Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem
Pokój gościnny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
łóżko Loża 1
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
łóżko Loża 2
40 - Sam
41 - Hannah
ośla ławka Krzesełka pod ścianą
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój gościnny
Niezbyt czysty, wąski i długi pokój z dwoma ustawionymi łóżkami pod ścianą i drewnianą ławą ciągnącą się przez niemalże całą jego długość. W powietrzu unosi się zapach kurzu, stęchlizny i rozlanego piwa. Przez niewielkie, zaklejone brudem okna prawie wcale nie wpada słońce. Jedynym źródłem światła są trzy zawieszone w powietrzu świece. Podłoga ugina się przy każdym kroku, swoim skrzypieniem przypominając ludzkie jęki. Z racji, że znajduje się na poddaszu, skosy sufitu znacząco utrudniają przemieszczanie się. Osoby, które liczą sobie więcej niż 170 centymetrów, muszą schylać głowy, by nie uderzać czołem w pełen pajęczyn sufit. Klucz do pokoju znajduje się u barmana, a ten wydaje go tylko osobom zaufanym.
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
40 - Sam
41 - Hannah
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:01, w całości zmieniany 2 razy
Ostatnie spotkanie Zakonu pozostawiło w nim niesmak i sporo rozdygotanych emocji, przyszłość organizacji zaczynała go przerażać - nie tym, czy przetrwa, a tym, że kompletnie nie była na nadejście wojny gotowa. Wielu Zakonników wciąż wypierało minione wydarzenia, wielu udawało, że stan wojenny nie nadszedł, wielu wciąż gotowych było bronić potworów, którzy wyczyścili pamięć Alexandrowi i Josephine, którzy okaleczyli Benjamina i Hannę, którzy zamordowali tak wielu ludzi, tląc pożar w Ministerstwie Magii. Wielu gotowych było poświęcić zawarte tu przyjaźnie w imię obrony morderców, szubrawców i bandytów, w imię szaleńców, którzy gotowi byli wejść w ogień, by zebrać krwawe żniwo nieczystej krwi. Powinien to rozumieć - wraz z nadejściem wojny musiał nadejść mechanizm wyparcia, jako auror przecież się o tym uczył. Ale nie rozumiał. Dołączył do Zakonu Feniksa po to, by walczyć o lepsze jutro, o nowy wspaniały świat, o przyszłość dzieci tych, którzy przetrwają ten straszny czas. I tego spodziewał się po ludziach, którzy podczas walki mieli chronić jego plecy. Nie zgromadzili się tutaj, by apelować o pokój do tych, którzy dawno rozpoczęli wojnę, nie zgromadzili się tutaj, by głosić wielkie hasła, z których nic nie wyniknie i wreszcie nie zgromadzili się tutaj, by gromadnie wskoczyć pod szmaragdowy promień Avady Kedavry. Wciąż chciał wierzyć, że łączyły ich wszystkich te same wartości. Że wszyscy chcieli tego samego, choć buzujące emocje nie chciały dopuścić do świadomości brutalnej prawdy - że odwrotu z wojennej ścieżki już nie było, że to nie oni wypowiedzieli tę wojnę i że jeśli oni nie wezmą w niej udziału - to nikt tego nie zrobi. To oddadzą płonący świat w ręce skretyniałych arystokratów o zwęglonych sercach niezainteresowanych niczym prócz własnych interesów. W ręce szaleńców. Naprawdę chcieli to zrobić dobrowolnie? Poddać ich świat: bez walki? Ta mogła wyglądać różnie, nie każdy musiał od razu rzucać się z różdżką na wroga - dla przynajmniej części oznaczałoby to samobójstwo, a ciche wsparcie, drobne zaangażowanie, zwyczajna pomoc, budowanie sieci kontaktów i wpływów, czy działalność wywiadowcza, wcale nie miały mniejszego znaczenia - ale w chwilach takich jak ta, oczekiwał od nich po prostu solidarności. Tak niewiele - a jednocześnie, jak pokazała przeszłość, tak wiele. Spełniali oto marzenie wroga i, zamiast skoncentrować swój gniew na nim, woleli wyniszczać siebie nawzajem. Woleli przekrzykiwać się o wyższość zachowania neutralności nad podjęciem walki w trakcie obrady wojennej. Przez chwilę przeszło mu nawet przez myśl, że może ktoś sieje ten ferment celowo, przecież zakrawał o absurd.
W pokoju gościnnym pojawił się przed czasem, odbierając klucze i otwierając pomieszczenie - zostawiając podchylone dla Zakonników drzwi. Mieli jeszcze sporo czasu, by pojawić się na miejscu. Ale on - on potrzebował przemyśleć to sobie w ciszy, wspartym tyłem o ścianę naprzeciwko podłużnego stołu, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. W samotności - czasem ta okazywała zbawienna. Nie był najlepszą osobą do prowadzenia tego spotkania, zdawał sobie z tego sprawę zarówno on, jak i zapewne każdy, kto przybędzie. Wygłaszanie pięknych mów nigdy nie było jego mocną stroną, nie potrafił też zrozumieć większości siedzących przy tym stole. Na minionym spotkaniu jeden z nich odszedł - również z jego powodu. Ale gdyby Vane miał słuszność - czy Bathilda Bagshot pozwoliłaby mu stać w tym miejscu?
Czuł się niepewnie i nieadekwatnie. Niewygodnie. Ale podejmował się już w życiu trudniejszych i mniej wygodnych wyzwań niż to. I nigdy nie dezerterował.
gromadzimy się do piątku, godziny 20; zajmujemy miejsca przy stoliku podanym w opisie lokacji (jak się skończą miejsca to krzyczcie, przyniosę wam krzesełka).
W pokoju gościnnym pojawił się przed czasem, odbierając klucze i otwierając pomieszczenie - zostawiając podchylone dla Zakonników drzwi. Mieli jeszcze sporo czasu, by pojawić się na miejscu. Ale on - on potrzebował przemyśleć to sobie w ciszy, wspartym tyłem o ścianę naprzeciwko podłużnego stołu, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. W samotności - czasem ta okazywała zbawienna. Nie był najlepszą osobą do prowadzenia tego spotkania, zdawał sobie z tego sprawę zarówno on, jak i zapewne każdy, kto przybędzie. Wygłaszanie pięknych mów nigdy nie było jego mocną stroną, nie potrafił też zrozumieć większości siedzących przy tym stole. Na minionym spotkaniu jeden z nich odszedł - również z jego powodu. Ale gdyby Vane miał słuszność - czy Bathilda Bagshot pozwoliłaby mu stać w tym miejscu?
Czuł się niepewnie i nieadekwatnie. Niewygodnie. Ale podejmował się już w życiu trudniejszych i mniej wygodnych wyzwań niż to. I nigdy nie dezerterował.
gromadzimy się do piątku, godziny 20; zajmujemy miejsca przy stoliku podanym w opisie lokacji (jak się skończą miejsca to krzyczcie, przyniosę wam krzesełka).
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Gdy tylko skończył zmianę odświeżył się u siebie w domu i ruszył w podróż łańcuchem świstoklików w stronę Szkocji. Ta nie była specjalnie uciążliwa, a może zwyczajnie auror zdołał się już przyzwyczaić do ich niewygody. Po zostaniu wyplutym w Hogsmeade skierował swoje kroki ku gospodzie. Włosy miał jak zwykle upięty w ciasny kuc z tyłu głowy. Aromat na szybko wypitej, wyjątkowo przesłodzonej kawy wgryzł się w cienki materiał letniej szaty w jednolitym kolorze dojrzałej zieleni. Cienie pod oczami wskazywały, że ostatnimi czasy się nie oszczędzał, jednak bystre, pełne energii spojrzenie było dalekie od popadnięcia w mgłę zmęczenia. Sprawy miały się zresztą z goła inaczej - po raz pierwszy od momentu przybycia do Anglii zaczął odnosić wrażenie, że udało mu się pochwycić swój rytm. Przeskakiwanie pomiędzy obowiązkami aurora, a zakonnika przeplatał z większą swobodą ucząc się łączyć jedne z drugimi. Świadomość stanu wojennego zdrowo go mobilizowała. Do Gospody zawitał zatem przed czasem. Nieśpiesznie podążył do odpowiedniego pokoju w którym przesiadywał już Weasley. Powitał go skinieniem głowy odnosząc dziwne wrażenie, że słowo mogłoby sprowokować rudowłosego do jakiejś eksplozji. Tej lepiej było jednak nie wywoływać nim sala nie zapełni się większą ilością ofiar uczestników o których ponura aura gwardzisty mogłaby swobodnie rykoszetować zmniejszając ryzyko bezpośredniego trafienia.
Pozbawił się wierzchniego okrycia. Złożoną w pół szatę przewiesił przez oparcie krzesła na którym pozwolił sobie spocząć. Oparł brodę na knykciach dłoni, a łokieć o drugą, przylegającą do ciała w poprzek rękę. Układał w głowie to co dzisiejszego dnia pragnął przekazać reszcie na temat swoich własnych, prywatnych poczynań i drobnych odkryć. Szukał odpowiednich słów chcąc by wszystko to zabrzmiało jak najbardziej zwięźle. Zastanawiał się również nad nowymi wyzwaniami. Niewątpliwie temat stanu wojennego zostanie dziś poruszony i zapewne więcej. W głębi duszy miał nadzieję, że nikt z zebranych nie ze chce się odnosić do moralności lub braku tejże w decyzji Ministra dotyczącej szkoleń aurorów w zakresie czarnej magii - o tym słuchał już do znudzenia w pracy i średnio raz na dzień na ulicy. Temat był względnie poważny, jednak coraz częściej łapał się na potrzebie powstrzymywania odruchu wywracania oczami.
|11
Pozbawił się wierzchniego okrycia. Złożoną w pół szatę przewiesił przez oparcie krzesła na którym pozwolił sobie spocząć. Oparł brodę na knykciach dłoni, a łokieć o drugą, przylegającą do ciała w poprzek rękę. Układał w głowie to co dzisiejszego dnia pragnął przekazać reszcie na temat swoich własnych, prywatnych poczynań i drobnych odkryć. Szukał odpowiednich słów chcąc by wszystko to zabrzmiało jak najbardziej zwięźle. Zastanawiał się również nad nowymi wyzwaniami. Niewątpliwie temat stanu wojennego zostanie dziś poruszony i zapewne więcej. W głębi duszy miał nadzieję, że nikt z zebranych nie ze chce się odnosić do moralności lub braku tejże w decyzji Ministra dotyczącej szkoleń aurorów w zakresie czarnej magii - o tym słuchał już do znudzenia w pracy i średnio raz na dzień na ulicy. Temat był względnie poważny, jednak coraz częściej łapał się na potrzebie powstrzymywania odruchu wywracania oczami.
|11
Find your wings
- Niebawem wrócę, dobrze? Mam coś do załatwienia w Hogsmeade.
- Tylko nie zwlekaj z powrotem, trzeba uzupełnić zapasy eliksirów... Wejdziesz może do apteki? - poprosiła pani Findley, starymi i pomarszczonymi dłońmi otwierając wysoką szafę, gdzie zwykła składować fiolki z podstawowymi miksturami - eliksirami na kaszel, bóle brzucha, eliksiry na zbicie gorączki... Po wakacjach niemal wszystkie fiolki były puste.
Poppy włożyła na białą koszulę granatowy sweterek i wyciągnęła wyprasowany, biały kołnierzyk; przeglądając się w lustrze wsunęła jeszcze kosmyk brązowych włosów za ucho, po czym zabrała swoją torbę i ruszyła do wyjścia ze Skrzydła Szpitalnego; pożegnało ją dwóch uczniów, Puchonka i Gryfon, którzy mieli na tyle nieszczęścia (albo tak mało rozumu), by znaleźć się u pielęgniarek już na początku roku. Wciąż trwały lekcje, Hogwart wydawał się teraz niemal pusty, Poppy słyszała jedynie stłumione głosy nauczycieli, gdy mijała klasy.
Droga do Hogsmeade nie zajęła jej wiele czasu; śpieszyła się, nie chciała się spóźnić, uważała to za brak szacunku dla drugiego człowieka, a do tego czuła wewnętrzną presję - wciąż miała sobie za złe, że została źle zrozumiana podczas ostatniego spotkania i obiecała sobie, że zatrze to złe wrażenie. Choć nawet to musiało zejść na dalszy plan w obliczu tego, co mieli wraz z pozostałymi członkami jednostki badawczej im do przekazania.
Zacisnęła dłonie na ramieniu skórzanej torby, która kryła w sobie rolki pergaminu z zapisanymi notatkami. Na samą myśl o tym wszystkim niewidzialna dłoń ściskała jej boleśnie żołądek. Blada z poddenerwowania i przyjęcia pojawiła się pod Gospodą pod Świńskim Łbem; barman łypnął na nią nieprzyjemnie, co znowuż jej przypomniało jak wielka to szkoda, że spotkania Zakonu Feniksa muszą odbywać się akurat tu - w miejscu brudnym i niechlujnym, co źle oddziaływało na jej pedantyzm i umiłowanie sterylnej czystości. Westchnęła jednak cicho i wspięła się po schodach w poszukiwaniu odpowiedniego pokoju; nie pomyliła się, była to ta sama komnata co ostatnim razem, magicznie powiększona. Pchnęła drzwi i odkryła, że była jedną z pierwszych osób - spojrzeniem odnalazła jedynie aurorów.
- Dzień dobry - odezwała się do nich cicho; wyobraźnia natychmiast podsunęła jej niechciane wspomnienia ostatniego spotkania i policzki ją zapiekły, ale w ciszy zajęła miejsce obok jednego z Gwardzistów, mając nadzieję, że obok usiądą pozostali członkowie jednostki badawczej - musieli dziś zabrać głos i przekazać ważne wieści.
| miejsce 34
- Tylko nie zwlekaj z powrotem, trzeba uzupełnić zapasy eliksirów... Wejdziesz może do apteki? - poprosiła pani Findley, starymi i pomarszczonymi dłońmi otwierając wysoką szafę, gdzie zwykła składować fiolki z podstawowymi miksturami - eliksirami na kaszel, bóle brzucha, eliksiry na zbicie gorączki... Po wakacjach niemal wszystkie fiolki były puste.
Poppy włożyła na białą koszulę granatowy sweterek i wyciągnęła wyprasowany, biały kołnierzyk; przeglądając się w lustrze wsunęła jeszcze kosmyk brązowych włosów za ucho, po czym zabrała swoją torbę i ruszyła do wyjścia ze Skrzydła Szpitalnego; pożegnało ją dwóch uczniów, Puchonka i Gryfon, którzy mieli na tyle nieszczęścia (albo tak mało rozumu), by znaleźć się u pielęgniarek już na początku roku. Wciąż trwały lekcje, Hogwart wydawał się teraz niemal pusty, Poppy słyszała jedynie stłumione głosy nauczycieli, gdy mijała klasy.
Droga do Hogsmeade nie zajęła jej wiele czasu; śpieszyła się, nie chciała się spóźnić, uważała to za brak szacunku dla drugiego człowieka, a do tego czuła wewnętrzną presję - wciąż miała sobie za złe, że została źle zrozumiana podczas ostatniego spotkania i obiecała sobie, że zatrze to złe wrażenie. Choć nawet to musiało zejść na dalszy plan w obliczu tego, co mieli wraz z pozostałymi członkami jednostki badawczej im do przekazania.
Zacisnęła dłonie na ramieniu skórzanej torby, która kryła w sobie rolki pergaminu z zapisanymi notatkami. Na samą myśl o tym wszystkim niewidzialna dłoń ściskała jej boleśnie żołądek. Blada z poddenerwowania i przyjęcia pojawiła się pod Gospodą pod Świńskim Łbem; barman łypnął na nią nieprzyjemnie, co znowuż jej przypomniało jak wielka to szkoda, że spotkania Zakonu Feniksa muszą odbywać się akurat tu - w miejscu brudnym i niechlujnym, co źle oddziaływało na jej pedantyzm i umiłowanie sterylnej czystości. Westchnęła jednak cicho i wspięła się po schodach w poszukiwaniu odpowiedniego pokoju; nie pomyliła się, była to ta sama komnata co ostatnim razem, magicznie powiększona. Pchnęła drzwi i odkryła, że była jedną z pierwszych osób - spojrzeniem odnalazła jedynie aurorów.
- Dzień dobry - odezwała się do nich cicho; wyobraźnia natychmiast podsunęła jej niechciane wspomnienia ostatniego spotkania i policzki ją zapiekły, ale w ciszy zajęła miejsce obok jednego z Gwardzistów, mając nadzieję, że obok usiądą pozostali członkowie jednostki badawczej - musieli dziś zabrać głos i przekazać ważne wieści.
| miejsce 34
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 5 września
Wąskie stopnie schodów, prowadzących na poddasze Gospody pod Świńskim Łbem, trzeszczały żałośnie pod butami Benjamina. Każdy krok wywoływał nieprzyjemne trzeszczenie drewnianej podłogi, uniemożliwiając dyskretne przemieszczanie się, ale o tej porze pub był oblegany, a rozmowy i pokrzykiwania zagłuszałyby nawet kanonadę zaklęć. Wchodzący na piętro mężczyzna nie rzucał się także w oczy, ot, kolejna zwalista sylwetka zmęczonego życiem czarodzieja, powracającego do swego niewielkiego pokoiku. Pozorny wniosek właściwie niezbyt różnił się od prawdy, Wright był już stałym gościem tych konkretnych czterech kątów, doskonale też pamiętał każde odwiedziny. Te pierwsze, tuż przed Odsieczą, gdy pełen nadziei i pewności siebie dziarsko mknął do akcji, zakończonej bolesną porażką. Te późniejsze, pełne trudnych decyzji i skomplikowanych rozmów; obarczania go odpowiedzialnością, wypowiadania się o braku zaufania, gloryfikowania neutralności. Z początkowych spotkań Zakonu Feniksa nie zostało praktycznie nic, z trudem przywoływał z pamięci beztroskie, kuchenne posiadówki, wypełnione śmiechem, przyjaznymi docinkami i poczuciem wspólnoty. Traktował wtedy ugrupowanie mniej poważnie, to fakt; na świecie także działo się nieco lepiej, co pozwalało im na momenty czystej radości. Jak wtedy, gdy w jeszcze nieprzetrzebionym tragicznymi wydarzeniami gronie, wspólnie celebrowali święta, wśród śniegu, alkoholu, jemioł i choinek. Uśmiechnął się nostalgicznie do tych obrazów, raczej smutny niż roztargniony - i ten wyraz pokiereszowanej twarzy pozostał z nim także po przekroczeniu progu pokoju.
Spodziewał się, że nie wszyscy jeszcze wiedzą o jego przykrej przygodzie i że dla Zakonników widok jego buzi nie będzie czymś miłym, nie zakrywał się jednak ani szalikiem ani wysokim kołnierzem mugolskiej kurtki. Cała prawa część twarzy była jedną wielką, sączącą się jeszcze blizną a napięte magiczne szwy dodawały mu niewątpliwie trudnego do zignorowania uroku. Starał się dalej, półgębkiem uśmiechać, ale wychodziło mu to raczej marnie. Nie wygląd jednak był najtrudniejszą do zniesienia przeciwnością, a brak możliwości wydobycia z siebie rozbudowanego zdania. Poharatane potężnym zaklęciem Rosiera struny głosowe nie zdążyły się w pełni zregenerować, dlatego też nie mógł przywitać zasiadających już w pomieszczeniu Zakonników. Uniósł tylko posępnie rękę, machając do Brendana, Anthony'ego i do Poppy, licząc, że nie wywoła swym wyglądem zemdlenia tej ostatniej, po czym skierował swe kroki do łóżka. Materac zastękał pod jego ciężarem a Ben usiadł wygodnie, szybko wyciągając z kieszeni kurtki niezwykle pomiętą kartkę papieru oraz pogryzione wieczne pióro. Rozprostował pergamin na kolanach i w skupieniu wpatrywał się w wchodzących, niczym najpilniejszy uczeń w historii Zakonu, gotowy notować każde słowo, które padnie w tym pomieszczeniu.
| Ben siada na łóżku, miejsce 38 - prosiłabym, by obok niego usiadł ktoś, kto nie będzie miał nic przeciwko fabularnemu odczytywaniu komentarzy Benjamina!!
Wąskie stopnie schodów, prowadzących na poddasze Gospody pod Świńskim Łbem, trzeszczały żałośnie pod butami Benjamina. Każdy krok wywoływał nieprzyjemne trzeszczenie drewnianej podłogi, uniemożliwiając dyskretne przemieszczanie się, ale o tej porze pub był oblegany, a rozmowy i pokrzykiwania zagłuszałyby nawet kanonadę zaklęć. Wchodzący na piętro mężczyzna nie rzucał się także w oczy, ot, kolejna zwalista sylwetka zmęczonego życiem czarodzieja, powracającego do swego niewielkiego pokoiku. Pozorny wniosek właściwie niezbyt różnił się od prawdy, Wright był już stałym gościem tych konkretnych czterech kątów, doskonale też pamiętał każde odwiedziny. Te pierwsze, tuż przed Odsieczą, gdy pełen nadziei i pewności siebie dziarsko mknął do akcji, zakończonej bolesną porażką. Te późniejsze, pełne trudnych decyzji i skomplikowanych rozmów; obarczania go odpowiedzialnością, wypowiadania się o braku zaufania, gloryfikowania neutralności. Z początkowych spotkań Zakonu Feniksa nie zostało praktycznie nic, z trudem przywoływał z pamięci beztroskie, kuchenne posiadówki, wypełnione śmiechem, przyjaznymi docinkami i poczuciem wspólnoty. Traktował wtedy ugrupowanie mniej poważnie, to fakt; na świecie także działo się nieco lepiej, co pozwalało im na momenty czystej radości. Jak wtedy, gdy w jeszcze nieprzetrzebionym tragicznymi wydarzeniami gronie, wspólnie celebrowali święta, wśród śniegu, alkoholu, jemioł i choinek. Uśmiechnął się nostalgicznie do tych obrazów, raczej smutny niż roztargniony - i ten wyraz pokiereszowanej twarzy pozostał z nim także po przekroczeniu progu pokoju.
Spodziewał się, że nie wszyscy jeszcze wiedzą o jego przykrej przygodzie i że dla Zakonników widok jego buzi nie będzie czymś miłym, nie zakrywał się jednak ani szalikiem ani wysokim kołnierzem mugolskiej kurtki. Cała prawa część twarzy była jedną wielką, sączącą się jeszcze blizną a napięte magiczne szwy dodawały mu niewątpliwie trudnego do zignorowania uroku. Starał się dalej, półgębkiem uśmiechać, ale wychodziło mu to raczej marnie. Nie wygląd jednak był najtrudniejszą do zniesienia przeciwnością, a brak możliwości wydobycia z siebie rozbudowanego zdania. Poharatane potężnym zaklęciem Rosiera struny głosowe nie zdążyły się w pełni zregenerować, dlatego też nie mógł przywitać zasiadających już w pomieszczeniu Zakonników. Uniósł tylko posępnie rękę, machając do Brendana, Anthony'ego i do Poppy, licząc, że nie wywoła swym wyglądem zemdlenia tej ostatniej, po czym skierował swe kroki do łóżka. Materac zastękał pod jego ciężarem a Ben usiadł wygodnie, szybko wyciągając z kieszeni kurtki niezwykle pomiętą kartkę papieru oraz pogryzione wieczne pióro. Rozprostował pergamin na kolanach i w skupieniu wpatrywał się w wchodzących, niczym najpilniejszy uczeń w historii Zakonu, gotowy notować każde słowo, które padnie w tym pomieszczeniu.
| Ben siada na łóżku, miejsce 38 - prosiłabym, by obok niego usiadł ktoś, kto nie będzie miał nic przeciwko fabularnemu odczytywaniu komentarzy Benjamina!!
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Piątego września przyszedł czas na kolejne już w życiu Sophii spotkanie organizacji. Tak jak w przypadku poprzednich, wzięła dziś wolne od pracy i świstoklikiem przetransportowała się do odległego od Londynu Hogsmeade. Chociaż kwatera Zakonu była już ukończona, do czego także przyłożyła swoją rękę, z jakiegoś powodu organizatorzy zdecydowali się zrobić spotkanie znowu w magicznej wiosce.
Hogsmeade powitało ją znajomą z lat szkolną aurą maleńkiej, odciętej od mugolskiego świata mieścinki pełnej charakterystycznych domków. Był wrzesień; dawniej o tej porze znajdowała się już w Hogwarcie i oczekiwała na możliwość pierwszego szkolnego wyjścia do wioski i nakupowania mnóstwa słodyczy w Miodowym Królestwie. Dziś po spotkaniu także miała zamiar sprawić sobie taką małą przyjemność, ale teraz były ważniejsze sprawy. Od razu skierowała swoje kroki w stronę znajomej gospody.
Było całkiem ciepło. Spod rozpiętej i nieco rozchełstanej czarnej szaty czarownicy było widać bordowy sweter i ciemne spodnie. Z jej ramienia zwisała wyświechtana torba, w której niosła ze sobą kilka zdobytych ingrediencji, jakie mogła podrzucić alchemikom. Idąc do Świńskiego Łba zastanawiała się nad tym, co przyniesie kolejne spotkanie. Czy kolejne kłótnie i rozłamy? Oby nie. Z pewnością jednak musieli wymienić się wieściami. Sama miała sporo do opowiedzenia, jeśli chodzi o niedawne wydarzenia z Dziurawego Kotła podczas próby naprawy anomalii, a podejrzewała, że ona i Jessa nie były jedyną zaatakowaną w podobny sposób grupą.
Dotarła na miejsce dość wcześnie, prawdopodobnie miała być jedną z pierwszych, którzy przekroczą progi pokoju gościnnego. Po wejściu do gospody energicznie wspięła się po schodach na górę, stukając o nie swoimi sznurowanymi, płaskimi buciorami, i weszła do już znajomego sobie pomieszczenia, gdzie siedziało teraz dopiero kilka osób, ale niedługo z pewnością miało się ich pojawić więcej. Przywitała Poppy, oszczędnie skinęła głową w kierunku dwóch aurorów, Anthony’ego i Brendana, który najwyraźniej miał prowadzić spotkanie. Na dłużej zatrzymała wzrok na oszpeconej twarzy Benjamina, który wyglądał, jakby stoczył ciężką walkę. Czyżby przy anomaliach? Było to całkiem możliwe. Na pewno wszystkiego się wkrótce dowiedzą.
Usiadła mniej więcej w połowie stołu, by dobrze widzieć i słyszeć wszystkich, którzy będą przemawiać.
| miejsce 8
Hogsmeade powitało ją znajomą z lat szkolną aurą maleńkiej, odciętej od mugolskiego świata mieścinki pełnej charakterystycznych domków. Był wrzesień; dawniej o tej porze znajdowała się już w Hogwarcie i oczekiwała na możliwość pierwszego szkolnego wyjścia do wioski i nakupowania mnóstwa słodyczy w Miodowym Królestwie. Dziś po spotkaniu także miała zamiar sprawić sobie taką małą przyjemność, ale teraz były ważniejsze sprawy. Od razu skierowała swoje kroki w stronę znajomej gospody.
Było całkiem ciepło. Spod rozpiętej i nieco rozchełstanej czarnej szaty czarownicy było widać bordowy sweter i ciemne spodnie. Z jej ramienia zwisała wyświechtana torba, w której niosła ze sobą kilka zdobytych ingrediencji, jakie mogła podrzucić alchemikom. Idąc do Świńskiego Łba zastanawiała się nad tym, co przyniesie kolejne spotkanie. Czy kolejne kłótnie i rozłamy? Oby nie. Z pewnością jednak musieli wymienić się wieściami. Sama miała sporo do opowiedzenia, jeśli chodzi o niedawne wydarzenia z Dziurawego Kotła podczas próby naprawy anomalii, a podejrzewała, że ona i Jessa nie były jedyną zaatakowaną w podobny sposób grupą.
Dotarła na miejsce dość wcześnie, prawdopodobnie miała być jedną z pierwszych, którzy przekroczą progi pokoju gościnnego. Po wejściu do gospody energicznie wspięła się po schodach na górę, stukając o nie swoimi sznurowanymi, płaskimi buciorami, i weszła do już znajomego sobie pomieszczenia, gdzie siedziało teraz dopiero kilka osób, ale niedługo z pewnością miało się ich pojawić więcej. Przywitała Poppy, oszczędnie skinęła głową w kierunku dwóch aurorów, Anthony’ego i Brendana, który najwyraźniej miał prowadzić spotkanie. Na dłużej zatrzymała wzrok na oszpeconej twarzy Benjamina, który wyglądał, jakby stoczył ciężką walkę. Czyżby przy anomaliach? Było to całkiem możliwe. Na pewno wszystkiego się wkrótce dowiedzą.
Usiadła mniej więcej w połowie stołu, by dobrze widzieć i słyszeć wszystkich, którzy będą przemawiać.
| miejsce 8
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Krótka podróż na miotle i droga usłana świstoklikami, tak właśnie jawiła się podróż Gabriela na dzisiejsze spotkanie, którego za nic nie chciał przegapić. Wciąż pamiętał to, co wydarzyło się podczas ostatniego zebrania i w głębi duszy miał nadzieję, że dzisiaj obejdzie się bez zbędnych dyskusji. Z całym szacunkiem do wszystkich tych, którzy poparli racje Vane'a, ale to oni - aurorzy, powinni martwić się o swoją własną moralność, która miała być ich kompasem podczas nadchodzących wydarzeń. Obecnie Gabriel też miał wątpliwości i sama myśl o czarnej magii odrzucała go, ale stracił w tej wojnie matkę, nie mógł pozwolić na to, aby kolejni jego bliscy odeszli z tego świata. Poza tym dyskusje na temat poprawności i moralności takiego rozporządzenia ministra nużyły Tonksa, wszakże słuchał o nich w pracy i zapewne czytał w gazetach. No i był osobą, która mogła odczuwać wstręt do wszystkich przedstawicieli czystej krwi, od samego początku swego życia w czarodziejskim świecie doznając od nich krzywd i dyskryminacji. Owa niechęć zakorzeniła się w nim już w latach młodzieńczych i chociaż powinien się tego wyzbyć, ludzka duma nie pozwalała mu zapomnieć o tych wtedy jeszcze niewinnych poczynaniach konserwatywnej szlachty, zwanej przez Gabriela konserwą.
W końcu pojawił się na ulicach Hogsmeade, spokojnie kierując się do gospody i wcześniej upewniając się czy nikt nie podążał jego śladem, wszedł do środka. Potem już niewielka odległość dzieliła go od miejsca spotkania. Pchnął drzwi i omiótł wszystkich spojrzeniem. Skinął głową wszystkim na powitanie i ruszył w stronę Bena. Trzeba przyznać, że nie wyglądał najlepiej, a jego stan poważnie zmartwił Tonksa. Chociaż nie znali się bardzo dobrze to podczas ich wyprawy na Nokturn Gabriel zdążył obdarzyć go sympatią. Dlatego być może podszedł bliżej i przysiadł koło Wrighta. Z tego co udało mu się dowiedzieć na temat Bena wynikało, że nie potrzebował on teraz współczucia i troskliwych spojrzeń, a może to sam Tonks na jego miejscu nie życzyłby sobie takiego traktowania i uznał, że Ben myśli podobnie. - Uroczo dziś wyglądasz, Benjaminie - powitał go z dziarskim uśmiechem i jednocześnie czujnym spojrzeniem. Gabriel nie był człowiekiem nachalnym, dlatego często był wygodnym kompanem, nie zadawał zbędnych pytań, a jednocześnie potrafił zająć człowieka rozmową. I chociaż jego powitanie utrzymane było w wesołym tonie to gdzieś tam w spojrzeniu czaiło się zrozumienie i uznanie, bo wiedział, że gdziekolwiek nabawił się takich obrażeń, walczył do samego końca o słuszną sprawę.
| na razie zajmuję miejsce 37 i jeżeli Ben zechce, to Tonks chętnie służy pomocą
W końcu pojawił się na ulicach Hogsmeade, spokojnie kierując się do gospody i wcześniej upewniając się czy nikt nie podążał jego śladem, wszedł do środka. Potem już niewielka odległość dzieliła go od miejsca spotkania. Pchnął drzwi i omiótł wszystkich spojrzeniem. Skinął głową wszystkim na powitanie i ruszył w stronę Bena. Trzeba przyznać, że nie wyglądał najlepiej, a jego stan poważnie zmartwił Tonksa. Chociaż nie znali się bardzo dobrze to podczas ich wyprawy na Nokturn Gabriel zdążył obdarzyć go sympatią. Dlatego być może podszedł bliżej i przysiadł koło Wrighta. Z tego co udało mu się dowiedzieć na temat Bena wynikało, że nie potrzebował on teraz współczucia i troskliwych spojrzeń, a może to sam Tonks na jego miejscu nie życzyłby sobie takiego traktowania i uznał, że Ben myśli podobnie. - Uroczo dziś wyglądasz, Benjaminie - powitał go z dziarskim uśmiechem i jednocześnie czujnym spojrzeniem. Gabriel nie był człowiekiem nachalnym, dlatego często był wygodnym kompanem, nie zadawał zbędnych pytań, a jednocześnie potrafił zająć człowieka rozmową. I chociaż jego powitanie utrzymane było w wesołym tonie to gdzieś tam w spojrzeniu czaiło się zrozumienie i uznanie, bo wiedział, że gdziekolwiek nabawił się takich obrażeń, walczył do samego końca o słuszną sprawę.
| na razie zajmuję miejsce 37 i jeżeli Ben zechce, to Tonks chętnie służy pomocą
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Targał nim niepokój. Nie dawał tego po sobie poznać, na twarzy utrzymując beznamiętny wyraz, ale z jego niebieskich oczu wybijał lodowaty błysk, jedyna oznaka jego mieszanych odczuć. Przyszłość jawiła mu się jako coraz większa niewiadoma. Coraz więcej dowiadywali się o wrogu, a na jaw wychodziły kolejne aspekty wielce złożonego problemu. Ale trzymał gardę, bo przy jego boku kroczyła Jackie, gdy wspólnie kierowali się w stronę gospody pod Świńskim Łbem. Wątpliwości chował w sobie, jednak wiedział, że zgromadzenie się wszystkich członków Zakonu w jednym miejscu o dokładnie wyznaczonej porze będzie dobrą okazją do ponownego poruszenia ważkich kwestii. Musieli przedyskutować dalszy kierunek działania, omówić ostatnie porażki, jak i sukcesy, bo z tymi również mieli do czynienia, choć odnosił wrażenie, że o wiele rzadziej. Nie chciał myśleć o swoich sierpniowych próbach uporania się z anomaliami. Jednak nie zamierzał rezygnować i wciąż wierzył, że upór sprawi, iż zacznie mu się bardziej powodzić przy okiełznywaniu magii. Spokojnie wszedł do lokalu, po czym bez oglądania się ruszył ku schodom. Drewniane stopnie skrzypiały pod jego ciężarem, ale również mniej ważąca Jackie wymuszała na nich wydawanie odgłosów ujawniających, że się zbliżają. Uparcie nie odwracał się, aby na nią spojrzeć, zbyt przejęty tematami, które poruszyć powinni.
Ostrożnie wkroczył do pokoju, dobrze pamiętając o niskim suficie, przez który musiał się nie tyle zgarbić, co porządnie ugiąć nogi w kolanach, i spojrzał na długi, wąski stół oraz ułożone wzdłuż niego krzesła. Podniósł wzrok i skinął głową w ramach milczącego powitania wszystkim, nawet jeśli spojrzenie utrzymywał na Brendanie. Trochę ulżyło mu na myśl, że będzie jednym z tych, którzy poprowadzą to spotkanie. A potem rozejrzał się po pierwszych zgromadzonych i mimowolnie spoglądał kilka sekund dłużej na Benjamina. Na samą myśl, że te szumowiny tak go urządziły, wzbierała w nim wściekłość. Jednak nic nie powiedział, zacisnął pięści i usiadł na jednym z trzech krzeseł znajdujących się z boku.
Od ostatniego spotkania wydarzyło się wiele, ale pojawiło się również światełko nadziei. Nareszcie zaistniała możliwość nawiązania porozumienia z legalną władzą, na której czele w końcu stanął człowiek odpowiedni. Społeczeństwo było przerażone wprowadzeniem stanu wojennego przez Longbottoma, jednak to był krok w dobra stronę – to był wyraźny sygnał braku przyzwolenia na szerzenie terroru przez ludzi oddających się całkowicie chorym ideologiom. Nie wahali się atakować, czuli się coraz bardziej bezkarni. Zepsuci Rycerze idący za nieobliczalnym człowiekiem.
Wielokrotnie analizował wspomnienie młodego Selwyna, to jedyne przez niego zachowane z chwil w Ministerstwie Magii i Azkabanie, które zobaczył w myślodsiewni wraz z innymi Zakonnikami, gdy stawili się wszyscy razem w mieszkaniu Foxa. Najbardziej utkwił mu w pamięci widok jednej twarzy – znajomej i najbardziej znienawidzonej od wielu już lat. Ujrzenie utrwalonych na zmizerniałej twarzy śladów spędzenia blisko połowy życia w więziennej celi nie przyniosły mu jednak takiej satysfakcji, jak się spodziewał. Przeciwnie, ślady te miały być dobitnym dowodem jego niekompetencji podyktowanej młodzieńczą nadgorliwością tożsamą z brakiem cierpliwości do zebrania całkowicie miażdżących dowodów. Ignotus Mulciber przetrwał w zatęchłej celi i w końcu ją opuścił, aby znów chodzić wolno i zadawać cierpienie innym. Najpodlejsza kreatura spośród wszystkich.
Przez ponad trzydzieści lat kariery zawodowej w Kwaterze Głównej Aurorów zdołał się pogodzić z niedoskonałością prawa, jak i słabościami wymiaru sprawiedliwości. Zakon miał być odpowiedzią na te bolączki, ale i ta organizacja kryła swoje wewnętrzne problemy. Rineheart wiedział, że nie może od wszystkich członków Zakonu wymagać całkowitego poświęcenia, jednak czasem zdumiewała go beztroska osób, które ponoć dostrzegały zagrożenie. Ale wprowadzony stan wojenny niekoniecznie trafiał w gusta wszystkich, słyszał przecież różne opinie na ten temat. Zachowując milczenie czekał na przybycie reszty oraz na pierwsze słowa ze strony Gwardzistów.
| zajmuję miejsce 36
Ostrożnie wkroczył do pokoju, dobrze pamiętając o niskim suficie, przez który musiał się nie tyle zgarbić, co porządnie ugiąć nogi w kolanach, i spojrzał na długi, wąski stół oraz ułożone wzdłuż niego krzesła. Podniósł wzrok i skinął głową w ramach milczącego powitania wszystkim, nawet jeśli spojrzenie utrzymywał na Brendanie. Trochę ulżyło mu na myśl, że będzie jednym z tych, którzy poprowadzą to spotkanie. A potem rozejrzał się po pierwszych zgromadzonych i mimowolnie spoglądał kilka sekund dłużej na Benjamina. Na samą myśl, że te szumowiny tak go urządziły, wzbierała w nim wściekłość. Jednak nic nie powiedział, zacisnął pięści i usiadł na jednym z trzech krzeseł znajdujących się z boku.
Od ostatniego spotkania wydarzyło się wiele, ale pojawiło się również światełko nadziei. Nareszcie zaistniała możliwość nawiązania porozumienia z legalną władzą, na której czele w końcu stanął człowiek odpowiedni. Społeczeństwo było przerażone wprowadzeniem stanu wojennego przez Longbottoma, jednak to był krok w dobra stronę – to był wyraźny sygnał braku przyzwolenia na szerzenie terroru przez ludzi oddających się całkowicie chorym ideologiom. Nie wahali się atakować, czuli się coraz bardziej bezkarni. Zepsuci Rycerze idący za nieobliczalnym człowiekiem.
Wielokrotnie analizował wspomnienie młodego Selwyna, to jedyne przez niego zachowane z chwil w Ministerstwie Magii i Azkabanie, które zobaczył w myślodsiewni wraz z innymi Zakonnikami, gdy stawili się wszyscy razem w mieszkaniu Foxa. Najbardziej utkwił mu w pamięci widok jednej twarzy – znajomej i najbardziej znienawidzonej od wielu już lat. Ujrzenie utrwalonych na zmizerniałej twarzy śladów spędzenia blisko połowy życia w więziennej celi nie przyniosły mu jednak takiej satysfakcji, jak się spodziewał. Przeciwnie, ślady te miały być dobitnym dowodem jego niekompetencji podyktowanej młodzieńczą nadgorliwością tożsamą z brakiem cierpliwości do zebrania całkowicie miażdżących dowodów. Ignotus Mulciber przetrwał w zatęchłej celi i w końcu ją opuścił, aby znów chodzić wolno i zadawać cierpienie innym. Najpodlejsza kreatura spośród wszystkich.
Przez ponad trzydzieści lat kariery zawodowej w Kwaterze Głównej Aurorów zdołał się pogodzić z niedoskonałością prawa, jak i słabościami wymiaru sprawiedliwości. Zakon miał być odpowiedzią na te bolączki, ale i ta organizacja kryła swoje wewnętrzne problemy. Rineheart wiedział, że nie może od wszystkich członków Zakonu wymagać całkowitego poświęcenia, jednak czasem zdumiewała go beztroska osób, które ponoć dostrzegały zagrożenie. Ale wprowadzony stan wojenny niekoniecznie trafiał w gusta wszystkich, słyszał przecież różne opinie na ten temat. Zachowując milczenie czekał na przybycie reszty oraz na pierwsze słowa ze strony Gwardzistów.
| zajmuję miejsce 36
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czas płynął nieubłagalnie dla każdego - wiedzieli o tym doskonale wszyscy. Zwłaszcza ci, którym kiedyś zabrakło go choć odrobinę. Tonks należała do nich. Przemierzała uliczki Londynu szybko z narzuconym na ramiona płaszczem Matta. Zamierzała mu go oddać, jednak póki nie zobaczy się z nim twarzą w twarz, zamierzała z niego korzystać - dokładnie tego by przecież oczekiwał. Pokonywała drogę do Świńskiego Łba, znała już ją, nie musiała się skupiać na kolejnych skrętach miotły, ciało automatycznie kierowało ją na cel. Ale teraz zmierzała tam całkowicie inna, niż jeszcze miesiąc temu. Nie była już ratowniczką pogotwia. Teraz była stażystką na kursie aurorskim. Nie była też już zakonniczką - nie tylko - wraz z końcem miesiąc przeszła Próbę. Jej znamiona nadal goiły się na jej ciele, roznosząc za nią charakterystyczny zapach ziołowej mieszanki, w których moczyła bandaże i która uśmierzała odrobinę ból. Mały woreczek miała dzisiaj ze sobą.
Trochę się obawiała tego spotkania. Nie tylko ze względu na nastroje i to, co stało się na ostatnim, ale też przez wzgląd na to, jak mocno zmieniło się jej życie. Jak mocno zmieniła się ona. Choć działa w zgodzie z własnym sumieniem, obawiała się w jakiś sposób opinii innych. Wiedziała, że nie są one w stanie zmienić jej postanowień, czy zawrócić jej z drogi, jednak nie należały one do przyjemnych. Prościej się szło dalej, gdy nic nie ciągnęło cię w bok.
Nie prezentowała się świetliście czy promiennie. Wręcz przeciwnie marnie i blado. Była zmęczona treningami i obolała - rany po próbie nadal się goiły. Choć ta, w swojej - cóż, możliwe że wspaniałomyślności - oszczędziła jej twarz. Większość była w stanie skryć pod ubraniem, jedynie spod rękawów wystawały jasne bandaże owijające się wokół jej dłoni i ciągnęły w górę, aż do ramion. Nawet w ciemnym świetle, dało się dostrzec cienie które znajdowały się pod jej oczami. Nie spała dobrze, po całym dniu treningu i zadaniach dla zakonu dopadały ją koszmary przeplatające się wspomnienia z próby i życia. Dopiero zmęczenie zmuszało ją do oddania się w ramiona Morfeusza, ale i to nie trwało długo, gdy senne mary odnajdywały do niej drogę, a ze snu zrywał ją jej własny krzyk.
Zatrzymała się na kilka sekund przed wejściem do pokoju, uniosła lekko brodę ku górze i przekroczyła próg. Szybko zlustrowała pomieszczenie dostrzegając jedynie kilka osób. Omiotła spojrzeniem pomieszczenie ostatnim na którym się zatrzymało był Brendan. Gdy ich spojrzenia się spotkały jedynie skinęła głową. Nadal nie żałowała żadnego ze słów, które powiedziała do niego w malinowym lesie, ponieważ wszystkie były prawdą. Jej stanowisko nie zmieniło się od tego czasu, choć ona zdążyła wkroczyć już na ścieżkę ku zostaniu aurorem i przejść próbę. Nie ruszyła głębiej, zasiadła na drugim końcu stołu i dopiero siedząc odetchnęła lekko. Uniosła dłonie by przyłożyć palce do skroni i rozmasować je lekko. Za chwilę mieli podjąć dalsze plany, miała nadzieję że tym razem bez kłótni i niepotrzebnych oskarżeń.
| zajmuję 17
Trochę się obawiała tego spotkania. Nie tylko ze względu na nastroje i to, co stało się na ostatnim, ale też przez wzgląd na to, jak mocno zmieniło się jej życie. Jak mocno zmieniła się ona. Choć działa w zgodzie z własnym sumieniem, obawiała się w jakiś sposób opinii innych. Wiedziała, że nie są one w stanie zmienić jej postanowień, czy zawrócić jej z drogi, jednak nie należały one do przyjemnych. Prościej się szło dalej, gdy nic nie ciągnęło cię w bok.
Nie prezentowała się świetliście czy promiennie. Wręcz przeciwnie marnie i blado. Była zmęczona treningami i obolała - rany po próbie nadal się goiły. Choć ta, w swojej - cóż, możliwe że wspaniałomyślności - oszczędziła jej twarz. Większość była w stanie skryć pod ubraniem, jedynie spod rękawów wystawały jasne bandaże owijające się wokół jej dłoni i ciągnęły w górę, aż do ramion. Nawet w ciemnym świetle, dało się dostrzec cienie które znajdowały się pod jej oczami. Nie spała dobrze, po całym dniu treningu i zadaniach dla zakonu dopadały ją koszmary przeplatające się wspomnienia z próby i życia. Dopiero zmęczenie zmuszało ją do oddania się w ramiona Morfeusza, ale i to nie trwało długo, gdy senne mary odnajdywały do niej drogę, a ze snu zrywał ją jej własny krzyk.
Zatrzymała się na kilka sekund przed wejściem do pokoju, uniosła lekko brodę ku górze i przekroczyła próg. Szybko zlustrowała pomieszczenie dostrzegając jedynie kilka osób. Omiotła spojrzeniem pomieszczenie ostatnim na którym się zatrzymało był Brendan. Gdy ich spojrzenia się spotkały jedynie skinęła głową. Nadal nie żałowała żadnego ze słów, które powiedziała do niego w malinowym lesie, ponieważ wszystkie były prawdą. Jej stanowisko nie zmieniło się od tego czasu, choć ona zdążyła wkroczyć już na ścieżkę ku zostaniu aurorem i przejść próbę. Nie ruszyła głębiej, zasiadła na drugim końcu stołu i dopiero siedząc odetchnęła lekko. Uniosła dłonie by przyłożyć palce do skroni i rozmasować je lekko. Za chwilę mieli podjąć dalsze plany, miała nadzieję że tym razem bez kłótni i niepotrzebnych oskarżeń.
| zajmuję 17
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Większość wczorajszego popołudnia, wieczoru oraz dzisiejszej nocy spędziła na warzeniu eliksirów na spotkanie Zakonu. Na szczęście nie musiała iść dzisiaj do pracy. Kiedy już trochę odespała nocne posiedzenie w domowej pracowni alchemicznej, wstała i zjadła szybkie śniadanie. Był to jeden z nielicznych momentów, gdy Vera była w domu w tym samym momencie co ona, a Charlie naprawdę się cieszyła, że nie musiała jej okłamywać co do tego, gdzie się wybierała.
- Pomożesz mi przy spakowaniu eliksirów? – zapytała siostrę po śniadaniu.
Razem zeszły do piwnicy i zabrały się za pakowanie do przepastnej torby fiolek z eliksirami. Trochę to trwało, bo każdą należało starannie zabezpieczyć i przewiązać ochronnym materiałem, by flakoniki nie porozbijały się o siebie. Z niezwykłą dokładnością pakowała poszczególne pakunki z fiolkami do torby, między nimi układając jeszcze dodatkowe warstwy ochronne z miękkiej pianki i materiałów amortyzujących wstrząsy przy przemieszczaniu się z torbą na ramieniu oraz ocieranie się fiolek o siebie.
Tym razem zabierała na spotkanie dużo więcej eliksirów niż poprzednio. Mogła pochwalić się konkretnymi efektami i rozliczyć z tego, co otrzymała od innych – podarowane jej składniki spełniły swoje funkcje, a otrzymane z nich eliksiry miały przysłużyć się organizacji.
Wspólny świstoklik miał zabrać je obie do Hogsmeade. Na pewno była to szybsza i bezpieczniejsza opcja niż Błędny Rycerz. Biorąc pod uwagę jego niespokojną, chaotyczną jazdę, Charlie poważnie bałaby się o swoje mikstury mimo zabezpieczeń, które zastosowała.
Wylądowały w magicznej wiosce nieopodal Świńskiego Łba, resztę drogi pokonując pieszo i rozmawiając cicho. Charlie szła powoli, niosąc na ramieniu torbę z mnóstwem eliksirów. Podtrzymywała ją ostrożnie, dbając o odpowiedni transport fiolek. Ale po chwili znalazły się w gospodzie i mogły się udać na górę, do znajomego już pokoju, w którym odbywało się poprzednie, lipcowe spotkanie. Charlie czuła pewne obawy, zarówno przed kolejnymi tragicznymi wieściami, jak i przed ewentualnymi nowymi konfliktami wśród Zakonników.
Chociaż już słyszała o tym, co spotkało Bena i Hannah, zobaczenie Wrighta w takim stanie było przykrym wstrząsem, choć była pełna podziwu dla jego odwagi, waleczności i niezłomnego ducha. Przechodząc obok niego przelotnie musnęła dłonią jego ramię i uśmiechnęła się do niego. Wiedziała, że nie chciałby współczucia, ale chciała tym gestem okazać mu wsparcie. Niemniej jednak odczuwała pewien lęk – ich przeciwnicy musieli być naprawdę straszni i bezwzględni, skoro zrobili jej bliskim takie rzeczy. Szczęście w nieszczęściu, że udało im się to przeżyć i dzięki leczeniu dojdą do siebie. Dobrze, że Benjamin był taki utalentowany w magii i wytrzymały.
Przywitała z uśmiechem także Poppy, i nieco bardziej nieśmiało skinęła obecnym aurorom.
Usiadła w pobliżu uzdrowicielki, blisko początku stołu, najpierw ostrożnie kładąc w bezpiecznym miejscu swoją torbę. Na zaprezentowanie eliksirów z pewnością przyjdzie czas później. Spojrzała na swoją siostrę, mając nadzieję, że Vera usiądzie obok niej. Alchemiczce na pewno byłoby raźniej mając u boku siostrę, cieszyła się, że są w Zakonie razem.
| miejsce 33
- Pomożesz mi przy spakowaniu eliksirów? – zapytała siostrę po śniadaniu.
Razem zeszły do piwnicy i zabrały się za pakowanie do przepastnej torby fiolek z eliksirami. Trochę to trwało, bo każdą należało starannie zabezpieczyć i przewiązać ochronnym materiałem, by flakoniki nie porozbijały się o siebie. Z niezwykłą dokładnością pakowała poszczególne pakunki z fiolkami do torby, między nimi układając jeszcze dodatkowe warstwy ochronne z miękkiej pianki i materiałów amortyzujących wstrząsy przy przemieszczaniu się z torbą na ramieniu oraz ocieranie się fiolek o siebie.
Tym razem zabierała na spotkanie dużo więcej eliksirów niż poprzednio. Mogła pochwalić się konkretnymi efektami i rozliczyć z tego, co otrzymała od innych – podarowane jej składniki spełniły swoje funkcje, a otrzymane z nich eliksiry miały przysłużyć się organizacji.
Wspólny świstoklik miał zabrać je obie do Hogsmeade. Na pewno była to szybsza i bezpieczniejsza opcja niż Błędny Rycerz. Biorąc pod uwagę jego niespokojną, chaotyczną jazdę, Charlie poważnie bałaby się o swoje mikstury mimo zabezpieczeń, które zastosowała.
Wylądowały w magicznej wiosce nieopodal Świńskiego Łba, resztę drogi pokonując pieszo i rozmawiając cicho. Charlie szła powoli, niosąc na ramieniu torbę z mnóstwem eliksirów. Podtrzymywała ją ostrożnie, dbając o odpowiedni transport fiolek. Ale po chwili znalazły się w gospodzie i mogły się udać na górę, do znajomego już pokoju, w którym odbywało się poprzednie, lipcowe spotkanie. Charlie czuła pewne obawy, zarówno przed kolejnymi tragicznymi wieściami, jak i przed ewentualnymi nowymi konfliktami wśród Zakonników.
Chociaż już słyszała o tym, co spotkało Bena i Hannah, zobaczenie Wrighta w takim stanie było przykrym wstrząsem, choć była pełna podziwu dla jego odwagi, waleczności i niezłomnego ducha. Przechodząc obok niego przelotnie musnęła dłonią jego ramię i uśmiechnęła się do niego. Wiedziała, że nie chciałby współczucia, ale chciała tym gestem okazać mu wsparcie. Niemniej jednak odczuwała pewien lęk – ich przeciwnicy musieli być naprawdę straszni i bezwzględni, skoro zrobili jej bliskim takie rzeczy. Szczęście w nieszczęściu, że udało im się to przeżyć i dzięki leczeniu dojdą do siebie. Dobrze, że Benjamin był taki utalentowany w magii i wytrzymały.
Przywitała z uśmiechem także Poppy, i nieco bardziej nieśmiało skinęła obecnym aurorom.
Usiadła w pobliżu uzdrowicielki, blisko początku stołu, najpierw ostrożnie kładąc w bezpiecznym miejscu swoją torbę. Na zaprezentowanie eliksirów z pewnością przyjdzie czas później. Spojrzała na swoją siostrę, mając nadzieję, że Vera usiądzie obok niej. Alchemiczce na pewno byłoby raźniej mając u boku siostrę, cieszyła się, że są w Zakonie razem.
| miejsce 33
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Na kolejne spotkanie szedł z taką samą porcją pewności co niepewności. Czuł, że powoli zaczyna się gubić, im więcej pytań sobie zadaje, tym bardziej czuje się nie na miejscu. Wstąpił do Zakonu chcąc zrobić coś dla świata - ale nie dla tego wielkiego, szeroko pojętego świata pełnego obcych, a dla swojego własnego świata. Dla swoich najbliższych, dla rodziny, dla przyjaciół, dla siebie. To się nie zmieniło. Chciał walczyć, bezczynność wywoływała w nim irytację, chciał robić coś, choć samodzielnie nie mógł robić niczego. Jako szary członek organizacji mógł pomagać toczyć ją powoli do przodu, sam był tylko bezradnym dzieciakiem który nic o świecie dookoła tak na prawdę nie wie.
Tylko co, jeśli ten jego świat, ci jego najbliżsi z jego winy, przez to w co on się ładuje wpadną w kłopoty? Ta myśl siedziała w nim od jakiegoś czasu. Możliwe, że powrót Anastasii trochę mu to uświadomił. Poczucie, że chce czegoś lepszego także dla niej wiązało się z myślą, że powiązanie jego nazwiska z organizacją tego typu mogłoby wcale nie być dla niej dobre. Dla jego rodziny. mieli przecież do czynienia z psychopatami, to już doskonale wiedział. I choć zaczęło się od Any, wcale nie chodziło tylko o nią, a o wszystkich - nawet tych, którzy także przyłączyli się do Zakonu, choć ci byli przynajmniej świadomi zagrożenia.
I oczywiście, on póki co pozostawał wygodnie anonimowy, jednak jak długo to potrwa?
Ta myśl go przerażała, choć jednocześnie nie mógł myśleć o rezygnacji. Nie dałby rady stać z założonymi rękami, chciał pomagać na tyle na ile to będzie możliwe. Miał teraz jedynie więcej mrocznych myśli do spychania do tego jednego miejsca w swoim umyśle do którego nie lubił zaglądać.
- Hej wszystkim.
Zebrał w sobie entuzjazm który może nie w pełni był na miejscu, ale jemu był potrzebny. Spojrzał po wszystkich zgromadzonych i ruszył na jedno z wolnych miejsc - był trochę przed czasem, pewnie za chwilę będzie tu pełno ludzi.
| 4
Tylko co, jeśli ten jego świat, ci jego najbliżsi z jego winy, przez to w co on się ładuje wpadną w kłopoty? Ta myśl siedziała w nim od jakiegoś czasu. Możliwe, że powrót Anastasii trochę mu to uświadomił. Poczucie, że chce czegoś lepszego także dla niej wiązało się z myślą, że powiązanie jego nazwiska z organizacją tego typu mogłoby wcale nie być dla niej dobre. Dla jego rodziny. mieli przecież do czynienia z psychopatami, to już doskonale wiedział. I choć zaczęło się od Any, wcale nie chodziło tylko o nią, a o wszystkich - nawet tych, którzy także przyłączyli się do Zakonu, choć ci byli przynajmniej świadomi zagrożenia.
I oczywiście, on póki co pozostawał wygodnie anonimowy, jednak jak długo to potrwa?
Ta myśl go przerażała, choć jednocześnie nie mógł myśleć o rezygnacji. Nie dałby rady stać z założonymi rękami, chciał pomagać na tyle na ile to będzie możliwe. Miał teraz jedynie więcej mrocznych myśli do spychania do tego jednego miejsca w swoim umyśle do którego nie lubił zaglądać.
- Hej wszystkim.
Zebrał w sobie entuzjazm który może nie w pełni był na miejscu, ale jemu był potrzebny. Spojrzał po wszystkich zgromadzonych i ruszył na jedno z wolnych miejsc - był trochę przed czasem, pewnie za chwilę będzie tu pełno ludzi.
| 4
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Było ciepło. Zaskakująco ciepło jak na fakt, że praktycznie trzy miesiące temu mieli do czynienia z niespodziewaną zimą, która przymusiła ich do przedwczesnego sięgnięcia do szaf po ciepłe okrycia, ocieplane płaszcze i ciasne peleryny. Zaskakująco ciepło i słonecznie jak na fakt, że niedawno Anglia ginęła w gęstej mgle. Młoda pół-Irlandka idąca tuż obok starego wyjadacza, ojca Irlandczyka z krwi i kości, pomyślała, że może to skłoni innych do trzeźwego myślenia. Że to świecące w oczy słońce zaświeci w niektóre puste umysły i skłoni do rozmyślań.
Z tymi pozytywnymi myślami spojrzała na ojca, mrużąc przed promieniami jedno oko i kwasząc grymas na twarzy jak wampir, któremu ta pogoda, na którą wyszedł, całkiem nie pasuje. Wsunęła dłonie do kieszeni, posuwając się do przodu, idąc między ludźmi, którzy nawet w tak sprzyjających okolicznościach wyglądali na porażonych ostatnimi tygodniami. Piętnastego sierpnia, dokładnie trzy tygodnie temu, ustanowiono stan wojenny. Na czarodziejach osiadła powłoczka niepewności i strachu, obaw o swoje życie, obaw o życie swoich bliskich, o swoje domy, dobytek. O wszystko to, co wojna bez ostrzeżenia i w jednej chwili mogła zabrać. I nawet jasne promienie słońca, znane doskonale ze swoich zdrowotnych właściwościach, nie potrafiły oddalić tego nieprzyjemnego wrażenia, że zbliża się nieuchronne.
Że niedługo po raz kolejny staną do walki, ale tym razem na większą skalę – być może większą nawet niż ognisty monolog w Ministerstwie Magii.
Przekroczyła próg Świńskiego Łba zaraz za ojcem, rzucając spojrzenie najpierw barmanowi, który leniwie wycierał szklane kufle, by zaraz omieść nim ludzi skupionych w sali, wyszukać nieprzychylne spojrzenia, podejrzane wyglądające sylwetki – sylwetki nieproszonych gości, którzy mogli wywąchać trop Zakonu. Tak jak Zakon zdobył trop Rycerzy Walpurgii. Stanęli po dwóch stronach barykady i teraz wszystko mogło się stać. Za ojcem również weszła do środka, do pokoju wynajmowanego na potrzeby spotkań, schylając lekko głowę, żeby nie zahaczyć nią choćby o futrynę.
Pierwsza wpadła jej w oko sylwetka Brendana, skinęła mu lekko głową, witając się bez słów, ale za to z porozumieniem, które nie potrzebowało werbalnych gestów. Potem zauważyła Just i Poppy, Charlene, Gabriela, Sophię. Na samym końcu rzucił jej się w oczy Benjamin. A, szczerze powiedziawszy, nie cały on, jego twarz. Nie wpatrywała się w niego z niepoprawnym uporem, kiedy więc poczuła zaciskające się na szacie dłonie, rozgniewany wzrok podniosła na ojca.
Kto mu to zrobił? – zdawały pytać jej żarzące się, brązowe tęczówki.
| miejsce nr 35
Z tymi pozytywnymi myślami spojrzała na ojca, mrużąc przed promieniami jedno oko i kwasząc grymas na twarzy jak wampir, któremu ta pogoda, na którą wyszedł, całkiem nie pasuje. Wsunęła dłonie do kieszeni, posuwając się do przodu, idąc między ludźmi, którzy nawet w tak sprzyjających okolicznościach wyglądali na porażonych ostatnimi tygodniami. Piętnastego sierpnia, dokładnie trzy tygodnie temu, ustanowiono stan wojenny. Na czarodziejach osiadła powłoczka niepewności i strachu, obaw o swoje życie, obaw o życie swoich bliskich, o swoje domy, dobytek. O wszystko to, co wojna bez ostrzeżenia i w jednej chwili mogła zabrać. I nawet jasne promienie słońca, znane doskonale ze swoich zdrowotnych właściwościach, nie potrafiły oddalić tego nieprzyjemnego wrażenia, że zbliża się nieuchronne.
Że niedługo po raz kolejny staną do walki, ale tym razem na większą skalę – być może większą nawet niż ognisty monolog w Ministerstwie Magii.
Przekroczyła próg Świńskiego Łba zaraz za ojcem, rzucając spojrzenie najpierw barmanowi, który leniwie wycierał szklane kufle, by zaraz omieść nim ludzi skupionych w sali, wyszukać nieprzychylne spojrzenia, podejrzane wyglądające sylwetki – sylwetki nieproszonych gości, którzy mogli wywąchać trop Zakonu. Tak jak Zakon zdobył trop Rycerzy Walpurgii. Stanęli po dwóch stronach barykady i teraz wszystko mogło się stać. Za ojcem również weszła do środka, do pokoju wynajmowanego na potrzeby spotkań, schylając lekko głowę, żeby nie zahaczyć nią choćby o futrynę.
Pierwsza wpadła jej w oko sylwetka Brendana, skinęła mu lekko głową, witając się bez słów, ale za to z porozumieniem, które nie potrzebowało werbalnych gestów. Potem zauważyła Just i Poppy, Charlene, Gabriela, Sophię. Na samym końcu rzucił jej się w oczy Benjamin. A, szczerze powiedziawszy, nie cały on, jego twarz. Nie wpatrywała się w niego z niepoprawnym uporem, kiedy więc poczuła zaciskające się na szacie dłonie, rozgniewany wzrok podniosła na ojca.
Kto mu to zrobił? – zdawały pytać jej żarzące się, brązowe tęczówki.
| miejsce nr 35
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Autentycznie wahał się, czy jego obecność na spotkaniu będzie konieczna. Nie. Inaczej. Czy będzie potrzebna, skoro wizje idei zakonu tak bardzo się rozchodziły, niby przeciekająca przez palce woda. Nie podobało mu się zamieszanie, które podzieliło zebranych, ale nawet mimo głosów niezgody, Samuel nie miał zamiaru ulec. Czas na czekanie i głaskanie po głowach minął. Teraz wyraźniej niż wcześniej stawiając do pionu wszystkich niedowiarków. Wojna. I auror nie planował stać w miejscu. Należało pójść dalej, zmierzyć się z wrogiem, który tak bezczelnie sobie poczynał. A to wywoływało chłodny, ale rosnący gniew.
Nie spieszył się, wchodząc po skrzypiących przy każdym kroku schodach. te same pokonywał ostatnio niemal miesiąc wcześniej. Na moment zatrzymał spojrzenie na drzwiach jednego z pokojów, tego, w który wyczyścił pamięć Jaydenowi. Konieczność, której ciężar sam przyjął na barki, żegnając z ich szeregów. Bywały chwile, że miał chęć posłać kilka osób za jego przykładem. Milcząco jednak minął zamknięte drzwi, stając w wejściu do pokoju gościnnego. Ich tymczasowego miejsca spotkań.
W pierwszej chwili zastanawiał się, czy ostentacyjnie nie zatrzymać się przy drzwiach, niby ironiczna wersja strażnika. Ale zamiast tego ruszył dalej, nie dając po sobie poznać, że podobny plan w ogóle przeszedł mu przez głowę.
Zebranych omiótł badawczym spojrzeniem, nieco dłużej zatrzymując się przy Justine. Blade oblicze, cienie znaczące powieki, niby malowane księżyce i biel bandaży, która wychylała się zza rękawów. Nie powiedział nic, ale zacisnął mocniej dłoń, przenosząc pospieszne spojrzenie dalej, nalożę łóżko, na której siedział Wright. Uniósł dłoń wyżej, witając się z Gwardzistą i siedzącym obok Tonksem, ale i tym razem milcząc. Wiedział wcześniej, co przydarzyło się Wrightowi i zdążyli porozmawiać o rzeczach... na tyle ważnych, że Skamander wielokrotnie wracał do przekazanych informacji. Blizny znaczyły brzydko oblicze mężczyzny, ale na to nie reagował. Mieli ich wystarczająco wiele, by nauczyć się ich nie widzieć. Bardziej martwił się o Hanah. Czy miała się pojawić? I tylko to pytające spojrzenie zostawił Wrightowi, by przenieść uwagę na ich dzisiejszego prowadzącego. Brendan. Chłód, jaki znaczył spojrzenie przyjaciela był odbiciem jego własnych myśli. Gdyby mógł, stanąłby obok aurora, ale zbierało się coraz więcej zakonników. Mimo to, skinieniem głowy posłał mu niewerbalny przekaz, że w razie ewentualności, wesprze go.
Zatrzymał się przy łóżku i usiadł na brzegu, bliżej drzwi. Przelotnie zerknął na Charlene i kuzynkę rejestrując pozostałych zebranych, ostatecznie lokując wzrok na milczącym Kieranie. I jemu skinął głową, ale pozostawał bez słowa. Spojrzał jeszcze na Thony'ego, przez sekundę zastanawiając sie, czy nie podnieść się i usiąść obok, ale pozostał w miejscu. Oparł się wygodniej, naznaczając gest cichym skrzypieniem mebla. Odetchnął cicho, przez nos, jedną dłoń zatrzymał przy kieszeni czarnego płaszcza, którego nawet nie ściągał, drugą pozostawiając opartą o wezgłowie. Z nieodgadnionym wyrazem na twarzy - obserwował. Ot, taka natura aurora. Albo jego własna.
| Zajmuję miejsce 40 na łóżkudrugiej loży
Nie spieszył się, wchodząc po skrzypiących przy każdym kroku schodach. te same pokonywał ostatnio niemal miesiąc wcześniej. Na moment zatrzymał spojrzenie na drzwiach jednego z pokojów, tego, w który wyczyścił pamięć Jaydenowi. Konieczność, której ciężar sam przyjął na barki, żegnając z ich szeregów. Bywały chwile, że miał chęć posłać kilka osób za jego przykładem. Milcząco jednak minął zamknięte drzwi, stając w wejściu do pokoju gościnnego. Ich tymczasowego miejsca spotkań.
W pierwszej chwili zastanawiał się, czy ostentacyjnie nie zatrzymać się przy drzwiach, niby ironiczna wersja strażnika. Ale zamiast tego ruszył dalej, nie dając po sobie poznać, że podobny plan w ogóle przeszedł mu przez głowę.
Zebranych omiótł badawczym spojrzeniem, nieco dłużej zatrzymując się przy Justine. Blade oblicze, cienie znaczące powieki, niby malowane księżyce i biel bandaży, która wychylała się zza rękawów. Nie powiedział nic, ale zacisnął mocniej dłoń, przenosząc pospieszne spojrzenie dalej, na
Zatrzymał się przy łóżku i usiadł na brzegu, bliżej drzwi. Przelotnie zerknął na Charlene i kuzynkę rejestrując pozostałych zebranych, ostatecznie lokując wzrok na milczącym Kieranie. I jemu skinął głową, ale pozostawał bez słowa. Spojrzał jeszcze na Thony'ego, przez sekundę zastanawiając sie, czy nie podnieść się i usiąść obok, ale pozostał w miejscu. Oparł się wygodniej, naznaczając gest cichym skrzypieniem mebla. Odetchnął cicho, przez nos, jedną dłoń zatrzymał przy kieszeni czarnego płaszcza, którego nawet nie ściągał, drugą pozostawiając opartą o wezgłowie. Z nieodgadnionym wyrazem na twarzy - obserwował. Ot, taka natura aurora. Albo jego własna.
| Zajmuję miejsce 40 na łóżku
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Na poprzednim spotkaniu pozostawała względnie bierna; obserwowała po cichu zależności pomiędzy członkami organizacji, do jakiej dopiero co wtedy dołączyła, badała grunt. Nie miała doświadczenia, nie było więc wiele tematów, na które mogła się wypowiedzieć. Śledziła bieg wydarzeń, które pozostawiły po sobie gram niesmaku – odejście jednego z Zakonników zszokowało ją, lecz nie na tyle, by poddała wątpliwościom to, dlaczego dołączyła do grupy ludzi, która po raz kolejny miała zebrać się w Gospodzie pod Świńskim Łbem.
Wiedziała, że tym razem będzie inaczej. Była bogatsza w doświadczenia – począwszy od misji, jakiej podjęła się wraz z Bertiem, przez naprawy anomalii, w których uczestniczyła aż po pojedynek z czarnoksiężnikami. Miała wiele do powiedzenia i sądziła, że nie będzie wcale jedyna – tak wiele wydarzyło się w przeciągu ubiegłych dwóch miesięcy, że na miejscu organizatorów zapewne miałaby problem z tym, od czego zacząć. Wierzyła w tych, którzy mieli dziś trzymać pieczę nad spotkaniem i zamierzała czekać na swoją kolej, nie chciała dać się ponieść emocjom, lecz chęć wyrzucenia z siebie wszystkich szczegółów oraz opinii była w niej przemożna.
Ubrana w ciepłą szatę narzuconą na butelkowozielony sweter, na miotle pokonała drogę z Otterton do miasta, a stamtąd porannym świstoklikiem przeniosła się do Szkocji. Do Hogsmeade także przyleciała, całą godzinę przed spotkaniem spędzając w sklepach, w których za czasów szkolnych uwielbiała wydawać swoje całe kieszonkowe. W Miodowym Królestwie zrobiła zakupy dla Amosa i z torbą pełną słodyczy pojawiła się w tym samym pokoju, w którym znalazła się w lipcu; na drugim ramieniu spoczywała przewieszona przez nie torba wypełniona ingrediencjami, jakimi zamierzała się dziś podzielić z obecnymi alchemikami. Miała przy sobie także skradzioną różdżkę czarnoksiężnika, z którym walczyła w Dziurawym Kotle – wraz ze wspomnieniami tego dnia zamierzała przekazać ją aurorom, jeśli tylko będą sobie tego życzyli.
Przestąpiła próg, uśmiechając się pokrzepiająco. Stan wojenny nie napawał nikogo optymizmem, ale nie zamierzała dokładać swojej cegiełki do grobowego nastroju już na wstępie.
- Dzień dobry! – donośnym głosem oznajmiła swoje przybycie, spoglądając po twarzach zebranych.
Pozostawiła miotłę w kącie nieopodal drzwi i dziarskim krokiem ruszyła do stołu, siadając na wolnym krześle tuż obok Maxine.
| zajmuję miejsce 21, dla Max zaklepuję 19.
Wiedziała, że tym razem będzie inaczej. Była bogatsza w doświadczenia – począwszy od misji, jakiej podjęła się wraz z Bertiem, przez naprawy anomalii, w których uczestniczyła aż po pojedynek z czarnoksiężnikami. Miała wiele do powiedzenia i sądziła, że nie będzie wcale jedyna – tak wiele wydarzyło się w przeciągu ubiegłych dwóch miesięcy, że na miejscu organizatorów zapewne miałaby problem z tym, od czego zacząć. Wierzyła w tych, którzy mieli dziś trzymać pieczę nad spotkaniem i zamierzała czekać na swoją kolej, nie chciała dać się ponieść emocjom, lecz chęć wyrzucenia z siebie wszystkich szczegółów oraz opinii była w niej przemożna.
Ubrana w ciepłą szatę narzuconą na butelkowozielony sweter, na miotle pokonała drogę z Otterton do miasta, a stamtąd porannym świstoklikiem przeniosła się do Szkocji. Do Hogsmeade także przyleciała, całą godzinę przed spotkaniem spędzając w sklepach, w których za czasów szkolnych uwielbiała wydawać swoje całe kieszonkowe. W Miodowym Królestwie zrobiła zakupy dla Amosa i z torbą pełną słodyczy pojawiła się w tym samym pokoju, w którym znalazła się w lipcu; na drugim ramieniu spoczywała przewieszona przez nie torba wypełniona ingrediencjami, jakimi zamierzała się dziś podzielić z obecnymi alchemikami. Miała przy sobie także skradzioną różdżkę czarnoksiężnika, z którym walczyła w Dziurawym Kotle – wraz ze wspomnieniami tego dnia zamierzała przekazać ją aurorom, jeśli tylko będą sobie tego życzyli.
Przestąpiła próg, uśmiechając się pokrzepiająco. Stan wojenny nie napawał nikogo optymizmem, ale nie zamierzała dokładać swojej cegiełki do grobowego nastroju już na wstępie.
- Dzień dobry! – donośnym głosem oznajmiła swoje przybycie, spoglądając po twarzach zebranych.
Pozostawiła miotłę w kącie nieopodal drzwi i dziarskim krokiem ruszyła do stołu, siadając na wolnym krześle tuż obok Maxine.
| zajmuję miejsce 21, dla Max zaklepuję 19.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Nie wyspałem się. W zasadzie od kilku dni mam problemy ze snem, ale wyjątkowo wiem co za tym stoi. Co czy raczej kto. Minęło zaledwie niecałych pięć dni od początku września, a w moim życiu uczuciowym nastąpiła rewolucja. Nie wiem co robić. Tak po ludzku załamałem ręce i zamiast przedsięwziąć konkretne kroki to gapię się nocami w sufit. Wiem, że muszę się w końcu zebrać w sobie i coś zmienić, a spotkanie Zakonu Feniksa to chyba najlepszy moment. Siadam na podłodze, opierając się o ścianę, i wyciągam rękę z karmą w kierunku psa. Wciąż nie mogę się zdecydować na imię. Prawdopodobnie nie powinienem go też w ten sposób rozpieszczać, ale jakoś nie potrafię mieć wyrzutów sumienia z powodu tej psiej radości. Zacząłem się zbierać do Hogsmeade dopiero jak zjadł. Narzuciłem na siebie brązowe spodnie i malinową koszulę, którą ostatnio miałem na sobie podczas Festiwalu Lata, po czym z niezawodną pomocą Błędnego Rycerza dotarłem niemalże pod same drzwi Gospody pod Świńskim Łbem. Wszedłem do środka, próbując zignorować panujący wewnątrz zapach stęchlizny, ale nie udało mi się i wszedłem do pokoju gościnnego, witając wszystkich donośnym kichnięciem. - Przepraszam - bąknąłem, spoglądając na zebrane osoby, od razu zauważając nieobecność Frances. Mam nadzieję, że jeszcze tutaj przyjdzie - planowałem zamienić z nią parę słów po zakończeniu zebrania. - Witajcie - przywitałem się po chwili gdy już opanowałem atak kichania. Dostrzegłem wśród obecnych Bertiego i to obok niego postanowiłem usiąść. Spojrzałem na niego ze zrozumieniem, ale postanowiłem nie poruszać tematu Anastazji, chociaż miałem ochotę głośno go przy wszystkich wykrzyczeć. Spotkanie Zakonu Feniksa to nieodpowiednie miejsce do załatwiania prywatnych spraw. - Już wiem - powiedziałem tylko, bo nie byłem pewny czy rozmawiał o mnie z siostrą. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na twarz Benjamina, co spowodowało u mnie szok i niedowierzanie. Słyszałem jakieś pogłoski o niedawnych wydarzeniach, ale nie wiedziałem, że Ben aż tak ucierpiał. Odwróciłem wzrok, bo takie przyglądanie się byłoby nie na miejscu. Podparłem głowę rękoma i przymknąłem na chwilę oczy.
Miejsce nr 5!
Miejsce nr 5!
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To znowu był ten dzień. Dzień, kiedy sama świadomość własnego istnienia była zbyt wielkim ciężarem do uniesienia. Nie miałem pojęcia ile dni spędziłbym bezwładnie i bezładnie w łóżku z niemilknącym chodem zegara jako jedynym towarzyszem gdyby nie obowiązki, które zmuszały mnie do wyrwania się z letargu. I tak balansowałem już na krawędzi, czy też raczej na powoli pękającej linie. Nastroje jak okiem sięgnąć dalekie były od radosnych. Umęczony personel w szpitalu, który powoli zaczynał w końcu wracać do normalności; nerwowa atmosfera w rodowej posiadłości, która zmusiła mnie do intensywnych poszukiwań własnego lokum; aż w końcu mętlik jeszcze tlący się w głowie po ostatnim spotkaniu Zakonu. Byłem już zdecydowanie bardziej zorientowany w całej sytuacji niż dwa miesiące temu - tego wszyscy ode mnie oczekiwali, w tym też i ja sam. Ciężko było godzić ze sobą ambicje i niemoc, jedno zyskując przewagę nad drugim tylko je wzmacniało w chwilach, kiedy huśtawka nastroju znów zamieniała kolejność ramion. Góra dół, góra i dół. I tak aż do szaleństwa.
Podążając ulicami Hogsmeade walczyłem ze sobą, z brakiem sił, z chęcią ucieczki w bezpieczny i ciepły świat pierzyn, gdzie nie istniało nic poza myślami. Wydawało mi się bowiem niejednokrotnie, że ja sam znikałem czasami wśród miękkiej bieli oddając swe ciało umysłowi.
Szedłem niespiesznie, zerkając na zegarek. Będę na czas, to jasne. Jednak czy zdążę wczuć się w rolę, którą dziś pełniłem? Nie byłem pewien aż do momentu, w którym nie stanąłem na progu pokoju na poddaszu. Uniosłem spojrzenie i ukazały mi się twarze znane z dnia na dzień coraz lepiej. Na płonący stos Wendeliny, siebie mogłem zawodzić - ich nie. Dlatego uśmiechnąłem się ciepło, szczerze, do każdego z obecnych. A najszerzej to chyba do Weasleya, którego mina wyrażała więcej, niż tysiąc słów. Nie powiedziałem jednak do niego nic, klepnąłem rudzielca tylko dwa razy po ramieniu i zostawiłem go sam na sam ze swoimi myślami. Moje bowiem się gdzieś rozpierzchały - znów przyszedł ten stan, kiedy niby przed ważnym wystąpieniem czy koncertem fortepianowym mój mózg robił sobie krótkie wakacje, jakby ktoś przełączył w nim pstryczek na tryb awaryjny.
- Dzień dobry wszystkim - powiedziałem, zrzucając z ramion płaszcz i zawieszając go o wystającą belkę. Nie widziałem jeszcze tylko nigdzie Josephine, co odrobinę mnie martwiło, jednak wierzyłem że zjawi się w odpowiednim czasie.
A skoro już czekałem to można było kogoś pozaczepiać.
- Ben, dobrze wyglądasz. Już prawie jak człowiek a nie befsztyk - rzuciwszy beztrosko wyszczerzyłem się do Gwardzisty. Nie odzyskał jeszcze głosu, co oznaczało tylko jedno: jeszcze mogłem do oporu z niego po przyjacielsku kpić. Oczywiście teraz sobie już z tego żartowaliśmy, jednak kiedy Hannah leżała przede mną na łóżku, cała zakrwawiona i umierająca, do śmiechu wcale mi nie było.
Oby tylko dzisiaj miało zakończyć się bardziej wesoło, niźli zgryźliwie. Ale tego dopilnować mieliśmy już ja z Brendanem.
Podążając ulicami Hogsmeade walczyłem ze sobą, z brakiem sił, z chęcią ucieczki w bezpieczny i ciepły świat pierzyn, gdzie nie istniało nic poza myślami. Wydawało mi się bowiem niejednokrotnie, że ja sam znikałem czasami wśród miękkiej bieli oddając swe ciało umysłowi.
Szedłem niespiesznie, zerkając na zegarek. Będę na czas, to jasne. Jednak czy zdążę wczuć się w rolę, którą dziś pełniłem? Nie byłem pewien aż do momentu, w którym nie stanąłem na progu pokoju na poddaszu. Uniosłem spojrzenie i ukazały mi się twarze znane z dnia na dzień coraz lepiej. Na płonący stos Wendeliny, siebie mogłem zawodzić - ich nie. Dlatego uśmiechnąłem się ciepło, szczerze, do każdego z obecnych. A najszerzej to chyba do Weasleya, którego mina wyrażała więcej, niż tysiąc słów. Nie powiedziałem jednak do niego nic, klepnąłem rudzielca tylko dwa razy po ramieniu i zostawiłem go sam na sam ze swoimi myślami. Moje bowiem się gdzieś rozpierzchały - znów przyszedł ten stan, kiedy niby przed ważnym wystąpieniem czy koncertem fortepianowym mój mózg robił sobie krótkie wakacje, jakby ktoś przełączył w nim pstryczek na tryb awaryjny.
- Dzień dobry wszystkim - powiedziałem, zrzucając z ramion płaszcz i zawieszając go o wystającą belkę. Nie widziałem jeszcze tylko nigdzie Josephine, co odrobinę mnie martwiło, jednak wierzyłem że zjawi się w odpowiednim czasie.
A skoro już czekałem to można było kogoś pozaczepiać.
- Ben, dobrze wyglądasz. Już prawie jak człowiek a nie befsztyk - rzuciwszy beztrosko wyszczerzyłem się do Gwardzisty. Nie odzyskał jeszcze głosu, co oznaczało tylko jedno: jeszcze mogłem do oporu z niego po przyjacielsku kpić. Oczywiście teraz sobie już z tego żartowaliśmy, jednak kiedy Hannah leżała przede mną na łóżku, cała zakrwawiona i umierająca, do śmiechu wcale mi nie było.
Oby tylko dzisiaj miało zakończyć się bardziej wesoło, niźli zgryźliwie. Ale tego dopilnować mieliśmy już ja z Brendanem.
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem