Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
Harold Longbottom, jeszcze zbierając się z ziemi, chwycił za swoją różdżkę. Wokół panował coraz większy popłoch, czarodzieje, używając magii opuszczali teren zapadliska, świstoklików — znikając ze Stonehenge. Ale niektórzy z nich potrzebowali pomocy, byli ranni. Inni, skazani na łaskę lub niełaskę samozwańczego lorda. Były Minister Magii poderwał się gwałtownie i wycelował w czarnoksiężnika, posyłając w jego stronę wiązkę migotliwego światła, bardzo silne i potężne zaklęcie, które było w stanie oderwać go od torturowania bezbronnego Macmillana.
— Zostaw go!— krzyknął w jego kierunku wściekle, patrzył na niego z determinacją. Niewątpliwie gotów stanąć przeciw niemu, nawet choćby kosztowało go to życiem. Ale wróg, który znęcał się nad bezbronnymi nie był dziś sam. Nad głowami zgromadzili się dementorzy. Zawisnęli nad rozpadającym się kręgiem. Na co czekali?
— Uciekajcie!— krzyknął do wszystkich, którzy wciąż zbyt wolno podnosili się z ziemi. — Zabierzcie go!— Zwrócił się w kierunku Alexandra, wskazując na Skamandera, który był w kiepskiej formie, spoglądając kontrolnie na Macmillana. I stając ramię w ramię z Arturem, próbował przegonić te demoniczne kreatury. Harold Longbottom uczynił zamach nad głowa i posłał w niebo błękitną mgłę. Expecto Patronum. I wszyscy, kto kiedykolwiek widzieli na własne oczy patronusa mogli ujrzeć, że była w nim ogromna moc, olbrzymia siła. Być może był to najsilniejszy Patronus, jakiego mieli okazję do tej pory ujrzeć. Bezkształtna mgła w momencie przetransformowała się, ukazując świetlistą głowę z ostrym, skierowanymi ku przodowi rogami. Zaraz za nią rosły tułów, cztery kończyny zakończone kopytami i ogon. Byk — imponujący, świetlisty magiczny byk pomknął w kierunku dementorów.
| To tylko post uzupełniający, rozgrywka toczy się dalej. I dla informacji: za pomocą świstoklików, BEZPOŚREDNIO ze Stonehenge mogą się ewakuować osoby WYŁĄCZNIE posiadające przy sobie świstoklik. Domyślne świstokliki znajdują się w okolicach Stonehenge.
— Zostaw go!— krzyknął w jego kierunku wściekle, patrzył na niego z determinacją. Niewątpliwie gotów stanąć przeciw niemu, nawet choćby kosztowało go to życiem. Ale wróg, który znęcał się nad bezbronnymi nie był dziś sam. Nad głowami zgromadzili się dementorzy. Zawisnęli nad rozpadającym się kręgiem. Na co czekali?
— Uciekajcie!— krzyknął do wszystkich, którzy wciąż zbyt wolno podnosili się z ziemi. — Zabierzcie go!— Zwrócił się w kierunku Alexandra, wskazując na Skamandera, który był w kiepskiej formie, spoglądając kontrolnie na Macmillana. I stając ramię w ramię z Arturem, próbował przegonić te demoniczne kreatury. Harold Longbottom uczynił zamach nad głowa i posłał w niebo błękitną mgłę. Expecto Patronum. I wszyscy, kto kiedykolwiek widzieli na własne oczy patronusa mogli ujrzeć, że była w nim ogromna moc, olbrzymia siła. Być może był to najsilniejszy Patronus, jakiego mieli okazję do tej pory ujrzeć. Bezkształtna mgła w momencie przetransformowała się, ukazując świetlistą głowę z ostrym, skierowanymi ku przodowi rogami. Zaraz za nią rosły tułów, cztery kończyny zakończone kopytami i ogon. Byk — imponujący, świetlisty magiczny byk pomknął w kierunku dementorów.
| To tylko post uzupełniający, rozgrywka toczy się dalej. I dla informacji: za pomocą świstoklików, BEZPOŚREDNIO ze Stonehenge mogą się ewakuować osoby WYŁĄCZNIE posiadające przy sobie świstoklik. Domyślne świstokliki znajdują się w okolicach Stonehenge.
Morgoth obserwował wszystko z uwagą, jednak nie odezwał się już więcej. Wiedział, że wszystko, co się tu wydarzyło, nie zostało jednoznacznie ustalone. Nie odpowiadał już na zaczepki, nie poświęcając uwagi rozgorączkowanym i mówiącym w emocjach lordom. Ich słowa były jedynie pustką, niczym rozsądnym ani niczym godnym uwagi. Nie zamierzał marnować na to czasu. Interesowało go jedynie, co wydarzy się wkrótce. Nie tylko z całym spotkaniem, lecz głównie politycznymi ustawkami, które zaczynały nabierać tempa. Zaskoczyły go nieprzemyślane sojusze niepodparte niczym sensownym, proponowane w zrywie nagłej chęci pojednania czy przypływu emocjonalnego roztargnienia. Nie zareagował również na odpowiedź Flintów, podejrzewając, że wkrótce przyjdzie im spotkać się już na neutralnym, nie zaś sojuszniczym gruncie. Nie zamierzał jednak przystawać z rodem, który nie egzekwował zwyczajów w należyty sposób. Podobne odczucia miał w stosunku do Parkinsonów, którzy w ostatnim czasie nie wykazali się niczym szczególnym. Dyskusje przerwał jednak wpierw Voldemort, a chwilę później promienie zaklęć. Ziemia zadrżała w posadach, a wibracje zrzuciły go z nóg. Silne uderzenie w lewy bark sprawiło, że pociemniało mu przed oczami. Tak samo jak udo przeszył paskudny ból. Szybko jednak zostało to wyparte z jego świadomości, gdy zdał sobie sprawę, że jego bliscy wciąż znajdowali się w samym epicentrum tego chaosu. Rzucił jedynie krótkie spojrzenie Cynericowi, który już wstawał z miejsca na loży, ciągnąc za sobą ojca. Morgoth z wyrzutem zdał sobie sprawę, że postąpili jak głupcy, sądząc, że cokolwiek się tu dzisiaj wydarzy, nie będzie zmuszało ich do szybkiej ucieczki. Czy aż za bardzo wierzył w system dyplomacji i szlacheckiej etykiety? Być może nawet bardziej niż zawodowi politycy. Nie spodziewał się jednak bezmyślności, jakimi wykazał się mężczyzna ogłaszający siebie aurorem, a któremu zawtórował mu nie kto inny a Macmillan z przeżartym od procentów umysłem. Nie mógł uwierzyć, że ci bezmózgowcy postanowili rzucić zaklęcie, które swoim zasięgiem obejmowało również i ich samych. Nie było jednak czasu na dłuższe zastanawianie się. Musiał stąd uciec. Teraz. Musiał przeobrazić się w czarny dym i nie dać pochłonąć się temu szaleństwu.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
W trakcie tygodni poprzedzających szczyt, Stonehenge niejednokrotnie pojawiało się w jego snach: tych pełnych obaw i niespokojnych, wypełnionych czarnymi scenariuszami o odwracającej się od niego rodzinie, dopadających go wrogach, zawodzie, malującym się kolejno na twarzach wszystkich tych, na których mu zależało. Gdy tego dnia pojawiał się w Salisbury, lądując na trawie w towarzystwie braci, wydawało mu się więc, że był przygotowany na najgorsze – jednak żaden z koszmarów nie dorastał do pięt rzeczywistości, która rozwarstwiała się na jego oczach. Nigdy, nawet w najśmielszych wyobrażeniach, nie zdołałby przywołać z nicości przerażenia, które ogarnęło go na widok pękającej kopuły Protego Totalum, ani przeszywającego bólu, rozlewającego się na wysokości żeber i lewego barku, kiedy ziemia usunęła mu się spod stóp, a on sam upadł na twarde, kruszące się kamienie. Zaklął siarczyście, podnosząc się z trudem, ostrożnie, oceniając, czy w ogóle był w stanie to zrobić – nie znał się na magomedycynie, ale oberwał w swoim życiu wystarczająco dużo razy, by przypuszczać, że gorące, ostre pulsowanie z boku klatki piersiowej oznaczało, że najprawdopodobniej pękły mu co najmniej dwa żebra. Lewe ramię bolało go przy każdym ruchu, na moment wyrwane ze stawu; zacisnął mocniej palce na trzymanej w drugiej dłoni różdżce – nie mógł pozwolić sobie teraz na jej utratę.
Zwłaszcza, że szaleństwo trwało dalej.
Deszcz, który znienacka lunął im na głowy, pomógł mu w otrząśnięciu się z chwilowego szoku. – Lysander? Elise? Żyjecie? – rzucił, przez jedną przerażającą sekundę bojąc się, że nikt mu nie odpowie – ale przeprowadzony prędko rekonesans pozwolił mu na stwierdzenie, że oboje nadal znajdowali się w jednym kawałku. Jak długo – to pozostawało kwestią sporną, bo koniec świata nadal trwał w najlepsze, ziemia drżała, a kamienny kocioł wypełniał się krzykami cierpienia i wzajemnej nienawiści. Wiedział, że Voldemort wciąż znajdował się w Stonehenge – widział go przez moment po drugiej stronie okręgu, pochylonego nad kimś – nad jednym z czarodziejów, którzy go zaatakowali, być może? – ale ogarniające go coraz intensywniej zniechęcenie i strach nie pozwoliły mu na ruszenie w tamtym kierunku. Percival potrafił rozpoznać przegraną walkę i był stuprocentowo pewien, że ta do takich należała; byli w mniejszości, ranni i rozpierzchnięci, a żaden z nich – nawet sam minister – nie był w stanie mierzyć się z potęgą władającego Czarną Różdżką czarnoksiężnika. Spojrzał w górę, na armię wiszących nad kręgiem dementorów, zaraz potem zaczynając rozglądać się za drogą ucieczki. Wiedział, że świstoklik, którym cała ich trójka przybyła do Salisbury, i który miał ich później przenieść z powrotem do Nottinghamshire, znajdował się w posiadaniu krzyczącego o zdradzie Lysandra, początkowo nie zakładał więc, że przyjdzie mu nim wrócić. Wciąż miał w głowie zdania nestora, był dla nich martwy – jednak słowa, które rozległy się tuż obok niego, świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym.
Poczuł szarpnięcie za ranne ramię wyjątkowo dotkliwie, kolejna fala bólu rozlała się przed jego oczami w postaci czarnych plam, ale powstrzymał się przed zgromieniem brata spojrzeniem. Obejrzał się jedynie za siebie, na środek kamiennego kręgu, w którym – w towarzystwie innych Rycerzy – wciąż stał Eddard; czuł się za niego odpowiedzialny, w końcu to on zaprosił go w szeregi organizacji – ale był zbyt daleko, by mógł za nim zawołać. Był zresztą pewien, że akurat on sobie poradzi, poplecznicy Voldemorta nie pozwolą sobie na przypadkową utratę jednego ze swoich.
Powstrzymując się od odpowiedzi, chwycił za trzymany przez Lysandra świstoklik, mając nadzieję, że za moment wszyscy stąd znikną, chociaż w tamtym momencie myśl, że w innych częściach Anglii życie zwyczajnie toczyło się dalej, wydawała mu się absurdalna; było tylko Stonehenge i ten ogarniający wszystko chaos, mrożące do szpiku kości przerażenie i koniec, na jaki mimowolnie czekał, odkąd tylko jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem tego, któremu kiedyś służył.
| Percival, Eddard i Lysander przybyli do Stonehenge wspólnym świstoklikiem (po podróży pozostającym w posiadaniu Lysandra), którym planowali wrócić do Ashfield Manor. Percival i Lysander (oraz Elise, jeśli wyrazi taką chęć!) próbują z niego skorzystać i ewakuować się ze Stonehenge, wynik działania pozostawiamy do oceny Mistrza Gry. <3
| Obrażenia: stłuczenie i pęknięcie żeber po lewej stronie, dotkliwe stłuczenie lewego barku
Zwłaszcza, że szaleństwo trwało dalej.
Deszcz, który znienacka lunął im na głowy, pomógł mu w otrząśnięciu się z chwilowego szoku. – Lysander? Elise? Żyjecie? – rzucił, przez jedną przerażającą sekundę bojąc się, że nikt mu nie odpowie – ale przeprowadzony prędko rekonesans pozwolił mu na stwierdzenie, że oboje nadal znajdowali się w jednym kawałku. Jak długo – to pozostawało kwestią sporną, bo koniec świata nadal trwał w najlepsze, ziemia drżała, a kamienny kocioł wypełniał się krzykami cierpienia i wzajemnej nienawiści. Wiedział, że Voldemort wciąż znajdował się w Stonehenge – widział go przez moment po drugiej stronie okręgu, pochylonego nad kimś – nad jednym z czarodziejów, którzy go zaatakowali, być może? – ale ogarniające go coraz intensywniej zniechęcenie i strach nie pozwoliły mu na ruszenie w tamtym kierunku. Percival potrafił rozpoznać przegraną walkę i był stuprocentowo pewien, że ta do takich należała; byli w mniejszości, ranni i rozpierzchnięci, a żaden z nich – nawet sam minister – nie był w stanie mierzyć się z potęgą władającego Czarną Różdżką czarnoksiężnika. Spojrzał w górę, na armię wiszących nad kręgiem dementorów, zaraz potem zaczynając rozglądać się za drogą ucieczki. Wiedział, że świstoklik, którym cała ich trójka przybyła do Salisbury, i który miał ich później przenieść z powrotem do Nottinghamshire, znajdował się w posiadaniu krzyczącego o zdradzie Lysandra, początkowo nie zakładał więc, że przyjdzie mu nim wrócić. Wciąż miał w głowie zdania nestora, był dla nich martwy – jednak słowa, które rozległy się tuż obok niego, świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym.
Poczuł szarpnięcie za ranne ramię wyjątkowo dotkliwie, kolejna fala bólu rozlała się przed jego oczami w postaci czarnych plam, ale powstrzymał się przed zgromieniem brata spojrzeniem. Obejrzał się jedynie za siebie, na środek kamiennego kręgu, w którym – w towarzystwie innych Rycerzy – wciąż stał Eddard; czuł się za niego odpowiedzialny, w końcu to on zaprosił go w szeregi organizacji – ale był zbyt daleko, by mógł za nim zawołać. Był zresztą pewien, że akurat on sobie poradzi, poplecznicy Voldemorta nie pozwolą sobie na przypadkową utratę jednego ze swoich.
Powstrzymując się od odpowiedzi, chwycił za trzymany przez Lysandra świstoklik, mając nadzieję, że za moment wszyscy stąd znikną, chociaż w tamtym momencie myśl, że w innych częściach Anglii życie zwyczajnie toczyło się dalej, wydawała mu się absurdalna; było tylko Stonehenge i ten ogarniający wszystko chaos, mrożące do szpiku kości przerażenie i koniec, na jaki mimowolnie czekał, odkąd tylko jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem tego, któremu kiedyś służył.
| Percival, Eddard i Lysander przybyli do Stonehenge wspólnym świstoklikiem (po podróży pozostającym w posiadaniu Lysandra), którym planowali wrócić do Ashfield Manor. Percival i Lysander (oraz Elise, jeśli wyrazi taką chęć!) próbują z niego skorzystać i ewakuować się ze Stonehenge, wynik działania pozostawiamy do oceny Mistrza Gry. <3
| Obrażenia: stłuczenie i pęknięcie żeber po lewej stronie, dotkliwe stłuczenie lewego barku
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Oddycham z ulgą, kiedy Edgar mówi, że nasza rodzina popiera rządy Cronusa. Nie chciałbym, żeby znów na nas skoncentrował się gniew Czarnego Pana, więc jestem nieco uspokojony. Zawieranie sojuszu z Rowle’ami to dobry pomysł ogólnie, ale okoliczności ku temu nie są najlepsze, po prostu. Wiem jednak, że mój brat ma jakiś plan w zanadrzu, dlatego nie komentuję już niczego, nawet do niego. Zresztą, potem wszystko dzieje się szybko. Zdecydowanie za szybko. Promienie zaklęć oraz to, że nie mam odpowiednich umiejętności magicznych napawają mnie strachem. Takim, że niemal wtulam się w nowego nestora Burke’ów, patrząc błagalnie, żeby coś zrobił. Ale wtedy jest już za późno. Ohydni terroryści sprawiają, że całe Stonehenge się wali, drży w posadach. Czuję kołysanie pod stopami i trzęsienie ziemi, mam ochotę zniknąć stąd szybciej, niż mruga się powieką, ale nie mogę. Ściskam tylko desperacko różdżkę w dłoni, próbując rozeznać się w sytuacji. Dostrzegam Lorda Voldemorta jak karze tamtych idiotów za ich zbrodnie - i dobrze. Powinni zginąć, tu i teraz, pogrzebani przez swoje chore zapędy i jeszcze gorsze poglądy. Później czuję na sobie deszcz, całą masę deszczu. Zadzieram głowę widząc, że kopuła ochronna pękła. I że dementorzy się nagle zjawili, tuż nad naszymi głowami. Ogarnia mnie wzmożona niechęć, a zimno jakie promieniuje od ich zakapturzonych postaci wywołuje dreszcze. Może stałbym tak sparaliżowany w swojej niemocy, gdyby nie spadające włazy. Jeden z nich uderza mnie w kość ogonową, chyba obwieszczając w ten sposób co myśli o tym całym naszym dzikim spotkaniu wśród głuszy, z prymitywami zamiast czarodziejów do konwersacji. Westchnąłbym, ale potworny ból nakazuje mi wykrzywić twarz w grymasie. Kolejny odłamek uderza w lewą rękę - boli potwornie. Jednak mój syk niknie w ogólnym hałasie odgłosów śmierci oraz spadających skał, a także ciskanych zaklęć. Tylko na chwilę oglądam się na patronusa Longbottoma, ale głos Edgara wydobywa mnie z wszechobecnej dezorientacji. Musimy działać. Ostatnie spojrzenie na Parkinsonów, potem wraz z bratem zeskakujemy z naszego sektora, żeby znaleźć się na zewnątrz Stonehenge. Ból jest po prostu nie do opisania, zwłaszcza dla mojego ogólnego stanu fizycznego, ale nie panikuję. Pomagamy sir Alaricowi wydostać się z sektora, bo to wiekowy czarodziej, pewnie po drodze się połamał albo coś. I dopiero wtedy, wraz z innymi Burke’ami, chwytamy świstoklik będący na zewnątrz Stonehenge. Oby bez większych niespodzianek. Chcę poczuć szarpnięcie w okolicach żołądka.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czekałem na odpowiedź lorda Randolfa. Podejrzewałem, że nie zmieniłaby ona niczego. Albo zacząłby się kłócić, albo przepraszać, przymuszony do tego przez nestora swojej rodziny. Nie interesowały mnie prywatne niesnaski, nie wiedziałem dlaczego mężczyzna był uprzedzony do niemal wszystkich wokół. Może zbyt mocno podziałała na niego izolacja od świata zewnętrznego, a może było to działanie z premedytacją. Obejrzałem się na Morgotha, niepewny czy odpowiedź lorda Ristearda go zadowoliła. Wydawało mi się, że nie. Ja miałem mieszane uczucia. Zawsze ceniłem sobie Flintów, tak jak ceniłem sobie matkę, ich krewną. Dzisiaj jednak pokazali się nie od tej strony, od jakiej ich znałem. Choć musiałem przyznać, że głowa rodziny mówiła mądrze i dobrze, to nie umiałem odgrodzić się od targających mną wątpliwości. Postanowiłem więc porozmawiać o tym z ojcem kiedy powrócimy już na Grimmauld Place. Teraz musieliśmy skupić się na nowej sytuacji.
Nową sytuacją było odsunięcie Longbottoma i wybranie na jego miejsca nowego ministra. Wbrew wszelkim prawom, rozsądkowi i woli większości. To mogło szokować kogoś, kto nie znał się na polityce lub był w opozycji względem nas, czarodziejów-tradycjonalistów. Odnalazłem się w roli poparcia dla Malfoyów oraz tej niespodziewanej zmianie. Zauważyłem pychę rosnącą w sektorze czarno-zielonym, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsza była wola Czarnego Pana. Skoro on wybrał lorda Cronusa na to stanowisko, to tak musiało być. Z drugiej strony ktoś, kto znał się na polityce był świetnym wyborem. Zdziwił mnie co prawda brak odpowiedzi na zadane przez lorda Randolfa pytanie, ale nie miałem czasu się nad tym zastanowić.
Sądziłem, że dwójka szaleńców pozostanie szalona, ale pomyliłem się. Wkrótce rozpoczęła się jedna z większych tragedii, których byłem uczestnikiem. Ziemia zakołysała się i zatrzęsła, pękając w szwach. Słyszałem jak pochłonęła przynajmniej kilka osób; trzask łamanych kości był mi bardzo dobrze znany. Nie pozwoliłem jednak, by panika zawładnęła moim ciałem. Skupiłem się na odszukaniu sylwetki Lorda Voldemorta, który walczył z Longbottomem, który torturował zamachowców i wreszcie, który pokazał potęgę czarnej różdżki. Promień doleciał aż do niej, a ja zmrużyłem oczy z powodu nadmiernej ilości światła. Zdrada. Słyszałem donośne głosy, cierpienie innych. Chciałem pomóc, w końcu byli czarodziejami krwi szlachetnej (w zdecydowanej większości), ale nie było czasu. I mnie dosięgnęły kamienie, boleśnie tłukąc lewy bark oraz prawe udo. Krzyknąłem z bólu. Zrozumiałem wtedy, że zaklęcie pogrzebie nas wszystkich żywcem. Obserwowałem zarówno tworzące się w okręgu szczeliny jak i koniec naszego sektora. To za nim, wokół Stonehenge, znajdowały się świstokliki, którymi dostaliśmy się na miejsce. – Musimy dobiec do świstoklika – rzuciłem bardzo odkrywczą myślą do wszystkich Blacków. – Tędy będzie najszybciej – krzyknąłem, wskazując na tyły. Zauważyłem zresztą, że inni robili podobnie. Nic dziwnego, do wyjścia było dość daleko, nie mówiąc już o innych rodach, znajdujących się w znacznie większej odległości. – Pomóżmy lordowi Acruxowi – zwróciłem się do Alpharda, uznając, że wspólnymi siłami damy radę się stąd wydostać. Musieliśmy w to wierzyć. Dlatego idąc za przykładem innych, zeskoczyliśmy z podestu poza obręb Stonehenge, chcąc dostać się do świstoklika, którym tu przybyliśmy. Ja, Alphard, nasz ojciec Pollux, nestor Acrux oraz wszyscy inni Blackowie. Miałem nadzieję, że każdy z nas zdoła wydostać się z tego piekła.
Nową sytuacją było odsunięcie Longbottoma i wybranie na jego miejsca nowego ministra. Wbrew wszelkim prawom, rozsądkowi i woli większości. To mogło szokować kogoś, kto nie znał się na polityce lub był w opozycji względem nas, czarodziejów-tradycjonalistów. Odnalazłem się w roli poparcia dla Malfoyów oraz tej niespodziewanej zmianie. Zauważyłem pychę rosnącą w sektorze czarno-zielonym, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsza była wola Czarnego Pana. Skoro on wybrał lorda Cronusa na to stanowisko, to tak musiało być. Z drugiej strony ktoś, kto znał się na polityce był świetnym wyborem. Zdziwił mnie co prawda brak odpowiedzi na zadane przez lorda Randolfa pytanie, ale nie miałem czasu się nad tym zastanowić.
Sądziłem, że dwójka szaleńców pozostanie szalona, ale pomyliłem się. Wkrótce rozpoczęła się jedna z większych tragedii, których byłem uczestnikiem. Ziemia zakołysała się i zatrzęsła, pękając w szwach. Słyszałem jak pochłonęła przynajmniej kilka osób; trzask łamanych kości był mi bardzo dobrze znany. Nie pozwoliłem jednak, by panika zawładnęła moim ciałem. Skupiłem się na odszukaniu sylwetki Lorda Voldemorta, który walczył z Longbottomem, który torturował zamachowców i wreszcie, który pokazał potęgę czarnej różdżki. Promień doleciał aż do niej, a ja zmrużyłem oczy z powodu nadmiernej ilości światła. Zdrada. Słyszałem donośne głosy, cierpienie innych. Chciałem pomóc, w końcu byli czarodziejami krwi szlachetnej (w zdecydowanej większości), ale nie było czasu. I mnie dosięgnęły kamienie, boleśnie tłukąc lewy bark oraz prawe udo. Krzyknąłem z bólu. Zrozumiałem wtedy, że zaklęcie pogrzebie nas wszystkich żywcem. Obserwowałem zarówno tworzące się w okręgu szczeliny jak i koniec naszego sektora. To za nim, wokół Stonehenge, znajdowały się świstokliki, którymi dostaliśmy się na miejsce. – Musimy dobiec do świstoklika – rzuciłem bardzo odkrywczą myślą do wszystkich Blacków. – Tędy będzie najszybciej – krzyknąłem, wskazując na tyły. Zauważyłem zresztą, że inni robili podobnie. Nic dziwnego, do wyjścia było dość daleko, nie mówiąc już o innych rodach, znajdujących się w znacznie większej odległości. – Pomóżmy lordowi Acruxowi – zwróciłem się do Alpharda, uznając, że wspólnymi siłami damy radę się stąd wydostać. Musieliśmy w to wierzyć. Dlatego idąc za przykładem innych, zeskoczyliśmy z podestu poza obręb Stonehenge, chcąc dostać się do świstoklika, którym tu przybyliśmy. Ja, Alphard, nasz ojciec Pollux, nestor Acrux oraz wszyscy inni Blackowie. Miałem nadzieję, że każdy z nas zdoła wydostać się z tego piekła.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przybywając tu dziś w towarzystwie rodziny nawet nie śniła, że sytuacja może przybrać taki obrót. Spodziewała się raczej nudnych politycznych obrad, podczas których będzie z trudem tłumić ziewanie i tęsknie uciekać myślami do dworskich komnat i ploteczek z innymi młodymi damami. To nie było miejsce dla niej, nawet jeśli była tylko dekoracją, podobnie jak i inne kobiety, których wcale nie było tak mało. Jej ojciec najwyraźniej też nie przewidział tego, co się wydarzy, wtedy z pewnością nie zabrałby córek ani żony, nie narażałby delikatnych kwiatów rodu Nottów na traumy i niedogodności. Bo wydziedziczenie Percivala nie było jedyną tragedią tego dnia, choć pierwszą, która poruszyła serduszko Elise tak mocno i naznaczyła je bolesną stratą oraz żalem do osoby, której ufała, traktowała jak brata a która ją zdradziła. Jej żal pewnie długo nie zaniknie – w końcu nie chodziło tu o przypadkową twarz z salonów, a o członka rodziny. Nawet, jeśli już byłego.
Pogrążona w plątaninie własnych emocji początkowo przegapiła moment, kiedy sytuacja stawała się coraz bardziej chwiejna, kiedy polityczne dysputy na temat byłego już ministra ustąpiły miejsca deklaracjom poparcia wobec groźnego czarnoksiężnika. Elise, mimo niewątpliwej wiary w wyższość czystej krwi i wierności zasadom rodu, od samego początku poczuła wypełniający ją strach przed najbardziej złowieszczą sylwetką, jaką widziała w całym swoim krótkim życiu. Jej serduszko zaczęło szybciej trzepotać w wątłej piersi, i nawet bycie wśród rodziny nie mogło sprawić, by przestała odczuwać lęk. Nawet nie zauważyła, że Percival nadal stał tak blisko, bo przez ostatnie minuty jej wzrok spoczywał już głównie na groźnym magu i idących w jego stronę czarodziejach, wśród których był także Eddard. Dlaczego tam poszedł? Co się za tym kryło? Elise nie rozumiała i niewątpliwie będzie musiała zadać mu kilka pytań – jeśli przeżyją.
Zwolennicy promugolskości próbowali odwrócić sytuację na swoją korzyść, dwóch szaleńców rzuciło groźne zaklęcie nie bacząc na to, że narażali wielu innych ludzi, którzy siedzieli w sektorach swoich rodów. Najwyraźniej mimo swoich pięknych słów i chęci zbawiania świata nie byli wcale tacy dobrzy, na jakich próbowali się kreować, wszak narażali także własne rodziny oraz wielu niewinnych, takich jak Elise. Ziemia zaczęła drżeć, najpierw powoli, potem coraz mocniej. Szarpnięcie za rękę przyciągnęło Elise bliżej do Lysandra i Percivala, który wcale nie odszedł, a mimo swojej zdrady wciąż stał obok Nottów. I choć naprawdę próbowała wyczarować tarczę, silny stres i wcześniejsze emocje, w połączeniu z faktem, że nie była zbyt uzdolnioną czarownicą i zwyczajnie nie umiała wykrzesać z siebie tak potężnego zaklęcia pod presją i w sytuacji realnego zagrożenia, sprawiły że się nie powiodło. Tarcza była zbyt słaba, by uchronić ich trójkę, a może po prostu powstała zbyt późno. Elise nigdy dotąd nie musiała używać tego typu zaklęć w warunkach innych niż klasa w Hogwarcie, gdzie wraz z innymi rówieśnikami uczyła się czarować i gdzie poznała także podstawy magii obronnej, nie wiedząc jeszcze, że w dorosłości ta wiedza naprawdę się przyda. Jeszcze niedawno w ogóle nie brała pod uwagę, że się znajdzie w takiej sytuacji, dorastała pod hermetycznym kloszem roztaczanym nad nią przez rodzinę. A teraz nawet rodzina nie mogła jej uchronić i Elise zdała sobie sprawę z własnej marności i bezbronności.
Ziemia chwiała się coraz silniej. Choć Elise próbowała ustać na nogach, wstrząsy stały się zbyt silne, by było to możliwe. Coś w pobliżu głośno trzasnęło – to ziemia na terenie Stonehenge zaczynała pękać i rozstępować się, wzmagając wstrząsy. Elise krzyknęła, boleśnie upadając na lewy bok. Odruchowo próbowała wyciągnąć rękę, by zamortyzować upadek, ale nadgarstek ugiął się pod nią, coś w nim chrupnęło. Całą jej rękę, a także bok i udo przeszył silny ból, mimowolnie wyciskający z oczu łzy, a z ust kolejny przeraźliwy krzyk bólu i strachu. Na moment ją zamroczyło. Potoczyła się po ziemi, dotkliwie obijając żebra; obok niej upadali inni, widziała swoich rodziców, a także siostrę z zakrwawioną ręką i twarzą. Mimowolnie wypuściła z dłoni różdżkę, ale zdrową dłonią złapała jednego ze stopni, krusząc sobie paznokcie o twardy kamień. Trzymała się kurczowo, nie chcąc zsunąć się dalej, a wstrząsy w końcu ustały, pozostawiając po sobie obraz nędzy i rozpaczy. Leżąc na ziemi wciąż słyszała krzyki, ale nie wiedziała, kto tak wrzeszczał. Nie widziała już, co działo się na środku okręgu, co robili stłoczeni tam czarodzieje. Całe jej ciało dygotało pod materiałem sukienki, a od obitej ręki i boku promieniował ból, szczególnie silny przy próbie poruszania się. Najgorzej było chyba z ręką, którą ostrożnie przycisnęła do siebie, łkając cicho. Czuła pod rękawem coś bardzo ciepłego spływającego w dół. Czy to krew? Aż bała się spojrzeć. Chyba nigdy wcześniej nie czuła takiego strachu, może nie licząc tego dnia, kiedy zaczęły się anomalie, wywracając tak wiele spraw do góry nogami i zasiewając w młódce lęk.
Ale to i tak jeszcze nie był koniec. Na trzęsieniu ziemi się nie kończyło, choć mogło się wydawać, że gorzej już nie będzie. Ale mogło. Rozległ się kolejny trzask, w jeden z kamieni uderzył piorun. A po chwili zaczęła odczuwać dotkliwy chłód, jakby temperatura w jednej chwili zaczęła się gwałtownie obniżać. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, a oddech zaczął zmieniać się w parę. W jej umyśle nagle narodziło się przekonanie, że właśnie dziś umrze. Zginie tutaj, teraz, w wieku osiemnastu lat, nigdy nie doczekując wymarzonych zaręczyn i długiego, szczęśliwego życia damy. Pojawiły się też wspomnienia, a choć w jej krótkim, młodym i wygodnym życiu nie było zbyt wielu trudnych przeżyć, zobaczyła je właśnie teraz. Dzień, w którym dowiedziała się o śmierci najstarszej siostry, Rosalind. Dzień, kiedy w Hogwarcie zmarła jej kuzynka Edith. Dzień, w którym zaczęły się anomalie. Moment, w którym Percival zdradził Nottów. Wszystkie te złe wspomnienia, połączone ze strachem o własne życie, wypełniły umysł Elise, sącząc się w jej myśli jak szkodliwa trucizna i sprawiając, że pierwszy raz posmakowała zła prawdziwego świata poza prętami swojej złotej klatki.
Czy tak właśnie kończy się świat?, pomyślała przelotnie, podnosząc wzrok w górę, ponad ruinami Stonehenge widząc zakapturzone, czarne sylwetki unoszące się w powietrzu, jakby na coś oczekiwały. Dementorzy. Pierwszy raz widziała ich na własne oczy, a nie tylko na obrazku w książce, i widok ten wywołał w niej jeszcze większy, ściskający za gardło strach. Nigdy nie widziała czegoś równie strasznego jak te istoty, gotowe runąć w dół i wyssać ze wszystkich dusze, także z niej. A życie bez duszy z pewnością było czymś potwornym, czego nawet nie chciała sobie wyobrażać. Było ich całe mnóstwo, a ich obecność rodziła w głowie najczarniejsze scenariusze. Umrą tu wszyscy. Świat naprawdę się tu kończył. Była tak przerażona wcześniejszym zajściem oraz obecnością dementorów, a także otumaniona bólem, że niewiele brakowało, by tu zemdlała.
Obok niej coś się zakotłowało. Jej ojciec powstał, pociągając za sobą wyraźnie sponiewieraną żonę i drugą córkę. Żadne nie wyglądało teraz jak dumny, wyniosły Nott. Po chwili szarpnął w górę także Elise. Obok Lysander wyciągnął świstoklik.
- Złapcie świstoklika. Już! – rzucił do żony i córek jej ojciec. Elise chwyciła leżącą obok na ziemi różdżkę i dotknęła dłonią świstoklika trzymanego przez Lysandra. Srogie i zimne spojrzenie jej ojca skierowane na Percivala wyraźnie mówiło, że to nie koniec i zapewne policzą się wszyscy w domu, którego Percy już nie będzie mógł nazywać swoim, tak samo jak utracił dziś prawo do noszenia tego samego nazwiska. Ale w tej chwili bał się tak samo, jak wszyscy, i dla każdego z Nottów najważniejsza była bezpieczna ewakuacja poza zasięg walącego się Stonehenge, dementorów i innych potencjalnych zagrożeń. Inne sprawy mogły zostać odrobinę odroczone w czasie. Oby tylko świstoklik zadziałał jak należy i zabrał ich z tego miejsca tak, jak został zaczarowany.
| Elise próbuje się ewakuować świstoklikiem z resztą Nottów, Lysandrem i Percivalem, a także ze swoją rodziną NPC, z którą tu przybyła (ojciec, matka, siostra). Jeśli się uda, to zt.
Pogrążona w plątaninie własnych emocji początkowo przegapiła moment, kiedy sytuacja stawała się coraz bardziej chwiejna, kiedy polityczne dysputy na temat byłego już ministra ustąpiły miejsca deklaracjom poparcia wobec groźnego czarnoksiężnika. Elise, mimo niewątpliwej wiary w wyższość czystej krwi i wierności zasadom rodu, od samego początku poczuła wypełniający ją strach przed najbardziej złowieszczą sylwetką, jaką widziała w całym swoim krótkim życiu. Jej serduszko zaczęło szybciej trzepotać w wątłej piersi, i nawet bycie wśród rodziny nie mogło sprawić, by przestała odczuwać lęk. Nawet nie zauważyła, że Percival nadal stał tak blisko, bo przez ostatnie minuty jej wzrok spoczywał już głównie na groźnym magu i idących w jego stronę czarodziejach, wśród których był także Eddard. Dlaczego tam poszedł? Co się za tym kryło? Elise nie rozumiała i niewątpliwie będzie musiała zadać mu kilka pytań – jeśli przeżyją.
Zwolennicy promugolskości próbowali odwrócić sytuację na swoją korzyść, dwóch szaleńców rzuciło groźne zaklęcie nie bacząc na to, że narażali wielu innych ludzi, którzy siedzieli w sektorach swoich rodów. Najwyraźniej mimo swoich pięknych słów i chęci zbawiania świata nie byli wcale tacy dobrzy, na jakich próbowali się kreować, wszak narażali także własne rodziny oraz wielu niewinnych, takich jak Elise. Ziemia zaczęła drżeć, najpierw powoli, potem coraz mocniej. Szarpnięcie za rękę przyciągnęło Elise bliżej do Lysandra i Percivala, który wcale nie odszedł, a mimo swojej zdrady wciąż stał obok Nottów. I choć naprawdę próbowała wyczarować tarczę, silny stres i wcześniejsze emocje, w połączeniu z faktem, że nie była zbyt uzdolnioną czarownicą i zwyczajnie nie umiała wykrzesać z siebie tak potężnego zaklęcia pod presją i w sytuacji realnego zagrożenia, sprawiły że się nie powiodło. Tarcza była zbyt słaba, by uchronić ich trójkę, a może po prostu powstała zbyt późno. Elise nigdy dotąd nie musiała używać tego typu zaklęć w warunkach innych niż klasa w Hogwarcie, gdzie wraz z innymi rówieśnikami uczyła się czarować i gdzie poznała także podstawy magii obronnej, nie wiedząc jeszcze, że w dorosłości ta wiedza naprawdę się przyda. Jeszcze niedawno w ogóle nie brała pod uwagę, że się znajdzie w takiej sytuacji, dorastała pod hermetycznym kloszem roztaczanym nad nią przez rodzinę. A teraz nawet rodzina nie mogła jej uchronić i Elise zdała sobie sprawę z własnej marności i bezbronności.
Ziemia chwiała się coraz silniej. Choć Elise próbowała ustać na nogach, wstrząsy stały się zbyt silne, by było to możliwe. Coś w pobliżu głośno trzasnęło – to ziemia na terenie Stonehenge zaczynała pękać i rozstępować się, wzmagając wstrząsy. Elise krzyknęła, boleśnie upadając na lewy bok. Odruchowo próbowała wyciągnąć rękę, by zamortyzować upadek, ale nadgarstek ugiął się pod nią, coś w nim chrupnęło. Całą jej rękę, a także bok i udo przeszył silny ból, mimowolnie wyciskający z oczu łzy, a z ust kolejny przeraźliwy krzyk bólu i strachu. Na moment ją zamroczyło. Potoczyła się po ziemi, dotkliwie obijając żebra; obok niej upadali inni, widziała swoich rodziców, a także siostrę z zakrwawioną ręką i twarzą. Mimowolnie wypuściła z dłoni różdżkę, ale zdrową dłonią złapała jednego ze stopni, krusząc sobie paznokcie o twardy kamień. Trzymała się kurczowo, nie chcąc zsunąć się dalej, a wstrząsy w końcu ustały, pozostawiając po sobie obraz nędzy i rozpaczy. Leżąc na ziemi wciąż słyszała krzyki, ale nie wiedziała, kto tak wrzeszczał. Nie widziała już, co działo się na środku okręgu, co robili stłoczeni tam czarodzieje. Całe jej ciało dygotało pod materiałem sukienki, a od obitej ręki i boku promieniował ból, szczególnie silny przy próbie poruszania się. Najgorzej było chyba z ręką, którą ostrożnie przycisnęła do siebie, łkając cicho. Czuła pod rękawem coś bardzo ciepłego spływającego w dół. Czy to krew? Aż bała się spojrzeć. Chyba nigdy wcześniej nie czuła takiego strachu, może nie licząc tego dnia, kiedy zaczęły się anomalie, wywracając tak wiele spraw do góry nogami i zasiewając w młódce lęk.
Ale to i tak jeszcze nie był koniec. Na trzęsieniu ziemi się nie kończyło, choć mogło się wydawać, że gorzej już nie będzie. Ale mogło. Rozległ się kolejny trzask, w jeden z kamieni uderzył piorun. A po chwili zaczęła odczuwać dotkliwy chłód, jakby temperatura w jednej chwili zaczęła się gwałtownie obniżać. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, a oddech zaczął zmieniać się w parę. W jej umyśle nagle narodziło się przekonanie, że właśnie dziś umrze. Zginie tutaj, teraz, w wieku osiemnastu lat, nigdy nie doczekując wymarzonych zaręczyn i długiego, szczęśliwego życia damy. Pojawiły się też wspomnienia, a choć w jej krótkim, młodym i wygodnym życiu nie było zbyt wielu trudnych przeżyć, zobaczyła je właśnie teraz. Dzień, w którym dowiedziała się o śmierci najstarszej siostry, Rosalind. Dzień, kiedy w Hogwarcie zmarła jej kuzynka Edith. Dzień, w którym zaczęły się anomalie. Moment, w którym Percival zdradził Nottów. Wszystkie te złe wspomnienia, połączone ze strachem o własne życie, wypełniły umysł Elise, sącząc się w jej myśli jak szkodliwa trucizna i sprawiając, że pierwszy raz posmakowała zła prawdziwego świata poza prętami swojej złotej klatki.
Czy tak właśnie kończy się świat?, pomyślała przelotnie, podnosząc wzrok w górę, ponad ruinami Stonehenge widząc zakapturzone, czarne sylwetki unoszące się w powietrzu, jakby na coś oczekiwały. Dementorzy. Pierwszy raz widziała ich na własne oczy, a nie tylko na obrazku w książce, i widok ten wywołał w niej jeszcze większy, ściskający za gardło strach. Nigdy nie widziała czegoś równie strasznego jak te istoty, gotowe runąć w dół i wyssać ze wszystkich dusze, także z niej. A życie bez duszy z pewnością było czymś potwornym, czego nawet nie chciała sobie wyobrażać. Było ich całe mnóstwo, a ich obecność rodziła w głowie najczarniejsze scenariusze. Umrą tu wszyscy. Świat naprawdę się tu kończył. Była tak przerażona wcześniejszym zajściem oraz obecnością dementorów, a także otumaniona bólem, że niewiele brakowało, by tu zemdlała.
Obok niej coś się zakotłowało. Jej ojciec powstał, pociągając za sobą wyraźnie sponiewieraną żonę i drugą córkę. Żadne nie wyglądało teraz jak dumny, wyniosły Nott. Po chwili szarpnął w górę także Elise. Obok Lysander wyciągnął świstoklik.
- Złapcie świstoklika. Już! – rzucił do żony i córek jej ojciec. Elise chwyciła leżącą obok na ziemi różdżkę i dotknęła dłonią świstoklika trzymanego przez Lysandra. Srogie i zimne spojrzenie jej ojca skierowane na Percivala wyraźnie mówiło, że to nie koniec i zapewne policzą się wszyscy w domu, którego Percy już nie będzie mógł nazywać swoim, tak samo jak utracił dziś prawo do noszenia tego samego nazwiska. Ale w tej chwili bał się tak samo, jak wszyscy, i dla każdego z Nottów najważniejsza była bezpieczna ewakuacja poza zasięg walącego się Stonehenge, dementorów i innych potencjalnych zagrożeń. Inne sprawy mogły zostać odrobinę odroczone w czasie. Oby tylko świstoklik zadziałał jak należy i zabrał ich z tego miejsca tak, jak został zaczarowany.
| Elise próbuje się ewakuować świstoklikiem z resztą Nottów, Lysandrem i Percivalem, a także ze swoją rodziną NPC, z którą tu przybyła (ojciec, matka, siostra). Jeśli się uda, to zt.
Świat się skończył - to właśnie poczuł, gdy grunt pod jego stopami zatrząsł się, jakby u samych podstaw. W ustach rozlał mu się gorzki smak, jakby przed chwilą wypowiedziana inkantacja zaklęcia ochronnego, spłynęła mu do gardła lepkim popiołem. Walczył o każdy oddech, nawet nie wiedząc kiedy upadł. Przez chwilę stracił orientację w przestrzeni, próbował wykrztusić całą czarną maź, która wraz z zaklęciem zebrała się w jego ustach. Niewielkim pocieszeniem było to, że w końcu udało mu się zaczerpnąć świeżego powietrza. Małe pocieszenie w perspektywie śmierci pod ruinami Stonehenge. Zupełnie jakby opuściła go cała nadzieja na ocalenie. Po chwilach grozy podniósł spojrzenie, szukając sektora jego rodu. W niczym nie przypominał teraz szlachetnie urodzonego arystokraty. Jego szaty były w opłakanym stanie, materiał gdzieniegdzie rozdarty, włosy oproszone kurzem, a oczy zaczerwienione od niedawnej walki o każdy oddech. Byli bezpieczni, pomyślał dziwnie spokojnie, widząc jak jego najbliżsi skupiają się wśród świstoklika.
Czuł rwący ból w lewej ręce, którą teraz przycisnął do klatki piersiowej. W drugiej dłoni trzymał różdżkę, która jakimś cudem nie zgubiła się w tym chaosie. Rozglądał się gorączkowo, szukając jakiejkolwiek możliwości ucieczki z tego piekła na ziemi. Potrzebował chwili, aby zorientować się w tym co działo się dookoła. Arystokraci w chaosie uciekali jeden po drugim. Również Rycerze, zgodnie z rozkazem Czarnego Pana opuszczali Stonehenge, nie chcąc być pochowanymi w zbiorowym grobie. I Eddard nie miał zamiaru skończyć jako jeden z wielu, dlatego po gorączkowym rozeznaniu się w sytuacji, udał się w stronę najbliższego sektora, którego chciał użyć jako swojej ucieczki poza teren niegdysiejszego dziedzictwa narodowego, które teraz zamieniło się w pył. Dotarcie do rodowego sektora nie miało najmniejszego sensu, Nottowie także przebywający na spotkaniu przybyli za pomocą świstoklików poza Stonehenge i to właśnie z nich chciał skorzystać Eddard, a droga którą obrał była najkrótszą z możliwych. Musiał dotrzeć do domu, chociaż nie wiedział, czy chciał tam się jeszcze spotkać ze starszym bratem. O ile uda mu się w ogóle opuścić Stonehenge w co wątpił coraz bardziej.
/ Eddard próbuje wydostać się poza Stonehenge przez najbliższy sektor (myślałam o tym w linii prostej po lewej stronie od sektora Nottów i skorzystać ze świstoklika, który znajduje się poza Stonehenge w kompanii bliżej nieokreślonych kuzynów Nott)
/Obrażenia jakich doznał Ned; uraz nadgarstka lewej ręki i żebra po tej samej stronie
Czuł rwący ból w lewej ręce, którą teraz przycisnął do klatki piersiowej. W drugiej dłoni trzymał różdżkę, która jakimś cudem nie zgubiła się w tym chaosie. Rozglądał się gorączkowo, szukając jakiejkolwiek możliwości ucieczki z tego piekła na ziemi. Potrzebował chwili, aby zorientować się w tym co działo się dookoła. Arystokraci w chaosie uciekali jeden po drugim. Również Rycerze, zgodnie z rozkazem Czarnego Pana opuszczali Stonehenge, nie chcąc być pochowanymi w zbiorowym grobie. I Eddard nie miał zamiaru skończyć jako jeden z wielu, dlatego po gorączkowym rozeznaniu się w sytuacji, udał się w stronę najbliższego sektora, którego chciał użyć jako swojej ucieczki poza teren niegdysiejszego dziedzictwa narodowego, które teraz zamieniło się w pył. Dotarcie do rodowego sektora nie miało najmniejszego sensu, Nottowie także przebywający na spotkaniu przybyli za pomocą świstoklików poza Stonehenge i to właśnie z nich chciał skorzystać Eddard, a droga którą obrał była najkrótszą z możliwych. Musiał dotrzeć do domu, chociaż nie wiedział, czy chciał tam się jeszcze spotkać ze starszym bratem. O ile uda mu się w ogóle opuścić Stonehenge w co wątpił coraz bardziej.
/ Eddard próbuje wydostać się poza Stonehenge przez najbliższy sektor (myślałam o tym w linii prostej po lewej stronie od sektora Nottów i skorzystać ze świstoklika, który znajduje się poza Stonehenge w kompanii bliżej nieokreślonych kuzynów Nott)
/Obrażenia jakich doznał Ned; uraz nadgarstka lewej ręki i żebra po tej samej stronie
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skierował różdżkę na ziemię na której On się znajdował w towarzystwie zdrajców. Nie przeszło mu przez myśl, że jego działanie go skrzywdzi ale że rozgoni zgromadzenie, które nigdy nie powinno mieć miejsca; da szansę Longbottonowi do przebicia się; pogrąży jego zwolenników...jak najbardziej tak. Bez zawahania rzucił inkantację. Zbyt słabą, a jednak w tym gąszczu zepsucia znajdowali się inni przeciwni takiemu porządkowi - po Stonehenge rozniosła się bliźniacza inkantacja, zaklęcie zagnieździło się w ziemi z należną mu mocą.
- Protego!- wypowiedział gdy tylko dostrzegł błysk pędzącego ku niemu zaklęcia Regresio. Zmrużył powieki widząc w tle szarżującego zaraz za inkantacją Traversa, który...Miał go rozproszyć? Jeżeli tak działanie to było niczym przy wzbierającym na sile pustym, chłodnym, oślizgłym śmiechu. Ocierał się o wgłębienie szyi, tuż przy uszach, jeżąc włos na karku. Nie wiedział jeszcze wtedy, że będzie mu towarzyszył jeszcze długo w koszmarach.
Jego ciało ugięło się nagle rzucając go na kolana. Zaskoczyła go nagła bezsilność, a potem fala niewyobrażalnego bólu odcinającego go od tego co tu i teraz, zamykając go w mentalnej kaźni do której nie docierało nic prócz cierpienie najgorszego sortu. Poczucie winy oraz niemoc zdały się rozdzierać od wewnątrz. Był winny, winny tego, że sprawa nie znalazła swego finału. Nic nie zrobił, nic nie mógł prócz wzbudzania obrzydzenia i niechęci tak wyraźnie bijących z oczu Solene. Był potworem - inaczej nie można było nazwać człowieka który bez mrugnięcia okiem podłożył pod Ministerstwo ogień. Mógł to zrobić. Nie - w tamtej chwili był pewny, że to zrobił. Był zdrajcą. Wszystkim tym czym tak bardzo bał się stać. Nie był świadomy tego, że z jego ust uchodzi krzyk agonii. Palący ciało ból zdawał się być w tym wszystkim słodyczą, która nie znalazła finału. Ciało twardo padło na popękaną ziemię, poruszające się zgliszcza. Lewy bark oraz ta sama strona żeber ucierpiała najmocniej. Ramie odmawiało posłuszeństwa, każdy zaś oddech zaciskał usta w cierpiętniczym grymasie. Przestawało jednak to mieć na znaczeniu. Czuł się słaby, wilgotny od własnej krwi. Prawdopodobnie jedynie chłodne krople deszczu trzymały go złośliwie przy świadomości po to by dementorze chmury obarczały go mnożącym się ciężarem zniechęcenia, któremu nie był wstanie się przeciwstawić.
|Poważne obrażenia lewego barku i lewej strony żeber
|Utrata przytomności za 1/3 tur |:
|Jak coś pomieszałam to przepraszam ;-;
- Protego!- wypowiedział gdy tylko dostrzegł błysk pędzącego ku niemu zaklęcia Regresio. Zmrużył powieki widząc w tle szarżującego zaraz za inkantacją Traversa, który...Miał go rozproszyć? Jeżeli tak działanie to było niczym przy wzbierającym na sile pustym, chłodnym, oślizgłym śmiechu. Ocierał się o wgłębienie szyi, tuż przy uszach, jeżąc włos na karku. Nie wiedział jeszcze wtedy, że będzie mu towarzyszył jeszcze długo w koszmarach.
Jego ciało ugięło się nagle rzucając go na kolana. Zaskoczyła go nagła bezsilność, a potem fala niewyobrażalnego bólu odcinającego go od tego co tu i teraz, zamykając go w mentalnej kaźni do której nie docierało nic prócz cierpienie najgorszego sortu. Poczucie winy oraz niemoc zdały się rozdzierać od wewnątrz. Był winny, winny tego, że sprawa nie znalazła swego finału. Nic nie zrobił, nic nie mógł prócz wzbudzania obrzydzenia i niechęci tak wyraźnie bijących z oczu Solene. Był potworem - inaczej nie można było nazwać człowieka który bez mrugnięcia okiem podłożył pod Ministerstwo ogień. Mógł to zrobić. Nie - w tamtej chwili był pewny, że to zrobił. Był zdrajcą. Wszystkim tym czym tak bardzo bał się stać. Nie był świadomy tego, że z jego ust uchodzi krzyk agonii. Palący ciało ból zdawał się być w tym wszystkim słodyczą, która nie znalazła finału. Ciało twardo padło na popękaną ziemię, poruszające się zgliszcza. Lewy bark oraz ta sama strona żeber ucierpiała najmocniej. Ramie odmawiało posłuszeństwa, każdy zaś oddech zaciskał usta w cierpiętniczym grymasie. Przestawało jednak to mieć na znaczeniu. Czuł się słaby, wilgotny od własnej krwi. Prawdopodobnie jedynie chłodne krople deszczu trzymały go złośliwie przy świadomości po to by dementorze chmury obarczały go mnożącym się ciężarem zniechęcenia, któremu nie był wstanie się przeciwstawić.
|Poważne obrażenia lewego barku i lewej strony żeber
|Utrata przytomności za 1/3 tur |:
|Jak coś pomieszałam to przepraszam ;-;
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 29
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 29
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Zauważył, że to nie on powinien przemawiać w imieniu rodu - Cynericowi poniekąd schlebiało, że Morgoth tak mu ufał pozwalając na wypowiedzi w szerokim forum publicznym, lecz nie wszyscy zgadzali się z jego decyzjom. Nie dziwił się, oczekiwano opinii bezpośrednio z ust nowego nestora, nie jego kuzyna. Jednakże Yaxley starał się ze wszystkich sił spełnić jego wolę, przemawiać w miarę zrozumiale, bez przesadnej zwady bądź wzbudzając niepotrzebnego chaosu. Wierzył, że znają się z opiekunem smoków na tyle dobrze, żeby rozumieć się bez słów. I faktycznie przemawiać jednym, zgodnym głosem. Dobrze, że Czarny Pan nie uznał tego za zniewagi - jego gniew doprawdy mógł być okrutny. Zresztą, pewna dwójka czarodziejów miała się o tym niebawem przekonać.
Krótko po tym, jak zatwierdzono nową kandydaturę na stanowisko ministra magii, zaś byłego nielegalnie odwołując, stało się wiele rzeczy jednocześnie. Zaklęcie dwóch mężczyzn rozbiło się o środek Stonehenge, natomiast Cyneric nie skojarzył tego z niebezpieczeństwem. Kiedy chciał zareagować, było już za późno. Kamienie pod stopami obluzowały się, tańcząc pod nogami arystokraty; wszystko wokół zaczęło się trząść. Niewiele brakło, żeby Yaxley stracił równowagę. Trochę się poobijał, kiedy część skał pognało w jego kierunku. Jedna trafiła w prawe udo, powodując duży ból, drugi odłamek trafił w lewą łopatkę, niemalże paraliżując poruszanie ręką. Mężczyzna stracił na chwilę oddech, zaś obraz stał się zamazany. Dostrzegł tylko paraliżujące światło, wraz z nim rozległ się dźwięk uderzającego o coś piorunu. Zadarłszy głowę poczuł duże, zimne krople deszczu na twarzy, tak jak zauważył zakapturzone sylwetki upiorów. Dementorzy. Zrobiło się jeszcze chłodniej, zniechęcenie postępowało nieuchronnie, lecz treser trolli wziął się w garść. Dostrzegłszy ulatującego w czarnej mgle Morgotha, odetchnął niejako z ulgą - chociaż on był bezpieczny. Pomógł wtedy jego pokiereszowanemu ojcu, byłemu nestorowi, sir Leonowi, swojemu wujowi. Starał się go możliwie mocno podtrzymywać pod ramię; na szczęście Cyneric miał krzepę prawdziwego czarodzieja stającego w szranki z niebezpiecznymi stworzeniami. Od razu przeniósł ich w stronę najbliższego wyjścia ze Stonehenge, na szczęście znajdującego się tuż obok sektora Yaxley'ów. Chociaż tyle dobrze w tym nieszczęściu. Zawołał również innych członków rodu, żeby pobiegli za nim. Wierzył, że żyli, że te odgłosy śmierci nie należały do nikogo od nich. I że zdołają pochwycić jeden ze świstoklików.
Biegnę z byłym nestorem do wyjścia obok sektora Yaxley'ów
Krótko po tym, jak zatwierdzono nową kandydaturę na stanowisko ministra magii, zaś byłego nielegalnie odwołując, stało się wiele rzeczy jednocześnie. Zaklęcie dwóch mężczyzn rozbiło się o środek Stonehenge, natomiast Cyneric nie skojarzył tego z niebezpieczeństwem. Kiedy chciał zareagować, było już za późno. Kamienie pod stopami obluzowały się, tańcząc pod nogami arystokraty; wszystko wokół zaczęło się trząść. Niewiele brakło, żeby Yaxley stracił równowagę. Trochę się poobijał, kiedy część skał pognało w jego kierunku. Jedna trafiła w prawe udo, powodując duży ból, drugi odłamek trafił w lewą łopatkę, niemalże paraliżując poruszanie ręką. Mężczyzna stracił na chwilę oddech, zaś obraz stał się zamazany. Dostrzegł tylko paraliżujące światło, wraz z nim rozległ się dźwięk uderzającego o coś piorunu. Zadarłszy głowę poczuł duże, zimne krople deszczu na twarzy, tak jak zauważył zakapturzone sylwetki upiorów. Dementorzy. Zrobiło się jeszcze chłodniej, zniechęcenie postępowało nieuchronnie, lecz treser trolli wziął się w garść. Dostrzegłszy ulatującego w czarnej mgle Morgotha, odetchnął niejako z ulgą - chociaż on był bezpieczny. Pomógł wtedy jego pokiereszowanemu ojcu, byłemu nestorowi, sir Leonowi, swojemu wujowi. Starał się go możliwie mocno podtrzymywać pod ramię; na szczęście Cyneric miał krzepę prawdziwego czarodzieja stającego w szranki z niebezpiecznymi stworzeniami. Od razu przeniósł ich w stronę najbliższego wyjścia ze Stonehenge, na szczęście znajdującego się tuż obok sektora Yaxley'ów. Chociaż tyle dobrze w tym nieszczęściu. Zawołał również innych członków rodu, żeby pobiegli za nim. Wierzył, że żyli, że te odgłosy śmierci nie należały do nikogo od nich. I że zdołają pochwycić jeden ze świstoklików.
Biegnę z byłym nestorem do wyjścia obok sektora Yaxley'ów
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
Zaklęcie - bez zaskoczeń - zawiodło. Różdżka uformowała jedynie wątły strzęp, bez wsparcia rozmywający się w powietrzu, nim jednak ślad tarczy zdążył zniknąć całkowicie, Ulysses obejrzał się na puste miejsca obok, lekko zdenerwowanym wzrokiem wodząc po nieobecnych, jakby chciał upewnić się, że świstoklik na pewno zadziałał. W aktualnych okolicznościach ulga nie mogła trwać długo, lecz przez chwilę rzeczywiście udało jej się istnieć, dzięki czemu spora część nerwów opuściła ciało wraz z wydechem - by za chwilę znów wypełnić płuca po brzegi - niepewnością, strachem i wizją rychłego końca. Zbawienna myśl o bezpieczeństwie Julii i Titusa ulotniła się w akompaniamencie krzyków paniki oraz narastającego drżenia pod stopami, przez które nie sposób było utrzymać się na nogach - kucnął zapobiegawczo, pragnąc uniknąć nagłego upadku, gdy sprawy wymykały się spod kontroli coraz bardziej. Zdołał tylko dotrzeć do ojca, znajdującego się względnie blisko środka sektora, kiedy powiększająca się szczelina przeryła ziemię, bezlitośnie grzebiąc prawą część strefy przeznaczonej Ollivanderom - zamarł, w osłupieniu obserwując pojedyncze sylwetki, które nie zdążyły wycofać się w kierunku Nottów lub gdziekolwiek, byle dalej od niebezpieczeństwa. Krzyki roznosiły się po całym okręgu, lecz nie mógł wyłapać z nich żadnych słów, ba, nawet wrzask ojca nie przedarł się do świadomości, dołączając do przerażającego chóru ofiar. W chłodnych tęczówkach odbijał się widok kolejnych ciał tonących w otchłani, nie był w stanie myśleć o winowajcach ani czyjejkolwiek potędze, gdzieś mignęła ręka, kurczowo trzymająca się skraju ziemi, ostatniego ratunku - między nimi a Parkinsonami - w amoku próbował ruszyć naprzód, sięgnąć i pomóc, nie wiedząc nawet komu - ale czy miało to znaczenie? Solidne szarpnięcie wybiło mu ten plan z głowy, otrzeźwiając i wyrywając do tyłu, nim ziemia znów zatrzęsła się gwałtownie, rozmywając cały widok. Zacisnął powieki, czując ból po mocnym uderzeniu lewego boku - nawet nie potrafił oszacować, czy sam był winien, próbując wycofać się i oddalić od przepaści, czy oberwał kawałem skały. Prawą dłoń przyciskał kurczowo do klatki piersiowej, chroniąc różdżkę z drewna tebabui, nie mogąc pozwolić sobie na jej utratę. Potężny huk i jego następstwa zmusiły Ulyssesa do podniesienia wzroku - podtrzymywał już ojca, działając instynktownie i starając się ignorować widok jego zmiażdżonej nogi, w międzyczasie, prawdziwym cudem, zdołał odszukać wzrokiem nestora i dwóch młodszych kuzynów, podtrzymujących go pod ramionami, obok zamajaczył też ojciec Titusa wraz z Garrickiem - lecz wszystkie postaci straciły znaczenie, gdy niewyobrażalne zimno przeniknęło ciała. Zwątpienie przysłoniło każdą inną myśl, poddawał mu się bezradnie przez kilka chwil - z pomocą przyszła oklumencja, wyćwiczony umysł pozwolił choć częściowo odzyskać rozwagę i przebrnąć do lorda Waylona oraz reszty zgromadzonej wokół grupy. Powiódłszy spojrzeniem po nieruchomych dementorach, czując deszcz, przez który szata stawała się cięższa, wyciągnął z kieszeni świstoklik, którym tu przybył - zaklętą papierośnicę. Dopiero upewniwszy się, że wszyscy chwycili przedmiot, aktywował go wypowiedzeniem rodowej dewizy.
| obrażenia: bark i żebra - lewa strona
| wykorzystuję świstoklik, którym Ulek przybył z Julką do Stonehenge - zgodnie z pierwszym postem były dwa, jeden na dotarcie, drugi skitrany na odesłanie upartej żony (wykorzystany); zabieram ze sobą nestora, swojego tatkę, tatkę Tito, wuja Garricka oraz dwóch młodszych kuzynów, wszyscy to ofc NPC
| obrażenia: bark i żebra - lewa strona
| wykorzystuję świstoklik, którym Ulek przybył z Julką do Stonehenge - zgodnie z pierwszym postem były dwa, jeden na dotarcie, drugi skitrany na odesłanie upartej żony (wykorzystany); zabieram ze sobą nestora, swojego tatkę, tatkę Tito, wuja Garricka oraz dwóch młodszych kuzynów, wszyscy to ofc NPC
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uważnie przyglądał się działaniom jakie miały miejsce w samym środku politycznej zawieruchy, aż wreszcie przeniósł przeciągły wzrok na sektor Malfoy'ów. Życzył im jak najlepiej, darząc rodzinę sympatią - dlatego Louvel uważał, że nikt inny nie sprawdziłby się lepiej w tej roli. Dobrze, równie wiele zasług mógł oddać w ręce przyjaznych im Blacków, jednakże skoro wysunięta kandydatura lorda Voldemorta nie obejmowała tej rodziny, to Rowle nie miał nic do gadania. Nie wysuwał się z żadną kontrpropozycją - widząc, że wszystko jest postanowione, zaś on nie zamierzał się nikomu narażać. Tym bardziej, że dzięki przerażającemu mężczyźnie o niesamowitej mocy przywrócili ład czarodziejskiej społeczności. To był koniec Longbottoma, koniec jego rządów oraz kres pobłażania mugolom i szlamom. Nareszcie mieli szansę na prawdziwy, porządny świat. Bez brudu oraz - przede wszystkim - zagrożenia magii przez wypieranie jej poprzez brutalną ekspansję niemagicznych; wszakże ingerowali w ich życie, do czego czarodzieje nie mogli dopuścić.
Wszystko poszłoby świetnie, gdyby nie dramat jakiego stali się uczestnikami. Dwój czarodziejów zdecydowało się zniszczyć całe Stonehenge, grzebiąc żywcem nie tylko swoich oponentów, lecz również siebie. Lou odczuwał silne zagubienie kotłujące się w żołądku oraz całej klatce piersiowej - dotąd nie widział potęgi Lorda Voldemorta, jednakże teraz miał okazję dojrzeć ją w pełnej krasie. Zamarł, jak głupiec, chociaż mógł coś zrobić. Coś, cokolwiek. Rzucić zaklęciem, ochronić się przed zgubą - lecz on nie zrobił nic, stojąc w miejscu sparaliżowany. Nie rozumiał dlaczego tamci zdecydowali się na taki krok, czyżby uznali, że nie mogą żyć w takim świecie, więc postanowili go zniszczyć? Louvel domyślał się, że opozycja odznaczała się ogromnym szaleństwem, ale to przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Zapałał gniewem kiedy ziemia zaczęła się trząść, kiedy rozległy się krzyki - rozpaczliwe lub wściekłe jak on sam, kiedy rozstąpiła się ziemia pękając w szwach. Drgnął, kiedy piorun rozświetlił okolicę, syknął w momencie zostania zranionym - boleśnie obił sobie lewy bark oraz obtłukł lewą część miednicy. Bolało cholernie. Zacisnął jednak zęby, starając się odnaleźć w tej poronionej rzeczywistości. Obecność ponurych dementorów wraz z zimną, bezlitosną ulewą dopełniły makabrycznego obrazka. Zerknął na środek. - Magnus! - krzyknął z całej siły do brata, zastanawiając się jak mu pomóc. Dostrzegłszy kolejnych czarnoksiężników zamieniających się w czarną mgłę domyślił się, że mężczyzna był jednym z nich. I prawdopodobnie posiadł tę zadziwiającą umiejętność. Z tego powodu doskoczył do równie poturbowanego lorda Salazara, ciągnąc go na tyły ich sektora. Stąd Rowle'owie mieli za daleko do wyjścia, nie zdołaliby rady tam dobiec nim to wszystko runęłoby pochłaniając ich zatrwożone ciała. Musieliby w tym celu przebiec przez całe Stonehenge, co nie miało sensu. Musieli skakać, chcąc wydostać się na zewnątrz, żeby tam pochwycić przygotowany wcześniej świstoklik.
Biorę nestora pod pachę i skaczę na zewnątrz Stonehenge
Wszystko poszłoby świetnie, gdyby nie dramat jakiego stali się uczestnikami. Dwój czarodziejów zdecydowało się zniszczyć całe Stonehenge, grzebiąc żywcem nie tylko swoich oponentów, lecz również siebie. Lou odczuwał silne zagubienie kotłujące się w żołądku oraz całej klatce piersiowej - dotąd nie widział potęgi Lorda Voldemorta, jednakże teraz miał okazję dojrzeć ją w pełnej krasie. Zamarł, jak głupiec, chociaż mógł coś zrobić. Coś, cokolwiek. Rzucić zaklęciem, ochronić się przed zgubą - lecz on nie zrobił nic, stojąc w miejscu sparaliżowany. Nie rozumiał dlaczego tamci zdecydowali się na taki krok, czyżby uznali, że nie mogą żyć w takim świecie, więc postanowili go zniszczyć? Louvel domyślał się, że opozycja odznaczała się ogromnym szaleństwem, ale to przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Zapałał gniewem kiedy ziemia zaczęła się trząść, kiedy rozległy się krzyki - rozpaczliwe lub wściekłe jak on sam, kiedy rozstąpiła się ziemia pękając w szwach. Drgnął, kiedy piorun rozświetlił okolicę, syknął w momencie zostania zranionym - boleśnie obił sobie lewy bark oraz obtłukł lewą część miednicy. Bolało cholernie. Zacisnął jednak zęby, starając się odnaleźć w tej poronionej rzeczywistości. Obecność ponurych dementorów wraz z zimną, bezlitosną ulewą dopełniły makabrycznego obrazka. Zerknął na środek. - Magnus! - krzyknął z całej siły do brata, zastanawiając się jak mu pomóc. Dostrzegłszy kolejnych czarnoksiężników zamieniających się w czarną mgłę domyślił się, że mężczyzna był jednym z nich. I prawdopodobnie posiadł tę zadziwiającą umiejętność. Z tego powodu doskoczył do równie poturbowanego lorda Salazara, ciągnąc go na tyły ich sektora. Stąd Rowle'owie mieli za daleko do wyjścia, nie zdołaliby rady tam dobiec nim to wszystko runęłoby pochłaniając ich zatrwożone ciała. Musieliby w tym celu przebiec przez całe Stonehenge, co nie miało sensu. Musieli skakać, chcąc wydostać się na zewnątrz, żeby tam pochwycić przygotowany wcześniej świstoklik.
Biorę nestora pod pachę i skaczę na zewnątrz Stonehenge
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
W samą porę Odette wsparła jego magię i wspólnymi siłami roztoczyli nad częścią sektora Parkinsonów ochronną powłokę. Pozostali struchleli ze strachu i nie włączyli się do pomocy, chowając uszy po sobie i strzelając oczami. Ha! Znowu okazał się bohaterem, podczas gdy po kątach posiadłości kuzyni śmiali się, że z niego tchórz i pantofel. Pokazał im, nie ma co. Przytomniejsza od Marcela była oczywiście Odette, odruchowo przyciągająca do siebie Elodie. Głupi, on powinien zająć się ochroną kuzynki, choć w momencie, kiedy jego tęczy groziło niebezpieczeństwo, Parkinson już nie myślał racjonalnie. Dobrze więc, że ona robiła to za niego. Marcel zamarł, z ręką uniesioną ku górze, kiedy samozwańczy Lord Voldemort pośród walących się kamieni wymierzył różdżkę w plebejusza, mącącego ich obrady. Torturował go, to było pewne, lecz gorsze i straszniejsze od widoku padającego na kolana mężczyzny i jego rysów wykrzywionych w niepojętym bólu, okazał się dźwięczący śmiech, zimny i pusty, przeszywający i niepozostawiający miejsca na żadną nadzieję. Do j e g o śmiechu prędko dołączył chór innych głosów i po chwili całe Stonhenge trzęsło się już nie tylko z powodu rozpadlin w ziemi. [i]Okropne[i], Marcel wzdrygnął się teatralnie, nie przestając obejmować Odette. Musieli zniknąć i to zniknąć jak najprędzej. Nic już nie będzie takie, jak kiedyś, wiedział to, poznawał po pękniętych kamieniach, tworzących niegdyś to silnie magiczne miejsce. Rozsypane, zniszczone, pełne gruzów i ciał tych, którzy nie zdążyli uskoczyć przed pękającą pod nogami ziemią.
-Mordercy - wrzasnął wściekle, nie chcąc wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby to Odette... Gdyby nie zdołali zasłonić się tarczą, gdyby jej wiotkie kości zostały połamane, gdyby klęczał przy jej nieruchomym ciele, załamując ręce. Wytężył siłę woli, aby podtrzymać kopułę - starał się jak nigdy, życie jego żony, jego rodziny zależało teraz od niego, jednocześnie czując, jak przenika go okropny chłód, odbierający mu motywację i spychający na barki nagły, ogromny ciężar. Oblał się potem, jasna skóra pokryła się dreszczami, głowę nawiedziły niewesołe myśli, a z ust wydostał się obłoczek pary, jakby błyskawicznie zapanowała zima. Dementorzy.
-Musimy uciekać. Już - zawołał ponaglająco, usiłując wydostać się z sektora przeznaczonego jego rodzinie i dotrzeć do miejsca, gdzie znajdowały się świstokliki. Kamienne rumowisko było wysokie, strome i niebezpieczne, pomógł Odette przedostać się przez przeszkodę, a kiedy się upewnił, że żona jest bezpieczna, zaoferował swe wsparcie również Elodie - prędzej - poganiał, dbając o to, by kobiety znajdowały się przed nim. W tyle, tuż za nimi śpieszyła reszta rodziny, najbliżsi krewni Elodie, gorączkowo pędząc do świstoklika. Ostatniej deski ratunku?
-Mordercy - wrzasnął wściekle, nie chcąc wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby to Odette... Gdyby nie zdołali zasłonić się tarczą, gdyby jej wiotkie kości zostały połamane, gdyby klęczał przy jej nieruchomym ciele, załamując ręce. Wytężył siłę woli, aby podtrzymać kopułę - starał się jak nigdy, życie jego żony, jego rodziny zależało teraz od niego, jednocześnie czując, jak przenika go okropny chłód, odbierający mu motywację i spychający na barki nagły, ogromny ciężar. Oblał się potem, jasna skóra pokryła się dreszczami, głowę nawiedziły niewesołe myśli, a z ust wydostał się obłoczek pary, jakby błyskawicznie zapanowała zima. Dementorzy.
-Musimy uciekać. Już - zawołał ponaglająco, usiłując wydostać się z sektora przeznaczonego jego rodzinie i dotrzeć do miejsca, gdzie znajdowały się świstokliki. Kamienne rumowisko było wysokie, strome i niebezpieczne, pomógł Odette przedostać się przez przeszkodę, a kiedy się upewnił, że żona jest bezpieczna, zaoferował swe wsparcie również Elodie - prędzej - poganiał, dbając o to, by kobiety znajdowały się przed nim. W tyle, tuż za nimi śpieszyła reszta rodziny, najbliżsi krewni Elodie, gorączkowo pędząc do świstoklika. Ostatniej deski ratunku?
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Marcel Parkinson' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire