Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Droga między magazynami
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Droga między magazynami
Pomiędzy dwoma większymi magazynami wiedzie okryta mrokiem i nadgryziona zębem czasu ścieżka; jest długa, wąska, schowana w czymś na kształt lichego, kamiennego tunelu. Jako że korytarzowi często zdarza się podtopić (czy to wskutek niedawnej ulewy, czy dziwnych, ciemnych interesów, którymi często zajmują się tutejsze oprychy), na jego środku została ułożona krzywa, nadpleśniała i wiecznie wilgotna kładka. Pada na nią światło przebijające się przez podziurawiony, zapadający się sufit.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
Droga jest długa i czasem za słupami bądź zakrętami czai się coś, czego odwiedzający to miejsce nigdy by się nie spodziewali - podejrzani handlarze przeklętymi amuletami, mocno obity, nieprzytomny jegomość balansujący na pograniczu śmierci czy krwiożercze i zmutowane chochliki kornwalijskie atakujące przechodniów. Zazwyczaj panuje tu jednak całkowita cisza, która jednak wcale nie uspokaja, a napełnia jeszcze większym niepokojem.
Mocno ściskał różdżkę w ręku, oczy rozbłysły mu niebezpiecznie. Zapędzony w kozi róg, był gotów się bronić ofensywnie - nawet najbezwzględniejszymi z ataków. Może nieznajomy dostrzegł determinację na jego twarzy, a może to litość wreszcie wzięła górę nad... Weasleyem. Michael otworzył szerzej oczy, słysząc, że mężczyzna najwyraźniej go poznaje i widząc metamorfomagiczną przemianę.
-Regi...? - wychrypiał, wybałuszając oczy. Opuścił różdżkę, bardzo powoli. Dłonie zaczęły mu lekko drżeć. Reginald nadal w niego celował, ale przestało mu to przeszkadzać.
-Nie strasz mnie tak. - pouczył surowo, mając na myśli całą pyskówkę pod zmienioną twarzą. -Mogłem... mogłem ci coś zrobić. - dodał łagodniej, z cieniem skruchy. Jedynie cieniem, bo nie mógł mieć sobie za złe, że dbał o własne plecy, że uważał w obleganym Londynie. W innych okolicznościach zastanowiłby się, czy wiedźmi strażnik jest w pracy, ale wykonywanie zleceń dla skorumpowanego Ministerstwa za nic nie pasowało mu do Reginalda Weasleya. A w połączeniu z jego długą nieobecnością w kraju... hm, co się właściwie działo z jego dawnym kolegą? Dlaczego myślał, że Tonks nie żył?
-Co ci powiedzieli w Oslo? - uniósł brew, tknięty nieprzyjemnym przeczuciem. Mógł się spodziewać, że jego aurorskie fiasko zamieciono pod dywan, ale... naprawdę? Przemilczano jego ugryzienie, śmierć Einara i Astrid? Zrobiło mu się jakoś głupio, nieprzyjemnie. Nie dbał o siebie, ale tamci nie zasługiwali na niepamięć...och, chyba, że Regi myślał, że wszyscy wtedy zginęli.
-W pubie "Pod Czerwonym Trollem", jakkkolwiek brzmi to po norwesku. - westchnął. Regi wiedział, że Michael zawsze kaleczył ten język. Teraz zaś zapomniał nawet podstawy, dwa lata to szmat czasu. -Jakie jest moje ulubione miejsce w Norwegii? - prawdziwy Weasley musiał pamiętać ich wspólną wyprawę na fiordy, plotki przy piersiówce z finlandzką wódką i oglądanie wschodu słońca.
Tym razem to Weasley zaczął grozić, a Mike, dla odmiany, się odprężył. Czekał jeszcze na odpowiedź rudzielca, ale niepokój powoli go opuszczał. Wiedział, jak wielkim dowodem zaufania jest dla metamorfomaga zdrada swojej prawdziwej twarzy, szczególnie jeśli Regi był tutaj w jakiś tajnych interesach.
-Porozmawiajmy na spokojnie, lepiej żeby nikt cię nie widział. Salvio Hexia. Salvio Hexia. - mruknął dwukrotnie, chcąc odgrodzić uliczkę od świata dwoma barierami. Jeśli zaklęcie zadziała, jeśli się nie rozproszył, to obaj przestaną być widzialny dla jakichkolwiek przechodniów. Na szczęście, i tak było pusto.
-Co się z tobą działo? Przegapiłeś ślub własnej siostry. - zapytał, uważnie przyglądając się druhowi z przeszłości.
edit: salvio hexia się udało
-Regi...? - wychrypiał, wybałuszając oczy. Opuścił różdżkę, bardzo powoli. Dłonie zaczęły mu lekko drżeć. Reginald nadal w niego celował, ale przestało mu to przeszkadzać.
-Nie strasz mnie tak. - pouczył surowo, mając na myśli całą pyskówkę pod zmienioną twarzą. -Mogłem... mogłem ci coś zrobić. - dodał łagodniej, z cieniem skruchy. Jedynie cieniem, bo nie mógł mieć sobie za złe, że dbał o własne plecy, że uważał w obleganym Londynie. W innych okolicznościach zastanowiłby się, czy wiedźmi strażnik jest w pracy, ale wykonywanie zleceń dla skorumpowanego Ministerstwa za nic nie pasowało mu do Reginalda Weasleya. A w połączeniu z jego długą nieobecnością w kraju... hm, co się właściwie działo z jego dawnym kolegą? Dlaczego myślał, że Tonks nie żył?
-Co ci powiedzieli w Oslo? - uniósł brew, tknięty nieprzyjemnym przeczuciem. Mógł się spodziewać, że jego aurorskie fiasko zamieciono pod dywan, ale... naprawdę? Przemilczano jego ugryzienie, śmierć Einara i Astrid? Zrobiło mu się jakoś głupio, nieprzyjemnie. Nie dbał o siebie, ale tamci nie zasługiwali na niepamięć...och, chyba, że Regi myślał, że wszyscy wtedy zginęli.
-W pubie "Pod Czerwonym Trollem", jakkkolwiek brzmi to po norwesku. - westchnął. Regi wiedział, że Michael zawsze kaleczył ten język. Teraz zaś zapomniał nawet podstawy, dwa lata to szmat czasu. -Jakie jest moje ulubione miejsce w Norwegii? - prawdziwy Weasley musiał pamiętać ich wspólną wyprawę na fiordy, plotki przy piersiówce z finlandzką wódką i oglądanie wschodu słońca.
Tym razem to Weasley zaczął grozić, a Mike, dla odmiany, się odprężył. Czekał jeszcze na odpowiedź rudzielca, ale niepokój powoli go opuszczał. Wiedział, jak wielkim dowodem zaufania jest dla metamorfomaga zdrada swojej prawdziwej twarzy, szczególnie jeśli Regi był tutaj w jakiś tajnych interesach.
-Porozmawiajmy na spokojnie, lepiej żeby nikt cię nie widział. Salvio Hexia. Salvio Hexia. - mruknął dwukrotnie, chcąc odgrodzić uliczkę od świata dwoma barierami. Jeśli zaklęcie zadziała, jeśli się nie rozproszył, to obaj przestaną być widzialny dla jakichkolwiek przechodniów. Na szczęście, i tak było pusto.
-Co się z tobą działo? Przegapiłeś ślub własnej siostry. - zapytał, uważnie przyglądając się druhowi z przeszłości.
edit: salvio hexia się udało
Can I not save one
from the pitiless wave?
Serducho niemalże zrobiło fikołka na pierwsze słowa Tonksa. Nie zapomniano o nim, co po raz kolejny sprawiało, że momentalnie poczuł ciepło gdzieś pod skórą. Mimo to jego dłoń z różdżką ani drgnęła, bo wciąż nie był pewien co do tożsamości swojego rozmówcy, choć kolejne słowa faktycznie nieco zmiękczyły jego wyraz twarzy. Uśmiech w kącikach ust nie został powstrzymany, choć Weasley mocno ugryzł się w język, żeby tylko nie próbować ośmieszyć kolegi, który mógł to przyjąć nieco zbyt mocno do serca. Widział już jego popisy i szczerze powiedziawszy, był przekonany, że Tonks miał jakiś gorszy dzień albo wręcz przeciwnie, to on był w przedniej formie magicznej i obronił wszystko tylko dzięki łutowi szczęścia!
- Jak to, co. - bardziej stwierdził, niż zapytał, szukając w jego oczach czegoś na znak potwierdzenia, że sobie z niego żartuje. Dopiero dłuższa chwila, podczas której poważna mina towarzysza rudzielca nie uległa rozłamowi, były Strażnik stracił nieco zapału, czy naprawdę Tonks nie wiedział, że mówili o nim, jakoby umarł? Szybki rzut okiem na ulicę wystarczył, żeby się upewnić co do nieodpowiedniego miejsca w stosunku do poruszanego tematu. Żył w tej okolicy zbyt długo, żeby mieć świadomość o tym, co ukryte, a słyszy i widzi. Omijając odpowiedź na proste pytanie ze strony Michaela, przytaknął na jego odpowiedź.
- Oczywiste jest, że z daleka od tłumów, tam, gdzie blisko natury, Norweskie fiordy, to było coś. - odpowiedział z pewnością, zadowolony, że też jego kamrat w locie zrozumiał, o cóż mu chodziło z pytaniami. Jako jeden z oszukańców dobrze wiedział, w jaki sposób należało przeciwdziałać oszustwom, choć w sporej mierze była to technika przejęta od starszego współpracownika, którego tak sromotnie zawiódł w Norwegii. Opuścił dłoń z różdżką, cały czas będąc przygotowanym na ewentualny atak gdzieś ze strony ulicy, byli w podłym miejscu, choć gdzie teraz Londyn nie był niepokojący?
Przytaknął na jego słowa, obserwując ruchy różdżki swojego kompana i niemalże od razu przypominając sobie o dosyć istotnym elemencie, który gdzieś tam zostawił przy pierwszym spostrzeżeniu znajomej postaci, miał przecież jeszcze robotę do wykonania! Naturalnie nie miało z tym wspólnego jego kolejne pytanie i potwierdzenie obaw Weasleya, jakoby faktycznie nie był obecny przy zamążpójściu siostry.
- Michael... - zaczął w zamyśleniu, żeby zaraz stwierdzić bez zawahania - przyjdź na Pont Street 37 w dokach przy zachodnim porcie, obrzydliwa okolica, ubierz wyższy kołnierz i nie zwracaj uwagi na przechodniów, żebyś nikogo po drodze nie załatwił. Mieszkanie 4, będę czekać przez cały dzień. - wyrzucił z siebie jednym tchem, próbując opanować drżenie głosu, choć wychodziło mu to oczywiście nijak. Musiał odpocząć od tego emocjonalnego rollercoastera, który zaczął się wraz ze wspominkami o pozostawionej gdzieś z tyłu rodzinie. Z drugiej strony nie mógł przecież tak po prostu rozmawiać na ulicy, tym bardziej że należało jeszcze wykonać pewne zadanie! W mgnieniu oka przemienił twarz w Jeremiego.
Pożegnawszy się z Tonksem prostym skinieniem głowy, odszedł w swoją stronę, skupiając się na tym, aby nie przyciągać do swojej osoby zbyt wiele oczu. Przecież nie stchórzył, tylko poszedł załatwiać inne sprawy!
| zt.x2
- Jak to, co. - bardziej stwierdził, niż zapytał, szukając w jego oczach czegoś na znak potwierdzenia, że sobie z niego żartuje. Dopiero dłuższa chwila, podczas której poważna mina towarzysza rudzielca nie uległa rozłamowi, były Strażnik stracił nieco zapału, czy naprawdę Tonks nie wiedział, że mówili o nim, jakoby umarł? Szybki rzut okiem na ulicę wystarczył, żeby się upewnić co do nieodpowiedniego miejsca w stosunku do poruszanego tematu. Żył w tej okolicy zbyt długo, żeby mieć świadomość o tym, co ukryte, a słyszy i widzi. Omijając odpowiedź na proste pytanie ze strony Michaela, przytaknął na jego odpowiedź.
- Oczywiste jest, że z daleka od tłumów, tam, gdzie blisko natury, Norweskie fiordy, to było coś. - odpowiedział z pewnością, zadowolony, że też jego kamrat w locie zrozumiał, o cóż mu chodziło z pytaniami. Jako jeden z oszukańców dobrze wiedział, w jaki sposób należało przeciwdziałać oszustwom, choć w sporej mierze była to technika przejęta od starszego współpracownika, którego tak sromotnie zawiódł w Norwegii. Opuścił dłoń z różdżką, cały czas będąc przygotowanym na ewentualny atak gdzieś ze strony ulicy, byli w podłym miejscu, choć gdzie teraz Londyn nie był niepokojący?
Przytaknął na jego słowa, obserwując ruchy różdżki swojego kompana i niemalże od razu przypominając sobie o dosyć istotnym elemencie, który gdzieś tam zostawił przy pierwszym spostrzeżeniu znajomej postaci, miał przecież jeszcze robotę do wykonania! Naturalnie nie miało z tym wspólnego jego kolejne pytanie i potwierdzenie obaw Weasleya, jakoby faktycznie nie był obecny przy zamążpójściu siostry.
- Michael... - zaczął w zamyśleniu, żeby zaraz stwierdzić bez zawahania - przyjdź na Pont Street 37 w dokach przy zachodnim porcie, obrzydliwa okolica, ubierz wyższy kołnierz i nie zwracaj uwagi na przechodniów, żebyś nikogo po drodze nie załatwił. Mieszkanie 4, będę czekać przez cały dzień. - wyrzucił z siebie jednym tchem, próbując opanować drżenie głosu, choć wychodziło mu to oczywiście nijak. Musiał odpocząć od tego emocjonalnego rollercoastera, który zaczął się wraz ze wspominkami o pozostawionej gdzieś z tyłu rodzinie. Z drugiej strony nie mógł przecież tak po prostu rozmawiać na ulicy, tym bardziej że należało jeszcze wykonać pewne zadanie! W mgnieniu oka przemienił twarz w Jeremiego.
Pożegnawszy się z Tonksem prostym skinieniem głowy, odszedł w swoją stronę, skupiając się na tym, aby nie przyciągać do swojej osoby zbyt wiele oczu. Przecież nie stchórzył, tylko poszedł załatwiać inne sprawy!
| zt.x2
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
|4.11.1957
|Idziemy stąd
Widział pokiereszowane ciało i zmęczenie oraz strach w oczach. Tego nie da się pomylić z niczym innym, a stanie na środku ulicy i wypytanie mężczyzny co się stało nie miało teraz najmniejszego sensu. Urywane słowa, łapanie oddechu jasno świadczyły o tym, że ma przed sobą człowieka, który właśnie zwiał z Parszywego. Rozejrzał się uważnie wokół, czy nikogo nie ma, czy ktoś ich teraz nie obserwuje albo nie wyskoczy zza rogu z zamiarem pojmania połamańca. Kiedy usłyszał swoje imię zmarszczył brwi, ale nie było teraz czasu na zastanawianie się skąd ten je zna. Ujął czarodzieja pod ramię.
-Dobra kolego, zmywamy się. - Powiedział cicho pomagając mu wstać i kierując się jak najdalej od miejsca całej akcji. Pojedyncze słowa dawały mu obraz tego co się mogło wydarzyć oraz czego świadkiem był poszukiwany mężczyzna. - Trzymaj głowę nisko.
Twarz była zbyt rozpoznawalna, a wręcz ją zobaczył na jednym z plakatów kiedy skręcał w kolejny zaułek. Zaklął pod nosem, bo policja mogła biegać teraz dookoła i szukać zbiegów. Stawiał długie i pewne kroki holując rannego, aż w końcu udało im się dotrzeć do opuszczonych magazynów. Mogli tu na chwilę odpocząć. Ostrożnie ułożył mężczyznę pod ścianą i spojrzał na jego twarz czy jest przytomny. - Słyszysz mnie?
Upewnił się, że czarodziej wciąż z nim jest. Nie miał świstoklika aby teleportować ich do Greengrove Farm gdzie mogliby zająć się porządnie jego ranami więc musiał pomyśleć o kim kto teraz mógł służyć im pomocą. Problem był taki, że wszystkie te osoby były w Parszywym i był przekonany, że widział jak je wyprowadzają. Nie miał nawet przy sobie piersiówki aby podać ją rannemu by tym zajął myśli. Może mężczyzna miał jakieś swoje miejsce, w którym mógł się ukryć? Grey wstał i odszedł parę kroków wyciągając różdżkę w pogotowiu, zdawało mu się, że słyszy czyjeś kroki w tej przerażającej ciszy jaka panowała w opuszczonym magazynie. Jednak kiedy upewnił się za pomocą zaklęcia, że są sami powrócił do, jak mu się zdawało, człowieka z listów gończych.
|Idziemy stąd
Widział pokiereszowane ciało i zmęczenie oraz strach w oczach. Tego nie da się pomylić z niczym innym, a stanie na środku ulicy i wypytanie mężczyzny co się stało nie miało teraz najmniejszego sensu. Urywane słowa, łapanie oddechu jasno świadczyły o tym, że ma przed sobą człowieka, który właśnie zwiał z Parszywego. Rozejrzał się uważnie wokół, czy nikogo nie ma, czy ktoś ich teraz nie obserwuje albo nie wyskoczy zza rogu z zamiarem pojmania połamańca. Kiedy usłyszał swoje imię zmarszczył brwi, ale nie było teraz czasu na zastanawianie się skąd ten je zna. Ujął czarodzieja pod ramię.
-Dobra kolego, zmywamy się. - Powiedział cicho pomagając mu wstać i kierując się jak najdalej od miejsca całej akcji. Pojedyncze słowa dawały mu obraz tego co się mogło wydarzyć oraz czego świadkiem był poszukiwany mężczyzna. - Trzymaj głowę nisko.
Twarz była zbyt rozpoznawalna, a wręcz ją zobaczył na jednym z plakatów kiedy skręcał w kolejny zaułek. Zaklął pod nosem, bo policja mogła biegać teraz dookoła i szukać zbiegów. Stawiał długie i pewne kroki holując rannego, aż w końcu udało im się dotrzeć do opuszczonych magazynów. Mogli tu na chwilę odpocząć. Ostrożnie ułożył mężczyznę pod ścianą i spojrzał na jego twarz czy jest przytomny. - Słyszysz mnie?
Upewnił się, że czarodziej wciąż z nim jest. Nie miał świstoklika aby teleportować ich do Greengrove Farm gdzie mogliby zająć się porządnie jego ranami więc musiał pomyśleć o kim kto teraz mógł służyć im pomocą. Problem był taki, że wszystkie te osoby były w Parszywym i był przekonany, że widział jak je wyprowadzają. Nie miał nawet przy sobie piersiówki aby podać ją rannemu by tym zajął myśli. Może mężczyzna miał jakieś swoje miejsce, w którym mógł się ukryć? Grey wstał i odszedł parę kroków wyciągając różdżkę w pogotowiu, zdawało mu się, że słyszy czyjeś kroki w tej przerażającej ciszy jaka panowała w opuszczonym magazynie. Jednak kiedy upewnił się za pomocą zaklęcia, że są sami powrócił do, jak mu się zdawało, człowieka z listów gończych.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dał się prowadzić, starając się unikać wszelkich przeżywania cholernego bólu przy każdym kroku w okolicach klatki piersiowej. Myślami był już daleko poza własnym ciałem, które starało się przypomnieć o całym tym felernym przyjściu do Parszywego Pasażera. Poczucie bezsilności zaczęło opadać na barki, przygniatając je praktycznie do podłoża, a jednak podnosił się znów, bo przecież liczyli na niego, nawet jeśli nie mieli pojęcia o jego istnieniu, ona, on, oni, kimkolwiek byli, cokolwiek robili - Ministerstwo zostało skorumpowane, a więc i wszyscy znajomi oraz nowi pracownicy nie próbowali wymierzać sprawiedliwości... być może gdyby nie wszystkie ostatnie wydarzenia sprzed najbliższych dwóch tygodni sama ta wiadomość stałaby się pokrzepieniem do walki, jednak minione dni i wszystkie te spotkania sprawiały, że zaczął się głęboko przejmować losem tych parszywych twarzy i tych pięknych też, szczególnie kiedy miały piwne tęczówki.
Oparł się o ścianę, próbując opanować dreszcze przebiegające po kręgosłupie i wciąż rozpędzony, głęboki oddech. Nieco odległym wzrokiem znalazł znajomą paszczę przystojniaczka i zmarszczył brwi dosyć niezapowiedzianie. Skąd on tu do cholery się znalazł? Dlaczego jeszcze nie poleciał napisać listu? Ściągnąć kogoś - kogokolwiek, żeby tylkoją ich wyciągnęli, bo on był przecież zbyt słaby i głupi. Uciekł - cholera jasna, ratował własną skórę, zamiast wpakować się tam i... i... dać się złapać? Coraz to bardziej idiotyczne myśli zaczęły nawiedzać głowę, siejąc zniszczenie we wszystkich dotychczasowych schematach, które znał i używał, kiedy robiło się gorąco. Jedyne co przebijało się przez świadomość, to paląca potrzeba zrobienia czegokolwiek. Nie mógł być bierny! Odnalazł wzrok swojego kompana od nieszczęść.
- Informacje... przekaż do Michaela. - powtórzył już nieco bardziej składnie, choć wprawdzie nie miał pojęcia czy tamten zna Tonksa, to jedyny przyjaciel-auror zdawał się jedyną ostoją komfortu, która nie zdoła zawieść i wesprze nawet przy największym pożarze. Głęboki wdech, lekkie uderzenie tyłem głowy o ścianę muru magazynu i nieco przymknięte usta świadczyły o tym, że znów odleciał do własnych przerażających myśli. Ponownie zadrżał na ich widok i wydźwięk. Nie miał pojęcia co ze sobą zrobić, sczeznąć na zimnej ulicy, czy może dać się złapać milicji, która gdzieś tam wciąż mogła się na niego czaić. Ponownie zaczął wertować listę osób potencjalnie obecnych w Parszywym, spośród których pewien był tylko trójki - Hagrida, Pani Boyle i Philippy...
Podźwignął się z podłogi. Przytrzymał się ściany i w pełni skupienia spróbował ponownie przemiany. Musiał działać, dla nich.
| 1 - przemiana w Reggiego | 2 - przemiana w Małego Jima | 3 - przemiana w Jeremiego | 4 - złamanie żebra | 5-6 - wciąż Alex
| Żywotność - 160/219 (-10) (40 - złamane żebra, 19 - tłuczone)
Oparł się o ścianę, próbując opanować dreszcze przebiegające po kręgosłupie i wciąż rozpędzony, głęboki oddech. Nieco odległym wzrokiem znalazł znajomą paszczę przystojniaczka i zmarszczył brwi dosyć niezapowiedzianie. Skąd on tu do cholery się znalazł? Dlaczego jeszcze nie poleciał napisać listu? Ściągnąć kogoś - kogokolwiek, żeby tylko
- Informacje... przekaż do Michaela. - powtórzył już nieco bardziej składnie, choć wprawdzie nie miał pojęcia czy tamten zna Tonksa, to jedyny przyjaciel-auror zdawał się jedyną ostoją komfortu, która nie zdoła zawieść i wesprze nawet przy największym pożarze. Głęboki wdech, lekkie uderzenie tyłem głowy o ścianę muru magazynu i nieco przymknięte usta świadczyły o tym, że znów odleciał do własnych przerażających myśli. Ponownie zadrżał na ich widok i wydźwięk. Nie miał pojęcia co ze sobą zrobić, sczeznąć na zimnej ulicy, czy może dać się złapać milicji, która gdzieś tam wciąż mogła się na niego czaić. Ponownie zaczął wertować listę osób potencjalnie obecnych w Parszywym, spośród których pewien był tylko trójki - Hagrida, Pani Boyle i Philippy...
Podźwignął się z podłogi. Przytrzymał się ściany i w pełni skupienia spróbował ponownie przemiany. Musiał działać, dla nich.
| 1 - przemiana w Reggiego | 2 - przemiana w Małego Jima | 3 - przemiana w Jeremiego | 4 - złamanie żebra | 5-6 - wciąż Alex
| Żywotność - 160/219 (-10) (40 - złamane żebra, 19 - tłuczone)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 26.04.21 9:10, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Musiał upewnić się, że gość z listów gończych będzie bezpieczny nim ruszy aby dokładnie się dowiedzieć, co się stało w Parszywym. Ten jednak wyglądał jakby zaraz miał mu paść trupem więc nie mógł go tutaj zostawić. Nawet jeżeli chciał to zwyczajnie nie mógł. Towarzysz mógł go za to przeklinać, mógł oczekiwać heroicznych czynów ze strony Geya, ale ten wyszedł z założenia, że jeden problem na raz. W tej chwili owy problem leżał mu pod ścianą i dyszał jakby przebiegł maraton.
-Michael? – Zapytał cicho, znał tylko jednego i był nim Tonks, który przyszedł mu od razu na myśl. – Dobra, wyślę do niego sowę jak tylko znajdziesz się w bezpiecznym miejscu. Gdzie cię zaprowadzić?
Nawet jeżeli ścigany nie myślał teraz zupełnie jasno oraz cierpiał z bólu to musieli współpracować. Mógł go zaprowadzić gdzie tylko chciał, ale należało Greyowi powiedzieć gdzie. Nie wiedział, że pod twarzą człowieka z plakatów skrywa się Jim czy też Jeremy, którego jak na razie spotkał raz kiedy ratowali kobietę w Londynie. Był już gotów podnieść znów rannego na nogi i udać się we wskazane miejsce, ale ten wpadł na pomysł ratowania swoich ran. Zamiast tego usłyszał chrupnięcie kości w ciele mężczyzny.
-Szlag by to – mruknął pod nosem i podbiegł do czarodzieja. – Poskładamy cię jak powiesz mi, gdzie mam cię zanieść, słyszysz?
Jeżeli ten mu teraz zemdleje holowanie go będzie dwa razy trudniejsze niż było teraz. Musiał pozostać przytomny, a jednocześnie powinni stąd pryskać aby nie znalazła ich policja. Postanowił sprawdzić okolicę czy mogą bezpiecznie wyjść z kryjówki. Rozejrzał się ostrożnie dookoła, ale nic nie rzuciło mu się w oczy. Na dachach kamienic niczego nie dojrzał choć nie miał sokolego wzroku więc mógł się ktoś tam ukrywać, ba! Mógł być ktoś obok nic z zaklęciem kameleona, ale przed chwilą sprawdzał i zaklęcia niczego i nikogo nie wyłapały. Należało ruszać teraz. Wrócił do ściganego i ujął go pod ramiona. Narzucił na barki jego ramię podtrzymując drugą ręką pomógł mu wstać.
-To gdzie idziemy? – Głos miał spokojny, należący do człowieka, który nie spocznie póki nie wykona zadania do końca.
-Michael? – Zapytał cicho, znał tylko jednego i był nim Tonks, który przyszedł mu od razu na myśl. – Dobra, wyślę do niego sowę jak tylko znajdziesz się w bezpiecznym miejscu. Gdzie cię zaprowadzić?
Nawet jeżeli ścigany nie myślał teraz zupełnie jasno oraz cierpiał z bólu to musieli współpracować. Mógł go zaprowadzić gdzie tylko chciał, ale należało Greyowi powiedzieć gdzie. Nie wiedział, że pod twarzą człowieka z plakatów skrywa się Jim czy też Jeremy, którego jak na razie spotkał raz kiedy ratowali kobietę w Londynie. Był już gotów podnieść znów rannego na nogi i udać się we wskazane miejsce, ale ten wpadł na pomysł ratowania swoich ran. Zamiast tego usłyszał chrupnięcie kości w ciele mężczyzny.
-Szlag by to – mruknął pod nosem i podbiegł do czarodzieja. – Poskładamy cię jak powiesz mi, gdzie mam cię zanieść, słyszysz?
Jeżeli ten mu teraz zemdleje holowanie go będzie dwa razy trudniejsze niż było teraz. Musiał pozostać przytomny, a jednocześnie powinni stąd pryskać aby nie znalazła ich policja. Postanowił sprawdzić okolicę czy mogą bezpiecznie wyjść z kryjówki. Rozejrzał się ostrożnie dookoła, ale nic nie rzuciło mu się w oczy. Na dachach kamienic niczego nie dojrzał choć nie miał sokolego wzroku więc mógł się ktoś tam ukrywać, ba! Mógł być ktoś obok nic z zaklęciem kameleona, ale przed chwilą sprawdzał i zaklęcia niczego i nikogo nie wyłapały. Należało ruszać teraz. Wrócił do ściganego i ujął go pod ramiona. Narzucił na barki jego ramię podtrzymując drugą ręką pomógł mu wstać.
-To gdzie idziemy? – Głos miał spokojny, należący do człowieka, który nie spocznie póki nie wykona zadania do końca.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Adrenalina wciąż pulsowała na skroni i ten jeden, jedyny, wręcz pierwszy raz zaczął rozumieć, że to nie było miłe, całe to pakowanie się w kłopoty, kiedy wiedział, że ona też tam była. Od niezrozumienia przeszło na wściekłość, którą przyduszał ból. Nie wiedział, jak długo jeszcze miało to trwać, ale pewne zdawało się jedno - Herbert mógł pomóc, wysłać ten przeklęty list i... i co potem? Przecież nie pozwalał innym robić za siebie roboty, nie lubił mieć długów, a tym bardziej wplątywać w nieporozumienia, które mogły skutkować straszliwie, nawet on potrafił to przewidzieć. Mimo wszystko przesłanie informacji do Michaela jawiło się jako jedyne rozwiązanie, które uratowałoby sytuację, choć może potrzebował po prostu tego oparcia? Świadomości, że ktoś wie i... i co? Przez cały ten bełkot myśli przestał słuchać towarzysza, do czasu, aż coś ponownie chrupnęło w klatce, odbierając na chwilę dech. Niewygodna przeszła promieniem po klatce, sięgając, aż do gardła, które zapiekło. Co się do cholery jasnej z nim działo? Oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy złapał się jedną ręką za bok, szukając żeber, coś było nie tak. Szybko spojrzał w przerażeniu na Herberta, z którego ruchu warg wyczytał, że coś mówi. Nie słyszał, zbyt skupiony na przeżywaniu wszystkiego, co działo się wewnątrz i na zewnątrz próbował wyłapać każdy umykający szczegół, choć myśli gnały do przodu zbyt szybko. Poczuł pod ramieniem jakiś ciężar, bark został przerzucony przez drugie ciało i w końcu usłyszał te kilka słów składających się na komunikat, a raczej pytanie. Do domu - Na Pont Street 13 przez 5 - do niej.
Pozwolił towarzyszowi kierować, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy faktycznie miało to żaden sens. Podniósł wolną dłoń przed lekko już przymrużone oczy, zauważając, że wciąż nie była jego, cholera, nie mógł dalej iść z twarzą Alexandra Farleya, nieważne jak był przystojniusi na plakatach, nie miał zamiaru wylądować za niego Azkabanie, zanim się nie dowie, co znią całym towarzystwem. - Poczekaj chwilę. - rzucił do niego, przystając w miejscu, nie do końca był pewien czy zdoła iść i się przemieniać. Skupienie było teraz na wagę złota, a umysł przecież płatał dość gorzkich figli, mimo to nie zamierzał polec. Nigdy się nie poddawał.
| 1 - przemiana w Reggiego | 2 - przemiana w Małego Jima | 3 - przemiana w Jeremiego
| Żywotność - 160/219 (-10) (40 - złamane żebra, 19 - tłuczone)
Pozwolił towarzyszowi kierować, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy faktycznie miało to żaden sens. Podniósł wolną dłoń przed lekko już przymrużone oczy, zauważając, że wciąż nie była jego, cholera, nie mógł dalej iść z twarzą Alexandra Farleya, nieważne jak był przystojniusi na plakatach, nie miał zamiaru wylądować za niego Azkabanie, zanim się nie dowie, co z
| 1 - przemiana w Reggiego | 2 - przemiana w Małego Jima | 3 - przemiana w Jeremiego
| Żywotność - 160/219 (-10) (40 - złamane żebra, 19 - tłuczone)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Zdecydowanie za długo już tutaj zabawili, powinni iść dalej. Teoretycznie powinien spróbować poskładać gościa już tutaj, ale nie był tak biegły w medycynie jak jego brat, potrzebował większego spokoju a i tak często korzystał z typowy metod mugolskich jakich nauczył go ojciec. Kiedy chodził z nim do lasu ten pokazał mu jak zabezpieczyć złamaną kość nogi czy ręki, mówił synowi jak zająć się osobą z połamanymi żebrami. Gorzej, że ranny, którego akurat teraz miał pod swoją opieką jedno żebro połamał sobie sam. Miał ochotę zabrania mu różdżki aby nie zaszkodził sobie jeszcze bardziej. Upewnił się, że podtrzymując mężczyznę nie zadaje mu dodatkowego bólu, a realnie pomagał w przemieszczaniu się.
-Pont Street 13 przez 5 - powtórzył za nim i zaczął układać w głowie drogę. Musieli tam dojść na własnych nogach, nie było mowy o teleportacji. Nie w takim stanie zdrowia. Jeżeli będą trzymać się lewej strony wtedy większa szansa, że przemkną małymi uliczkami i przejściami pomiędzy kamienicami nie wzbudzając niczyich podejrzeń, a nawet jeżeli ktoś ich zobaczy to nie będzie miał ochoty nikomu donosić. Zatrzymał się na prośbę czarodzieja i zerknął na niego kontrolnie po czym zamarł widząc jak fizys mężczyzny zmienia się dosłownie na jego oczach. Nie spodziewał się zobaczyć twarzy starego szczura, która rzucał w niego śmierdzącą szmatą, wywalił wiadro fekaliów pod pokładem i jeszcze nieudolnie próbował przywalić mu w twarz. - Chyba jaja sobie ze mnie robisz…
Wydusił z siebie ale nie mylił się. Patrzył w twarz Małego Jima, jego przekleństwo życiowe w swojej osobie stało opierając się o niego, mając połamane żebra i minę zbitego psa.
-Co za, kurwa, los - mruknął pod nosem stwierdzając, że coś takiego jak przypadek nie może istnieć. Nie w przypadku tego człowieka. Nie w przypadku Greya. Chwycił go mocniej. - Idziemy - Rzucił krótko i skręcił w bok aby wyprowadzić ich na odpowiednią uliczkę, którą mieli podążać przez jakiś czas kierując się ku Pont Street 13. Nie odezwał się w trakcie drogi ani słowem, a jedynie kontrolował stan zdrowia Jima licząc w głowie ilość piw jaką stary szczur już mu wisiał. Nie wypłaci się do końca życia!
-Pont Street 13 przez 5 - powtórzył za nim i zaczął układać w głowie drogę. Musieli tam dojść na własnych nogach, nie było mowy o teleportacji. Nie w takim stanie zdrowia. Jeżeli będą trzymać się lewej strony wtedy większa szansa, że przemkną małymi uliczkami i przejściami pomiędzy kamienicami nie wzbudzając niczyich podejrzeń, a nawet jeżeli ktoś ich zobaczy to nie będzie miał ochoty nikomu donosić. Zatrzymał się na prośbę czarodzieja i zerknął na niego kontrolnie po czym zamarł widząc jak fizys mężczyzny zmienia się dosłownie na jego oczach. Nie spodziewał się zobaczyć twarzy starego szczura, która rzucał w niego śmierdzącą szmatą, wywalił wiadro fekaliów pod pokładem i jeszcze nieudolnie próbował przywalić mu w twarz. - Chyba jaja sobie ze mnie robisz…
Wydusił z siebie ale nie mylił się. Patrzył w twarz Małego Jima, jego przekleństwo życiowe w swojej osobie stało opierając się o niego, mając połamane żebra i minę zbitego psa.
-Co za, kurwa, los - mruknął pod nosem stwierdzając, że coś takiego jak przypadek nie może istnieć. Nie w przypadku tego człowieka. Nie w przypadku Greya. Chwycił go mocniej. - Idziemy - Rzucił krótko i skręcił w bok aby wyprowadzić ich na odpowiednią uliczkę, którą mieli podążać przez jakiś czas kierując się ku Pont Street 13. Nie odezwał się w trakcie drogi ani słowem, a jedynie kontrolował stan zdrowia Jima licząc w głowie ilość piw jaką stary szczur już mu wisiał. Nie wypłaci się do końca życia!
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jakoś tak dziwnie wyszło, ale nie miał zbytnio czasu na rozmyślania i analizy sytuacji, kiedy starał się ujść z życiem od Ministerialnego reżimu. Przez myśl przebiegła mu krótka nota, że chyba kojarzył jednego z milicjantów, przecież pracował tam kilka dobrych lat, czasem nawet zostając dłużej, niż należy! Bał się myśleć, co stało się w głównej sali, tam, gdzie byli wszyscy i ona. Pal licho dni ciszy i przeraźliwego dźwięku samotności, który kalał uszy nie tylko za dnia, ale również w nocy. Ostatnio nie miał nawet czasu się porządnie napić, te kilkadziesiąt godzin z perspektywy wydało się bardzo męczących, dobrze, że Herbert był obok. Towarzysz niedoli, kumpel, na którego w żadnym stopniu nie zasługiwał, a którego miał. Jako Alexander Farley z pewnością dałby mu gratyfikację i świetną notę na ogłoszeniach Zakonu, bo z pewnością jakieś mieć musieli. Nieznajomość procedur działania Zakonu nijak się miała do całego pomysłu, który przemknął wręcz niezauważony pod tym natłokiem myśli. Przytaknął tylko na powtórzenie adresu przez Grey'a. Chwilę później wyczuł znaczne zmiany ciała, choć te nieobeszły się bez bólu gdzieś poniżej klatki piersiowej, cholera, coś sobie połamał? Faktycznie czuł się zmęczony, dyszał i coś kuło przy oddechach, ale czemu nie był w stanie zlokalizować, co było grane? Wcześniej chrupnęło, ale teraz jakoś traciło znaczenie wszystko, co nie było związane z ludźmi obecnymi w Parszywym. Co tam się stało?
Szli tak chyba całkiem długo. Starał się nie marudzić, tym bardziej że widział klapnący entuzjazm Herberta i chyba nie mógł mu się dziwić, sam byłby zawiedziony. Od nagrody z Ministerstwa, aż po gościa, z którym okładał się szmatami, choć gdyby miał trochę oleju w głowie, wkręciłby co nieco strażnikom, kasa byłaby jego. Chyba właśnie to zdziwiło najbardziej, że ta troska nie była podsycana chęcią wzbogacenia się, a faktycznej pomocy, zrozumiał to dopiero na Pont Street, tej samej ulicy, którą dzielił z nią. Zamiast poprosić o wejście do siebie, skierował ich do niej, pod 13, tam, gdzie wszystko się zaczęło, musiał sprawdzić, czy wszystko było w porządku.
Odetchnął kilkukrotnie przed schodami, które były jednym z większych wyzwań, jednak uparcie złapał się balustrady i zaczął pięcie w górę. Był uparty, nawet teraz potrafił wykrzesać ostatki sił do sięgnięcia dalej, wyżej, do niej, bo musiała być w domu, nie mogła być w Parszywym, dobrze wiedział, że dzisiaj była jej zmiana nawet w tym czasie ciszy. Zastali zamknięte drzwi. Kurwa mać. Może spała?
- Herbert, pomóż mi tam wejść. - powiedział bez zastanowienia, szukając swojej różdżki drżącymi rękoma. Nie miał czasu na przelewki, rozwali to drewno na kawałki, tak bardzo chciał, żeby była w domu.
| idziemy tutaj
Szli tak chyba całkiem długo. Starał się nie marudzić, tym bardziej że widział klapnący entuzjazm Herberta i chyba nie mógł mu się dziwić, sam byłby zawiedziony. Od nagrody z Ministerstwa, aż po gościa, z którym okładał się szmatami, choć gdyby miał trochę oleju w głowie, wkręciłby co nieco strażnikom, kasa byłaby jego. Chyba właśnie to zdziwiło najbardziej, że ta troska nie była podsycana chęcią wzbogacenia się, a faktycznej pomocy, zrozumiał to dopiero na Pont Street, tej samej ulicy, którą dzielił z nią. Zamiast poprosić o wejście do siebie, skierował ich do niej, pod 13, tam, gdzie wszystko się zaczęło, musiał sprawdzić, czy wszystko było w porządku.
Odetchnął kilkukrotnie przed schodami, które były jednym z większych wyzwań, jednak uparcie złapał się balustrady i zaczął pięcie w górę. Był uparty, nawet teraz potrafił wykrzesać ostatki sił do sięgnięcia dalej, wyżej, do niej, bo musiała być w domu, nie mogła być w Parszywym, dobrze wiedział, że dzisiaj była jej zmiana nawet w tym czasie ciszy. Zastali zamknięte drzwi. Kurwa mać. Może spała?
- Herbert, pomóż mi tam wejść. - powiedział bez zastanowienia, szukając swojej różdżki drżącymi rękoma. Nie miał czasu na przelewki, rozwali to drewno na kawałki, tak bardzo chciał, żeby była w domu.
| idziemy tutaj
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
15 grudnia 1957
Portowe ulice zawsze śmierdziały, a to i tam również działo się najwięcej. Nic dziwnego, że kolejne zgłoszenie, które wpłynęło do Ministerstwa, tyczyło się właśnie opuszczonych magazynów. Nie tak dawno, na początku października odwiedzała pobliskie miejsce z całym oddziałem ministerialnych magizoologów zajmując się nielegalnie przetrzymywanymi magicznym stworzeniami, a teraz szła sama, słysząc o syrenim śpiewie i szaleństwie marynarzy. Dźwięk dochodzący znikąd, ptasi i piękny, charakterystycznym dla świergotników, lecz kto znał w Londynie afrykański zew natury? Dla czarodziejów bez wiedzy, była to wszakże syrena – dziwna, bo dziwna, bez formy, zaledwie głos jej raczył odbijać się od brukowanych uliczek.
Śnieg prószył delikatnie, a zlodowacone kamienie utrudniały chód, chociaż ten był dziarski. Chciała zająć się tym szybko i zaszyć się w jakiejś kawiarni czy pubie, w cieple – lecz nie wracając do domu. Była to jej ostatnia sprawa do wykonania przed końcem pracy. Zbadać. Złapać. Zdać raport.
Sięgała właśnie do kieszeni po puzderko z naturalnym woskiem, którym miała zatkać uszy, aż uderzyła ramieniem o kogo. – Przepraszam – rzuciła, odwracając się i przystanęła, dostrzegając znajome rysy. – Chang – z lekkim przekąsem, ale i uśmiechem nazwisko opuściło jej usta. – Włóczysz się po porcie? – zagadnęła, wyciągając z puzderka wosk i formując go w niewielką, kulkę, którą miała zamiar z jakiś czas umieścić w uchu, lecz jeszcze nie teraz. Westchnęła, a w tej sam chwili usłyszała czyjąś paplaninę, szaleńczą. Marynarz wychylił się zza uliczki, próbując macać ściany, jak gdyby miało kryć się w nich ukryte przejście lub coś wyjątkowo ważnego. – Merlinie, Merlinie, Salazarze. Otworzę, otworzę wszystko, tak, tak, tak, mamusia będzie dumna, otworzę i zdobędę skarb. Ja? Nie! A czemu? Nie, nie, nie. Merlinie to ja zawsze miałem rację, moje, moje, moje będzie wszystko, zobaczysz, stary George zdechnie z zazdrości, haha, pantalony, nieee… – paplał bez większego sensu, ewidentnie wykazując oznaki charakterystycznego szaleństwa. Zaraz potem finezyjny ptasi śpiew rozbrzmiał w uliczce, a mężczyzna oderwał się od ściany, stanął wyprostowany, jak struna i zmierzył kobiety nieprzychylnym spojrzeniem. – Syreny… – mruknął, a zaraz zamiast nienawiści w oczach zalśnił strach i w akompaniamencie ptasiego śpiewu, marynarz rzucił się do ucieczki w stronę, z której przybył. Czarownica zmarszczyła brwi, a śpiew poznała niemal natychmiast. – Świergotnik, a nie syrena… Idioci.
Ach, do portu rzeczywiście pasowało wspomnienie pieczonego lina, którego miała okazję zjeść zaledwie kilka godzin wcześniej na obiad. Ostatnio coraz rzadziej odwiedzała to specyficzne miejsce, zapracowana dzięki coraz większej ilości zamówień spływających listownie na parapet, mniej chwil zostawiając jej natomiast na rozrywki; kiedy w ciągu ostatniego kwartału miała szansę poszwendać się bez celu po marinie, posłuchać najświeższych plotek? Prawie jej tego brakowało. Niecałe czterdzieści minut wcześniej pod drzwiami do mieszkania Philippy pozostawiła też specyficzny prezent szczelnie zamknięty w klatce opatrzonej dodatkowym przewiewnym pledem. Drzemiący niuchacz zaczął przynosić niechciane skojarzenia. Musiał odejść. A i tak działał na nerwy Yuanowi; Wren spisała zatem krótką wiadomość informującą przyjaciółkę o tym, że oto zostawiła na jej progu świąteczny podarek, pewna, że przypadnie jej do gustu. Niech im się wiedzie.
Samotny spacer przerwało nagłe uderzenie, pociągnięcie ramienia, a potem też znajomy głos szybko przecinający powietrze w dostarczeniu koniecznej kurtuazji. Nie spodziewała się zastać tu Forsythii. Księżniczka pasowała do luksusów, atłasów i pięknych łaźni, a nie portu, gdzie łatwiej było o guza, niż o malowniczy widok fal rozbijających się o pomosty.
- Gdybyś od początku wiedziała, że to ja, zapewne nie dostałabym przeprosin. Muszę korzystać póki mogę - skontrowała kwaśnym, acz dziwnie przyjaznym tonem, krzywo uśmiechnięta na widok znajomej. Nawet nie przyszło jej na myśl, że ten za specyficzny śpiew niosący się echem wśród kamienia i soli odpowiadał zagraniczny ptak zagubiony w brytyjskiej szarudze. - Kto nie lubi miejsc, gdzie raz na jakiś czas możesz bez powodu zarobić w zęby? - Azjatka wzruszyła lekko ramionami, jedynie w ten sposób usprawiedliwiając swoją obecność w porcie, a potem zmarszczyła brwi, gdy do uszu dotarł dźwięk mantry wygłaszanej przez owładniętego szaleństwem marynarza. Upił się? Nie byłby pierwszym, nie byłby też ostatnim, chociaż gdy Forsythia wspomniała świergotnika, jej brwi ściągnęły się jeszcze mocniej. - Skąd tu świergotnik? Uciekł ze statku? - zapytała podejrzliwie i spojrzała na Crabbe. Ledwie kojarzyła to stworzenie z książek, nigdy żadnego nie widziała na oczy, ale żeby brać go za syrenę? Cóż to trzeba było mieć za wyobraźnię. - Pozwolisz, księżniczko, że będę ci towarzyszyć. Na pewno zapewnisz mi więcej emocji niż jego bełkot - ruchem głowy wskazała na nieznajomego marynarza.
Samotny spacer przerwało nagłe uderzenie, pociągnięcie ramienia, a potem też znajomy głos szybko przecinający powietrze w dostarczeniu koniecznej kurtuazji. Nie spodziewała się zastać tu Forsythii. Księżniczka pasowała do luksusów, atłasów i pięknych łaźni, a nie portu, gdzie łatwiej było o guza, niż o malowniczy widok fal rozbijających się o pomosty.
- Gdybyś od początku wiedziała, że to ja, zapewne nie dostałabym przeprosin. Muszę korzystać póki mogę - skontrowała kwaśnym, acz dziwnie przyjaznym tonem, krzywo uśmiechnięta na widok znajomej. Nawet nie przyszło jej na myśl, że ten za specyficzny śpiew niosący się echem wśród kamienia i soli odpowiadał zagraniczny ptak zagubiony w brytyjskiej szarudze. - Kto nie lubi miejsc, gdzie raz na jakiś czas możesz bez powodu zarobić w zęby? - Azjatka wzruszyła lekko ramionami, jedynie w ten sposób usprawiedliwiając swoją obecność w porcie, a potem zmarszczyła brwi, gdy do uszu dotarł dźwięk mantry wygłaszanej przez owładniętego szaleństwem marynarza. Upił się? Nie byłby pierwszym, nie byłby też ostatnim, chociaż gdy Forsythia wspomniała świergotnika, jej brwi ściągnęły się jeszcze mocniej. - Skąd tu świergotnik? Uciekł ze statku? - zapytała podejrzliwie i spojrzała na Crabbe. Ledwie kojarzyła to stworzenie z książek, nigdy żadnego nie widziała na oczy, ale żeby brać go za syrenę? Cóż to trzeba było mieć za wyobraźnię. - Pozwolisz, księżniczko, że będę ci towarzyszyć. Na pewno zapewnisz mi więcej emocji niż jego bełkot - ruchem głowy wskazała na nieznajomego marynarza.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Słysząc ciepłe powitanie, uśmiechnęła się z lekka zgryźliwie. Czy było to prawdą? Chang nie dostałaby przeprosin? Cóż, sama Crabbe do końca nie była pewna. Pamiętała dziwaczne słowa i listy, ten błysk w oku zdradzający coś niejednoznacznego. – Korzystaj, śmiało – odpowiedziała wreszcie. – Tylko się nie zakrztuś tymi przeprosinami – dodała odważniej, przewracając delikatnie oczami. Uniosła brew w zdziwieniu, słysząc odpowiedź o dostawaniu w zęby i zastanowiła się na krótką chwilę, kto odważyłby się tutaj podnieść na nie rękę, szczególnie gdy będąc w pracy Crabbe paradowała po Londynie z broszką Ministerstwa Magii, zaś port poniekąd należał do męża jej kuzynki. Zaraz jednak musiała powrócić myślami do nurtującego problemu omyłkowo nazwanej „syreny”.
- Nie mam bladego pojęcia, ale jeśli ktoś nie potrafi się zająć ptaszyskiem, to nie powinien go mieć – stwierdziła twardo, zerkając na pannę Chang, jednocześnie skręcając kolejną kulkę z naturalnego wosku. Chciała już właściwie mówić czarownicy, że drogę ma wolną, a najlepiej będzie jeśli uda się w swoją stronę, wszak narażanie się na szaleństwo nie powinno leżeć w niczyjej naturze, tak usłyszała słowa. Nie wiedziała czy bardziej drażniący był fakt, że Azjatka potraktowała pracę Crabbe, jako coś rozrywkowego czy może rzucenie w jej kierunku znamiennego słowa „księżniczko”. Tak czy inaczej, parsknęła, kręcąc głową z lekkim niedowierzaniem i uformowane kulki z wosku podała kobiecie. – To mi pomożesz, Wybawicielko – zadrwiła nieco. – Zatkaj uszy, nie wiadomo, jak długo będziemy słuchać jego śpiewu. Najlepiej w ogóle go nie słyszeć. Różowe pióra, krótki dziób, wielkie oczy. Przypomina zirytowaną sowę. Gdy tylko go zobaczysz rzucaj bez wahania Silencio albo Animal Somni – poinstruowała, wyciągając z puzderka kolejne dwa kawałki wosku i formując je w kulki, jakie zaraz potem wsadziła do uszu, tłumiąc większość dźwięków. Chociaż te najgłośniejsze wydawały się rozbrzmiewać, jakby w oddali, zaś ciałem była w stanie poczuć wibrujący bruk od kopyt przechodzącego nieopodal czarodzieja na koniu. Różdżka zaraz pojawiła się w dłoni panny Crabbe, a stukot trzewików rozległ się po oblodzonej uliczce. Skądinąd drżące chochliki spoglądały na przechodzące panny, zastanawiając się, na co polowały. Wtem zza zakrętu wypadł inny marynarz, uciekając prędko i potknąwszy się, wywinął orła nieopodal pań, wyraźnie widząc przed oczami coś, co niewiele miało wspólnego z realnym światem. W pierwszej chwili magizoolog chciała podejść do niego, dać pomocną dłoń by wstał, wszakże nie jego winą było zetknięcie się z długotrwałym śpiewem świergotnika, lecz zaraz kątem oka dostrzegła ruch, a z różdżki natychmiast pomknęło niewerbalne zaklęcie usypiające, ostatecznie rozbijające się o belkę. Musiała najwyraźniej spudłować. Zmarszczyła brwi i gestem wskazała swojej towarzyszce, aby przyspieszyły kroku.
- Nie mam bladego pojęcia, ale jeśli ktoś nie potrafi się zająć ptaszyskiem, to nie powinien go mieć – stwierdziła twardo, zerkając na pannę Chang, jednocześnie skręcając kolejną kulkę z naturalnego wosku. Chciała już właściwie mówić czarownicy, że drogę ma wolną, a najlepiej będzie jeśli uda się w swoją stronę, wszak narażanie się na szaleństwo nie powinno leżeć w niczyjej naturze, tak usłyszała słowa. Nie wiedziała czy bardziej drażniący był fakt, że Azjatka potraktowała pracę Crabbe, jako coś rozrywkowego czy może rzucenie w jej kierunku znamiennego słowa „księżniczko”. Tak czy inaczej, parsknęła, kręcąc głową z lekkim niedowierzaniem i uformowane kulki z wosku podała kobiecie. – To mi pomożesz, Wybawicielko – zadrwiła nieco. – Zatkaj uszy, nie wiadomo, jak długo będziemy słuchać jego śpiewu. Najlepiej w ogóle go nie słyszeć. Różowe pióra, krótki dziób, wielkie oczy. Przypomina zirytowaną sowę. Gdy tylko go zobaczysz rzucaj bez wahania Silencio albo Animal Somni – poinstruowała, wyciągając z puzderka kolejne dwa kawałki wosku i formując je w kulki, jakie zaraz potem wsadziła do uszu, tłumiąc większość dźwięków. Chociaż te najgłośniejsze wydawały się rozbrzmiewać, jakby w oddali, zaś ciałem była w stanie poczuć wibrujący bruk od kopyt przechodzącego nieopodal czarodzieja na koniu. Różdżka zaraz pojawiła się w dłoni panny Crabbe, a stukot trzewików rozległ się po oblodzonej uliczce. Skądinąd drżące chochliki spoglądały na przechodzące panny, zastanawiając się, na co polowały. Wtem zza zakrętu wypadł inny marynarz, uciekając prędko i potknąwszy się, wywinął orła nieopodal pań, wyraźnie widząc przed oczami coś, co niewiele miało wspólnego z realnym światem. W pierwszej chwili magizoolog chciała podejść do niego, dać pomocną dłoń by wstał, wszakże nie jego winą było zetknięcie się z długotrwałym śpiewem świergotnika, lecz zaraz kątem oka dostrzegła ruch, a z różdżki natychmiast pomknęło niewerbalne zaklęcie usypiające, ostatecznie rozbijające się o belkę. Musiała najwyraźniej spudłować. Zmarszczyła brwi i gestem wskazała swojej towarzyszce, aby przyspieszyły kroku.
Kąśliwa odpowiedź nie wykrzesała z Wren ujmującej reakcji; Azjatka nie drgnęła, uśmiechnięta jak wcześniej, krzywo, złośliwie, usatysfakcjonowana przypadkowym spotkaniem zarządzonym przez przeznaczenie. Forsythia sama wpadła w jej sidła, bez jej ingerencji, pojawiając się to tu, to tam, jak ćma lgnąca do jedynej rozpalonej nocą lampy - czy może brzękotka do odsłoniętego kawałka skóry? - Nie są na tyle ckliwe, bym miała krztusić się własnymi łzami - odpowiedziała spokojnie, głosem nasączonym fałszywą uprzejmością. Z panną Crabbe łączyła ją przedziwna dynamika; na próżno byłoby szukać odpowiedzi, czy te dwie czarownice przepadały za sobą, czy może wręcz przeciwnie, dopatrując się w sobie nawzajem godnego oponenta. Ale do tego ciemnowłosej pracownicy Ministerstwa było jeszcze daleko. Duma Wren rosła wraz z postępem rozumienia czarnomagicznych mocy, jakimi regularnie poiła ją Deirdre, ucząc, że krew mogła być nie tyle pożyteczna, co także przede wszystkim przyjemna.
- Zapewne liczyli na łatwy zarobek - przytaknęła Forsythii. Świergotnik w londyńskiej marinie mógł narobić zdecydowanie więcej szkody niż pożytku, mieszkańcy stolicy nie potrzebowali bowiem dodatkowych zapalników czającego się na dnie umysłów szaleństwa, które pielęgnował w nich Zakon Feniksa regularnymi atakami terrorystycznymi. - Kłusownicy z obcych okrętów, być może? Należałoby uświadomić im to, że w Londynie nie ma miejsca na tego rodzaju błędy, szczególnie jeśli zamierza się coś opchnąć na czarnym rynku - zasugerowała, przyjmując od kobiety dwie kulki utkane z wosku, mające przytłumić dźwięk niby to syreniego śpiewu. Wprawdzie nie znała kulis sytuacji, nie wiedziała jakie okoliczności sprawiły, że Ministerstwo zareagowało tak prędko i prężnie, ale mogła dywagować, zgadywać, snuć propozycje, cały ten czas podążając także za czarownicą. - Różowe pióra, krótki dziób, wielkie oczy. Przypomina mi miernego mężczyznę z mojej przeszłości - parsknęła pogardliwie. Na szczęście o Francisie ostatnimi czasy nie docierały do niej wieści; może w końcu skurwił się na śmierć? Albo utonął w morzu swojej śmiesznej samooceny? Nieistotne; Wren wsunęła do uszu - obu już, od czasu odwiedzin u Cassandry - wosk i uniosła brwi nieco wyżej na widok owładniętych omamami marynarzy. Jeden z nich wpadł na nią, zacisnął dłonie na połach czarnego płaszcza, a łzy lśniły w jego oczach jak perły.
- Ja wam pokażę, ja wam jej nie dam! - dławił się własną śliną, sięgnąwszy po chwili po różdżkę. Jego uwadze nie uszło zaklęcie Forsythii, która jednakże nie trafiła celu; Wren natomiast zamruczała przeciągle i odepchnęła od siebie mężczyznę, z własnym magicznym drewnem w gotowości.
- Amicus - zaintonowała zaklęcie prędko godzące go w pierś. Czerwień wściekłości zelżała, on zaś skulił się na ziemi, usiadł, trzymając się za głowę. - Gdzie jest ta twoja syrena?
- Tańczyć wśród fal nie będzie jej żal, ma morska kochanka... - zanucił, nieobecny.
- Zapewne liczyli na łatwy zarobek - przytaknęła Forsythii. Świergotnik w londyńskiej marinie mógł narobić zdecydowanie więcej szkody niż pożytku, mieszkańcy stolicy nie potrzebowali bowiem dodatkowych zapalników czającego się na dnie umysłów szaleństwa, które pielęgnował w nich Zakon Feniksa regularnymi atakami terrorystycznymi. - Kłusownicy z obcych okrętów, być może? Należałoby uświadomić im to, że w Londynie nie ma miejsca na tego rodzaju błędy, szczególnie jeśli zamierza się coś opchnąć na czarnym rynku - zasugerowała, przyjmując od kobiety dwie kulki utkane z wosku, mające przytłumić dźwięk niby to syreniego śpiewu. Wprawdzie nie znała kulis sytuacji, nie wiedziała jakie okoliczności sprawiły, że Ministerstwo zareagowało tak prędko i prężnie, ale mogła dywagować, zgadywać, snuć propozycje, cały ten czas podążając także za czarownicą. - Różowe pióra, krótki dziób, wielkie oczy. Przypomina mi miernego mężczyznę z mojej przeszłości - parsknęła pogardliwie. Na szczęście o Francisie ostatnimi czasy nie docierały do niej wieści; może w końcu skurwił się na śmierć? Albo utonął w morzu swojej śmiesznej samooceny? Nieistotne; Wren wsunęła do uszu - obu już, od czasu odwiedzin u Cassandry - wosk i uniosła brwi nieco wyżej na widok owładniętych omamami marynarzy. Jeden z nich wpadł na nią, zacisnął dłonie na połach czarnego płaszcza, a łzy lśniły w jego oczach jak perły.
- Ja wam pokażę, ja wam jej nie dam! - dławił się własną śliną, sięgnąwszy po chwili po różdżkę. Jego uwadze nie uszło zaklęcie Forsythii, która jednakże nie trafiła celu; Wren natomiast zamruczała przeciągle i odepchnęła od siebie mężczyznę, z własnym magicznym drewnem w gotowości.
- Amicus - zaintonowała zaklęcie prędko godzące go w pierś. Czerwień wściekłości zelżała, on zaś skulił się na ziemi, usiadł, trzymając się za głowę. - Gdzie jest ta twoja syrena?
- Tańczyć wśród fal nie będzie jej żal, ma morska kochanka... - zanucił, nieobecny.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zaśmiała się pod nosem, już nie odpowiadając pannie Chang na jej komentarz. Nie było sensu dalej ciągnąć tego dziwacznego powitania, gdy praca wydawała się gonić Crabbe. Przytaknęła, słysząc słowa o zarobku, a potem wzruszyła ramionami. – Obstawiałabym raczej czyjś kaprys. Ostatnio zlikwidowaliśmy punkt nielegalnego przemytu magicznych stworzeń, też w porcie. Całkiem niedaleko stąd, wątpię, aby tak szybko ponownie się zadomowili – stwierdziła surowo. Dementory i olbrzymy na ulicach powinny skutecznie przemówić do rozsądku tym, którzy wciąż próbowali w londyńskim porcie szmuglować stworzenia bez podpisów ministerstwa. – Miernego? Brzmi, jak ktoś ekscentryczny – uniosła lekko brew, zerkając z półuśmiechem na Chang, która sama poniekąd była dla Forsythii ekscentryczną osobą.
Zaaferowana ptaszyskiem prawie nie zwróciła uwagi na kolejnego marynarza, który prędko zatoczył się na ziemię, gdy tylko ugodziło go zaklęcie wystosowane przez Azjatkę. Zatrzymała się zerkając na pannę Chang i wyciągnęła woskową kulkę z ucha, starając się usłyszeć czy Azjatce udało się wydusić z nieznajomego marynarza cokolwiek przydatnego. Niestety, ten wciąż myślał zaledwie o syreni, szkoda tylko, że nie wiedział o piórach, które zastąpiły łuski. – Na lodzie sobie co najwyżej potańczysz – mruknęła z westchnieniem, analizując stan marynarza. Im wszystkim powinno przejść wkrótce gdy śpiew ptaka ustanie, a to oznaczało, że powinna brać się do roboty. – Trzymaj ich z daleka ode mnie, dobrze? – rzuciła do Chang. - A przy okazji, ładne nowe ucho – zwróciła uwagę, wskazując różdżką nowy, odbudowany kawałek ciała, jakiego w październiku brakowało Azjatce, jednak już nie pytała skąd i dlaczego. Ważniejszym była misja pochwycenia doprowadzającego do szaleństwa stworzenia. Zatkała ponownie kanalik słuchowy, kierując się dalej w uliczkę. Różowe pióro jaśniało pośród brudów uliczki, pływające na błocie, kamieniach i roztopionym śniegu, gdzieniegdzie bardziej zlodowaconym. Czarownica podeszła powoli i podniosła pióro, okręcając je w palcach i przyglądając się dokładnie strukturze. Analizowała ją, starając się ocenić wiek i stan zdrowia zwierzęcia. Przypiórko było przerzedzone, podobnie jak cała chorągiewka, zaś stosina delikatnie nadgięta, bynajmniej od przeleżanych na ziemi chwil – zwierzę musiało uderzyć mocno o coś, zaginając dłuższe pióra, ewentualnie mogło być przez długi czas przetrzymywane w niewielkiej przestrzeni. Przyjrzała się jeszcze dutce, ostatecznie chowając pióro do kieszeni – nawet tak poturbowane, mogło ładnie wyglądać w wazonie razem z kwiatami. Powiodła spojrzeniem za dalszymi zgubionymi piórami i tak też dostrzegła kilka puchowych zgub ptaszyska. Zacisnęła dłoń na różdżce, następnie odpychając od siebie marynarza, którego stłumiony śpiew stanowił nicość. Nie ciekawiło go, o czym śpiewał, czy prawił komplementy czy obrażał, nie miało to w tej chwili najmniejszego znaczenia. – Wciąż po kanałach szukam twego ciała, szept twój namiętny w mych uszach brzmi – zawodził szaleńczo, a odepchnięty wpadł w ramiona okiennicy, do której zaczął zawodzić, jakoby do małży, która chciała go pochłonąć w całości, bynajmniej z głodu, a z miłości. Wodziła spojrzeniem za belkami i dachami, wystającym żerdziami, na której świergotnik mógł usadzić swój zwodniczy kuperek. – Silencio! – zamachnęła się, gdy tylko skrzydło mignęło między deseczkami. Zaklęcie rozbiło się o ścianę w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu czyściło pióra stworzenie. Pomruk niezadowolenia wyrwał się z ust, a krok przyspieszył znacząco, by nie zgubić ponownie stworzenia.
Zaaferowana ptaszyskiem prawie nie zwróciła uwagi na kolejnego marynarza, który prędko zatoczył się na ziemię, gdy tylko ugodziło go zaklęcie wystosowane przez Azjatkę. Zatrzymała się zerkając na pannę Chang i wyciągnęła woskową kulkę z ucha, starając się usłyszeć czy Azjatce udało się wydusić z nieznajomego marynarza cokolwiek przydatnego. Niestety, ten wciąż myślał zaledwie o syreni, szkoda tylko, że nie wiedział o piórach, które zastąpiły łuski. – Na lodzie sobie co najwyżej potańczysz – mruknęła z westchnieniem, analizując stan marynarza. Im wszystkim powinno przejść wkrótce gdy śpiew ptaka ustanie, a to oznaczało, że powinna brać się do roboty. – Trzymaj ich z daleka ode mnie, dobrze? – rzuciła do Chang. - A przy okazji, ładne nowe ucho – zwróciła uwagę, wskazując różdżką nowy, odbudowany kawałek ciała, jakiego w październiku brakowało Azjatce, jednak już nie pytała skąd i dlaczego. Ważniejszym była misja pochwycenia doprowadzającego do szaleństwa stworzenia. Zatkała ponownie kanalik słuchowy, kierując się dalej w uliczkę. Różowe pióro jaśniało pośród brudów uliczki, pływające na błocie, kamieniach i roztopionym śniegu, gdzieniegdzie bardziej zlodowaconym. Czarownica podeszła powoli i podniosła pióro, okręcając je w palcach i przyglądając się dokładnie strukturze. Analizowała ją, starając się ocenić wiek i stan zdrowia zwierzęcia. Przypiórko było przerzedzone, podobnie jak cała chorągiewka, zaś stosina delikatnie nadgięta, bynajmniej od przeleżanych na ziemi chwil – zwierzę musiało uderzyć mocno o coś, zaginając dłuższe pióra, ewentualnie mogło być przez długi czas przetrzymywane w niewielkiej przestrzeni. Przyjrzała się jeszcze dutce, ostatecznie chowając pióro do kieszeni – nawet tak poturbowane, mogło ładnie wyglądać w wazonie razem z kwiatami. Powiodła spojrzeniem za dalszymi zgubionymi piórami i tak też dostrzegła kilka puchowych zgub ptaszyska. Zacisnęła dłoń na różdżce, następnie odpychając od siebie marynarza, którego stłumiony śpiew stanowił nicość. Nie ciekawiło go, o czym śpiewał, czy prawił komplementy czy obrażał, nie miało to w tej chwili najmniejszego znaczenia. – Wciąż po kanałach szukam twego ciała, szept twój namiętny w mych uszach brzmi – zawodził szaleńczo, a odepchnięty wpadł w ramiona okiennicy, do której zaczął zawodzić, jakoby do małży, która chciała go pochłonąć w całości, bynajmniej z głodu, a z miłości. Wodziła spojrzeniem za belkami i dachami, wystającym żerdziami, na której świergotnik mógł usadzić swój zwodniczy kuperek. – Silencio! – zamachnęła się, gdy tylko skrzydło mignęło między deseczkami. Zaklęcie rozbiło się o ścianę w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu czyściło pióra stworzenie. Pomruk niezadowolenia wyrwał się z ust, a krok przyspieszył znacząco, by nie zgubić ponownie stworzenia.
Droga między magazynami
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny