyznaczającej granicę pomiędzy najpaskudniejszą częścią doków a względnie cywilizowanym nagromadzeniem magazynów o kruszejących ze starości ścianach. Posiedli też informację, jak bezproblemowo go uchwycić - nie zajmowali się tym od wczoraj, inkantacje typowo aurorskich zaklęć już dawno odbiły im się w umysłach, a przywoływanie ich stało się bezwarunkowym odruchem. Rozplanowali każdy krok: atak na zajęty magazyn, mozolne zdjęcie zabezpieczających zaklęć, ustabilizowanie tarcz ochronnych, przełamanie pulsującej w powietrzu czarnej magii i, ostatecznie, wtargnięcie do środka. Trzymali dusze na wodzy, aby nie spoczęły im na ramionach; nie mieli czasu na strach i wątpliwości.
Ale w chwilach, gdy plan dopięty jest na ostatni guzik, najłatwiej go zniszczyć.
Oczywiście, że coś musiało pójść nie tak - stało się tak też w ostatniej marze, jaka okazała się gorzką rzeczywistością. Misja, w której wzięli udział pod koniec zeszłego miesiąca, wciąż piekła, wciąż paliła; Garrett przez długi czas miał wrażenie, że nie wyprze z umysłu swądu nadgniłych ciał, że nie odgoni roztaczającego się przed oczami, paskudnego obrazu, jakim był efekt nieludzkich badań nad nieśmiertelnością. Gdy zaciskał powieki, ten wracał jak przywołany najsilniejszym Accio; znów zwłoki układały się w niebosiężnych stosach, znów tryskał z nich ohydny, toksyczny jad (nieznośnie podobny do tego, nad którym przed chwilą zdecydował się pochylić), znów pojedyncze kończyny umarłych drgały, zmuszane do ruchu napawającymi obrzydzeniem klątwami. Ostateczność nosiła imię śmierci; nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego nawet ludzie o najczarniejszych, na wskroś przeszytych złem sercach nie potrafili pogodzić się z tym, że kiedyś nadejdzie ich kres. I że nic nie są w stanie na to poradzić - ani oni, ani arkany czarnej magii, w których godzili się tonąć, ani odzierające z człowieczeństwa doświadczenia o znikomych, ale wciąż przerażających efektach.
A jeden z tych czarnoksiężników nadzwyczaj skutecznie przemykał wśród mroków; przez niezliczone dni bawił się z aurorami w kuguchara i myszkę, walcząc o swoją wolność, a jednocześnie odbierając im bezcenny czas. Nie postawiono przed nimi żadnego ultimatum, a po prostu zadanie do wykonania: powstrzymanie go. Za wszelką cenę. Nawet wtedy (a może przede wszystkim wtedy?), gdy wróg usilnie będzie starał się zgubić ich w labiryncie przepełnionych mrokiem uliczek, gdy zgodzi się uczynić wszystko, by utrzymać się przy życiu i móc kontynuować nieludzkie praktyki.
Garrett mocno zacisnął zęby, tkwiąc w bezruchu i w milczeniu obserwując, jak Howell i dwóch towarzyszących mu, młodszych aurorów oddalają się, aż w końcu nikną w nocnej ciemności. Nawet Tesa zaskakująco pogrążyła się w ciszy; narastał bezgłos, budując złudne poczucie, że ta naznaczona mżawką noc okaże się spokojna.
Musieli czekać - a oczekiwanie było najtrudniejsze, bo w jego trakcie zawsze rodziła się niepewność. Zwalczali ją, nie wypowiadając nawet słowa; nie wymieniali się spojrzeniami, nie zabezpieczali okolicy kolejnymi obronnymi zaklęciami, nie wysilali na snucie teorii i przewidywanie kolejnych kroków. Wiedzieli, że - jak zwykle? - dostarczy im to tylko więcej zgryzot i niezadowoleń. Minęło kilkanaście trwających wieczność sekund, zanim Garrett drgnął i skinął powoli głową. Dostrzegł, że w oku Tesy pojawił się błysk; znał ją zbyt dobrze, by móc sądzić, że wizja starcia nie rozpala jej lwiego serca.
W końcu ruszyli naprzód, zaprzyjaźniając się z cieniami i nadzwyczaj ostrożnie stawiając kroki. Garrett powtarzał sobie w myślach, że nie mogli pozwolić sobie na błąd - ale czy nie mówił tego zawsze, by potem z rozżaleniem i tak odkryć, że pomimo zarzekań zdołali potknąć się na najprostszych drogach? Tesa nieprzerwanie (i tak do siebie niepodobnie) nie zabierała głosu, jakby wyczuwała wszystkie nieszczęścia nawarstwiające się w kwietniowym powietrzu. Szła o krok za nim, a uniesiona różdżka wskazywała na jej gotowość; Garrett również mocno zaciskał palce na białym drewnie, tak mocno, że na jego dłoni zaczęły uwypuklać się błękitne żyły.
Z każdym ich krokiem rodziły się kolejne obawy; Howell powinien już się odezwać, wysłać Patronusa z wiadomością - w ciemności zmaterializowałby się srebrny sokół, by głosem naznaczonym zmęczeniem powiedzieć, że teren był bezpieczny. Lub że przeciwnik podał się jak na tacy; że zakuli go w magiczne kajdany i wysłali wprost do Azkabanu.
Panowała jednak cisza.
Garrett raz za razem przeklinał w myślach - nie czuł się pewnie, krocząc (w dodatku bez celu: nie otrzymali informacji od towarzyszów, nie wiedzieli więc, co czynić) po teryterium wroga. Każdy dźwięk - każde skrzypnięcie, każde odległe skomlenie psa - sprawiał, że mimowolnie drgał; niemalże podskoczył, gdy poczuł uścisk chłodnych palców na nadgarstku. Nie kontrolował uniesienia różdżki na potencjalne zagrożenie - ale to była tylko Tesa patrząca na niego z kwitnącą obawą.
- Nie zostawajmy tu, Garrett - powiedziała nieznośnie poważnie; zbadła, a jej oczy zaczęły być krągłe niczym dwa galeony. Zdziwił się; nigdy nie tchórzyła, nigdy nie okazywała słabości. - Tu dzieje się coś złego. Nie czujesz tego? Zawołajmy ich. Zawołajmy i wróćmy... dla pewności wróćmy tu z łamaczem klątw.
Pokręcił tylko głową.
- Zostajemy, Tesa - odpowiedział cicho i w tym samym momencie uścisk na jego nadgarstku zelżał. Zawiesił na niej spojrzenie; widział, jak ledwo zauważalnie drga jej dolna warga, usta zaciskają się w prostą linię, a ciemne tęczówki barwią się czymś na wzór dezaprobaty.
- Zabije nas twój syndrom niezwyciężonego bohatera - powiedziała jeszcze niemal bezgłośnie, po czym przeklęła siarczyście pod nosem, uniosła różdżkę i ruszyła naprzód, wciąż krocząc wśród cieni.
- Nie pozwalaj sobie, Cattermole - odparował szybko, mimowolnie brzmiąc głucho, lodowato i surowo; wiedział jednak, że nawet jeśli Tesa zdaje sobie sprawę z hierarchii istniejącej w biurze, to w tej chwili jawnie na nią spluwała. Powinna mieć z tego nieprzyjemności; znał ją jednak, szanował, miał pewność, że próbowała podjąć dobrą, rozsądną decyzję - w chwili, gdy nie targałaby nią złość i bezsilność, nie pozwoliłaby sobie na tego typu dygresję.
Byli blisko, już o krok; magazyn znajdował się dokładnie tam, gdzie ustalili to jeszcze w trakcie poprzedzającego misję rozeznania. Idąca o krok przed nim Tesa zatrzymała się i spojrzała na Garretta przez ramię; choć dobrze wiedział, że miała obiekcje, nie dostrzegał już na jej twarzy oznak zawahania. Przeszło mu przez myśl, że była aurorem o wielkim potencjale; kiedy zdobędzie doświadczenie, przewyższy ich wszystkich.
- Hexa Revelio - rzucił profilaktycznie zaklęcie, choć dobrze wiedział, że w niczym to nie pomoże; nawet jeśli na to miejsce zostały nałożone klątwy, najpewniej zostały przypieczętowane zbyt potężną magią, by dało się je po prostu wykryć. - Divirgento - ciągnął i odczuł, że przełamał co najmniej jeden z zabezpieczających teren uroków; powietrze zaszło mgłą i zatańczyły w nim iskry, które prędko zgasły.
Skinął głową w stronę Tesy i, trzymając różdżki w pogotowiu, przekroczyli próg magazynu. Garrett nie musiał długo czekać na reakcję; już w momencie, w którym wszedł do środka, poczuł w ustach słonawy posmak krwi. Splunął nią, szybko lokalizując językiem miejsce pęknięcia dziąsła; chwilę potem przyłożył dłoń do nosa, wiedząc, że palce też zabarwią się rubinową posoką. Tesa spojrzała na niego i mocno zmarszczyła brwi; wiedziała, że chorował na sinicę, wiedziała, że zawsze w ten sposób reagował na bezpośredni kontakt ze zbyt dużym nagromadzeniem czarnej magii.
Nie było to dobrym znakiem - a potem wszystko działo się szybko, zbyt szybko.
Powietrze przeciął nagły świst; mrok panujący w pomieszczeniu szybko został rozproszony przez mknące w ich stronę, świetliste zaklęcia. Tesa i Garrett odruchowo - tak jak ćwiczono ich przez lata - ustawili się do siebie plecami; oboje wyczarowali ochronne tarcze, w które uderzyły pędzące promienie klątw oraz uroków. Rozproszyły się w wielobarwne iskry, ale zaraz drewniana podłoga magazynu zajęła się ogniem. To niemożliwe, że ktoś tak prędko reagował; na teren musiało zostać nałożonych więcej zaklęć ochronnych, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać, skoro ani interwencja Garretta, ani Howella (a może druga grupa aurorów nigdy tu nie dotarła?) nie zdołała zneutralizować ich wszystkich.
Tesa machnęła różdżką, a płomienie zaczęły najpierw skwierczeć, a potem gasnąć; jednocześnie z ust Garretta po raz kolejny spłynęło zaklęcie Divirgento. Znów rozległ się trzask, a w ich stronę przestały pędzić niezliczone uroki - wymknął się jeszcze tylko jeden, ale Tesa sprawnie i szybko zdołała go odparować, zanim dosięgnął celu.
- Kolejne pomieszczenie - rzucił Garrett, nawet na moment nie opuszczając różdżki, a aurorka kiwnęła krótko głową, ponownie wybierając milczenie. Na linii jej ciemnych włosów zaczęły zbierać się drobne kryształki potu. Garry w trakcie walki zapomniał, że z nosa nieprzerwanie spływała mu szeroka strużka krwi; przetarł ją wierzchem lewej dłoni dopiero teraz, a jego palce jeszcze głębiej zabarwiły się szkarłatem. Wyglądał strasznie z krzepnącą, zalewającą usta i brodę posoką. Nie miał jednak czasu przejmować się swoją aparycją, bo już w momencie, w którym przekroczył próg kolejnego pomieszczenia, coś wybuchło; szedł przodem, więc obrócił się i padł na ziemię, starając się schować twarz w zgięciu łokcia i choć trochę zasłonić Tesę przed eksplozją wbijającą w ich ciała drobne, ostre kamyki. Oboje jednak i tak upadli - wybuch był w dodatku na tyle donośny, na tyle przeszywający, że teraz Garrett mógł słyszeć tylko i wyłącznie nawarstwiający się, bolesny świst. Tesa być może zaczęła coś mówić - a może z jej ust wypadł tylko krótki jęk. Chociaż przed jego oczami zaczęły nieznośnie mienić się ciemne plamy, rozmywając krawędzie widzianych przedmiotów i czyniąc wszystko niejasnym, zagmatwanym, niewyraźnym, dostrzegał, że Tesa, podnosząc się na łokciach, przecierała ręką skroń - upadek musiał wyrządzić jej wiele krzywdy.
Nie wstając jeszcze z ziemi (i udając przed samym sobą, że wcale nie dlatego, że nie miał na to siły; oddychał ciężko i obawiał się, że nogi odmówiłyby mu posłuszeństwa), znów wyciągnął różdżkę w kierunku wnętrza tonącego w nieprzeniknionej ciemności pomieszczenia. Wyrzucił z siebie parę inkantacji i dopiero teraz, gdy adrenalina i sprężenie sił zdążyły opaść, do jego nozdrzy zaczął dobiegać ten zapach - nieznośny odór, który prześladował go już we snach, nie dawał spokoju, mącił w umyśle. Mimowolnie zgiął się w pół, czując paraliżujące mdłości - znów myślał o stosie nadgniłych ciał, czy tutaj znajdą podobne?
Walcząc ze ściskającym się żołądkiem i wymiocinami zbyt obrzydliwie podchodzącymi do gardła, wykrzywił się i znów splunął krwią; teraz przeczuwał już, że dziąsło boleśnie pękło mu w kolejnym już miejscu. Nigdy dotąd nie reagował tak dotkliwie, tak beznadziejne; przecież leczył się, przyjmował eliksiry, tamował postęp choroby - dlaczego więc balansował teraz na pograniczu śmierci z wykrwawienia? Podniósł się, mimo że wokół dalej chwiał się świat; zaraz na nogach stała też już Tesa i na przekór obrażeniom, które odbijały się cierpiętniczym grymasem na pobrudzonej kurzem oraz skrzepami twarzy, rzuciła wprawne Lumos oświetlające całe pomieszczenie. I wtedy wszystko stało się jasne; Garrett wolną, okrwawioną ręką oparł się o ścianę i pozostawił na niej ślad, czując, jak konsekwentnie uchodzi z niego powietrze oraz siła, by niezachwianie stać w miejscu. Na podłodze leżało ciało - być może jeszcze niegnijące, niezatrute jadem na kształt tego inferiusowego, ale z pewnością pozbawione życia. Młody auror leżał w kałuży krwi tak lepkiej jak substancja, na którą krzywił się nie dawniej niż przed dwoma godzinami; Garrett przeklął siarczyście, a z wygiętych w grymasie ust Tesy wymknęło się gorzkie, bolesne stęknięcie.
- Divirgento - powiedział Garrett po raz trzeci, starając się nie patrzeć za zamarłą śmiertelnie twarz; teraz nie mieli jeszcze czasu na żałoby, na rozpamiętywanie przeszłości i rozplanowywanie zemsty. W powietrzu znowu coś zaskrzypiało i uznał to za dobry znak; nie idąc, a zataczając się ruszył naprzód, spoglądając na Tesę przez ramię, jakby upewniał się, czy dziewczyna jest w stanie iść o własnych siłach.
Była - przecież zawsze wierzył w siłę jej woli. Stawała się wojownikiem.
Garrett nie był już pewien, czy to, co dzieje się wkoło, jest prawdą, czy tylko wytworem wyobraźni. Atak sinicy sięgał apogeum, musiały zacząć pękać mu naczynia krwionośne i pomniejsze żyły, bo skóra przedramion zabarwiła się miejscowo wyblakłym fioletem. Nie miał już nawet siły rzucać przekleństwami; szedł po prostu do przodu, starając się nie przewrócić, nie utracić równowagi i nie zakrztusić krwią, która już całkiem zalewała mu usta. Mieli zadanie do wykonania; prędzej zdecyduje się skonać, niż zawieść towarzyszy i pozwolić temu czarnoksiężnikowi - temu psu, tej gnidzie - znów im się wymknąć.
Uniósł wzrok, natrafiając spojrzeniem zamglonym i wciąż chwiejącym się jak burta statku w trakcie sztormu na widok, którego nienawidził najbardziej; przy ścianach ciemnego, wilgotnego pomieszczenia niedbale rozrzucone były nienaturalnie powykrzywiane, rozczłonkowane zwłoki. I ten odór - odór, który znów wbijał mu się w nozdrza, przypominając stosy ciał, które pięły się ku sufitowi; stosy sukinsyna, który walczył ze śmiercią, dokonując mordów i posuwając się do odrażających eksperymentów.
Odór drażnił, oplatał się mackami wokół umysłu i wstrząsał ciałem w drgawkach odrzucenia; Garrett znów zgiął się wpół i - nie mając już siły dłużej się zapierać - zwymiotował zawartością pustego żołądka oraz krwią coraz mocniej zbierającą się w ustach. Nie zrobiło mu się lżej, wręcz przeciwnie; czuł, jak wymyka mu się świadomość niczym dym z zaciśniętych palców. Ktoś tam leżał, zalewając się krwią, to Howell - a nad Howellem pochylała się ciemna postać. Nie walczyli za pomocą magii, szarpali się fizycznie, pewnie zbyt słabi, zbyt wyczerpani, by móc z odpowiednią dbałością wypowiedzieć niezbędne inkantacje. Tesa, powłócząc nogami, potknęła się o jedno z zalegających, nadgniłych ciał i, upadając na nie, załkała - ale nie ze strachu, a z bólu, z bezsilności, ze zmęczenia. Huk jej upadku ostatecznie zwrócił na nich uwagę okrytej ciemnym płaszczem postaci; ta odwróciła się w ich stronę, a spod cienia rzucanego przez kaptur mignęły tylko połyskujące czerwienią - czy to mogła być czerwień? - oczy. Garrett nie myślał długo, nie miał czasu na ocenianie własnych sił i rozważania, czy jest jeszcze w stanie rzucić poprawne zaklęcie (nie, nie był; świat pogrążał się w ciemności, oddechy świszczały mu w uszach, a podłoga zdawała się wymykać spod zbyt słabo, zbyt chaotycznie stawianych stóp) - mimo tego właśnie to zrobił, unosząc różdżkę i otwierając usta, które lepiła mu krew.
- Drętwota - wycharczał, nie słysząc już swojego głosu; jednak ostatnią rzeczą, jaką dostrzegł, osuwając się z wyczerpania na posadzkę, był czerwony promień zaklęcia wymykający się z końca jego różdżki i nadzwyczaj silnie pędzący w stronę mrocznej postury.
A potem ciemność powitała go w swoich objęciach.
Kiedy otworzył oczy, powiedziano mu, że nastał już ranek. Garrett plamił biel szpitalnej pościeli barwą krwistej czerwieni i, pomimo przyjęcia nieprzyzwoitej ilości wzmacniających eliksirów, dalej nie miał siły się podnieść. Wszystkie wieści, wszystkie informacje docierały do niego z pewnym opóźnieniem - twarze uzdrowicieli rozmywały się lekko, a ich słowa gubiły się w nieistniejącym echu. Nie wszyscy przeżyli, miał pan szczęście; pogrzeb Anthony'ego Padrey'a odbędzie się za trzy dni; pan Charles Howell jest utrzymywany w stanie śpiączki, jego stan nie jest stabilny; pan za to utracił zbyt wiele krwi w wyniku nagłego ataku sinicy; pański stan jest krytyczny, jak mógł pan doprowadzić się do takiego stanu?; otrzymał pan polecenie zostania w szpitalu do końca dzisiejszego dnia; do pracy powróci pan dwudziestego szóstego kwietnia, kiedy już będzie pan zdolny do wykonywania zawodu. Przez długi czas Garrett wychodził z siebie, gdy nikt nie potrafił mu powiedzieć, co stało się z czarnoksiężnikiem, którego próbowali uchwycić - uczyniła to dopiero Tesa, która została dopuszczona do odwiedzin po kilku godzinach. Miał rację, była bohaterem; to właśnie ona, walcząc z uciekającymi siłami, zdołała powstrzymać katastrofę i zaprowadziła uciekającego im złoczyńcę prosto w objęcia dementorów.
Był z niej dumny - nawet jeśli nie mógł tego wyrazić za pomocą uśmiechu, bo każde poważniejsze drgnięcie ust mogłoby stać się przyczyną dalszego pękania dziąseł. Nienawidził tej przeklętej choroby - tak samo jak nienawidził faktu, że kiedyś zmusi go ona odłożenia na bok różdżki, zawieszenia płaszcza na kołku i dożywotniego pochylenia się nad dokumentacją piętrzącą się ku sufitowi w Biurze Aurorów.
Prawdę mówiąc, wolałby zginąć w trakcie którejś akcji niż zostać zmuszonym do stagnacji.
| zt
Znów siąpił natrętny wiosenny deszcz; smugi wody przecinały nocne powietrze, nieprzerwanie barwiąc je zapachem wilgoci i zapowiedzią kryzysu, który nie zdążył jeszcze nadejść. Garrett smakował niewypowiedziane przekleństwo; po chwili usłyszał, że padło ono także z ust któregoś z aurorów znajdujących się za jego plecami.
- Czy to się lepi? - zabrzmiał młody, męski (i zniesmaczony?) głos; zawtórowało mu ciche, jakby zrezygnowane westchnienie należące do kogoś znacznie starszego. Garrett milczał. Czuł na sobie spojrzenie bystrych oczu mieniących się w cieniu niczym dwa węgliki; Tesa znała go dobrze, musiała się dziwić, że nie wyrzucił z siebie jeszcze żadnego na wpół dyplomatycznego, na wpół przesiąkniętego sarkazmem komentarza. No dalej, Garrett, zdawało się mówić jej milczenie; dlaczego nie pokażesz tym błaznom, jak wygląda praca aurora, że nie ma tu miejsca na zawahania, na obrzydzenie, że jeśli szukają nudy i bezpieczeństwa, to droga do Urzędu Łączności z Centaurami wcale nie jest kręta?
Ale tej nocy nie miał na to nawet szczątków siły.
Jak zwykle wędrowali wśród opuszczonych, często do cna zdezelowanych magazynów; Garrett w ciszy kucał nad jedną z połamanych belek, które żałośnie roztrzaskały się o kamienną posadzkę. Wśród drzazg dostrzegał śluz - śluz, który widział już wcześniej i który od późnych dni marca nieprzerwanie kojarzył mu się wyłącznie z wonią pośmiertnego rozpadu i zgnilizny. Jej wspomnienie wciąż rozdrażniało jego zmysły; tak samo jak wspomnienie o tych młodych aurorach, którzy bezpowrotnie przepadli w trakcie prowadzenia dochodzenia, najprawdopodobniej po prostu żegnając się z życiem.
- Rozdzielimy się - rzucił w końcu dziwnie szorstko, a jego ton zdawał się nie znosić sprzeciwu. Podniósł się niespiesznie, wypuścił cicho powietrze, jednocześnie spoglądając przez ramię. Na twarzach znacznie młodszych stażem aurorów malowała się hybryda zdziwienia i niechęci; dla kontrastu Howell uśmiechał się dziwnie, krzywo, pokątnie, a srebrząca się broda, którą miał okazję wyhodować w przeciągu zeszłych tygodni, zabawnie mieniła się w wątłym świetle krągłego księżyca. - Johnson, Padrey, idziecie z Howellem - zdecydował w końcu Garrett, unikając spojrzenia szpakowatego aurora. Bo wiedział, że dostrzeże w nim pytanie: dlaczego, Weasley, dlaczego pomimo faktu, że zawsze działamy razem, mam odejść w inną stronę? - Zabezpieczcie teren, odetnijcie mu potencjalną drogę ucieczki. Tesa, pójdziesz ze mną.
Młoda aurorka mruknęła coś burkliwie pod nosem, bardziej w celu symbolicznego buntu niż przekazania konkretnego powodu niezadowolenia. Bo przecież plan był inny; jak zwykle, cholera jasna, na rozprostowanym pergaminie w Biurze Aurorów wszystko zdawało się wyglądać inaczej. Prościej. Wskutek dłuższych się śledztw i nieskończonych ustaleń doskonale wiedzieli przecież, dokąd mają zmierzać; mieli pewność, że czarnoksiężnik z nekromantycznymi skłonnościami, na którego tropie byli od przeszło miesiąca, zadomowił się na ulicy wyznaczającej granicę pomiędzy najpaskudniejszą częścią doków a względnie cywilizowanym nagromadzeniem magazynów o kruszejących ze starości ścianach. Posiedli też informację, jak bezproblemowo go uchwycić - nie zajmowali się tym od wczoraj, inkantacje typowo aurorskich zaklęć już dawno odbiły im się w umysłach, a przywoływanie ich stało się bezwarunkowym odruchem. Rozplanowali każdy krok: atak na zajęty magazyn, mozolne zdjęcie zabezpieczających zaklęć, ustabilizowanie tarcz ochronnych, przełamanie pulsującej w powietrzu czarnej magii i, ostatecznie, wtargnięcie do środka. Trzymali dusze na wodzy, aby nie spoczęły im na ramionach; nie mieli czasu na strach i wątpliwości.
Ale w chwilach, gdy plan dopięty jest na ostatni guzik, najłatwiej go zniszczyć.
Oczywiście, że coś musiało pójść nie tak - stało się tak też w ostatniej marze, jaka okazała się gorzką rzeczywistością. Misja, w której wzięli udział pod koniec zeszłego miesiąca, wciąż piekła, wciąż paliła; Garrett przez długi czas miał wrażenie, że nie wyprze z umysłu swądu nadgniłych ciał, że nie odgoni roztaczającego się przed oczami, paskudnego obrazu, jakim był efekt nieludzkich badań nad nieśmiertelnością. Gdy zaciskał powieki, ten wracał jak przywołany najsilniejszym Accio; znów zwłoki układały się w niebosiężnych stosach, znów tryskał z nich ohydny, toksyczny jad (nieznośnie podobny do tego, nad którym przed chwilą zdecydował się pochylić), znów pojedyncze kończyny umarłych drgały, zmuszane do ruchu napawającymi obrzydzeniem klątwami. Ostateczność nosiła imię śmierci; nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego nawet ludzie o najczarniejszych, na wskroś przeszytych złem sercach nie potrafili pogodzić się z tym, że kiedyś nadejdzie ich kres. I że nic nie są w stanie na to poradzić - ani oni, ani arkany czarnej magii, w których godzili się tonąć, ani odzierające z człowieczeństwa doświadczenia o znikomych, ale wciąż przerażających efektach.
A jeden z tych czarnoksiężników nadzwyczaj skutecznie przemykał wśród mroków; przez niezliczone dni bawił się z aurorami w kuguchara i myszkę, walcząc o swoją wolność, a jednocześnie odbierając im bezcenny czas. Nie postawiono przed nimi żadnego ultimatum, a po prostu zadanie do wykonania: powstrzymanie go. Za wszelką cenę. Nawet wtedy (a może przede wszystkim wtedy?), gdy wróg usilnie będzie starał się zgubić ich w labiryncie przepełnionych mrokiem uliczek, gdy zgodzi się uczynić wszystko, by utrzymać się przy życiu i móc kontynuować nieludzkie praktyki.
Garrett mocno zacisnął zęby, tkwiąc w bezruchu i w milczeniu obserwując, jak Howell i dwóch towarzyszących mu, młodszych aurorów oddalają się, aż w końcu nikną w nocnej ciemności. Nawet Tesa zaskakująco pogrążyła się w ciszy; narastał bezgłos, budując złudne poczucie, że ta naznaczona mżawką noc okaże się spokojna.
Musieli czekać - a oczekiwanie było najtrudniejsze, bo w jego trakcie zawsze rodziła się niepewność. Zwalczali ją, nie wypowiadając nawet słowa; nie wymieniali się spojrzeniami, nie zabezpieczali okolicy kolejnymi obronnymi zaklęciami, nie wysilali na snucie teorii i przewidywanie kolejnych kroków. Wiedzieli, że - jak zwykle? - dostarczy im to tylko więcej zgryzot i niezadowoleń. Minęło kilkanaście trwających wieczność sekund, zanim Garrett drgnął i skinął powoli głową. Dostrzegł, że w oku Tesy pojawił się błysk; znał ją zbyt dobrze, by móc sądzić, że wizja starcia nie rozpala jej lwiego serca.
W końcu ruszyli naprzód, zaprzyjaźniając się z cieniami i nadzwyczaj ostrożnie stawiając kroki. Garrett powtarzał sobie w myślach, że nie mogli pozwolić sobie na błąd - ale czy nie mówił tego zawsze, by potem z rozżaleniem i tak odkryć, że pomimo zarzekań zdołali potknąć się na najprostszych drogach? Tesa nieprzerwanie (i tak do siebie niepodobnie) nie zabierała głosu, jakby wyczuwała wszystkie nieszczęścia nawarstwiające się w kwietniowym powietrzu. Szła o krok za nim, a uniesiona różdżka wskazywała na jej gotowość; Garrett również mocno zaciskał palce na białym drewnie, tak mocno, że na jego dłoni zaczęły uwypuklać się błękitne żyły.
Z każdym ich krokiem rodziły się kolejne obawy; Howell powinien już się odezwać, wysłać Patronusa z wiadomością - w ciemności zmaterializowałby się srebrny sokół, by głosem naznaczonym zmęczeniem powiedzieć, że teren był bezpieczny. Lub że przeciwnik podał się jak na tacy; że zakuli go w magiczne kajdany i wysłali wprost do Azkabanu.
Panowała jednak cisza.
Garrett raz za razem przeklinał w myślach - nie czuł się pewnie, krocząc (w dodatku bez celu: nie otrzymali informacji od towarzyszów, nie wiedzieli więc, co czynić) po teryterium wroga. Każdy dźwięk - każde skrzypnięcie, każde odległe skomlenie psa - sprawiał, że mimowolnie drgał; niemalże podskoczył, gdy poczuł uścisk chłodnych palców na nadgarstku. Nie kontrolował uniesienia różdżki na potencjalne zagrożenie - ale to była tylko Tesa patrząca na niego z kwitnącą obawą.
- Nie zostawajmy tu, Garrett - powiedziała nieznośnie poważnie; zbadła, a jej oczy zaczęły być krągłe niczym dwa galeony. Zdziwił się; nigdy nie tchórzyła, nigdy nie okazywała słabości. - Tu dzieje się coś złego. Nie czujesz tego? Zawołajmy ich. Zawołajmy i wróćmy... dla pewności wróćmy tu z łamaczem klątw.
Pokręcił tylko głową.
- Zostajemy, Tesa - odpowiedział cicho i w tym samym momencie uścisk na jego nadgarstku zelżał. Zawiesił na niej spojrzenie; widział, jak ledwo zauważalnie drga jej dolna warga, usta zaciskają się w prostą linię, a ciemne tęczówki barwią się czymś na wzór dezaprobaty.
- Zabije nas twój syndrom niezwyciężonego bohatera - powiedziała jeszcze niemal bezgłośnie, po czym przeklęła siarczyście pod nosem, uniosła różdżkę i ruszyła naprzód, wciąż krocząc wśród cieni.
- Nie pozwalaj sobie, Cattermole - odparował szybko, mimowolnie brzmiąc głucho, lodowato i surowo; wiedział jednak, że nawet jeśli Tesa zdaje sobie sprawę z hierarchii istniejącej w biurze, to w tej chwili jawnie na nią spluwała. Powinna mieć z tego nieprzyjemności; znał ją jednak, szanował, miał pewność, że próbowała podjąć dobrą, rozsądną decyzję - w chwili, gdy nie targałaby nią złość i bezsilność, nie pozwoliłaby sobie na tego typu dygresję.
Byli blisko, już o krok; magazyn znajdował się dokładnie tam, gdzie ustalili to jeszcze w trakcie poprzedzającego misję rozeznania. Idąca o krok przed nim Tesa zatrzymała się i spojrzała na Garretta przez ramię; choć dobrze wiedział, że miała obiekcje, nie dostrzegał już na jej twarzy oznak zawahania. Przeszło mu przez myśl, że była aurorem o wielkim potencjale; kiedy zdobędzie doświadczenie, przewyższy ich wszystkich.
- Hexa Revelio - rzucił profilaktycznie zaklęcie, choć dobrze wiedział, że w niczym to nie pomoże; nawet jeśli na to miejsce zostały nałożone klątwy, najpewniej zostały przypieczętowane zbyt potężną magią, by dało się je po prostu wykryć. - Divirgento - ciągnął i odczuł, że przełamał co najmniej jeden z zabezpieczających teren uroków; powietrze zaszło mgłą i zatańczyły w nim iskry, które prędko zgasły.
Skinął głową w stronę Tesy i, trzymając różdżki w pogotowiu, przekroczyli próg magazynu. Garrett nie musiał długo czekać na reakcję; już w momencie, w którym wszedł do środka, poczuł w ustach słonawy posmak krwi. Splunął nią, szybko lokalizując językiem miejsce pęknięcia dziąsła; chwilę potem przyłożył dłoń do nosa, wiedząc, że palce też zabarwią się rubinową posoką. Tesa spojrzała na niego i mocno zmarszczyła brwi; wiedziała, że chorował na sinicę, wiedziała, że zawsze w ten sposób reagował na bezpośredni kontakt ze zbyt dużym nagromadzeniem czarnej magii.
Nie było to dobrym znakiem - a potem wszystko działo się szybko, zbyt szybko.
Powietrze przeciął nagły świst; mrok panujący w pomieszczeniu szybko został rozproszony przez mknące w ich stronę, świetliste zaklęcia. Tesa i Garrett odruchowo - tak jak ćwiczono ich przez lata - ustawili się do siebie plecami; oboje wyczarowali ochronne tarcze, w które uderzyły pędzące promienie klątw oraz uroków. Rozproszyły się w wielobarwne iskry, ale zaraz drewniana podłoga magazynu zajęła się ogniem. To niemożliwe, że ktoś tak prędko reagował; na teren musiało zostać nałożonych więcej zaklęć ochronnych, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać, skoro ani interwencja Garretta, ani Howella (a może druga grupa aurorów nigdy tu nie dotarła?) nie zdołała zneutralizować ich wszystkich.
Tesa machnęła różdżką, a płomienie zaczęły najpierw skwierczeć, a potem gasnąć; jednocześnie z ust Garretta po raz kolejny spłynęło zaklęcie Divirgento. Znów rozległ się trzask, a w ich stronę przestały pędzić niezliczone uroki - wymknął się jeszcze tylko jeden, ale Tesa sprawnie i szybko zdołała go odparować, zanim dosięgnął celu.
- Kolejne pomieszczenie - rzucił Garrett, nawet na moment nie opuszczając różdżki, a aurorka kiwnęła krótko głową, ponownie wybierając milczenie. Na linii jej ciemnych włosów zaczęły zbierać się drobne kryształki potu. Garry w trakcie walki zapomniał, że z nosa nieprzerwanie spływała mu szeroka strużka krwi; przetarł ją wierzchem lewej dłoni dopiero teraz, a jego palce jeszcze głębiej zabarwiły się szkarłatem. Wyglądał strasznie z krzepnącą, zalewającą usta i brodę posoką. Nie miał jednak czasu przejmować się swoją aparycją, bo już w momencie, w którym przekroczył próg kolejnego pomieszczenia, coś wybuchło; szedł przodem, więc obrócił się i padł na ziemię, starając się schować twarz w zgięciu łokcia i choć trochę zasłonić Tesę przed eksplozją wbijającą w ich ciała drobne, ostre kamyki. Oboje jednak i tak upadli - wybuch był w dodatku na tyle donośny, na tyle przeszywający, że teraz Garrett mógł słyszeć tylko i wyłącznie nawarstwiający się, bolesny świst. Tesa być może zaczęła coś mówić - a może z jej ust wypadł tylko krótki jęk. Chociaż przed jego oczami zaczęły nieznośnie mienić się ciemne plamy, rozmywając krawędzie widzianych przedmiotów i czyniąc wszystko niejasnym, zagmatwanym, niewyraźnym, dostrzegał, że Tesa, podnosząc się na łokciach, przecierała ręką skroń - upadek musiał wyrządzić jej wiele krzywdy.
Nie wstając jeszcze z ziemi (i udając przed samym sobą, że wcale nie dlatego, że nie miał na to siły; oddychał ciężko i obawiał się, że nogi odmówiłyby mu posłuszeństwa), znów wyciągnął różdżkę w kierunku wnętrza tonącego w nieprzeniknionej ciemności pomieszczenia. Wyrzucił z siebie parę inkantacji i dopiero teraz, gdy adrenalina i sprężenie sił zdążyły opaść, do jego nozdrzy zaczął dobiegać ten zapach - nieznośny odór, który prześladował go już we snach, nie dawał spokoju, mącił w umyśle. Mimowolnie zgiął się w pół, czując paraliżujące mdłości - znów myślał o stosie nadgniłych ciał, czy tutaj znajdą podobne?
Walcząc ze ściskającym się żołądkiem i wymiocinami zbyt obrzydliwie podchodzącymi do gardła, wykrzywił się i znów splunął krwią; teraz przeczuwał już, że dziąsło boleśnie pękło mu w kolejnym już miejscu. Nigdy dotąd nie reagował tak dotkliwie, tak beznadziejne; przecież leczył się, przyjmował eliksiry, tamował postęp choroby - dlaczego więc balansował teraz na pograniczu śmierci z wykrwawienia? Podniósł się, mimo że wokół dalej chwiał się świat; zaraz na nogach stała też już Tesa i na przekór obrażeniom, które odbijały się cierpiętniczym grymasem na pobrudzonej kurzem oraz skrzepami twarzy, rzuciła wprawne Lumos oświetlające całe pomieszczenie. I wtedy wszystko stało się jasne; Garrett wolną, okrwawioną ręką oparł się o ścianę i pozostawił na niej ślad, czując, jak konsekwentnie uchodzi z niego powietrze oraz siła, by niezachwianie stać w miejscu. Na podłodze leżało ciało - być może jeszcze niegnijące, niezatrute jadem na kształt tego inferiusowego, ale z pewnością pozbawione życia. Młody auror leżał w kałuży krwi tak lepkiej jak substancja, na którą krzywił się nie dawniej niż przed dwoma godzinami; Garrett przeklął siarczyście, a z wygiętych w grymasie ust Tesy wymknęło się gorzkie, bolesne stęknięcie.
- Divirgento - powiedział Garrett po raz trzeci, starając się nie patrzeć za zamarłą śmiertelnie twarz; teraz nie mieli jeszcze czasu na żałoby, na rozpamiętywanie przeszłości i rozplanowywanie zemsty. W powietrzu znowu coś zaskrzypiało i uznał to za dobry znak; nie idąc, a zataczając się ruszył naprzód, spoglądając na Tesę przez ramię, jakby upewniał się, czy dziewczyna jest w stanie iść o własnych siłach.
Była - przecież zawsze wierzył w siłę jej woli. Stawała się wojownikiem.
Garrett nie był już pewien, czy to, co dzieje się wkoło, jest prawdą, czy tylko wytworem wyobraźni. Atak sinicy sięgał apogeum, musiały zacząć pękać mu naczynia krwionośne i pomniejsze żyły, bo skóra przedramion zabarwiła się miejscowo wyblakłym fioletem. Nie miał już nawet siły rzucać przekleństwami; szedł po prostu do przodu, starając się nie przewrócić, nie utracić równowagi i nie zakrztusić krwią, która już całkiem zalewała mu usta. Mieli zadanie do wykonania; prędzej zdecyduje się skonać, niż zawieść towarzyszy i pozwolić temu czarnoksiężnikowi - temu psu, tej gnidzie - znów im się wymknąć.
Uniósł wzrok, natrafiając spojrzeniem zamglonym i wciąż chwiejącym się jak burta statku w trakcie sztormu na widok, którego nienawidził najbardziej; przy ścianach ciemnego, wilgotnego pomieszczenia niedbale rozrzucone były nienaturalnie powykrzywiane, rozczłonkowane zwłoki. I ten odór - odór, który znów wbijał mu się w nozdrza, przypominając stosy ciał, które pięły się ku sufitowi; stosy sukinsyna, który walczył ze śmiercią, dokonując mordów i posuwając się do odrażających eksperymentów.
Odór drażnił, oplatał się mackami wokół umysłu i wstrząsał ciałem w drgawkach odrzucenia; Garrett znów zgiął się wpół i - nie mając już siły dłużej się zapierać - zwymiotował zawartością pustego żołądka oraz krwią coraz mocniej zbierającą się w ustach. Nie zrobiło mu się lżej, wręcz przeciwnie; czuł, jak wymyka mu się świadomość niczym dym z zaciśniętych palców. Ktoś tam leżał, zalewając się krwią, to Howell - a nad Howellem pochylała się ciemna postać. Nie walczyli za pomocą magii, szarpali się fizycznie, pewnie zbyt słabi, zbyt wyczerpani, by móc z odpowiednią dbałością wypowiedzieć niezbędne inkantacje. Tesa, powłócząc nogami, potknęła się o jedno z zalegających, nadgniłych ciał i, upadając na nie, załkała - ale nie ze strachu, a z bólu, z bezsilności, ze zmęczenia. Huk jej upadku ostatecznie zwrócił na nich uwagę okrytej ciemnym płaszczem postaci; ta odwróciła się w ich stronę, a spod cienia rzucanego przez kaptur mignęły tylko połyskujące czerwienią - czy to mogła być czerwień? - oczy. Garrett nie myślał długo, nie miał czasu na ocenianie własnych sił i rozważania, czy jest jeszcze w stanie rzucić poprawne zaklęcie (nie, nie był; świat pogrążał się w ciemności, oddechy świszczały mu w uszach, a podłoga zdawała się wymykać spod zbyt słabo, zbyt chaotycznie stawianych stóp) - mimo tego właśnie to zrobił, unosząc różdżkę i otwierając usta, które lepiła mu krew.
- Drętwota - wycharczał, nie słysząc już swojego głosu; jednak ostatnią rzeczą, jaką dostrzegł, osuwając się z wyczerpania na posadzkę, był czerwony promień zaklęcia wymykający się z końca jego różdżki i nadzwyczaj silnie pędzący w stronę mrocznej postury.
A potem ciemność powitała go w swoich objęciach.
Kiedy otworzył oczy, powiedziano mu, że nastał już ranek. Garrett plamił biel szpitalnej pościeli barwą krwistej czerwieni i, pomimo przyjęcia nieprzyzwoitej ilości wzmacniających eliksirów, dalej nie miał siły się podnieść. Wszystkie wieści, wszystkie informacje docierały do niego z pewnym opóźnieniem - twarze uzdrowicieli rozmywały się lekko, a ich słowa gubiły się w nieistniejącym echu. Nie wszyscy przeżyli, miał pan szczęście; pogrzeb Anthony'ego Padrey'a odbędzie się za trzy dni; pan Charles Howell jest utrzymywany w stanie śpiączki, jego stan nie jest stabilny; pan za to utracił zbyt wiele krwi w wyniku nagłego ataku sinicy; pański stan jest krytyczny, jak mógł pan doprowadzić się do takiego stanu?; otrzymał pan polecenie zostania w szpitalu do końca dzisiejszego dnia; do pracy powróci pan dwudziestego szóstego kwietnia, kiedy już będzie pan zdolny do wykonywania zawodu. Przez długi czas Garrett wychodził z siebie, gdy nikt nie potrafił mu powiedzieć, co stało się z czarnoksiężnikiem, którego próbowali uchwycić - uczyniła to dopiero Tesa, która została dopuszczona do odwiedzin po kilku godzinach. Miał rację, była bohaterem; to właśnie ona, walcząc z uciekającymi siłami, zdołała powstrzymać katastrofę i zaprowadziła uciekającego im złoczyńcę prosto w objęcia dementorów.
Był z niej dumny - nawet jeśli nie mógł tego wyrazić za pomocą uśmiechu, bo każde poważniejsze drgnięcie ust mogłoby stać się przyczyną dalszego pękania dziąseł. Nienawidził tej przeklętej choroby - tak samo jak nienawidził faktu, że kiedyś zmusi go ona odłożenia na bok różdżki, zawieszenia płaszcza na kołku i dożywotniego pochylenia się nad dokumentacją piętrzącą się ku sufitowi w Biurze Aurorów.
Prawdę mówiąc, wolałby zginąć w trakcie którejś akcji niż zostać zmuszonym do stagnacji.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
| 29.04, ranek
Hep!
Nie mam pojęcia co się dzieje. Cholera, przecież jeszcze kilka minut temu siedziałem spokojnie w fotelu i przeglądałem otrzymane listy. A teraz byłem gdzie? Cóż, sam nie wiedziałem. Rozglądam się dookoła i jedyne co dostrzegam, to kamienie. Kamienne bloki, kamienne łuki, kamienne tunele. Czy to w ogóle jeszcze Londyn? Nieczęsto zagłębiam się w dzielnicę portową, ale zapachy płynące z nad Tamizy uświadamiają mi gdzie się znajduję. Doki? Co ja tu w ogóle robię.
Idę przed siebie, w kierunku światła, przechodzę po wilgotnej, gnijącej kładce i dziękuję jakimś bogom, nie wiem już sam, czy może Tyche czy też Bastet, za to, że wciąż mam przy sobie różdżkę. Przez podziurawiony sufit prześwitują promienie słońca, co znaczy, że przynajmniej nie zaczęło się jeszcze ściemniać.
Kiedy tak kroczę, długą i wąską ścieżką - a może tylko wydaje mi się długa, bo krajobraz jest przecież niezwykle monotonny - czuję, że za każdym zakrętem mogę natrafić na niespodzianki. Podejrzanych handlarzy, może spitych żeglarzy, może nawet kogoś kto zbłądził tu jak ja. Nie czuję strachu przed takimi ludźmi - w końcu wiele przeżyłem, podróżując. W mroźnej Rosji i za pierwszym razem i ledwie kilka tygodni temu nie spotkały mnie same bajki. Starożytne klątwy, walące się tajemnicze przejścia - nie mówiąc już o sztormie, który spotkał nas w momencie w którym wypłynęliśmy z Anglii. Może to jakieś fatum powstrzymuje mnie przed ucieczką z domu, bo w końcu tak jakoś zawsze się dzieje, że wracam. Może mój ojciec poza Ministerstwem Magii ma na swoje rozkazy także morskie fale. Wspomnienie zimna i wilgoci wstrząsa mną, kiedy przypominam sobie to wszystko co wydarzyło się na pokładzie rosyjskiego statku. A to był tylko początek.
Jedyne co przeraża mnie w tym wszystkim to niemal niczym niezmącona cisza. Chociaż powinienem słyszeć krople wody spadające na kamienie czy też wiatr wyjący w korytarzach, mam wrażenie, że jedyne co mi towarzyszy to mój własny oddech. Jeszcze chwila i usłyszę krew płynącą w moich żyłach, jeszcze chwila i oszaleję. Nie boję się skrytobójców czy dzikich bestii czyhających na mnie po drugiej stronie, ale być może boję się nieco samotności. Zwłaszcza teraz.
Hep!
Nie mam pojęcia co się dzieje. Cholera, przecież jeszcze kilka minut temu siedziałem spokojnie w fotelu i przeglądałem otrzymane listy. A teraz byłem gdzie? Cóż, sam nie wiedziałem. Rozglądam się dookoła i jedyne co dostrzegam, to kamienie. Kamienne bloki, kamienne łuki, kamienne tunele. Czy to w ogóle jeszcze Londyn? Nieczęsto zagłębiam się w dzielnicę portową, ale zapachy płynące z nad Tamizy uświadamiają mi gdzie się znajduję. Doki? Co ja tu w ogóle robię.
Idę przed siebie, w kierunku światła, przechodzę po wilgotnej, gnijącej kładce i dziękuję jakimś bogom, nie wiem już sam, czy może Tyche czy też Bastet, za to, że wciąż mam przy sobie różdżkę. Przez podziurawiony sufit prześwitują promienie słońca, co znaczy, że przynajmniej nie zaczęło się jeszcze ściemniać.
Kiedy tak kroczę, długą i wąską ścieżką - a może tylko wydaje mi się długa, bo krajobraz jest przecież niezwykle monotonny - czuję, że za każdym zakrętem mogę natrafić na niespodzianki. Podejrzanych handlarzy, może spitych żeglarzy, może nawet kogoś kto zbłądził tu jak ja. Nie czuję strachu przed takimi ludźmi - w końcu wiele przeżyłem, podróżując. W mroźnej Rosji i za pierwszym razem i ledwie kilka tygodni temu nie spotkały mnie same bajki. Starożytne klątwy, walące się tajemnicze przejścia - nie mówiąc już o sztormie, który spotkał nas w momencie w którym wypłynęliśmy z Anglii. Może to jakieś fatum powstrzymuje mnie przed ucieczką z domu, bo w końcu tak jakoś zawsze się dzieje, że wracam. Może mój ojciec poza Ministerstwem Magii ma na swoje rozkazy także morskie fale. Wspomnienie zimna i wilgoci wstrząsa mną, kiedy przypominam sobie to wszystko co wydarzyło się na pokładzie rosyjskiego statku. A to był tylko początek.
Jedyne co przeraża mnie w tym wszystkim to niemal niczym niezmącona cisza. Chociaż powinienem słyszeć krople wody spadające na kamienie czy też wiatr wyjący w korytarzach, mam wrażenie, że jedyne co mi towarzyszy to mój własny oddech. Jeszcze chwila i usłyszę krew płynącą w moich żyłach, jeszcze chwila i oszaleję. Nie boję się skrytobójców czy dzikich bestii czyhających na mnie po drugiej stronie, ale być może boję się nieco samotności. Zwłaszcza teraz.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Śmierdziało.
Cuchnąca woń ryb drażniła szlachetne nozdrza Daphne, która krzywiła się niemiłosiernie, zabawnie marszcząc przy tym zadarty nosek. Nienawidziła ryb: były cuchnące i obślizgłe, a ponadto miały ości, którymi kilkukrotnie zdarzało jej się zakrztusić, tym bardziej miała więc do nich uraz. W tym parszywym miejscu cuchnęło ponadto starymi rybami, więc jeszcze gorzej. Było tu brudno, ponuro i śmierdząco.
Absolutnie nie było to miejsce dla szlachetnej damy, którą była Daphne Rowle.
Teraz nie prezentowała się jednak jak córka bogatego lorda: miała na sobie ciemną, skromną suknię i narzucony nań zwykły, czarny płaszcz z obszernym kapturem, którym zasłaniała srebrne włosy i twarz. Dość było o niej plotek. Najwięcej z nich zaś dotyczyło stanu cywilnego alchemiczki. Duża część jej rodziny, a także innej szlachty zdawała się nie móc pogodzić, że Daphne nie chce mieć męża. Była więc czarną owcą, a za jaj plecami nieustannie plotkowano co z nią jest nie tak. Nikt dokładnie nie wiedział co, prócz tego że śmiało może pretendować do miana królowej lodu.
Ha! Jeśliby kto ją tu rozpoznał, wywołałaby kolejny skandal. Matka by jej tego najpewniej nie wybaczyła, a ojciec zamknąłby ją w lochu Beeston wraz z duchem kuguchara za jedyne towarzystwo.
Z powyższych powodów więc Daphne ukryła pod kapturem twarz i przemierzała drogę szybkim krokiem, zamierzając szybko załatwić to, po co tu przyszła. Za kilka godzin miała zjawić się w Białej Wywernie… Na samą myśl szybciej biło jej serce.
Dostrzegła zbliżającą się postać, zatrzymała się więc, chcąc skryć się w najbliższym zaułku – jej uwagę przykuła jednak doskonale znajoma twarz. Nie miała powodów, by obawiać się, że Nott powie o ich spotkaniu innym: wiedział jak nie cierpi plotek na swój temat, a choć przyjacielem najczęściej bywał marnym, to jednak czasami można było nań liczyć.
Zbliżyła się do niego szybkim krokiem, zsuwając lekko kaptur, spod którego wymknęły się srebrne kosmyki, tak by ujrzał jej twarz.
-Co ty tu robisz, sir? – syknęła cicho.
Cuchnąca woń ryb drażniła szlachetne nozdrza Daphne, która krzywiła się niemiłosiernie, zabawnie marszcząc przy tym zadarty nosek. Nienawidziła ryb: były cuchnące i obślizgłe, a ponadto miały ości, którymi kilkukrotnie zdarzało jej się zakrztusić, tym bardziej miała więc do nich uraz. W tym parszywym miejscu cuchnęło ponadto starymi rybami, więc jeszcze gorzej. Było tu brudno, ponuro i śmierdząco.
Absolutnie nie było to miejsce dla szlachetnej damy, którą była Daphne Rowle.
Teraz nie prezentowała się jednak jak córka bogatego lorda: miała na sobie ciemną, skromną suknię i narzucony nań zwykły, czarny płaszcz z obszernym kapturem, którym zasłaniała srebrne włosy i twarz. Dość było o niej plotek. Najwięcej z nich zaś dotyczyło stanu cywilnego alchemiczki. Duża część jej rodziny, a także innej szlachty zdawała się nie móc pogodzić, że Daphne nie chce mieć męża. Była więc czarną owcą, a za jaj plecami nieustannie plotkowano co z nią jest nie tak. Nikt dokładnie nie wiedział co, prócz tego że śmiało może pretendować do miana królowej lodu.
Ha! Jeśliby kto ją tu rozpoznał, wywołałaby kolejny skandal. Matka by jej tego najpewniej nie wybaczyła, a ojciec zamknąłby ją w lochu Beeston wraz z duchem kuguchara za jedyne towarzystwo.
Z powyższych powodów więc Daphne ukryła pod kapturem twarz i przemierzała drogę szybkim krokiem, zamierzając szybko załatwić to, po co tu przyszła. Za kilka godzin miała zjawić się w Białej Wywernie… Na samą myśl szybciej biło jej serce.
Dostrzegła zbliżającą się postać, zatrzymała się więc, chcąc skryć się w najbliższym zaułku – jej uwagę przykuła jednak doskonale znajoma twarz. Nie miała powodów, by obawiać się, że Nott powie o ich spotkaniu innym: wiedział jak nie cierpi plotek na swój temat, a choć przyjacielem najczęściej bywał marnym, to jednak czasami można było nań liczyć.
Zbliżyła się do niego szybkim krokiem, zsuwając lekko kaptur, spod którego wymknęły się srebrne kosmyki, tak by ujrzał jej twarz.
-Co ty tu robisz, sir? – syknęła cicho.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chyba faktycznie śmierdziało.
Zapach dochodził do mnie dopiero teraz, kiedy trochę otrząsnąłem się z tego całego szoku. Zapach morza przywodził dobre spojrzenia, ale zapach Tamizy niemal w niczym go nie przypominał. Owszem, woda, ryby. Morza i oceany były jednak wytchnieniem, pachniały niebezpieczeństwem, przygodą, wolnością. Tamiza pachniała Londynem i wszystkim tym co źle mi się z nim kojarzyło - ograniczeniem, zamknięciem, brudem. Kiedy byłem mały, na spacerze nieopodal rzeki powiedziałem matce, że mam wrażenie, jakby śpiewała. Swoją własną, smutną pieśń - może sama chciałaby być kiedyś wielkim oceanem, nie tylko rzeką, do której mugole wyrzucają swoje śmieci.
Czy ciemne korytarze to odpowiednie miejsce dla lorda?
Cóż, pewnie niektórzy by się kłócili - nie zdziwiłbym się gdybym spotkał tu Quentina lub Edgara a nawet Wynnonnę Burke. Oni lubili kręcić się nawet po Nokturnie, najbardziej zabójczej ulicy w całej Anglii. A Daphne Rowle? Może nie była osobą, której bym się koniecznie spodziewał, ale gdyby dłużej o tym pomyśleć, była przecież alchemikiem. I to nie byle jakim - pracowała w Departamencie Tajemnic, była jedną z niewymownych, co było nie lada osiągnięciem. Zwłaszcza jeśli było się kobietą. Zwłaszcza jeśli było się szlachcianką. Zwłaszcza jeśli było się, jak to niektórzy określali starą panną. Czy w rzeczywistości była taka stara? Nie wydaję mi się. Owszem, dużo młodsze od niej brały niekiedy ślub z dużo starszymi ode mnie, ale nie lubiłem, gdy ktoś za plecami plotkował o Daphne. W końcu była moją przyjaciółką, nawet jeżeli kiepski jest ze mnie przyjaciel.
Wyjeżdżam. Nie mówię słowa. Nie zawsze piszę. Nie chcę wracać. Ale Rowle to chyba nie przeszkadza - rozumie moją miłość do adrenaliny, do nowych odkryć, do tajemnic. Wciąż dziwię się, że nie znalazła sobie jeszcze narzeczonego - jest w końcu piękna i inteligentna, nie jak niektóre głupie damy z Sabatów. Kto by taką wolał?
- Myślę, że mógłbym zapytać o to samo, lady Rowle - mówię z uśmiechem.
Nikomu rzecz jasna nie powiem o tym spotkaniu, bo dość oczywiste wydaje się, że nie chciała by ją widziano.
- Jako, że zapytałaś pierwsza odpowiem Ci, choć może zabrzmi to dość irracjonalnie: Dostałem teleportacyjnej czkawki. W jednej chwili siedzę w fotelu, w drugiej... Tutaj - mówię, przewracając oczyma.
Zapach dochodził do mnie dopiero teraz, kiedy trochę otrząsnąłem się z tego całego szoku. Zapach morza przywodził dobre spojrzenia, ale zapach Tamizy niemal w niczym go nie przypominał. Owszem, woda, ryby. Morza i oceany były jednak wytchnieniem, pachniały niebezpieczeństwem, przygodą, wolnością. Tamiza pachniała Londynem i wszystkim tym co źle mi się z nim kojarzyło - ograniczeniem, zamknięciem, brudem. Kiedy byłem mały, na spacerze nieopodal rzeki powiedziałem matce, że mam wrażenie, jakby śpiewała. Swoją własną, smutną pieśń - może sama chciałaby być kiedyś wielkim oceanem, nie tylko rzeką, do której mugole wyrzucają swoje śmieci.
Czy ciemne korytarze to odpowiednie miejsce dla lorda?
Cóż, pewnie niektórzy by się kłócili - nie zdziwiłbym się gdybym spotkał tu Quentina lub Edgara a nawet Wynnonnę Burke. Oni lubili kręcić się nawet po Nokturnie, najbardziej zabójczej ulicy w całej Anglii. A Daphne Rowle? Może nie była osobą, której bym się koniecznie spodziewał, ale gdyby dłużej o tym pomyśleć, była przecież alchemikiem. I to nie byle jakim - pracowała w Departamencie Tajemnic, była jedną z niewymownych, co było nie lada osiągnięciem. Zwłaszcza jeśli było się kobietą. Zwłaszcza jeśli było się szlachcianką. Zwłaszcza jeśli było się, jak to niektórzy określali starą panną. Czy w rzeczywistości była taka stara? Nie wydaję mi się. Owszem, dużo młodsze od niej brały niekiedy ślub z dużo starszymi ode mnie, ale nie lubiłem, gdy ktoś za plecami plotkował o Daphne. W końcu była moją przyjaciółką, nawet jeżeli kiepski jest ze mnie przyjaciel.
Wyjeżdżam. Nie mówię słowa. Nie zawsze piszę. Nie chcę wracać. Ale Rowle to chyba nie przeszkadza - rozumie moją miłość do adrenaliny, do nowych odkryć, do tajemnic. Wciąż dziwię się, że nie znalazła sobie jeszcze narzeczonego - jest w końcu piękna i inteligentna, nie jak niektóre głupie damy z Sabatów. Kto by taką wolał?
- Myślę, że mógłbym zapytać o to samo, lady Rowle - mówię z uśmiechem.
Nikomu rzecz jasna nie powiem o tym spotkaniu, bo dość oczywiste wydaje się, że nie chciała by ją widziano.
- Jako, że zapytałaś pierwsza odpowiem Ci, choć może zabrzmi to dość irracjonalnie: Dostałem teleportacyjnej czkawki. W jednej chwili siedzę w fotelu, w drugiej... Tutaj - mówię, przewracając oczyma.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Morze pachniało zupełnie inaczej. Lady Rowle niejednokrotnie bywała nad morzem: kiedy tylko nauczyła się sztuki teleportacji zwykła znikać z Beeston, przenosząc się w różne, piękna miejsca. Zamykała na klucz swe komnaty sypialne, a następnie skupiała się mocno, bardzo mocno, wychodząc na balkon i natężając wolę… Czuła szarpnięcie w okolicy brzucha, a mrok komnat Beeston znikał. Często przenosiła się nad wybrzeże. Piach zaczynał chrzęścić pod jej stopami. Lekko słona bryza upajała swą wonią.
Tak musiała pachnieć wolność: rześko i świeżo.
Czasami po prostu przysiadała gdzieś na wydmie i patrzyła w morze, zastanawiając się nad wszystkimi legendami, które były z nim związane. Lubiła te chwile w samotności, w ciszy zmąconej jedynie szumem fal i wiatrem. Zawsze teleportowała się w podobne miejsca: osamotnione, puste, na swój sposób smutne i melancholijne. Nie lubiła towarzystwa innych ludzi, dlatego rzadko zjawiała się w Londynie. Tylko wtedy, gdy musiała.
Nie znosiła tego miasta. Cuchnęło i pełne było mugoli. Musiała być tu codziennie, rzecz jasna, jakże inaczej dotarłaby do Ministerstwa Magii, lecz za każdym razem kiedy musiała przybyć do miejsca takiego jak ten port była zła i niezadowolona. A spojrzenie Daphne wówczas było tak zimne, że mogłoby się zdawać, że zdołałoby zmienić człeka w kamień.
A zresztą – często przecież takie było, gdyż lady Rowle zdawała się nie umieć cieszyć drobnostkami życia codziennego. Na salonach dyskutowano, czy ma w ogóle serce, czy też zakopała je głęboko pod lodowcem na biegunie północnym.
Alastair Nott posiadał jednak niebywałą zdolność poprawienia jej nastroju i skłonienia do rozmowy: Daphne czasami nawet wybuchała przy nim śmiechem, gdy powiedział co zabawnego, co nie zdarzało się często. Był prawdziwym lwem salonowym jak przystało na Notta, w przeciwieństwie do niej, nie brakowało mu jednak bystrości umysłu – a to Daphne ceniła ponad wszystko inne (za wyjątkiem czystości krwi, choć alchemiczka sądziła, że nie ma mądrych szlam).
-Możesz mnie pytać o to samo, jednakże możesz być pewien jak zawsze, że nie udzielę Ci odpowiedzi – odparła tajemniczo, a na jej różane usta wychynął nieprzewrotny uśmiech.
-Gdyby to nie było takie zabawne, może postarałabym się Ci jakoś pomóc.
Tak musiała pachnieć wolność: rześko i świeżo.
Czasami po prostu przysiadała gdzieś na wydmie i patrzyła w morze, zastanawiając się nad wszystkimi legendami, które były z nim związane. Lubiła te chwile w samotności, w ciszy zmąconej jedynie szumem fal i wiatrem. Zawsze teleportowała się w podobne miejsca: osamotnione, puste, na swój sposób smutne i melancholijne. Nie lubiła towarzystwa innych ludzi, dlatego rzadko zjawiała się w Londynie. Tylko wtedy, gdy musiała.
Nie znosiła tego miasta. Cuchnęło i pełne było mugoli. Musiała być tu codziennie, rzecz jasna, jakże inaczej dotarłaby do Ministerstwa Magii, lecz za każdym razem kiedy musiała przybyć do miejsca takiego jak ten port była zła i niezadowolona. A spojrzenie Daphne wówczas było tak zimne, że mogłoby się zdawać, że zdołałoby zmienić człeka w kamień.
A zresztą – często przecież takie było, gdyż lady Rowle zdawała się nie umieć cieszyć drobnostkami życia codziennego. Na salonach dyskutowano, czy ma w ogóle serce, czy też zakopała je głęboko pod lodowcem na biegunie północnym.
Alastair Nott posiadał jednak niebywałą zdolność poprawienia jej nastroju i skłonienia do rozmowy: Daphne czasami nawet wybuchała przy nim śmiechem, gdy powiedział co zabawnego, co nie zdarzało się często. Był prawdziwym lwem salonowym jak przystało na Notta, w przeciwieństwie do niej, nie brakowało mu jednak bystrości umysłu – a to Daphne ceniła ponad wszystko inne (za wyjątkiem czystości krwi, choć alchemiczka sądziła, że nie ma mądrych szlam).
-Możesz mnie pytać o to samo, jednakże możesz być pewien jak zawsze, że nie udzielę Ci odpowiedzi – odparła tajemniczo, a na jej różane usta wychynął nieprzewrotny uśmiech.
-Gdyby to nie było takie zabawne, może postarałabym się Ci jakoś pomóc.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wspomnienia morza przynoszą mi teraz jednak tylko smutek lub złość. Z jednej strony pamiętam wciąż złote piaski wybrzeża Morza Śródziemnego, turkusowe fale na horyzoncie. Zapach morskiej bryzy każdego poranka, odgłos fal uderzających o kamienie. Te obrazy bolą jak otwarte rany, gdy uświadamiam sobie jak dalekie są teraz dla mnie. Z drugiej strony wciąż pamiętam gniew i bezradność na wodzie w drodze do Rosji, kiedy to kapitan ciskał na wszystkie strony wiązkami przekleństw, które tylko ja z całego mojego kuzynostwa mogłem zrozumieć. Och, jak bardzo miałem teraz dość rosyjskiego. Pamiętam też strach, bardziej o życie Quentina i Wynonny, niż o swoje własne. W końcu chłodne objęcia fal i tak byłyby mi bliższe niż ramiona ojca. Ale przeżyłem. Wszyscy przeżyliśmy - bo Tyche najwyraźniej zbyt bardzo lubiła się ze mnie śmiać, rzucać mną na wszystkie strony. Może obraziłem kiedyś Bastet i postanowiła, że nie da mi już spokoju? Sam nie wiedziałem. Bywały jednak takie chwile, że żałowałem tego, iż nasza łódź nie zatonęła w chłodnych odmętach oceanu. Uśmiecham się cierpliwie, gdy Twoje różane usta wykrzywiają się w uśmiechu, wyraźne, stanowiące jakby jedyne źródło cieplejszych kolorów na Twojej twarzy.
- Wiesz doskonale, pani, że już się przyzwyczaiłem. Quand on n'a pas ce que l'on aime, il faut aimer ce que l'on a - mówię spokojnie.
Cieszę się, że mogę bezkarnie wplatać francuski w moje wypowiedzi, bo w pewien dziwny sposób podnosi mnie to na duchu. Ach, Francja. Tęsknię za nią tak bardzo, że chyba zapominam już nawet o tęsknocie.
Co do Twojego usposobienia, zgadzam się, że czasami może lepiej nic nie mówić - zwłaszcza, kiedy nie wie się jak. Być może nie odnosi się to do mnie, polityka z krwi i kości, mówcy, dyplomaty. Lecz w wielu przypadkach lepiej milczeć, niż rzucać słowa na wiatr - doświadczam tego zdarzenia nie raz. Bo po cóż mówić, gdy Twoje słowa nie mają żadnej wartości lub żadnego sensu, a nie potrafisz sprawić by miały jakiś cel? Czasami brak odpowiedzi jest najlepszą odpowiedzią, to jedna z podstawowych zasad wszechświata.
- Zaskoczę Cię, droga Daphne, ale również uważam to za całkiem zabawne. Ciekawa odskocznia od wszystkich moich problemów - mówię, tym razem nie siląc się na zaznaczanie tytułów czy okrągłe zdania.
Wiem, że mogę Ci ufać i że jest między nami przyjaźń, więc mogę powstrzymać się od zbytecznych grzeczności.
- Wiesz doskonale, pani, że już się przyzwyczaiłem. Quand on n'a pas ce que l'on aime, il faut aimer ce que l'on a - mówię spokojnie.
Cieszę się, że mogę bezkarnie wplatać francuski w moje wypowiedzi, bo w pewien dziwny sposób podnosi mnie to na duchu. Ach, Francja. Tęsknię za nią tak bardzo, że chyba zapominam już nawet o tęsknocie.
Co do Twojego usposobienia, zgadzam się, że czasami może lepiej nic nie mówić - zwłaszcza, kiedy nie wie się jak. Być może nie odnosi się to do mnie, polityka z krwi i kości, mówcy, dyplomaty. Lecz w wielu przypadkach lepiej milczeć, niż rzucać słowa na wiatr - doświadczam tego zdarzenia nie raz. Bo po cóż mówić, gdy Twoje słowa nie mają żadnej wartości lub żadnego sensu, a nie potrafisz sprawić by miały jakiś cel? Czasami brak odpowiedzi jest najlepszą odpowiedzią, to jedna z podstawowych zasad wszechświata.
- Zaskoczę Cię, droga Daphne, ale również uważam to za całkiem zabawne. Ciekawa odskocznia od wszystkich moich problemów - mówię, tym razem nie siląc się na zaznaczanie tytułów czy okrągłe zdania.
Wiem, że mogę Ci ufać i że jest między nami przyjaźń, więc mogę powstrzymać się od zbytecznych grzeczności.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Daphne nie miała tyle szczęścia, by podróżować tak dużo i często jak Alastair. Rowlowie słynęli z surowego wychowania swoich pociech, za dziecka więc nie była rozpieszczana, mimo że była szlachcianką. Owszem, miała piękne sukienki, skrzynie pełne zabawek, całe stadko kotów i kuguchara, jednakże równie często, co ją obdarowywano, mówiono jej: nie. Pan ojciec miał w Anglii ważniejsze sprawy, niźli włóczenie się po całym świecie: wymagało to wszak stworzenia świstoklika i skompletowania służby, która zajmie się przygotowaniami, a pani matka była echem swego męża. Zawsze się z nim zgadzała i postępowała tak, jak on sobie tego życzył. Eleanor Rowle, z domu Malfoy, była żoną doskonałą: z takiego wychowania wszak słynął ród Malfoy, jednakże nie udało jej się wpoić podobnego posłuszeństwa do głowy swej pierwszej córce. Załamywała nad tym ręce i być może dlatego nigdy nie poruszała tematu podróży: wolała skupić się na prowadzeniu Daphne odpowiednią ścieżką dla damy. Ona jednak, niczym prawdziwa wilczyca, nie zwykła się nikogo słuchać i umykała raz po raz. Raz w życiu poszła krzywo i tak już jej zostało na starość.
Za czasów szkolnych bywała z rodziną w kilku pięknych miejscach, jednakże było to rzadkie: lady Rowle wolała się skupić na nauce. Była nader pilną uczennicą, zawsze wycofaną i pochyloną nad księgą.
Nie rozumiała dlaczego w ogóle Alastair Nott, jeszcze za czasów szkolnych, tak lgnął do jej towarzystwa, jednakże nie mogła zaprzeczyć, że jej to nie schlebiało.
Ukończyła Hogwart i skupiła się na dalszej nauce, kursie alchemicznym, stażu, pracy naukowej… Droga do Departamentu Tajemnic była długa, trudna i kręta. Nie miała czasu, by zajmować się czymkolwiek innym, ponad to.
- C'est la vie – odparła Daphne. Znała język francuski w stopniu podstawowym, na tyle dobrze by potrafić się komunikować, w innym wypadku nie spędziłaby ostatnich miesięcy w Paryżu, który Nott wychwalał przed laty.
-Gdzie dotąd los Cię poniósł? – zapytała z ciekawości -Mam nadzieję, że nie do mugolskiej dzielnicy, inaczej ubrudzisz się szlamem.
Za czasów szkolnych bywała z rodziną w kilku pięknych miejscach, jednakże było to rzadkie: lady Rowle wolała się skupić na nauce. Była nader pilną uczennicą, zawsze wycofaną i pochyloną nad księgą.
Nie rozumiała dlaczego w ogóle Alastair Nott, jeszcze za czasów szkolnych, tak lgnął do jej towarzystwa, jednakże nie mogła zaprzeczyć, że jej to nie schlebiało.
Ukończyła Hogwart i skupiła się na dalszej nauce, kursie alchemicznym, stażu, pracy naukowej… Droga do Departamentu Tajemnic była długa, trudna i kręta. Nie miała czasu, by zajmować się czymkolwiek innym, ponad to.
- C'est la vie – odparła Daphne. Znała język francuski w stopniu podstawowym, na tyle dobrze by potrafić się komunikować, w innym wypadku nie spędziłaby ostatnich miesięcy w Paryżu, który Nott wychwalał przed laty.
-Gdzie dotąd los Cię poniósł? – zapytała z ciekawości -Mam nadzieję, że nie do mugolskiej dzielnicy, inaczej ubrudzisz się szlamem.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Może nie miałaś tyle szczęścia co ja - ale moje szczęście też się kończyło. Droga do kariery była długa i wyboista, lecz nie miała prowadzić mnie ku powrotowi do przeklętej, deszczowej ojczyzny, zwanej także Anglią. Na początku marca tęskniłem jeszcze nawet do tych zielonych lasów Sherwood, wyjętych z książek i bajek, do srebrnych posiadłości Nottów, które teraz dzieliłem z najdroższym mi kuzynem, Percivalem oraz z bliską przyjaciółką, teraz niemal bratową, Inarą. Nie mogę narzekać na towarzystwo - przynajmniej uciekłem od ojca do ludzi, których na mnie zależy. Wiem, że dla Percyego jestem czymś więcej niż tylko zasobem, którym można gospodarować. Z początku myślałem - nie będzie tak źle. Ale gdy wróciłem było tylko jeszcze gorzej.
Quentin się zmienił. Quentin, niezmienny, stały Quentin, moja kotwica we wszechświecie, zmienił się. Na dodatek sam miał teraz narzeczoną. Wynonna wychodziła za mąż. Za brata mojego przyjaciela. Wynonna, moje odbicie, Wynonna, droga mi jak własna siostra. Oddana w imię sojuszu jednemu z Averych, jakiejś gwieździe Quidditcha. Zasługiwała na o wiele więcej. Jedynie ślub Percivala i Inary mogłem nazwać dobrą dla mnie zmianą - łączyła ich miłość i oddanie, a mnie cieszyło ich wspólne szczęście. Lucinda, moja najlepsza przyjaciółka, spętana więzami choroby. I Elizabeth, oh, Elizabeth. Czy my w ogóle jeszcze się znamy? Wydaje mi się, że ja sam zmieniłem się najbardziej i teraz nikt, kto był mi bliski nie może mnie poznać. Może to prawda.
Lady Rowle wydaje się jednak tym nieporuszona. I znajduję w tym jakąś pociechę. Daphne, która mnie rozumie, Daphne, która nie zmienia się z dnia na dzień w zupełnie inną osobę lub przynajmniej tego nie ukazuje. Daphne, która wciąż mnie zna.
- Oprócz okolic domu, to jedyne miejsce - odpowiadam szybko. - Ciekawsze pytanie brzmi jednak: Dokąd mnie poniesie? Z pewnością mam nadzieję, że nie do mugolskiej dzielnicy.
Ubrudzisz się szlamem. A może szlamami? Może samą obecnością mugoli? Na myśl o tym wzdrygam się, mając nadzieję, że moja czkawka nie będzie aż tak kapryśna.
Quentin się zmienił. Quentin, niezmienny, stały Quentin, moja kotwica we wszechświecie, zmienił się. Na dodatek sam miał teraz narzeczoną. Wynonna wychodziła za mąż. Za brata mojego przyjaciela. Wynonna, moje odbicie, Wynonna, droga mi jak własna siostra. Oddana w imię sojuszu jednemu z Averych, jakiejś gwieździe Quidditcha. Zasługiwała na o wiele więcej. Jedynie ślub Percivala i Inary mogłem nazwać dobrą dla mnie zmianą - łączyła ich miłość i oddanie, a mnie cieszyło ich wspólne szczęście. Lucinda, moja najlepsza przyjaciółka, spętana więzami choroby. I Elizabeth, oh, Elizabeth. Czy my w ogóle jeszcze się znamy? Wydaje mi się, że ja sam zmieniłem się najbardziej i teraz nikt, kto był mi bliski nie może mnie poznać. Może to prawda.
Lady Rowle wydaje się jednak tym nieporuszona. I znajduję w tym jakąś pociechę. Daphne, która mnie rozumie, Daphne, która nie zmienia się z dnia na dzień w zupełnie inną osobę lub przynajmniej tego nie ukazuje. Daphne, która wciąż mnie zna.
- Oprócz okolic domu, to jedyne miejsce - odpowiadam szybko. - Ciekawsze pytanie brzmi jednak: Dokąd mnie poniesie? Z pewnością mam nadzieję, że nie do mugolskiej dzielnicy.
Ubrudzisz się szlamem. A może szlamami? Może samą obecnością mugoli? Na myśl o tym wzdrygam się, mając nadzieję, że moja czkawka nie będzie aż tak kapryśna.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Świat się zmieniał nieustannie, ludzie się zmieniali, szlachta opierała się tym zmianom i spowalniała je jakby czarami, tyle że bez ich użycia. Daphne zaś zdawała się zatrzymana w czasie, statyczna, jedyną stałą wśród wszystkich zmiennych elementów. Ostoją spokoju. Wspomnieniem prszeszłości.
Daphne przed kilkoma laty uświadomiła sobie jak bardzo pragnie zatrzymać czas. pozostać taka jak wtedy: młoda, piękna i u sięgająca po potęgę wiedzy. Uchwycenie młodości i uwięzienie jej stało się niemałą obsesją Daphne, przewiającą się w namiętnych zabiegach pielęgnacyjnych cery, w którą wsmarowywała wszelkie olejki i maści z uporem maniaka. Wszystkie jej działania odnosiły pożądany efekt, gdyż na gładkiej, bladej cerze nie szło odnaleźć skazy i nie miała się czego wstydzić nawet przy dekadę młodszych pannach, lecz świadomość upływającego czasu działała na nią przygnębiająco.
Nie okazywała jednak uczyć, nigdy tego nie czyniła. Zawsze była tak samo spokojna, małomówna, obojętna i zimna jak posąg, wykuty z lodu. Pozornie więc zdawała się być potwornym materiałym na bliską osobe, lecz Lordowi Nottowi jak widać to nie wadziło, gdyz cenił jej towarzystwo.
-Sądzę, że nawet magia najgorszego czarnoksiężnika nie byłaby tak okrutna, by pozwolić, by zabrudził się szlamem - odparła z odrazą.
Przestąpiła z nogi na nogę. Miała tu sprawę, którą musiała załatwić jeszcze nim nastanie zmierzch. Lękała się myśli jak zaraguje Czarny Pan, jeśli spóźni się ponownie. Lękała się w ogóle jego reakcji i odmowy przyjęcia alchemiczny w szeregi Rycerzy Walpurgii. Serce Daphne kołatało niespokojnie, co wzmocniło jeszcze to niespodziewane spotkanie. Ufała Nottowi, jednakże spotkania w tak nieodpowiedniej dzielnicy nie były jej na rękę. Ją samą brzydziło przebywanie tutaj. Cuchnęło, ściany zdawały się lepić, a powietrze osiadać na jej płaszczu i odsłoniętych kosmykach włosów. Na Pokątnej nie dostałaby jednak tego, co mogła zakupić tutaj, jeśli tylko miała sakiewkę odpowiednio wypchaną galeonami. A czegóż nie robi się dla alchemii i własnych badań?
Daphne przed kilkoma laty uświadomiła sobie jak bardzo pragnie zatrzymać czas. pozostać taka jak wtedy: młoda, piękna i u sięgająca po potęgę wiedzy. Uchwycenie młodości i uwięzienie jej stało się niemałą obsesją Daphne, przewiającą się w namiętnych zabiegach pielęgnacyjnych cery, w którą wsmarowywała wszelkie olejki i maści z uporem maniaka. Wszystkie jej działania odnosiły pożądany efekt, gdyż na gładkiej, bladej cerze nie szło odnaleźć skazy i nie miała się czego wstydzić nawet przy dekadę młodszych pannach, lecz świadomość upływającego czasu działała na nią przygnębiająco.
Nie okazywała jednak uczyć, nigdy tego nie czyniła. Zawsze była tak samo spokojna, małomówna, obojętna i zimna jak posąg, wykuty z lodu. Pozornie więc zdawała się być potwornym materiałym na bliską osobe, lecz Lordowi Nottowi jak widać to nie wadziło, gdyz cenił jej towarzystwo.
-Sądzę, że nawet magia najgorszego czarnoksiężnika nie byłaby tak okrutna, by pozwolić, by zabrudził się szlamem - odparła z odrazą.
Przestąpiła z nogi na nogę. Miała tu sprawę, którą musiała załatwić jeszcze nim nastanie zmierzch. Lękała się myśli jak zaraguje Czarny Pan, jeśli spóźni się ponownie. Lękała się w ogóle jego reakcji i odmowy przyjęcia alchemiczny w szeregi Rycerzy Walpurgii. Serce Daphne kołatało niespokojnie, co wzmocniło jeszcze to niespodziewane spotkanie. Ufała Nottowi, jednakże spotkania w tak nieodpowiedniej dzielnicy nie były jej na rękę. Ją samą brzydziło przebywanie tutaj. Cuchnęło, ściany zdawały się lepić, a powietrze osiadać na jej płaszczu i odsłoniętych kosmykach włosów. Na Pokątnej nie dostałaby jednak tego, co mogła zakupić tutaj, jeśli tylko miała sakiewkę odpowiednio wypchaną galeonami. A czegóż nie robi się dla alchemii i własnych badań?
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wśród wielu energicznych, uczuciowych znajomych wyróżniasz się właśnie Ty - Daphne Rowle, księżniczka wykuta z zimnego marmuru. Mnie jednak to nie przeszkadza, nie widzę nic złego w ukrywaniu czy trzymaniu na wodzy emocji. Wręcz przeciwnie, jestem nawet nieco zazdrosny, że mnie nie jest o to tak łatwo.
- Mam zatem nadzieję, że Twoje przypuszczenia są prawdziwe - mówię, wyobrażając sobie z niesmakiem przypadkowe spotkanie z mugolami na ciasnej, zatłoczonej ulicy.
Czy podchodziłoby to pod łamanie Kodeksu Tajności? Teleportacyjna czkawka nie jest w końcu najlepszą wymówką. Spoglądam jak nerwowo przestępujesz z nogi na nogę, czuję zdenerwowanie wiszące w powietrzu. Nie mam zamiaru przeszkadzać Ci w czymkolwiek co miałaś tutaj do załatwienia - nie jestem nawet specjalnie zaszokowany, że ze wszystkich znanych mi osób to właśnie Ciebie spotkałem. Zdaję sobie sprawę, że niektóre ingrediencje są... Trudne do zdobycia, mówiąc lekko. I że ty zdecydowanie poświęcasz się pracy, zapuszczając się nawet w miejsca takie jak to. Oczywiście nie mogę wiedzieć nic o Twoich dzisiejszych planach, bo niby skąd? Podejrzewam jednak, że jest dziś przed Tobą jakieś wyzwanie. Prawie jednak czuję jak niespokojnie bije Twoje serce i widzę po Twojej twarzy, że niespecjalnie chcesz tu przebywać. I już mam się pytać, czy z pewnością wszystko w porządku kiedy czuję lekkie ukłucie w brzuchu. Świat zaczyna kręcić się dookoła, tworząc spiralną mandalę złożoną z ciemnych, oślizłych ścian.
- Obawiam się, że za niedługo sam przekonam się o prawdziwości Twojej tezy - dodaję tylko.
Nie jest to może właściwe pożegnanie, ale przecież jeszcze nigdzie nie zniknąłem, wciąż stoję na wilgotnej podłodze i czuję jak podeszwy moich butów z minuty na minutę robią się tylko bardziej mokre. Nie to nie sen, to z pewnością przykra rzeczywistość. Choć z pewnością niewiele bardziej przykra od mojego codziennego życia. Z wzdrygnięciem przypominam sobie o rozmowie z ojcem, myśląc o tym, że właściwie wolałbym kryć się przed nim w miejscach takich jak to, niż stawiać mu czoła w przepięknych, przestronnych pałacach. Nie mam jednak zbyt długiego czasu do namysłu i chcę rzucić w Twoją stronę jakąś uwagę, ale zanim zdążam to zrobić wszystko dookoła mnie rozpływa się i rozlega się znajomy trzask kojarzony z teleportacją.
Hep!
z.t
- Mam zatem nadzieję, że Twoje przypuszczenia są prawdziwe - mówię, wyobrażając sobie z niesmakiem przypadkowe spotkanie z mugolami na ciasnej, zatłoczonej ulicy.
Czy podchodziłoby to pod łamanie Kodeksu Tajności? Teleportacyjna czkawka nie jest w końcu najlepszą wymówką. Spoglądam jak nerwowo przestępujesz z nogi na nogę, czuję zdenerwowanie wiszące w powietrzu. Nie mam zamiaru przeszkadzać Ci w czymkolwiek co miałaś tutaj do załatwienia - nie jestem nawet specjalnie zaszokowany, że ze wszystkich znanych mi osób to właśnie Ciebie spotkałem. Zdaję sobie sprawę, że niektóre ingrediencje są... Trudne do zdobycia, mówiąc lekko. I że ty zdecydowanie poświęcasz się pracy, zapuszczając się nawet w miejsca takie jak to. Oczywiście nie mogę wiedzieć nic o Twoich dzisiejszych planach, bo niby skąd? Podejrzewam jednak, że jest dziś przed Tobą jakieś wyzwanie. Prawie jednak czuję jak niespokojnie bije Twoje serce i widzę po Twojej twarzy, że niespecjalnie chcesz tu przebywać. I już mam się pytać, czy z pewnością wszystko w porządku kiedy czuję lekkie ukłucie w brzuchu. Świat zaczyna kręcić się dookoła, tworząc spiralną mandalę złożoną z ciemnych, oślizłych ścian.
- Obawiam się, że za niedługo sam przekonam się o prawdziwości Twojej tezy - dodaję tylko.
Nie jest to może właściwe pożegnanie, ale przecież jeszcze nigdzie nie zniknąłem, wciąż stoję na wilgotnej podłodze i czuję jak podeszwy moich butów z minuty na minutę robią się tylko bardziej mokre. Nie to nie sen, to z pewnością przykra rzeczywistość. Choć z pewnością niewiele bardziej przykra od mojego codziennego życia. Z wzdrygnięciem przypominam sobie o rozmowie z ojcem, myśląc o tym, że właściwie wolałbym kryć się przed nim w miejscach takich jak to, niż stawiać mu czoła w przepięknych, przestronnych pałacach. Nie mam jednak zbyt długiego czasu do namysłu i chcę rzucić w Twoją stronę jakąś uwagę, ale zanim zdążam to zrobić wszystko dookoła mnie rozpływa się i rozlega się znajomy trzask kojarzony z teleportacją.
Hep!
z.t
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Daphne Rowle była taka od zawsze. Od czasów szkolnych trzymała się na dystans, najchętniej unikając towarzystwa innych. Często wolała siedzieć z nosem w książkach, niż z kimkolwiek rozmawiać w Pokoju Wspólnym, bądź spędzała czas z duchami Hogwartu, wdając sobie z nimi w pogawędki. Nie lękała się nawet Krwawego Barona – dlaczegóż by przecież miała? Wychowała się w ponurym zamku pełnym duchów, który otaczał nawiedzony las – gdzie jeszcze więcej było zjaw. Jeśli Rowlówna wdawała się z innymi uczniami w rozmowę zawsze przypominała nieco królową lodu. Spojrzenie miała beznamiętne, twarz obojętną, jakby nie czuła nic, a nic. Żadnych emocji, żadnych uczuć, jakby była jedynie poruszającą się rzeźbą. Nawet duchy zdawały się czasami być żywsze od niej, gdy zastygała w bezruchu zamyślona.
To było wygodne. To było bezpieczne.
Odgradzała się od innych grubym, wysokim murem, nie pozwalając, by ktoś się do niej zbliżył. Była głęboko przekonana, że bliższe znajomości prowadzą do rozkojarzenia i słabości – a ona musiała być skupiona, skoncentrowana na celu. Była nadambitna, od zawsze podążała ku temu, co sobie wyznaczyła, nie zatrzymując się po drodze.
Być może cierpiała na jakąś potworną wadę serca, bądź upośledzenie emocjonalne – bo po prostu taka już była. Beznamiętna. Jedynymi uczuciami, które mogły nią zawładnąć w pełni to były nienawiść, pogarda, żądza sukcesu.
Czasami jednak dopuszczała do siebie innych, bo nawet ona niejednokrotnie odczuwała potrzebę otworzenia do kogoś ust i dyskusji. Alastair Nott zawsze zdawał się skory do rozmowy, a że mówił znacznie więcej od niej, była całkiem zadowolona z tej znajomości.
-Powiadom mnie listownie, czyś dotarł w bezpieczne miejsce – odparła Daphne.
Nigdy nie przytrafiła jej się teleportacyjna czkawka, słyszała jednakże o tej przypadłości. Wiedziała także, że może potrwać ona nawet i dwa tygodnie, jeśli Nott nie uda się do uzdrowiciela po odpowiednie eliksiry.
-Musisz pojawić się w Mungu i to wyleczyć, Alastairze. Inaczej możesz się zmagać z przykrymi konsekwencja…
Nie zdążyła dokończyć, Nott bowiem rozpłynął się w nicości. Daphne nasunęła więc kaptur na głowę i ruszyła dalej, by zdobyć to, po co przyszła.
| zt
To było wygodne. To było bezpieczne.
Odgradzała się od innych grubym, wysokim murem, nie pozwalając, by ktoś się do niej zbliżył. Była głęboko przekonana, że bliższe znajomości prowadzą do rozkojarzenia i słabości – a ona musiała być skupiona, skoncentrowana na celu. Była nadambitna, od zawsze podążała ku temu, co sobie wyznaczyła, nie zatrzymując się po drodze.
Być może cierpiała na jakąś potworną wadę serca, bądź upośledzenie emocjonalne – bo po prostu taka już była. Beznamiętna. Jedynymi uczuciami, które mogły nią zawładnąć w pełni to były nienawiść, pogarda, żądza sukcesu.
Czasami jednak dopuszczała do siebie innych, bo nawet ona niejednokrotnie odczuwała potrzebę otworzenia do kogoś ust i dyskusji. Alastair Nott zawsze zdawał się skory do rozmowy, a że mówił znacznie więcej od niej, była całkiem zadowolona z tej znajomości.
-Powiadom mnie listownie, czyś dotarł w bezpieczne miejsce – odparła Daphne.
Nigdy nie przytrafiła jej się teleportacyjna czkawka, słyszała jednakże o tej przypadłości. Wiedziała także, że może potrwać ona nawet i dwa tygodnie, jeśli Nott nie uda się do uzdrowiciela po odpowiednie eliksiry.
-Musisz pojawić się w Mungu i to wyleczyć, Alastairze. Inaczej możesz się zmagać z przykrymi konsekwencja…
Nie zdążyła dokończyć, Nott bowiem rozpłynął się w nicości. Daphne nasunęła więc kaptur na głowę i ruszyła dalej, by zdobyć to, po co przyszła.
| zt
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Postać A: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Może to był ogień dogasający w kominku po użyciu proszku Fiuu, może któraś ze świec wypalających swój knot, ale nagle iskry przerodziły się w wybuch, z którego narodziły się ogniste maszkary - jeśli tylko masz podstawy, żeby to wiedzieć, wyglądało to jak ognista pożoga. Przeraźliwy orszak zaszarżował prosto na ciebie i porwał cię ze sobą. Nic więcej nie pamiętasz, kiedy budzisz się obolały daleko od miejsca, w którym to się wydarzyło.
Obrażenia: oparzenia (90) od czarnej magii
Postać B: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Do wnętrza, w którym się znajdowałaś, nagle wdarł się mocny wicher niosący ze sobą czarną mgłę. Szyby rozkruszyły się w drobny mak, szczątki szkieł wpadły do wnętrz, z ogromną siłą zasypując cię krystaliczną, błyszczącą falą. Ostro zarysowały twoją skórę, a ze zranienia trysnęła niewspółmierna do zranień fala krwi. Nie opadła jednak, zatrzymała się w powietrzu i powróciła w twoją stronę, rozprysnąwszy ci się na twarzy. Oszołomiona nawet nie dostrzegłaś momentu, w którym dziwna moc wyniosła cię gdzieś daleko.
Obrażenia: szarpane (80) od czarnej magii
Podjął decyzję. Nie ważne, jak głupi jest jego plan, nie ważne, jak nędzne ma szanse na powodzenie - musi uciec ze szkoły. Kiedy tylko przeczytał ten artykuł, kiedy już zrozumiał, że to wszystko nie jest jedynie jakimś chorym żartem - a tym właśnie się wydawało, wiedział że musi ostrzec swoją rodzinę. O dziwo wcale nie wpadł w panikę, choć możnaby podejrzewać o to dzieciaka w jego wieku. Bał się - owszem - kiedy myślał o tym, co może się niebawem stać z jego domem, z domem dziadków, ich teatrem, a przede wszystkim, kiedy myślał o tym, że w trakcie bombardowania może stać im się krzywda. Brzmiało to nierealnie, aż zbyt nierealnie i cały czas czekał, aż ktoś się zaśmieje i powie, że zrobił mu wyjątkowo głupi dowcip. Jemu i innym mugolakom, czy półkrwi czarodziejom mającym rodziny w mugolskiej części Londynu.
Nie tylko on. Oczywiście, wszyscy byli przerażeni. Nie zamierzał jednak siedzieć i drżeć. Nie zamierzał też słać sów - które mogą nie dotrzeć, pomylić drogę, czy przede wszystkim - bo dziadkowie mogą nie zrozumieć, nie wziąć listu poważnie. Oczyma wyobraźni już widział dziadka siadającego na taborecie ze śrutówką, oznajmiającego że jeśli ktoś chce skrzywdzić jego rodzinę, czy burzyć jego teatr. A doskonale wiedział - w przeciwieństwie do dziadka - jakie szanse ma jakaś głupia strzelba zakurzona i być może nadająca się już tylko do zdobienia ściany (Oscar podejrzewał, że tak właśnie jest) z różdżką trzymaną przez dorosłego czarodzieja.
W nocy wymknął się więc z dormitorium. Wiedział, że nie tylko on spróbuje, choć nikt nie mówił o tym głośno, niewątpliwie było znacznie więcej osób które myślały jak on. Nikogo jednak nie zobaczył w Pokoju Wspólnym. Zerknął w kierunkę kominka, który powoli zdawał się dogasać. Szedł powoli, cicho, wiedząc że jeśli popełni błąd, kolejnej szansy może nie być. I tak był pewien, że szkoła będzie znacznie lepiej pilnowana,niż wcześniej.
W kominek zerknął jeszcze raz, bo kiedy go mijał, zauważył dziwnie bardziej żywy ruch. I nagle zaczęło się. Najpierw drobny wybuch, potem większe ruchy. Cofnął się, nie rozumiejąc co się dzieje, po chwili jednak w ogniu zaczęły wyróżniać się formy, zaczęły zaraz wydostawać się z kominka. Jedyne, co wiedział - to, że musi uciekać.
Było jeszcze ciemno, kiedy powoli otworzył oczy. Wszystko go bolało. Syknął, na moment znów zamykając oczy. Całe ciało nadal go bolało od oparzeń. Nie rozumiał, co się stało, jedyne co wpadło mu do głowy to to, że musiała to być jakaś pułapka na uciekające ze szkoły dzieciaki. Nie zastanawiał się jednak zbyt długo. Uniósł się i zaczął rozglądać.
Dookoła śmierdziało, było zimno. Nie znał tego miejsca, skrzywił się zdezorientowany. Jedynym, czego był pewien był fakt, że na pewno nie jest w szkole, czy nawet w pobliżu Hogwartu.
W pewnej odległości dostrzegł jeszcze jedną postać, chyba kobietę. Wyglądało na to, że spotkało ją coś podobnego, cokolwiek to było.
- Hej... nic pani nie jest?
Postanowił się odezwać, liczył przy tym, że obca osoba będzie miała lepsze od niego pojęcie o tym, co właściwie im się przytrafiło.
50/140
Nie tylko on. Oczywiście, wszyscy byli przerażeni. Nie zamierzał jednak siedzieć i drżeć. Nie zamierzał też słać sów - które mogą nie dotrzeć, pomylić drogę, czy przede wszystkim - bo dziadkowie mogą nie zrozumieć, nie wziąć listu poważnie. Oczyma wyobraźni już widział dziadka siadającego na taborecie ze śrutówką, oznajmiającego że jeśli ktoś chce skrzywdzić jego rodzinę, czy burzyć jego teatr. A doskonale wiedział - w przeciwieństwie do dziadka - jakie szanse ma jakaś głupia strzelba zakurzona i być może nadająca się już tylko do zdobienia ściany (Oscar podejrzewał, że tak właśnie jest) z różdżką trzymaną przez dorosłego czarodzieja.
W nocy wymknął się więc z dormitorium. Wiedział, że nie tylko on spróbuje, choć nikt nie mówił o tym głośno, niewątpliwie było znacznie więcej osób które myślały jak on. Nikogo jednak nie zobaczył w Pokoju Wspólnym. Zerknął w kierunkę kominka, który powoli zdawał się dogasać. Szedł powoli, cicho, wiedząc że jeśli popełni błąd, kolejnej szansy może nie być. I tak był pewien, że szkoła będzie znacznie lepiej pilnowana,niż wcześniej.
W kominek zerknął jeszcze raz, bo kiedy go mijał, zauważył dziwnie bardziej żywy ruch. I nagle zaczęło się. Najpierw drobny wybuch, potem większe ruchy. Cofnął się, nie rozumiejąc co się dzieje, po chwili jednak w ogniu zaczęły wyróżniać się formy, zaczęły zaraz wydostawać się z kominka. Jedyne, co wiedział - to, że musi uciekać.
Było jeszcze ciemno, kiedy powoli otworzył oczy. Wszystko go bolało. Syknął, na moment znów zamykając oczy. Całe ciało nadal go bolało od oparzeń. Nie rozumiał, co się stało, jedyne co wpadło mu do głowy to to, że musiała to być jakaś pułapka na uciekające ze szkoły dzieciaki. Nie zastanawiał się jednak zbyt długo. Uniósł się i zaczął rozglądać.
Dookoła śmierdziało, było zimno. Nie znał tego miejsca, skrzywił się zdezorientowany. Jedynym, czego był pewien był fakt, że na pewno nie jest w szkole, czy nawet w pobliżu Hogwartu.
W pewnej odległości dostrzegł jeszcze jedną postać, chyba kobietę. Wyglądało na to, że spotkało ją coś podobnego, cokolwiek to było.
- Hej... nic pani nie jest?
Postanowił się odezwać, liczył przy tym, że obca osoba będzie miała lepsze od niego pojęcie o tym, co właściwie im się przytrafiło.
50/140
Cały jej świat spowiła noc. Nieboskłon upstrzony tysiącami gwiazd skrzył się i rozciągał tuż nad głową, chociaż trzy mrugnięcia temu okrywał go całun białej farby, wapna, drewna i cegieł. Był cudownie jasny, odrobinę romantyczny i zupełnie niezrozumiały – jak poczucie braku bezpieczeństwa, które ogarniało ją kaskadami chłodnych dreszczy tłumnie paradujących wzdłuż kręgosłupa. Wciąż zalewała ją czerwień – krew przed jej oczami nie ostygła, parując niedawnym wypadkiem i traumą dzikiego bólu. Informacje dochodziły do niej z prędkością i precyzją ślimaka objuczonego gwoździami – zapytana nie byłaby w stanie określić gdzie jest, co się z nią dzieje i co, u licha, właśnie się wydarzyło.
Pisała – to zapamiętała jako ostatnią normalną rzecz tego wieczoru. Czyniła list płodny w myśli, które powinna zachować jedynie dla siebie, a które były zbyt ciężkie by się nimi nie dzielić. Myśli obrosłe w brodę i spojrzenie drapieżnika, okute śliwą i lejącą się, ciężką peleryną o naddartym brzegu. Myśli po stokroć przyjemniejsze od tego, co wydarzyło się później. Czy to była jej kara? Zapłata za przewinienie niemoralności, które wciąż nie wychodziło z kokonu pragnień i zamiarów? Dusiła to w sobie zbyt długo by sprostać spokojowi, niecierpliwiła się własną niemocą i lenistwem, chciała zatem pchnąć swój los dalej. Zebrać w ciepły uścisk puzzle, których ułożenie miało owocować przygodą nie tyle już ciekawą, co zapierającą dech w piersi. Uderzenie wiatru gwałtem wdzierającego się przez uchylone okiennice pierw przywróciło ją rzeczywistości, by w następstwie poderwać do pionu i zobligować do krzyku. Czarna, lotna smoła mgły zagarnęła przestrzeń domostwa dla siebie, pęczniejąc jakąś dziwną, czarnomagiczną grozą. Salome krzyczała, chociaż jej głos nie niósł się poza ściany, grzązł jedynie w ich obrębie, czyniąc ją niezdolną do wołania o pomoc. Nie zdążyła nawet wyciągnąć różdżki, gdy szklista, krystaliczna fala rozdarła bluzkę na jej tułowiu, rękawy i skórę ramion, okrywając ją kwieciem czerwonych ran iskrzących się pośród ciemnej nocy. Wydarła z niej łzy, krzyk i panikę, o jaką kobieta nie posądzała się nawet w najśmielszych snach. Rozdarła stosowne odzienie, splątała ułożoną fryzurę i wygnała w noc gdzieś hen poza znajome tereny, zostawiając w pustce pomiędzy narastającą paniką i przeczuciem, że to dopiero przykry początek.
Drgnęła usłyszawszy nieznajomy głos z oddali. Kształty majaczyły przed nią, odbierając jej zdolność osądu i logiki postępowania. Uniosła dłoń ku twarzy, krzywiąc się i drżąc pod delikatnym dotykiem własnych opuszków. Nie rozpoznawała tu niczego – migoczące nad jej głową gwiazdy zdawały się być zdecydowanie inne od znanych jej, zawieszonych zarówno nad Francją, jak i angielskim schronieniem. Wzrok przyzwyczajający się powoli do ciemności zawodził; nie ufała ani jemu, ani reszcie zmysłów wodzących ją teraz na zatracenie w szaleństwie. Nieznajomy głos rozdzierał przestrzeń, wsuwając się miękko pomiędzy szum krwi pęczniejący w uszach i cichy, uciążliwy pisk utrudniający zebranie myśli. Wyciągnęła rękę z różdżką, błędnie oceniając kierunek, z jakiego napłynął. Zawahała się, jeszcze przez chwilę niezdolna do zrodzenia nawet jednego zaklęcia. Nie zamierzała pytać o cel, o personalia, o powód i zamiary. Czuła się zagrożona, irracjonalnie przypisując mu funkcję źródła chwilowych problemów. Zasadne jeżeli wziąć pod uwagę jedynie jej przypadek. Swąd spalenizny uderzał nozdrza, krzywiąc twarz w brzydkim grymasie. Krwawiła, ciężko było jej złapać oddech i ukierunkować myśli. Nie wyglądała wyjściowo, co zapewne nie umykało uwadze żadnego żywego stworzenia w okolicy. Okręciła się o kilkanaście stopni, zrywając do pionu czego zaraz miała pożałować. Zawroty głowy spowolniły jej reakcje, toteż z powrotem opadła na kolana, wciąż jednak napięta niczym źle nastrojona struna. Niezależnie od zamiarów nieznajomego tanio skóry nie sprzeda. Usta jej zadrżały, niesposobne do zapytania o cokolwiek. Zagryzła wargę, celując różdżką w postać o coraz wyraźniejszych konturach. Konturach nastolatka wyglądającego zapewne równie głupio jak i ona. Zupełnie nie przeszło jej przez myśl, że i on był ofiarą czarnomagicznej zabawy. Jeżeli to początek jej nauczania, czekało ją wiele rozczarowania i ciężkiej pracy.
Skupiła się zatem na nieznajomym rozważając wszelkie za i przeciw expelliarmusowi.
128/208
Pisała – to zapamiętała jako ostatnią normalną rzecz tego wieczoru. Czyniła list płodny w myśli, które powinna zachować jedynie dla siebie, a które były zbyt ciężkie by się nimi nie dzielić. Myśli obrosłe w brodę i spojrzenie drapieżnika, okute śliwą i lejącą się, ciężką peleryną o naddartym brzegu. Myśli po stokroć przyjemniejsze od tego, co wydarzyło się później. Czy to była jej kara? Zapłata za przewinienie niemoralności, które wciąż nie wychodziło z kokonu pragnień i zamiarów? Dusiła to w sobie zbyt długo by sprostać spokojowi, niecierpliwiła się własną niemocą i lenistwem, chciała zatem pchnąć swój los dalej. Zebrać w ciepły uścisk puzzle, których ułożenie miało owocować przygodą nie tyle już ciekawą, co zapierającą dech w piersi. Uderzenie wiatru gwałtem wdzierającego się przez uchylone okiennice pierw przywróciło ją rzeczywistości, by w następstwie poderwać do pionu i zobligować do krzyku. Czarna, lotna smoła mgły zagarnęła przestrzeń domostwa dla siebie, pęczniejąc jakąś dziwną, czarnomagiczną grozą. Salome krzyczała, chociaż jej głos nie niósł się poza ściany, grzązł jedynie w ich obrębie, czyniąc ją niezdolną do wołania o pomoc. Nie zdążyła nawet wyciągnąć różdżki, gdy szklista, krystaliczna fala rozdarła bluzkę na jej tułowiu, rękawy i skórę ramion, okrywając ją kwieciem czerwonych ran iskrzących się pośród ciemnej nocy. Wydarła z niej łzy, krzyk i panikę, o jaką kobieta nie posądzała się nawet w najśmielszych snach. Rozdarła stosowne odzienie, splątała ułożoną fryzurę i wygnała w noc gdzieś hen poza znajome tereny, zostawiając w pustce pomiędzy narastającą paniką i przeczuciem, że to dopiero przykry początek.
Drgnęła usłyszawszy nieznajomy głos z oddali. Kształty majaczyły przed nią, odbierając jej zdolność osądu i logiki postępowania. Uniosła dłoń ku twarzy, krzywiąc się i drżąc pod delikatnym dotykiem własnych opuszków. Nie rozpoznawała tu niczego – migoczące nad jej głową gwiazdy zdawały się być zdecydowanie inne od znanych jej, zawieszonych zarówno nad Francją, jak i angielskim schronieniem. Wzrok przyzwyczajający się powoli do ciemności zawodził; nie ufała ani jemu, ani reszcie zmysłów wodzących ją teraz na zatracenie w szaleństwie. Nieznajomy głos rozdzierał przestrzeń, wsuwając się miękko pomiędzy szum krwi pęczniejący w uszach i cichy, uciążliwy pisk utrudniający zebranie myśli. Wyciągnęła rękę z różdżką, błędnie oceniając kierunek, z jakiego napłynął. Zawahała się, jeszcze przez chwilę niezdolna do zrodzenia nawet jednego zaklęcia. Nie zamierzała pytać o cel, o personalia, o powód i zamiary. Czuła się zagrożona, irracjonalnie przypisując mu funkcję źródła chwilowych problemów. Zasadne jeżeli wziąć pod uwagę jedynie jej przypadek. Swąd spalenizny uderzał nozdrza, krzywiąc twarz w brzydkim grymasie. Krwawiła, ciężko było jej złapać oddech i ukierunkować myśli. Nie wyglądała wyjściowo, co zapewne nie umykało uwadze żadnego żywego stworzenia w okolicy. Okręciła się o kilkanaście stopni, zrywając do pionu czego zaraz miała pożałować. Zawroty głowy spowolniły jej reakcje, toteż z powrotem opadła na kolana, wciąż jednak napięta niczym źle nastrojona struna. Niezależnie od zamiarów nieznajomego tanio skóry nie sprzeda. Usta jej zadrżały, niesposobne do zapytania o cokolwiek. Zagryzła wargę, celując różdżką w postać o coraz wyraźniejszych konturach. Konturach nastolatka wyglądającego zapewne równie głupio jak i ona. Zupełnie nie przeszło jej przez myśl, że i on był ofiarą czarnomagicznej zabawy. Jeżeli to początek jej nauczania, czekało ją wiele rozczarowania i ciężkiej pracy.
Skupiła się zatem na nieznajomym rozważając wszelkie za i przeciw expelliarmusowi.
128/208
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Droga między magazynami
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny