Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Droga między magazynami
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Droga między magazynami
Pomiędzy dwoma większymi magazynami wiedzie okryta mrokiem i nadgryziona zębem czasu ścieżka; jest długa, wąska, schowana w czymś na kształt lichego, kamiennego tunelu. Jako że korytarzowi często zdarza się podtopić (czy to wskutek niedawnej ulewy, czy dziwnych, ciemnych interesów, którymi często zajmują się tutejsze oprychy), na jego środku została ułożona krzywa, nadpleśniała i wiecznie wilgotna kładka. Pada na nią światło przebijające się przez podziurawiony, zapadający się sufit.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
Nadal był w szoku, starał się jednak panować nad lękiem, skupić się na postaci przed sobą, która mogła być zarówno zagrożeniem, jak i szansą na pomoc w tej chwili. Poruszała się jak w popłochu wyraźnie przerażona i słaba. Fakt, że spotkało ją to samo - lub coś podobnego - co jego nie ulegał wątpliwości. Gdyby była porywaczem, który za sprawą jakiejś potężnej magii z jakiejś nieznanej mu przyczyny porwał go z zamku, nie miałaby w tej chwili powodu do lęku i zapewne byłaby w lepszym stanie. Patrzył, jak upada i znów się podnosi, przez chwilę chciał nawet ruszyć w jej stronę, cokolwiek się dzieje, każdy sprzymierzeniec będzie dobry, nawet w równie beznadziejnej kondycji.
Skierowana w jego stronę różdżka jednak skutecznie go zniechęcała. Cofnął się odrobinę, podtrzymując przy tym ściany, obejrzał się by mieć pewność, że nikogo za nimi nie ma. Ból po oparzeniach był koszmarny, czuł się słabo, a smród - i świadomość, że po części pochodzi właśnie od niego - był przerażający. Ważniejszym było jednak to, co się stało i - czy zagrożenie ustało, czy ten kto to wszystko zrobił nie jest w okolicy?
- Chwilę temu byłem w szkole.
Liczył, że uspokoi tymi słowami kobietę, czy chociaż zdobędzie na tyle jej zaufania, by opuściła różdżkę. Swoją trzymał mocno w dłoni, jednak skierowaną ku ziemi. Nie wątpił, że w razie ewentualnego starcia nie miałby szans z dorosłą czarownicą, chciał więc jej pokazać, że nie ma złych zamiarów. Oby okazało się to dobrą decyzją.
Nie widział jej wyraźnie z odległości, w dodatku w ciemnościach. Bał się mówić zbyt głośno, by nie ściągnąć na nich zagrożenia, z którym nie mieliby szans nawet we dwójkę, jednocześnie nie miał zamiaru zanadto zbliżać się do nieznajomej, póki ta kieruje w jego stronę różdżkę.
Nie mógł mieć pewności, że nie ma ona z tym wszystkim całkowicie nic wspólnego.
- Musimy się stąd wydostać. Wie pani, co to za miejsce?
Odezwał się znowu. Potrzebuje pomocy. Uzdrowicieli. I musi dostać się do domu. Przede wszystkim do domu, choć wcale nie był pewien czy w takim stanie da radę dotrzeć gdziekolwiek.
Skierowana w jego stronę różdżka jednak skutecznie go zniechęcała. Cofnął się odrobinę, podtrzymując przy tym ściany, obejrzał się by mieć pewność, że nikogo za nimi nie ma. Ból po oparzeniach był koszmarny, czuł się słabo, a smród - i świadomość, że po części pochodzi właśnie od niego - był przerażający. Ważniejszym było jednak to, co się stało i - czy zagrożenie ustało, czy ten kto to wszystko zrobił nie jest w okolicy?
- Chwilę temu byłem w szkole.
Liczył, że uspokoi tymi słowami kobietę, czy chociaż zdobędzie na tyle jej zaufania, by opuściła różdżkę. Swoją trzymał mocno w dłoni, jednak skierowaną ku ziemi. Nie wątpił, że w razie ewentualnego starcia nie miałby szans z dorosłą czarownicą, chciał więc jej pokazać, że nie ma złych zamiarów. Oby okazało się to dobrą decyzją.
Nie widział jej wyraźnie z odległości, w dodatku w ciemnościach. Bał się mówić zbyt głośno, by nie ściągnąć na nich zagrożenia, z którym nie mieliby szans nawet we dwójkę, jednocześnie nie miał zamiaru zanadto zbliżać się do nieznajomej, póki ta kieruje w jego stronę różdżkę.
Nie mógł mieć pewności, że nie ma ona z tym wszystkim całkowicie nic wspólnego.
- Musimy się stąd wydostać. Wie pani, co to za miejsce?
Odezwał się znowu. Potrzebuje pomocy. Uzdrowicieli. I musi dostać się do domu. Przede wszystkim do domu, choć wcale nie był pewien czy w takim stanie da radę dotrzeć gdziekolwiek.
Smród wgryzał się w nią nieustępliwie. Jeszcze nie potrafiła zidentyfikować jego źródła, zakładała jednak że powiązane jest z czarną mgłą i tym, co ją spotkało. Sprzężone z ranami, jakie jej zadano i dezorientacją, jakiej właśnie doświadczała. Ręka jej drżała. Ton nieznajomego złagodniał, zdawał się być przestraszony i zagubiony, chociaż ciężko byłoby ją teraz posądzić o racjonalną ocenę stopnia zagrożenia. Po pierwsze, nie czuła się pewnie gdy on wciąż dzierżył różdżkę. Wyglądał młodo, z b y t młodo by mieszać go w podobne sprawy. Z b y t młodo, by być tutaj bez powodu. Mógł być jak i ona ofiarą jakiegoś wyjątkowo brzydkiego psikusa, jednak równie dobrze mógł być zanętą na jej ufność. Odciągać jej myśli od chronienia samej siebie i wzbudzać współczucie, o które i ona sama by się wcześniej nie posądzała. Mógł być wystawionym na front szczeniakiem, starającym się ukryć obecność wilków w ciemnych zaułkach. Salome momentalnie zadrżała, chaotycznie celując różdżką w różnych kierunkach dookoła siebie. Przerażenie powoli ją opuszczało, czyniąc miejsce resztkom szoku i bólowi. Ten jakby podwoił się, uderzając w głowę, brzuch, uda i pierś. Rozdrażniając ją i zmuszając do pasywnej agresji, dającej minimalne ujście emocjom.
Znowu wycelowała w niego, zaciskając palce na drewnie zupełnie jakby jedynie siła nacisku miała świadczyć o przewadze. – Cz.. –odkaszlnęła, walcząc z chrypą odbierającą jej chwilowo głos. –czy wyglądam, jakbym wiedziała co i GDZIE się dzieje?! Odłóż. Różdżkę. – Dodała na sam koniec, walcząc ze sobą by zachować spokój. Wolną rękę wciskała w brzuch, jakby miała się zaraz wykrwawić. Przynosiło jej to wyimaginowaną ulgę, skupiała się bowiem na nierealnym, zmyślonym ucisku i nie przejmowała tym, że coś, bądź ktoś, jakieś sześć minut wcześniej wtargnął do jej domu i porwał ją, Merlin raczy wiedzieć gdzie. Nie była bardziej groźna niż zwykle, z pewnością jednak nieprzewidywalna. Sama nie wiedziała do końca co ze sobą zrobić, mając ochotę zarówno rzucić się do ucieczki, jak i spacyfikować chłopaka i dowiedzieć się, o co tu, u licha, chodzi. Poszarpany dół spódnicy omiótł jej nogi, gdy wycofała się o kilka kroków, by zwiększyć dystans pomiędzy sobą i potencjalnym źródłem problemów.
Znowu wycelowała w niego, zaciskając palce na drewnie zupełnie jakby jedynie siła nacisku miała świadczyć o przewadze. – Cz.. –odkaszlnęła, walcząc z chrypą odbierającą jej chwilowo głos. –czy wyglądam, jakbym wiedziała co i GDZIE się dzieje?! Odłóż. Różdżkę. – Dodała na sam koniec, walcząc ze sobą by zachować spokój. Wolną rękę wciskała w brzuch, jakby miała się zaraz wykrwawić. Przynosiło jej to wyimaginowaną ulgę, skupiała się bowiem na nierealnym, zmyślonym ucisku i nie przejmowała tym, że coś, bądź ktoś, jakieś sześć minut wcześniej wtargnął do jej domu i porwał ją, Merlin raczy wiedzieć gdzie. Nie była bardziej groźna niż zwykle, z pewnością jednak nieprzewidywalna. Sama nie wiedziała do końca co ze sobą zrobić, mając ochotę zarówno rzucić się do ucieczki, jak i spacyfikować chłopaka i dowiedzieć się, o co tu, u licha, chodzi. Poszarpany dół spódnicy omiótł jej nogi, gdy wycofała się o kilka kroków, by zwiększyć dystans pomiędzy sobą i potencjalnym źródłem problemów.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spiął się lekko niepewny co do tego, jak powinien się zachować. Nie wątpił, że kobieta przed nim rozumie równie niewiele co on, jednak w swoim zagubieniu bez wątpienia też była niebezpieczna. Czuł, że odkładając różdżkę stanie się całkowicie bezbronny, jednak nie wątpił że denerwując ją bardziej i tak przegra ewentualną potyczkę. Nie należało jednak zapominać o tym, że ktoś, lub coś sprowadziło ich tutaj. Żadne z nich nie mogło mieć pojęcia o tym, co tak na prawdę się stało, Oscar również był zagubiony, również był przerażony, starał się jednak skupić na tym, by się stąd wydostać.
Starał się ignorować smród, czy ból, starał się skupić na niebezpieczeństwie, na tym, że zagrożenie mogło wcale w pełni nie zniknąć. O tym, że ktoś może ich obserwować nawet w tej chwili. Owszem, nie pomagało mu to w zachowaniu skupienia, jednak odwracało uwagę od bólu czy złego samopoczucia i kazało działać.
Uniósł powoli lewą dłoń, tę w której nie miał różdżki, koniec magicznego przedmiotu w prawej ręce natomiast nadal kierując ku ziemi. Zadecydował, że nie odłoży go, dopóki nie opuszczą tego miejsca nie tylko z uwagi na nieznajomą, a właśnie na osobę, która z niejasnych przyczyn i nieznanym mu sposobem przeniosła ich tutaj.
- Ktokolwiek nas tu przeniósł, może tutaj być. Nie wiem, dlaczego to zrobił, ale lepiej trzymać różdżkę. - starał się mówić spokojnie, uspokoić wyraźnie panikującą kobietę, choć niewątpliwie zdenerwowanie przebijało się przez jego próby. Chciał stąd uciekać, jednak bał się spuścić ją z oczu, ona także stanowiła w tej chwili zagrożenie. Powoli ruszył w jej stronę. Nie chciał jej spłoszyć, nie wykonywał nagłych ruchów, dawał jej czas, choć obawiał się, że może go nie mieć. Skoro Londyn oszalał, skoro chcą bombardować mugoli, cholera wie co jeszcze mogło wpaść do czyjegoś chorego umysłu?
- Trzeba ruszać. Nie możemy tak tu stać i czekać. - odezwał się zaraz, chcąc chyba wyjaśnić jej co robi, dać do zrozumienia, że wcale nie zamierza zrobić jej krzywdy. - Proszę spróbować się uspokoić. Chodźmy po prostu, gdzieś znajdziemy ludzi, ktoś nas pokieruje.
Dodał, bo i wolał żeby ruszyła zanim do niej dojdzie, jakoś nie koniecznie chciał mieć ją za sobą kiedy nie miał pojęcia, czego może się po niej spodziewać. I choć każdy krok sprawiał mu ból i mimo rozproszenia jakie go tu ogarniało, szedł, podpierając się ściany nieznanego sobie budynku.
Starał się ignorować smród, czy ból, starał się skupić na niebezpieczeństwie, na tym, że zagrożenie mogło wcale w pełni nie zniknąć. O tym, że ktoś może ich obserwować nawet w tej chwili. Owszem, nie pomagało mu to w zachowaniu skupienia, jednak odwracało uwagę od bólu czy złego samopoczucia i kazało działać.
Uniósł powoli lewą dłoń, tę w której nie miał różdżki, koniec magicznego przedmiotu w prawej ręce natomiast nadal kierując ku ziemi. Zadecydował, że nie odłoży go, dopóki nie opuszczą tego miejsca nie tylko z uwagi na nieznajomą, a właśnie na osobę, która z niejasnych przyczyn i nieznanym mu sposobem przeniosła ich tutaj.
- Ktokolwiek nas tu przeniósł, może tutaj być. Nie wiem, dlaczego to zrobił, ale lepiej trzymać różdżkę. - starał się mówić spokojnie, uspokoić wyraźnie panikującą kobietę, choć niewątpliwie zdenerwowanie przebijało się przez jego próby. Chciał stąd uciekać, jednak bał się spuścić ją z oczu, ona także stanowiła w tej chwili zagrożenie. Powoli ruszył w jej stronę. Nie chciał jej spłoszyć, nie wykonywał nagłych ruchów, dawał jej czas, choć obawiał się, że może go nie mieć. Skoro Londyn oszalał, skoro chcą bombardować mugoli, cholera wie co jeszcze mogło wpaść do czyjegoś chorego umysłu?
- Trzeba ruszać. Nie możemy tak tu stać i czekać. - odezwał się zaraz, chcąc chyba wyjaśnić jej co robi, dać do zrozumienia, że wcale nie zamierza zrobić jej krzywdy. - Proszę spróbować się uspokoić. Chodźmy po prostu, gdzieś znajdziemy ludzi, ktoś nas pokieruje.
Dodał, bo i wolał żeby ruszyła zanim do niej dojdzie, jakoś nie koniecznie chciał mieć ją za sobą kiedy nie miał pojęcia, czego może się po niej spodziewać. I choć każdy krok sprawiał mu ból i mimo rozproszenia jakie go tu ogarniało, szedł, podpierając się ściany nieznanego sobie budynku.
Dzieciak był zbyt opanowany, by móc bezproblemowo uwierzyć jego słowom. Zachowywał się jak człowiek z bagażem doświadczeń weterana wojen magicznych, zupełnie jakby całe to zdarzenie nie czyniło mu większej różnicy w rytmie dnia. Ot, wypił poranne mleko, przeczytał proroka, poszedł na zajęcia, zjadł obiad, obmył się, wpadł pod pościel, wylądował Merlin raczy wiedzieć gdzie i teraz śpieszył się ustalić swoje położenie by wrócić do domu przed świtem. Czarna mgła zwątpienia osiadła na niej, gdy wycofywała się zgodnie z jego krokami. Przerażał ją, chociaż normalnie nawet by na niego nie spojrzała; jego słowa, jego ton głosu, jego spojrzenie, które dostrzegała jedynie w momentach wychodzenia z cienia – wszystko to wprawiało ją w trwogę. Im więcej mówił, tym mniej ufała jego słowom. Był jak wilkołak z tym, że nie fascynował jej tak jak one. Jednak zdecydowanie wydawał się dzieckiem, nie – człowiekiem – zdolnym do gryzienia.
- Odłóż. Różdżkę – odparła, siląc się na zachowanie względnego spokoju. Ukradkiem rozglądała się po okolicy, szukając drogi ucieczki w razie gdyby sytuacja zagęściła się jeszcze bardziej. Jednocześnie była zdecydowana rzucić jakieś zaklęcie i bała się, targana wątpliwościami o swój stan mentalny. Nie czuła się dobrze. Cały czas celowała w niego w nadziei, że albo się opamięta i udowodni jej brak podejrzanych zamiarów, albo znudzi i poszuka innej ofiary. Tanio skóry nie zamierzała sprzedać. Nie teraz, gdy w jej życiu ponownie gościł optymizm i niecierpliwe oczekiwanie. Ręka jej widocznie drżała, do głosu coraz pewniej dochodziły wszelkie inne dolegliwości. Nawet się nie podejrzewała o poranioną twarz, która dopiero teraz pokazywała pełnię możliwości denerwującego szczypania. Wymuszone uciskanie brzucha przestało pomagać. Coraz mniej rozumiała, jednak coraz jaśniej myślała. Dopiero teraz dochodziło do niej, że to nie sen, nie zabawa, nawet nie przekomarzanie się we własnym domu pod płaszczem czarnej magii. Poczęła zwracać większą uwagę na ruchy chłopaka. Jeden nieprzemyślany i nie będzie miała więcej wątpliwości – uda się, czy nie uda, rzuci w niego drętwotą i ucieknie.
- Odłóż. Różdżkę – odparła, siląc się na zachowanie względnego spokoju. Ukradkiem rozglądała się po okolicy, szukając drogi ucieczki w razie gdyby sytuacja zagęściła się jeszcze bardziej. Jednocześnie była zdecydowana rzucić jakieś zaklęcie i bała się, targana wątpliwościami o swój stan mentalny. Nie czuła się dobrze. Cały czas celowała w niego w nadziei, że albo się opamięta i udowodni jej brak podejrzanych zamiarów, albo znudzi i poszuka innej ofiary. Tanio skóry nie zamierzała sprzedać. Nie teraz, gdy w jej życiu ponownie gościł optymizm i niecierpliwe oczekiwanie. Ręka jej widocznie drżała, do głosu coraz pewniej dochodziły wszelkie inne dolegliwości. Nawet się nie podejrzewała o poranioną twarz, która dopiero teraz pokazywała pełnię możliwości denerwującego szczypania. Wymuszone uciskanie brzucha przestało pomagać. Coraz mniej rozumiała, jednak coraz jaśniej myślała. Dopiero teraz dochodziło do niej, że to nie sen, nie zabawa, nawet nie przekomarzanie się we własnym domu pod płaszczem czarnej magii. Poczęła zwracać większą uwagę na ruchy chłopaka. Jeden nieprzemyślany i nie będzie miała więcej wątpliwości – uda się, czy nie uda, rzuci w niego drętwotą i ucieknie.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Boi się pani, że doprawię jej ogon, czy wyczaruję parasolkę? - bał się. Jasne, że się bał, chciał stąd uciekać jednak w niejasny sposób panował nad nerwami i emocjami. Skupiał się na rozwiązaniu problemu. A problem był taki, że ten kto ich zaatakował mógł być obok, a jego za chwilę może napaść druga potencjalna ofiara tego-kogoś. Spojrzał na nią, tym razem z irytacją, choć była ona chyba po prostu wypadkową wszystkiego co czuł.
Może pyskowanie nie było w tej chwili dobrym wyborem, chciał jednak dać tej kobiecie do zrozumienia, że w starciu z dorosłym czarodziejem raczej nie ma wielkich szans. Dwa lata nauki raczej nie wystarczyły do pojedynku. Na który on nawet nie miałby sił.
Miał już dość, był cały obolały i chyba zmęczenie przede wszystkim podjudzało jego nerwy. Nie odzywał się jednak więcej w obawie, że ta obca, dorosła kobieta wystraszy się go - o ironio - jeszcze bardziej i postanowi zaatakować.
Podpierał się jednej z obleśnych ścian, idąc. Powoli. Był zdeterminowany, żeby dotrzeć do domu, choć obawa o to, że to może być chory podstęp, żeby doprowadził agresora do domu dziadków na moment sprawiła, że jego serce znów mocniej zabiło.
Nieznajoma nadal jednak nie opuszczała różdżki. Odwrócił się, za sobą widział jednak tylko ciemność. Nie wiedział do czego doprowadzi ten korytarz, w którąkolwiek stronę nie pójdzie, nie musiał jej mijać, nadal jednak bał się odwrócić do niej plecami.
- Niech pani opuści swoją. Na prawdę wyglądam jak zagrożenie? - chciało mu się śmiać, choć nie byłby to śmiech wesoły. Gdzieś tu coś im zagrażało, ktoś ich tu ściągnął, w świecie dzieją się szalone rzeczy, a oni tu stoją oboje zagubieni. Kiedy być może powinni... - Uciekajmy stąd.
Jeśli ten, kto ich tu sprowadził nie jest obecny, może przyjść w każdej chwili, a on chciałby być już wtedy daleko. Najlepiej w bezpiecznym miejscu. W którym ktoś go opatrzy. A później pójść do domu. A może najpierw do domu - lęk o to, jakie zagrożenie czyha na najbliższe mu osoby co chwila przysłaniał wszystko.
Może pyskowanie nie było w tej chwili dobrym wyborem, chciał jednak dać tej kobiecie do zrozumienia, że w starciu z dorosłym czarodziejem raczej nie ma wielkich szans. Dwa lata nauki raczej nie wystarczyły do pojedynku. Na który on nawet nie miałby sił.
Miał już dość, był cały obolały i chyba zmęczenie przede wszystkim podjudzało jego nerwy. Nie odzywał się jednak więcej w obawie, że ta obca, dorosła kobieta wystraszy się go - o ironio - jeszcze bardziej i postanowi zaatakować.
Podpierał się jednej z obleśnych ścian, idąc. Powoli. Był zdeterminowany, żeby dotrzeć do domu, choć obawa o to, że to może być chory podstęp, żeby doprowadził agresora do domu dziadków na moment sprawiła, że jego serce znów mocniej zabiło.
Nieznajoma nadal jednak nie opuszczała różdżki. Odwrócił się, za sobą widział jednak tylko ciemność. Nie wiedział do czego doprowadzi ten korytarz, w którąkolwiek stronę nie pójdzie, nie musiał jej mijać, nadal jednak bał się odwrócić do niej plecami.
- Niech pani opuści swoją. Na prawdę wyglądam jak zagrożenie? - chciało mu się śmiać, choć nie byłby to śmiech wesoły. Gdzieś tu coś im zagrażało, ktoś ich tu ściągnął, w świecie dzieją się szalone rzeczy, a oni tu stoją oboje zagubieni. Kiedy być może powinni... - Uciekajmy stąd.
Jeśli ten, kto ich tu sprowadził nie jest obecny, może przyjść w każdej chwili, a on chciałby być już wtedy daleko. Najlepiej w bezpiecznym miejscu. W którym ktoś go opatrzy. A później pójść do domu. A może najpierw do domu - lęk o to, jakie zagrożenie czyha na najbliższe mu osoby co chwila przysłaniał wszystko.
- Ogon byłby najmilszą niespodzianką, jakiej się teraz spodziewam – odparła obojętna na żartobliwy urok jego stwierdzenia. Dziecko, nie dziecko, nie należało lekceważyć potencjalnego przeciwnika nawet, jeżeli był ochwacony, jednoręki i mierzył ledwie trzy stopy. Każdy mógł mieć w rękawie asa, na ten przykład w postaci nieujawnionej pomocy osób trzecich, których spodziewała się teraz jak mugole wypłat z początkiem miesiąca. Mógł pomimo młodego wieku od maleńkości wprawiać się w czarnej magii, która na chwilę obecną była jej obca i wolała by tak pozostało aż do wyczekiwanych lekcji pod nadzorem nowego mentora. Wolała by nie zaskoczył jej nawet nieśmiałkiem wyglądającym spod rękawa o przeznaczeniu jedynie estetyczno-dekoracyjnym. Wolałaby przede wszystkim pozostać w domu, chociaż jeszcze kilka dni wcześniej wzdychała znudzona nad książkami i papirusem. Nie ignorowała oczywiście potencjalnie najpoważniejszego problemu chwili obecnej – kogoś, bądź czegoś, za sprawą czego znaleźli się tu oboje. Nie negowała jednak udziału chłopaka w tym całym przedsięwzięciu, zachowując najwyższą ostrożność i nie dając się zmylić jego niewinnej buzi. Fakt, że nie chciał współpracować jedynie pogłębiał podejrzenia snute względem niego. Gdyby odłożył różdżkę i wtedy zaczął z nią pertraktować, traktowałaby go bardziej jak dziecko, niż bezimiennego wroga. Wtedy też by grzecznie uciekała. Ot, kobieca logika osoby wyciągniętej nocną porą z własnego łóżka.
- Nie lekceważę żadnej możliwości, młody człowieku, a pamiętając o tym że sam odmówiłeś opuszczenia swojej – możesz zapomnieć o przyjemności wydawania mi poleceń. Może i jestem jedynie kobietą, jednak nie brak mi rozwagi – sapnęła ciężko, podążając wciąż i wciąż tym samym torem. Także i ona nie miała ochoty przebywać tu dłużej niż musiała. Powinna zgłosić się do uzdrowiciela, tylko czy o tej porze ktoś w Mungu da wiarę jej historii? Zamkną ją na oddziale magipsychiatrii jak nic. Cassandra ponoć była w tym obeznana, nie sądziła jednak by nawiązały t a k poprawny kontakt, by w ogóle zaprzątać jej głowę. Na Merlina i wszelkie wróżki, co tu się, u licha, wyprawiało? – Dość, dość, dość! Nie będę się z Tobą bawić, expelliarmus! – Machnęła różdżką drżąc wewnętrznie. Bała się, najzwyczajniej w świecie bała się dzieciaka naprzeciw siebie, jakby był samym Grindewaldem szturmującym bramy jej obejścia. Nie chciała zbłaźnić się przed samą sobą, magia jednak była jedyną ucieczką wobec niewiadomej. Jeżeli uda jej się jakkolwiek spacyfikować chłopaka – dobrze dla niej. Jeżeli nie podoła, niech się dzieje wola nieba.
1. zaklęcie 2. anomalie
- Nie lekceważę żadnej możliwości, młody człowieku, a pamiętając o tym że sam odmówiłeś opuszczenia swojej – możesz zapomnieć o przyjemności wydawania mi poleceń. Może i jestem jedynie kobietą, jednak nie brak mi rozwagi – sapnęła ciężko, podążając wciąż i wciąż tym samym torem. Także i ona nie miała ochoty przebywać tu dłużej niż musiała. Powinna zgłosić się do uzdrowiciela, tylko czy o tej porze ktoś w Mungu da wiarę jej historii? Zamkną ją na oddziale magipsychiatrii jak nic. Cassandra ponoć była w tym obeznana, nie sądziła jednak by nawiązały t a k poprawny kontakt, by w ogóle zaprzątać jej głowę. Na Merlina i wszelkie wróżki, co tu się, u licha, wyprawiało? – Dość, dość, dość! Nie będę się z Tobą bawić, expelliarmus! – Machnęła różdżką drżąc wewnętrznie. Bała się, najzwyczajniej w świecie bała się dzieciaka naprzeciw siebie, jakby był samym Grindewaldem szturmującym bramy jej obejścia. Nie chciała zbłaźnić się przed samą sobą, magia jednak była jedyną ucieczką wobec niewiadomej. Jeżeli uda jej się jakkolwiek spacyfikować chłopaka – dobrze dla niej. Jeżeli nie podoła, niech się dzieje wola nieba.
1. zaklęcie 2. anomalie
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Salome Despiau' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie mógł uwierzyć w to co słyszy, a złość i lęk mieszały się w nim z irytacją, która w każdym nastolatku buzuje jak wulkan. Nie wywrócił jednak oczami, nie zaczął prychać, jak zapewne miałoby to miejsce w odrobinę przyjemniejszej sytuacji, gdyby choć trochę mniej czuł się zdezorientowany i przerażony.
Jak w każdym dziecku tkwiło w nim przekonanie, że w razie potrzeby, gdyby coś się stało, ktoś kto go widzi najpewniej pomoże, już w szczególności kiedy w okolicy są kobiety. Ta jednak była rozhisteryzowana do tego stopnia, że stanowiła raczej zagrożenie, niż faktycznie zdawała się kimś, kto mógłby mu pomóc. Nie czuł też potrzeby rzucania się z pomocą jej, cóż on z resztą mógłby niby zrobić, będąc w równie beznadziejnej sytuacji? Chciał tylko odejść, uciec, znaleźć drogę, odnaleźć Londyn o ile nie są w Londynie, trafić do domu. To było najważniejsze.
A może to jakiś sposób na odizolowanie ich?
Cofnął się, kiedy nieznajoma spróbowała pozbawić go różdżki. Jej czar na szczęście się nie udał, z jej różdżki uniosła się zaledwie słaba mgiełka, Oscar zacisnął mocniej dłoń na swojej różdżce, nie odpowiadając jednak na jej atak. Miał ochotę, jak nigdy miał ochotę w jakiś sposób odpowiedzieć, chyba jednak bał się wprawić rozmówczynię w jeszcze gorszą histerię, niż ta w której ona i tak jest już obecnie.
Nie mogą tutaj walczyć i się bić, kiedy zagrożenie może być wszędzie, wszędzie ktoś może ich obserwować. Muszą uciekać, tylko ani przechodzenie obok niej, ani odwrócenie się do niej plecami nie było kuszące.
- Uspokój się! - krzyknął więc zamiast machać różdżką, i tak raczej miałby słabe szanse w takim stanie, nie czuł się dobrze, był koszmarnie obolały, czuł koszmarne oparzenia, od własnego smrodu aż robiło mu się niedobrze. - Chcę się stąd wydostać. To wszystko.
Miał ochotę kląć, przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie czuł się na sile biec, a to wydawało się najlepszą opcją. Chciał po prostu ruszyć, biec przed siebie, aż nawet ta kobieta zostanie gdzieś z tyłu. Ruszył więc na tyle szybko na ile mógł, choć do biegu było temu daleko. Bolało, każdy krok bolał, nogi nie chciały go słuchać. Starał się nie zwracać uwagi na tę kobietę, po prostu iść, choć wciąż zerkał, by w razie potrzeby spróbować zrobić unik. Już zbyt wiele czasu stracił, zdecydowanie za bardzo bał się zostawać tutaj.
Jak w każdym dziecku tkwiło w nim przekonanie, że w razie potrzeby, gdyby coś się stało, ktoś kto go widzi najpewniej pomoże, już w szczególności kiedy w okolicy są kobiety. Ta jednak była rozhisteryzowana do tego stopnia, że stanowiła raczej zagrożenie, niż faktycznie zdawała się kimś, kto mógłby mu pomóc. Nie czuł też potrzeby rzucania się z pomocą jej, cóż on z resztą mógłby niby zrobić, będąc w równie beznadziejnej sytuacji? Chciał tylko odejść, uciec, znaleźć drogę, odnaleźć Londyn o ile nie są w Londynie, trafić do domu. To było najważniejsze.
A może to jakiś sposób na odizolowanie ich?
Cofnął się, kiedy nieznajoma spróbowała pozbawić go różdżki. Jej czar na szczęście się nie udał, z jej różdżki uniosła się zaledwie słaba mgiełka, Oscar zacisnął mocniej dłoń na swojej różdżce, nie odpowiadając jednak na jej atak. Miał ochotę, jak nigdy miał ochotę w jakiś sposób odpowiedzieć, chyba jednak bał się wprawić rozmówczynię w jeszcze gorszą histerię, niż ta w której ona i tak jest już obecnie.
Nie mogą tutaj walczyć i się bić, kiedy zagrożenie może być wszędzie, wszędzie ktoś może ich obserwować. Muszą uciekać, tylko ani przechodzenie obok niej, ani odwrócenie się do niej plecami nie było kuszące.
- Uspokój się! - krzyknął więc zamiast machać różdżką, i tak raczej miałby słabe szanse w takim stanie, nie czuł się dobrze, był koszmarnie obolały, czuł koszmarne oparzenia, od własnego smrodu aż robiło mu się niedobrze. - Chcę się stąd wydostać. To wszystko.
Miał ochotę kląć, przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie czuł się na sile biec, a to wydawało się najlepszą opcją. Chciał po prostu ruszyć, biec przed siebie, aż nawet ta kobieta zostanie gdzieś z tyłu. Ruszył więc na tyle szybko na ile mógł, choć do biegu było temu daleko. Bolało, każdy krok bolał, nogi nie chciały go słuchać. Starał się nie zwracać uwagi na tę kobietę, po prostu iść, choć wciąż zerkał, by w razie potrzeby spróbować zrobić unik. Już zbyt wiele czasu stracił, zdecydowanie za bardzo bał się zostawać tutaj.
Naraz poczuła się jak balonik, z którego ucieka całe powietrze. Chwilowo zwiotczała, zataczając się niby w pijackim błogostanie. Ochota na czarowanie odstąpiła jak ręką odjął, zaś wszelakie próby czynnego oporu zanikły w staraniach pozostania w pionie. Nie była sobą i odczuwała to po stokroć. Nie dość że poraniona, nie dość że zdezorientowana, nie dość że pozostawiona na łasce nieznajomego chłopaka, to jeszcze zdradzona przez własną różdżkę. Przytknęła dłoń do czoła czując, jak kręci jej się w głowie od wysiłku włożonego w pozostanie na nogach. Nie rozpłakała się jedynie dlatego, że przemożna chęć pokazania mu iż nie jest słaba jeszcze zwyciężała z każdą igiełką niepowodzenia wbijaną bezpośrednio w jej osobę.
- Nie jesteś w tym osamotniony, jak jednak mam Ci zaufać? – Histeria nie była tu wskazana, nie potrafiła się jednak powstrzymać. Widać oszukiwała samą siebie, zaś poprzednie sukcesy nie znaczyły niczego w obliczu nowych, ciężkich sytuacji. Chwilowo odpuściła. Ręka z różdżką opadła wzdłuż korpusu, czyniąc ją nie mniej bezbronną niż była do tej pory. Mgiełka nieufności nie opuszczała jej umysłu, w obliczu jednak braku perspektyw na ratunek nie mogła wykazywać się tak elementarnymi brakami wyobraźni. Mógł być pod wpływem zaklęcia, eliksiru wielosokowego czy iluzji rzuconej na nią samą. Och, wszak mogło to być wszystko i nic, zaś panika okazać się jedynie drogą obrony udręczonego umysłu. Po raz drugi zatem uniosła różdżkę, pospołu z wolną dłonią. – Niczego Ci nie zrobię – o ile nie okażesz się wrogiem – więc stój proszę spokojnie – dokończyła, mierząc w niego magicznym artefaktem. Odetchnęła głęboko, licząc na to iż tym razem jej starania zostaną przez opatrzność docenione, zaś próby upewnienia się co do sytuacji owocne. Zaczęła miękko, prawie spokojnie, jedynie lekko drżąc zarówno na ciele jak i głowie. Po skutku ubocznym uczynienia chłopca nieszkodliwym bała się gorszych ingerencji we własne samopoczucie, jednak jeżeli nie spróbuje, na pewno nie zaśnie spokojnie.
-Veritas Claro – Brak zająknięcia był dobrym omenem, jednak na ułamek sekundy nim dokończyła inkantację zacisnęła powieki i rozluźniła je dopiero, gdy rozbrzmiało echo jej rozpaczliwego wołania o zrozumienie.
1. Zaklęcie 2. Anomalie
Żywotność 123/208.
- Nie jesteś w tym osamotniony, jak jednak mam Ci zaufać? – Histeria nie była tu wskazana, nie potrafiła się jednak powstrzymać. Widać oszukiwała samą siebie, zaś poprzednie sukcesy nie znaczyły niczego w obliczu nowych, ciężkich sytuacji. Chwilowo odpuściła. Ręka z różdżką opadła wzdłuż korpusu, czyniąc ją nie mniej bezbronną niż była do tej pory. Mgiełka nieufności nie opuszczała jej umysłu, w obliczu jednak braku perspektyw na ratunek nie mogła wykazywać się tak elementarnymi brakami wyobraźni. Mógł być pod wpływem zaklęcia, eliksiru wielosokowego czy iluzji rzuconej na nią samą. Och, wszak mogło to być wszystko i nic, zaś panika okazać się jedynie drogą obrony udręczonego umysłu. Po raz drugi zatem uniosła różdżkę, pospołu z wolną dłonią. – Niczego Ci nie zrobię – o ile nie okażesz się wrogiem – więc stój proszę spokojnie – dokończyła, mierząc w niego magicznym artefaktem. Odetchnęła głęboko, licząc na to iż tym razem jej starania zostaną przez opatrzność docenione, zaś próby upewnienia się co do sytuacji owocne. Zaczęła miękko, prawie spokojnie, jedynie lekko drżąc zarówno na ciele jak i głowie. Po skutku ubocznym uczynienia chłopca nieszkodliwym bała się gorszych ingerencji we własne samopoczucie, jednak jeżeli nie spróbuje, na pewno nie zaśnie spokojnie.
-Veritas Claro – Brak zająknięcia był dobrym omenem, jednak na ułamek sekundy nim dokończyła inkantację zacisnęła powieki i rozluźniła je dopiero, gdy rozbrzmiało echo jej rozpaczliwego wołania o zrozumienie.
1. Zaklęcie 2. Anomalie
Żywotność 123/208.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Salome Despiau' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie odpowiedział. Zawsze w dość dziwny sposób reagował na lęk. Kiedy inne dzieciaki krzyczały, on - na codzień potworna gaduła - milkł, zamykając się w pełnych paniki, wcale nie dojrzalszych od wrzasków myślach. Krążyły po jego głowie coraz szybciej, często coraz mniej logicznie. Działo się w tej chwili zbyt wiele, zbyt mało był w stanie w jakikolwiek sposób zrozumieć, był zagubiony i przerażony, a kobieta z którą miał w tej chwili do czynienia nie pomagała. Nie miał powodu, by się uspokajać, przeciwnie - z każdą chwilą mocniej docierało do niego, jak bardzo zła jest sytuacja, każdy krok bolał koszmarnie, a smród spalonej skóry wywoływał coraz silniejsze mdłości.
Zatrzymał się, kiedy się odezwała, zwracając się plecami w stronę ściany. Znowu zamierzała machać różdżką, choć pierwszy raz wyraźnie jej nie wyszedł. Była w złym stanie. A może z tym miejscem jest coś nie tak? Może nie da się tu czarować, może magia obraca się przeciw nim? Może ona też jest mugolakiem, może tu chcą się ich pozbyć? Od informacji o bombardowaniu Londynu żadna myśl nie wydawała mu się przesadzona.
- Czarowanie nie ma sensu. - odezwał się, kiedy kolejne zaklęcie zdało się nie mieć efektu. Nie znał go, nie wiedział, może coś jej dało? Choć nie był pewien, czy to byłoby coś dobrego dla niego, był coraz bardziej pewien, że nie powinien jej zbytnio ufać - nie komuś, kto w zaistniałej sytuacji chciał mu odebrać różdżkę. Choć raczej nie sądził, by faktycznie chciała mu zagrozić. Raczej bał się, że zrobi coś głupiego w ataku paniki, a wystarczająco bał się o siebie, by nie chcieć się martwić także o nią.
- Po prostu chodźmy. Tam. Gdziekolwiek, byle stąd.
Odetchnął. Miał wrażenie, jakby wszystko co się działo było snem, nie było realne. Miał ochotę po prostu zamknąć się w sobie. Dziadek kiedyś mu powtarzał, że kiedy się boi, powinien próbować wejść w rolę kogoś odważniejszego, jednak w tej chwili trudno było mu sobie wyobrazić kogoś takiego, kogoś, kto nie poddałby się dezorientacji tak dziwnej sytuacji. Ruszył dalej w kierunku, który obrał.
Zatrzymał się, kiedy się odezwała, zwracając się plecami w stronę ściany. Znowu zamierzała machać różdżką, choć pierwszy raz wyraźnie jej nie wyszedł. Była w złym stanie. A może z tym miejscem jest coś nie tak? Może nie da się tu czarować, może magia obraca się przeciw nim? Może ona też jest mugolakiem, może tu chcą się ich pozbyć? Od informacji o bombardowaniu Londynu żadna myśl nie wydawała mu się przesadzona.
- Czarowanie nie ma sensu. - odezwał się, kiedy kolejne zaklęcie zdało się nie mieć efektu. Nie znał go, nie wiedział, może coś jej dało? Choć nie był pewien, czy to byłoby coś dobrego dla niego, był coraz bardziej pewien, że nie powinien jej zbytnio ufać - nie komuś, kto w zaistniałej sytuacji chciał mu odebrać różdżkę. Choć raczej nie sądził, by faktycznie chciała mu zagrozić. Raczej bał się, że zrobi coś głupiego w ataku paniki, a wystarczająco bał się o siebie, by nie chcieć się martwić także o nią.
- Po prostu chodźmy. Tam. Gdziekolwiek, byle stąd.
Odetchnął. Miał wrażenie, jakby wszystko co się działo było snem, nie było realne. Miał ochotę po prostu zamknąć się w sobie. Dziadek kiedyś mu powtarzał, że kiedy się boi, powinien próbować wejść w rolę kogoś odważniejszego, jednak w tej chwili trudno było mu sobie wyobrazić kogoś takiego, kogoś, kto nie poddałby się dezorientacji tak dziwnej sytuacji. Ruszył dalej w kierunku, który obrał.
To był sen. To MUSIAŁ być jedynie sen. Zaraz się obudzi i wszystko to okaże się jednym, słabym koszmarem, o którym szybko zapomni przy herbacie z rumem i kojącej pieszczocie nocnego wiatru na ganku przed domem. Prawie wypuściła różdżkę z rąk czując kolejną, mocniejszą falę słabości i niemo załkała, niesposobna znaleźć logicznego wytłumaczenia tego, co ją spotykało. Chłopiec tuż obok zdawał się mieć albo lepsze rozeznanie, albo więcej oleju w głowie, niż Salome, odznaczając się trzeźwością myślenia na poziomie doświadczonego już kawalera. To jedynie umocniło ją w poczuciu, że coś z nim jest nie w porządku i chociaż sam jego widok przyprawiał o ciarki na plecach, był po prostu dziwny. Opanowany, spokojny, być może nazbyt przytłoczony ogromem zdarzeń jakie osiadły na nich bez ostrzeżenia, czyniąc ich marionetkami w teatrzyku bez widowni. Uczuła mokrość na twarzy i nie były to łzy, które ostatkiem siły woli wstrzymywała od dobrej chwili. Bez udziału woli oblizała usta, które chwilę później otarła rękawem, brocząc potargane ubranie ciemnym śladem krwi rozmazanej po policzku i brodzie. Krwawienie było dość intensywne, zupełnie jakby przez inny otwór w ciele wlała sobie rozcieńczony roztwór krwi, farby i eliksiru wstrzymującego procesy krzepnięcia. Zakasłała zupełnie jakby miało jej to jakkolwiek pomóc, a następnie zakryła twarz dłońmi, patrząc się na chłopaka z mieszaniną zażenowania swoim stanem i przestrachu, kłębiącego jej się w oczach ciemną chmurą. Przestała mówić. Przestała próbować wykaraskać się z nieciekawej sytuacji za sprawą magicznego talentu. Nadal chciała przetrwać burzę i nie poddała się po kilku porażkach – może i była jedynie słabą kobietą, w dodatku piekielnie zdezorientowaną, jednak miała swój charakter, który nie pozwalał jej paść przed nieznajomym na kolana i w pokorze czekać na rozwój wydarzeń. Wycofywała się z każdym jego krokiem, przyciskając dłonie do nosa by zatamować niechciane skutki wiary we własne umiejętności. Nie czuła się zbyt dobrze i nie ukrywała tego, wiedząc że wszelkie okoliczności są przeciw jakiejkolwiek grze na argumenty. Nie spuszczała z Oscara wzroku, po naprawdę długiej chwili magnetycznego przepychania się w końcu opuszczając alejkę, w której się spotkali. Nie było to rozważne posunięcie. Nie ufała już nie tylko jemu, ale i sobie. Niesynchronicznym ruchem przesuwała się wciąż dalej, odpowiadając na jego umęczone próby zmiany ich położenia narastającą paniką i chęcią natychmiastowej ucieczki. W takich właśnie chwilach najbardziej doskwierał jej brak jakiegokolwiek rycerza na białym jednorożcu. Nie miała się do kogo zwrócić z pomocą, bo i wciąż nie znała tu wielu osób, a duża część z tych, których personalia miała okazję poznać nie przejawiała choćby najmniejszych chęci na zawiązanie nici przyjaźni. Niepokojenie Bellony wydawało jej się jedyną, smutną koniecznością. Spochmurniała wręcz jeszcze bardziej.
- Jestem pewna że Cię boli. Widzę to. Zatrzymaj się i odpocznij. – Nie, nie odczuła nagłej potrzeby niesienia pomocy i rzucenia się do ratunku wbrew lata hodowanemu instynktowi. Pomimo niepozornej sylwetki i niewielkiej liczby wizualnych lat, Oscar przypierał ją do muru. Jego zrównoważone działania i spokój jedynie potęgowały jej niepewność, zaś jej własne złe samopoczucie i mocno nadszarpnięty stan fizyczny krzyczały wewnątrz jej głowy by potraktować młodzieńca drętwotą, a potem niczym najzwyklejszy tchórz wziąć nogi za pas. Potrzebowała chwili do namysłu, jednak nie potrafiła się skupić zarówno na tym jak i na wycofywaniu się. Różdżkę kilka kroków temu wcisnęła gdzieś pod swoją szatę, tracąc wiarę w to, że ta jej się ponownie nie sprzeciwi. – Stop, STOP. Kim Ty właściwie jesteś?
Żywotność: 118/208
- Jestem pewna że Cię boli. Widzę to. Zatrzymaj się i odpocznij. – Nie, nie odczuła nagłej potrzeby niesienia pomocy i rzucenia się do ratunku wbrew lata hodowanemu instynktowi. Pomimo niepozornej sylwetki i niewielkiej liczby wizualnych lat, Oscar przypierał ją do muru. Jego zrównoważone działania i spokój jedynie potęgowały jej niepewność, zaś jej własne złe samopoczucie i mocno nadszarpnięty stan fizyczny krzyczały wewnątrz jej głowy by potraktować młodzieńca drętwotą, a potem niczym najzwyklejszy tchórz wziąć nogi za pas. Potrzebowała chwili do namysłu, jednak nie potrafiła się skupić zarówno na tym jak i na wycofywaniu się. Różdżkę kilka kroków temu wcisnęła gdzieś pod swoją szatę, tracąc wiarę w to, że ta jej się ponownie nie sprzeciwi. – Stop, STOP. Kim Ty właściwie jesteś?
Żywotność: 118/208
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na słowa znerwicowanej kobiety uniósł brwi. Jasne - sam się bał. Sam był zdenerwowany. Jego też bolało, cholernie bolało, chciał tylko siąść gdzieś, uciec, być gdzieś daleko, gdzieś gdzie go opatrzą, a najlepiej wskoczyć do baniaka z zimną wodą, bo może w końcu przestałoby go piec. Tak się jednak nie dało, a to na pewno nie było miejsce na odpoczynek. Zaczynał denerwować coraz bardziej, coraz bardziej też przerażony tym, iż osoba która teoretycznie powinna radzić sobie lepiej, nie nadaje się do niczego. Chciał po prostu ruszyć biegiem, miał jednak skrupuły przed porzuceniem tu kogoś tak nieporadnego.
- Chętnie odpocznę w bezpieczniejszym miejscu. - jego głos był lekko rozedrgany. Tracili czas podczas, gdy ci którzy ich tutaj przenieśli mogli być niedaleko. Był zły, zirytowany, a przede wszystkim przerażony. I na pewno nie miał zamiaru się tu nigdzie zatrzymywać. Już długo tu stał. Niemal czuł jak ktoś go obserwuje, jak ktoś ich obserwuje, nie mógł wiedzieć czy tak jest, czy nie, nic nie rozumiał z tej sytuacji. Wiedział tylko, że nie jest bezpiecznie.
Usiłował grać. Grać kogoś odważniejszego niż jest, kogoś rozważniejszego niż jest. Wyobrażać sobie, jak taka postać by sobie poradziła, jak ktoś taki by reagował, był jednak zdecydowanie zbyt rozproszony, zbyt przerażony. Gra ta raczej pomagała mu po prostu nie wpadać w panikę.
Uspokoił się, że kobieta odłożyła swoją różdżkę - nareszcie. Odetchnął na ten ruch i ruszył dalej, nie zatrzymując się na żadne jej słowa.
- Co cię to obchodzi, wariatko?! - wybuchnął w końcu, nie mogąc uwierzyć, że kobieta w takiej sytuacji interesuje się jego osobą bardziej, niż ucieczką. - Po prostu stąd uciekajmy.
Dodał, nie zamierzając się już dłużej sprzeczać. Nie wiedział, czy może jej ufać, czy ona nie próbuje go tu zatrzymać z jakiegoś powodu, ale na pewno jej zachowanie w końcu popychało jego lęk do przodu i na pewno przeszkadzało mu w zachowaniu spokoju. Ruszył przed siebie, byle dalej - choć zerknął, czy idzie za nim jeszcze.
- Musimy się stąd wydostać, cokolwiek się stało.
Dodał spokojniej, łagodniej, choć przez cichszą wypowiedź nadal pobrzmiewał ogrom emocji. Jeśli za nim pójdzie, chłopak pewnie będzie miał mieszane uczucia: z jednej strony nie chciał porzucać tu kobiety w szoku, z drugiej jednak w czym on niby jej się przyda? No i nadal: nie mógł jej do końca ufać. Po prostu ruszył przed siebie, podpierając się ścian i usiłując się poruszać jak najszybciej.
zt
- Chętnie odpocznę w bezpieczniejszym miejscu. - jego głos był lekko rozedrgany. Tracili czas podczas, gdy ci którzy ich tutaj przenieśli mogli być niedaleko. Był zły, zirytowany, a przede wszystkim przerażony. I na pewno nie miał zamiaru się tu nigdzie zatrzymywać. Już długo tu stał. Niemal czuł jak ktoś go obserwuje, jak ktoś ich obserwuje, nie mógł wiedzieć czy tak jest, czy nie, nic nie rozumiał z tej sytuacji. Wiedział tylko, że nie jest bezpiecznie.
Usiłował grać. Grać kogoś odważniejszego niż jest, kogoś rozważniejszego niż jest. Wyobrażać sobie, jak taka postać by sobie poradziła, jak ktoś taki by reagował, był jednak zdecydowanie zbyt rozproszony, zbyt przerażony. Gra ta raczej pomagała mu po prostu nie wpadać w panikę.
Uspokoił się, że kobieta odłożyła swoją różdżkę - nareszcie. Odetchnął na ten ruch i ruszył dalej, nie zatrzymując się na żadne jej słowa.
- Co cię to obchodzi, wariatko?! - wybuchnął w końcu, nie mogąc uwierzyć, że kobieta w takiej sytuacji interesuje się jego osobą bardziej, niż ucieczką. - Po prostu stąd uciekajmy.
Dodał, nie zamierzając się już dłużej sprzeczać. Nie wiedział, czy może jej ufać, czy ona nie próbuje go tu zatrzymać z jakiegoś powodu, ale na pewno jej zachowanie w końcu popychało jego lęk do przodu i na pewno przeszkadzało mu w zachowaniu spokoju. Ruszył przed siebie, byle dalej - choć zerknął, czy idzie za nim jeszcze.
- Musimy się stąd wydostać, cokolwiek się stało.
Dodał spokojniej, łagodniej, choć przez cichszą wypowiedź nadal pobrzmiewał ogrom emocji. Jeśli za nim pójdzie, chłopak pewnie będzie miał mieszane uczucia: z jednej strony nie chciał porzucać tu kobiety w szoku, z drugiej jednak w czym on niby jej się przyda? No i nadal: nie mógł jej do końca ufać. Po prostu ruszył przed siebie, podpierając się ścian i usiłując się poruszać jak najszybciej.
zt
/03.06?
Życie nie zwalniało tempa. Wszyscy powoli zapominali o pierwszomajowej tragedii, w Świętym Mungu także liczba pacjentów się znacznie zmniejszyła. Przychodzili nowi poszkodowani, ale nie miało to takiej skali jak wydarzenia z początku miesiąca. Za to zadań było coraz więcej, bo nigdy nie należałem do osób leniwych. Do tego dochodziły towarzyskie spotkania oraz powinności zarówno względem rodu jak i Rycerzy Walpurgii, których od niedawna byłem członkiem. Musiałem jeszcze lepiej organizować sobie czas, by każde zajęcie zdołać wepchnąć w odpowiednie ramy konieczności ich wykonania. Byłem dobry we wciskaniu spotkań pomiędzy kolejne minuty, ale nawet ja musiałem kiedyś popełnić błąd. Coraz gorzej wychodziło mi lawirowanie między obowiązkami, szczególnie, że ciągnęło mnie jedynie do tych związanych ze szpitalem oraz ćwiczeniem zaklęć z dziedziny magii leczniczej. Cała reszta (oprócz posłudze Czarnemu Panu) mogłaby nie istnieć; zwłaszcza ta należąca do towarzyskiej sfery koniecznej dla każdego arystokraty. Bale, kuligi oraz inne atrakcje, które mi narzucono przez wzgląd na pochodzenie oraz konieczność zacieśniania więzi z Parkinsonami, trochę mnie męczyły, a nawet jeszcze się zaczęły. Prawdopodobnie niebagatelny wpływ na moje mierne samopoczucie miała wczorajsza kłótnia na szpitalnym korytarzu. Wciąż zdarzało mi się wracać do niej myślami, a wtedy niemal czerwieniałem ze złości nie wierząc, że można być tak bezczelnym. Kiedy mi się coś nie udaje, kiedy błąd leży po mojej stronie, to po prostu milknę nie pogrążając się mocniej, bo przyznać się przecież nie wypada. Ale nie brnę w zaparte, że czegoś nie było. A tamto babsko ciągle drążyło swoje, całkowicie nie chcąc się przyznać do porażki oraz winy, a wręcz śmiało mi narzucać swoje zdanie. Nie byłem przyzwyczajony do osobników tak prymitywnie zacietrzewionych, obracałem się w dobrym towarzystwie pozbawionym prostackich nawyków; pomijałem oczywiście pacjentów. Pomimo szerokiego pola wyboru tych jak najbardziej godnych moich umiejętności, to po prostu traktowałem ich jak ludzi niższej kategorii i ich obelgi nie robiły na mnie wrażenia. Ale jeśli ktoś, z kim mam pracować, zachowuje się w karygodny sposób to nie umiem przejść nad tym do porządku dziennego. Chciałbym, by otaczali mnie jedynie ludzie rzetelni, odpowiedzialni, bym nie miał obaw powierzyć im zdrowia i życia swoich pacjentów. Niestety dopóki osobiście nie zajmę się tą sprawą, nic nie zostanie w tym kierunku zrobione.
Musiałem wreszcie odetchnąć od nerwowych tematów z leczeniem w roli głównej i wziąć się za inne pożyteczne sprawy, które musiały zostać wykonane. Odbudowa Białej Wywerny była zmartwieniem nas wszystkich i każdemu zależało na jak najszybszym posunięciu się prac. Pierwszy etap został zamknięty, ale potrzebowaliśmy pracowników gotowych nadstawić za nas karku. Nie wypadało, by to szlachcice brudzili ręce pospolitą harówką przy budownictwie. Stąd umówiliśmy się z Magnusem na poszukiwanie odpowiednich parobków. Rozpoczynał się wieczór, a nigdzie indziej niż w Dokach nie można znaleźć krzepkiego marynarza szlajającego się między magazynami. Idealny materiał na kogoś, kto mógłby nosić deski, wbijać gwoździe i robić inne rzeczy potrzebne do szybkiego odbudowania lokalu. Przywitałem się zatem z kuzynem, wraz z nim zbliżając się do okolicznej rudery. Wypatrywałem zagrożenia oraz byłem w pogotowiu, gdyby potrzebna była pomoc medyczna, sam niestety nie nadawałem się do rzucania imperiusami. A szkoda.
Życie nie zwalniało tempa. Wszyscy powoli zapominali o pierwszomajowej tragedii, w Świętym Mungu także liczba pacjentów się znacznie zmniejszyła. Przychodzili nowi poszkodowani, ale nie miało to takiej skali jak wydarzenia z początku miesiąca. Za to zadań było coraz więcej, bo nigdy nie należałem do osób leniwych. Do tego dochodziły towarzyskie spotkania oraz powinności zarówno względem rodu jak i Rycerzy Walpurgii, których od niedawna byłem członkiem. Musiałem jeszcze lepiej organizować sobie czas, by każde zajęcie zdołać wepchnąć w odpowiednie ramy konieczności ich wykonania. Byłem dobry we wciskaniu spotkań pomiędzy kolejne minuty, ale nawet ja musiałem kiedyś popełnić błąd. Coraz gorzej wychodziło mi lawirowanie między obowiązkami, szczególnie, że ciągnęło mnie jedynie do tych związanych ze szpitalem oraz ćwiczeniem zaklęć z dziedziny magii leczniczej. Cała reszta (oprócz posłudze Czarnemu Panu) mogłaby nie istnieć; zwłaszcza ta należąca do towarzyskiej sfery koniecznej dla każdego arystokraty. Bale, kuligi oraz inne atrakcje, które mi narzucono przez wzgląd na pochodzenie oraz konieczność zacieśniania więzi z Parkinsonami, trochę mnie męczyły, a nawet jeszcze się zaczęły. Prawdopodobnie niebagatelny wpływ na moje mierne samopoczucie miała wczorajsza kłótnia na szpitalnym korytarzu. Wciąż zdarzało mi się wracać do niej myślami, a wtedy niemal czerwieniałem ze złości nie wierząc, że można być tak bezczelnym. Kiedy mi się coś nie udaje, kiedy błąd leży po mojej stronie, to po prostu milknę nie pogrążając się mocniej, bo przyznać się przecież nie wypada. Ale nie brnę w zaparte, że czegoś nie było. A tamto babsko ciągle drążyło swoje, całkowicie nie chcąc się przyznać do porażki oraz winy, a wręcz śmiało mi narzucać swoje zdanie. Nie byłem przyzwyczajony do osobników tak prymitywnie zacietrzewionych, obracałem się w dobrym towarzystwie pozbawionym prostackich nawyków; pomijałem oczywiście pacjentów. Pomimo szerokiego pola wyboru tych jak najbardziej godnych moich umiejętności, to po prostu traktowałem ich jak ludzi niższej kategorii i ich obelgi nie robiły na mnie wrażenia. Ale jeśli ktoś, z kim mam pracować, zachowuje się w karygodny sposób to nie umiem przejść nad tym do porządku dziennego. Chciałbym, by otaczali mnie jedynie ludzie rzetelni, odpowiedzialni, bym nie miał obaw powierzyć im zdrowia i życia swoich pacjentów. Niestety dopóki osobiście nie zajmę się tą sprawą, nic nie zostanie w tym kierunku zrobione.
Musiałem wreszcie odetchnąć od nerwowych tematów z leczeniem w roli głównej i wziąć się za inne pożyteczne sprawy, które musiały zostać wykonane. Odbudowa Białej Wywerny była zmartwieniem nas wszystkich i każdemu zależało na jak najszybszym posunięciu się prac. Pierwszy etap został zamknięty, ale potrzebowaliśmy pracowników gotowych nadstawić za nas karku. Nie wypadało, by to szlachcice brudzili ręce pospolitą harówką przy budownictwie. Stąd umówiliśmy się z Magnusem na poszukiwanie odpowiednich parobków. Rozpoczynał się wieczór, a nigdzie indziej niż w Dokach nie można znaleźć krzepkiego marynarza szlajającego się między magazynami. Idealny materiał na kogoś, kto mógłby nosić deski, wbijać gwoździe i robić inne rzeczy potrzebne do szybkiego odbudowania lokalu. Przywitałem się zatem z kuzynem, wraz z nim zbliżając się do okolicznej rudery. Wypatrywałem zagrożenia oraz byłem w pogotowiu, gdyby potrzebna była pomoc medyczna, sam niestety nie nadawałem się do rzucania imperiusami. A szkoda.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze dobrze nie zmył z siebie zapachu portowego szamba, a już z powrotem pakował się w bagno, wracając w to samo miejsce, właściwie po własnych śladach. Włóczenie się po portowych spelunach nie zapewniało godnej reputacji - przynajmniej nie wśród szlacheckiej socjety, gdzie plotki jednak rozchodziły się z prędkością, jakiej nie powstydziłyby się reporterki Czarownicy, ścigające się do gorącego tematu. Magnus musiał przełknąć tę ujmę, będąc zdecydowanie bardziej pragmatycznym, niż wygodnickim. Nie dobierał sobie wszak miejsc krajoznawczego spaceru tudzież ulubionego lokalu z tanim winem, przyświecały mu pobudki daleko wyższe od szczeniackiego buntowania się przykazaniom nestora. Nokturnowe wycieczki od dawna nie trąciły ryzykiem i adrenaliną, nosząc znamiona pewnego obowiązku, wypełnianego przykładnie, jakby pochodził od samej głowy rodu. Lub od kogoś znacznie ważniejszego.
Wydawał osądy pochopnie, każdą pierwszą myśl sądząc jako tą najlepszą, nie lubił rozterek ani niepotrzebnych dumań. Nie szczycił się wielkim wyrafinowaniem, poza oczywistą aurą megalomanii, potrafił ocenić siebie krytycznie jako prostaka; szybciej w ruch puszczał dłoń dzierżącą różdżkę niż werbalizujące się prędko myśli. Zaangażowanie w krwawą rewolucję co prawda dojrzewało w Magnusie od dawna, płaskie porównanie z zasianym za młodu ziarnem znakomicie wpisywało się w kontekst, lecz... tkwiło w nim coś straceńczego, gdyż na rozkaz Czarnego Pana rzuciłby się w Szatańską Pożogę, niewiele roztrząsając się nad konsekwencjami. Nie słuchał ojca (niech sczeźnie pod ziemią), zaś słowa przybłędy, jak nigdy nie śmiał o Nim pomyśleć, traktował w kategoriach prawdy objawionej, pewnego sposobu na unicestwienie zarazy, plugawiącej świat czarodziejów. Magiczna przestrzeń była skażona już od dawna, a dzięki Niemu zyskali realną szansę, by zapobiec rozprzestrzenianiu się tej paskudnej choroby. Trupy już poczynały zaścielać ulice, Mroczny Znak zdobił niebo szmaragdowym błyskiem - klejnoty wkrótce zaczną kojarzyć się ze śmiercią - a niedługo oddział psychiatryczny powiększy się kilkukrotnie i pod kluczem zamkną wszystkich śmieci, głoszących głupstwa o równości i braterstwie. Rośli w siłę, szeregi Lorda Voldemorta nieustannie się powiększały, jego słudzy bez szemrania wypełniali swoje powinności. Odbudowa Białej Wywerny była kwestią czasu, potrzebowali już wyłącznie rąk do pracy, aby nie pokalać swych własnych, szlacheckich. Raptem dwa księżyce temu wraz z Ignotusem pojmali dwójkę drabów, nadających się idealnie do fizycznej harówki, ale dla Rowle'a nie oznaczało to, iż może już osiąść na laurach. Wciąż czekała go praca, toteż chętnie podjął się kolejnego wyzwania, rzuconego przez Lupusa. Jeszcze świeżego wśród sług Czarnego Pana, lecz nie czyniło to przeszkód, by starał się zostać zauważonym. Skinął głową Blackowi, wyłaniając się zza węgła pobliskiego budynku, musiał zaanonsować go cichy trzask teleportacji, przez mugoli przypuszczalnie odebrany jako kolejna rozbita butelka na głowie marudera.
-Doskonale - skomentował cicho, ściągając brwi i uważnie lustrując wzrokiem chylący się ku ulicy budynek. Nieco zdewastowany, z zabitymi deskami oknami, najwyraźniej opuszczony magazyn, wykorzystywany skrzętnie przez wyrzucanych z barów zbyt agresywnych wilków morskich. Nie obawiał się brodatych zakapiorów, choć sam nie mógł robić piorunującego wrażenia: wysoki i chudy jak szczapa Magnus nie wzbudzał strachu, tak jak dwadzieścia cali w pokrytym tatuażami bicepsie.
-Wejdziemy do środka, bezpieczniej nie awanturować się na środku mugolskiej ulicy. Potrzebujemy pachołka, martwy w niczym się nam nie przyda - zażartował grobowym tonem, zdecydowanie zbliżając się do drzwi rudery i naciskając na klamkę.
Wydawał osądy pochopnie, każdą pierwszą myśl sądząc jako tą najlepszą, nie lubił rozterek ani niepotrzebnych dumań. Nie szczycił się wielkim wyrafinowaniem, poza oczywistą aurą megalomanii, potrafił ocenić siebie krytycznie jako prostaka; szybciej w ruch puszczał dłoń dzierżącą różdżkę niż werbalizujące się prędko myśli. Zaangażowanie w krwawą rewolucję co prawda dojrzewało w Magnusie od dawna, płaskie porównanie z zasianym za młodu ziarnem znakomicie wpisywało się w kontekst, lecz... tkwiło w nim coś straceńczego, gdyż na rozkaz Czarnego Pana rzuciłby się w Szatańską Pożogę, niewiele roztrząsając się nad konsekwencjami. Nie słuchał ojca (niech sczeźnie pod ziemią), zaś słowa przybłędy, jak nigdy nie śmiał o Nim pomyśleć, traktował w kategoriach prawdy objawionej, pewnego sposobu na unicestwienie zarazy, plugawiącej świat czarodziejów. Magiczna przestrzeń była skażona już od dawna, a dzięki Niemu zyskali realną szansę, by zapobiec rozprzestrzenianiu się tej paskudnej choroby. Trupy już poczynały zaścielać ulice, Mroczny Znak zdobił niebo szmaragdowym błyskiem - klejnoty wkrótce zaczną kojarzyć się ze śmiercią - a niedługo oddział psychiatryczny powiększy się kilkukrotnie i pod kluczem zamkną wszystkich śmieci, głoszących głupstwa o równości i braterstwie. Rośli w siłę, szeregi Lorda Voldemorta nieustannie się powiększały, jego słudzy bez szemrania wypełniali swoje powinności. Odbudowa Białej Wywerny była kwestią czasu, potrzebowali już wyłącznie rąk do pracy, aby nie pokalać swych własnych, szlacheckich. Raptem dwa księżyce temu wraz z Ignotusem pojmali dwójkę drabów, nadających się idealnie do fizycznej harówki, ale dla Rowle'a nie oznaczało to, iż może już osiąść na laurach. Wciąż czekała go praca, toteż chętnie podjął się kolejnego wyzwania, rzuconego przez Lupusa. Jeszcze świeżego wśród sług Czarnego Pana, lecz nie czyniło to przeszkód, by starał się zostać zauważonym. Skinął głową Blackowi, wyłaniając się zza węgła pobliskiego budynku, musiał zaanonsować go cichy trzask teleportacji, przez mugoli przypuszczalnie odebrany jako kolejna rozbita butelka na głowie marudera.
-Doskonale - skomentował cicho, ściągając brwi i uważnie lustrując wzrokiem chylący się ku ulicy budynek. Nieco zdewastowany, z zabitymi deskami oknami, najwyraźniej opuszczony magazyn, wykorzystywany skrzętnie przez wyrzucanych z barów zbyt agresywnych wilków morskich. Nie obawiał się brodatych zakapiorów, choć sam nie mógł robić piorunującego wrażenia: wysoki i chudy jak szczapa Magnus nie wzbudzał strachu, tak jak dwadzieścia cali w pokrytym tatuażami bicepsie.
-Wejdziemy do środka, bezpieczniej nie awanturować się na środku mugolskiej ulicy. Potrzebujemy pachołka, martwy w niczym się nam nie przyda - zażartował grobowym tonem, zdecydowanie zbliżając się do drzwi rudery i naciskając na klamkę.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Droga między magazynami
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny