Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
— Mhm. To bardzo uzdolniony alchemik. Zanim go dogonię, to będę już miał długą brodę i gromadkę dzieci w wieku szkolnym — potwierdził słowa przyjaciela, ożywiając się jeszcze na wzmiankę o numerologii. I tak bardzo, jak niekoniecznie pojmował niuanse tej dziedziny, tak z każdym kolejnym dniem zauważał, jak bardzo potrzebna była w jego naukowej karierze. — Wujek na pewno da radę, jak tylko znajdzie czas. Mnie nauczył podstaw, a wiesz, że mój umysł niekoniecznie współgra z liczbami...
Pokiwał twierdząco głową na słowa Steffena. Plan był taki, by dziś zebrać jedynie próbki. I byłby zapomniał!
— Właśnie, w tym temacie. Masz jeszcze to — poczerwieniał lekko na twarzy, bo w przejęciu zupełnie by o tym zapomniał! Wręczył Steffenowi pięć niewielkich fiolek. Każda z nich nie była większa niż kciuk, dlatego na spokojnie mogły zmieścić się w ich kieszeniach. — Ziarno z każdego worka musi trafić do osobnej fiolki. W innym przypadku możemy nie do końca wiedzieć, które jest które i gdy wrócimy, przypadkiem ukradniemy to, co nie trzeba. To ważne.
Sam miał drugie tyle w kieszeni swego płaszcza. Posłał Cattermole'owi przepraszający uśmiech, po czym szepnął pod własnym oddechem.
— Wybacz, to... pierwszy raz jak robię coś takiego. Trochę się denerwuję — mógł przynajmniej wierzyć, że uniknięcie tej wpadki pozwoli mu na lepsze przygotowanie i przeprowadzenie planu w przyszłości. Dotychczas był przecież tylko twórcą talizmanów i alchemikiem. Jego praca nie miała absolutnie nic wspólnego z włamywaniem się do lordowskich spichlerzy!
Na czas zdejmowania pułapki Castor wstrzymał oddech. Wydawało mu się, że każde zaburzenie przestrzeni mogłoby wpłynąć na białą magię, którą niewątpliwie przywoływał Steffen. Żałował tylko, że nie mógł się temu przyglądać na żywo! Zawsze to jakieś doświadczenie, fascynująca obserwacja. Niemożliwość obserwowania tego gołym okiem została mu jednak prędko odkupiona informacją o poradzeniu sobie z zabezpieczeniem. Pozwoliło to Sproutowi na odetchnięcie z ulgą. Ciche, oczywiście. Nie chciał przecież się zdradzić!
— Idę — powiedział, od razu przechodząc przez wyczarowane drzwi. Na całe szczęście prędkość, z jaką to uczynił, musiała współgrać ze sposobem poruszania się Steffena, bowiem udało im się nie wpaść na siebie ponownie.
Gdy znaleźli się w środku, powitał ich wyjątkowo mocny zapach, który Castor mógł najlepiej określić jako połączenie starego drewna z czymś pszenicznym. Od czasów przemiany po raz pierwszy bywał w podobnym miejscu, nie do końca więc potrafił poradzić sobie z intensywnością wrażeń. Niemniej jednak od wewnątrz spichlerz prezentował się znacznie bardziej imponująco niż z zewnątrz. Była to długa hala, co jakiś czas poprzedzielana drewnianymi filarami, o które wspierały się belki nośne. Białe worki ze zbożem ułożone zostały po obu stronach dłuższych ścian, a Steffen i Castor chwilowo znaleźli się pośrodku.
— W lewo — szepnął Castor, podążając właśnie w tym kierunku. Castor nie dojrzał, by ktokolwiek poza nimi znajdował się w tej chwili w spichlerzu, toteż ruszył dzielnie w obranym przez siebie kierunku. Na szczęście dwóch złodziei ziarna, jutowe worki (Sprout poświęcił chwilę na podziękowanie w myślach Merlinowi, że były to worki z juty, a nie z tego szeleszczącego materiału, z którego czasami korzystali mugole, których widywał w portach przy okazji zakupów) w znacznej swej większości były otwarte. Chyba ktoś, kto był odpowiedzialny za ich przechowywane, nie zdążył ich zabezpieczyć.
Dzięki temu Castor zabierał odpowiednią ilość ziaren do fiolek. Byłby zakończył ten proces, gdyby nie jedna rzecz, którą zobaczył kątem oka.
— Na drugą stro... — szept ugrzązł mu w gardle, gdy zobaczył kilka szarych cosiów. Z długimi, różowymi ogonami. — Tu są szczury — wyszeptał niemal bezdźwięcznie, starając się panować z całych sił nad własnymi emocjami. Teoretycznie powinien się tego spodziewać... W końcu musiały czymś się żywić. Ale nie pisał się na spotkanie z gryzoniami!
Pokiwał twierdząco głową na słowa Steffena. Plan był taki, by dziś zebrać jedynie próbki. I byłby zapomniał!
— Właśnie, w tym temacie. Masz jeszcze to — poczerwieniał lekko na twarzy, bo w przejęciu zupełnie by o tym zapomniał! Wręczył Steffenowi pięć niewielkich fiolek. Każda z nich nie była większa niż kciuk, dlatego na spokojnie mogły zmieścić się w ich kieszeniach. — Ziarno z każdego worka musi trafić do osobnej fiolki. W innym przypadku możemy nie do końca wiedzieć, które jest które i gdy wrócimy, przypadkiem ukradniemy to, co nie trzeba. To ważne.
Sam miał drugie tyle w kieszeni swego płaszcza. Posłał Cattermole'owi przepraszający uśmiech, po czym szepnął pod własnym oddechem.
— Wybacz, to... pierwszy raz jak robię coś takiego. Trochę się denerwuję — mógł przynajmniej wierzyć, że uniknięcie tej wpadki pozwoli mu na lepsze przygotowanie i przeprowadzenie planu w przyszłości. Dotychczas był przecież tylko twórcą talizmanów i alchemikiem. Jego praca nie miała absolutnie nic wspólnego z włamywaniem się do lordowskich spichlerzy!
Na czas zdejmowania pułapki Castor wstrzymał oddech. Wydawało mu się, że każde zaburzenie przestrzeni mogłoby wpłynąć na białą magię, którą niewątpliwie przywoływał Steffen. Żałował tylko, że nie mógł się temu przyglądać na żywo! Zawsze to jakieś doświadczenie, fascynująca obserwacja. Niemożliwość obserwowania tego gołym okiem została mu jednak prędko odkupiona informacją o poradzeniu sobie z zabezpieczeniem. Pozwoliło to Sproutowi na odetchnięcie z ulgą. Ciche, oczywiście. Nie chciał przecież się zdradzić!
— Idę — powiedział, od razu przechodząc przez wyczarowane drzwi. Na całe szczęście prędkość, z jaką to uczynił, musiała współgrać ze sposobem poruszania się Steffena, bowiem udało im się nie wpaść na siebie ponownie.
Gdy znaleźli się w środku, powitał ich wyjątkowo mocny zapach, który Castor mógł najlepiej określić jako połączenie starego drewna z czymś pszenicznym. Od czasów przemiany po raz pierwszy bywał w podobnym miejscu, nie do końca więc potrafił poradzić sobie z intensywnością wrażeń. Niemniej jednak od wewnątrz spichlerz prezentował się znacznie bardziej imponująco niż z zewnątrz. Była to długa hala, co jakiś czas poprzedzielana drewnianymi filarami, o które wspierały się belki nośne. Białe worki ze zbożem ułożone zostały po obu stronach dłuższych ścian, a Steffen i Castor chwilowo znaleźli się pośrodku.
— W lewo — szepnął Castor, podążając właśnie w tym kierunku. Castor nie dojrzał, by ktokolwiek poza nimi znajdował się w tej chwili w spichlerzu, toteż ruszył dzielnie w obranym przez siebie kierunku. Na szczęście dwóch złodziei ziarna, jutowe worki (Sprout poświęcił chwilę na podziękowanie w myślach Merlinowi, że były to worki z juty, a nie z tego szeleszczącego materiału, z którego czasami korzystali mugole, których widywał w portach przy okazji zakupów) w znacznej swej większości były otwarte. Chyba ktoś, kto był odpowiedzialny za ich przechowywane, nie zdążył ich zabezpieczyć.
Dzięki temu Castor zabierał odpowiednią ilość ziaren do fiolek. Byłby zakończył ten proces, gdyby nie jedna rzecz, którą zobaczył kątem oka.
— Na drugą stro... — szept ugrzązł mu w gardle, gdy zobaczył kilka szarych cosiów. Z długimi, różowymi ogonami. — Tu są szczury — wyszeptał niemal bezdźwięcznie, starając się panować z całych sił nad własnymi emocjami. Teoretycznie powinien się tego spodziewać... W końcu musiały czymś się żywić. Ale nie pisał się na spotkanie z gryzoniami!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Rozpromienił się, słysząc o dzieciach. Rzucił Castorowi sugestywne spojrzenie, ale ten nie musiał reagować, bo lada moment mieli się stać niewidzialni. A choć korciło go spytać, co u Finley, to trochę głupio plotkować o dziewczynach w drodze do spichlerza Malfoyów, podczas próby kradzieży. Musieli się skupić i w ogóle.
Zanim rzucił Kameleona, odebrał jeszcze od Sprouta fiolki.
-Nie ma sprawy. Myślisz, że tam będzie aż pięć gatunków ziaren? - zdziwił się, ale posłusznie schował fiolki do kieszeni. W końcu to Sprout to wszystko zaplanował, na pewno wiedział co robi. Do tej pory nie towarzyszył przyjacielowi w żadnej z misji dla Zakonu Feniksa i prawdę mówiąc, był z niego cholernie dumny. Pamiętał, jak sam znajdował się na jego miejscu, jak Bertie był jego przewodnikiem i świadkiem pierwszej reakcji na przemoc. Steffen zakamuflował ich na tyle dobrze, by dzisiaj nie martwić się o nagłe natknięcie się na czarnoksiężników, ale i tak miał się na baczności - i obiecał sobie, że ochroni Castora, cokolwiek by się dzisiaj nie działo. W trakcie roku działalności dla organizacji nabrał wprawy w podobnych działaniach i doświadczenia w walce. Nie był już tym samym Steffenem i był ciekaw czy - i jak - działalność dla Zakonu zmieni Castora.
Na przykład, przykładny pan prefekt już kradł. Na razie tylko próbki ziaren, ale przecież wrócą po więcej!
-Spokojnie, będzie dobrze! Już się włamywałem, choć nie do spichlerzy. - zapewnił szeptem, żałując, że nie może pochwalić się przyjacielowi włamaniem do Gringotta. Przeszedł z Castorem przez drzwi, a te po chwili zniknęły, pozostawiając młodzieńców samych w zamkniętym spichlerzu. W przeciwieństwie do przyjaciela o nadwrażliwym nosie, Steff nie zwracał uwagi na zapach - rozejrzał się za to uważnie, a potem ruszył za Castorem i wraz z nim zaczął nabierać ziarna do próbek.
-Obskoczyłem te worki po lewej… - obwieścił, żeby nic się im nie pomyliło. W końcu nadal się nie widzieli.
Gdy usłyszał pisk, uśmiechnął się odruchowo, wyczuwając napięcie w głosie Sprouta.
-To świetnie! Gdyby ziarno było zatrute, tu byłyby martwe szczury, prawda? Idź dalej, dokończę jeszcze z tym workiem i próbką… - obwieścił wesoło i upewniając się, że Castor go nie widzi (ani nic do niego nie mówi) zmienił się w niewidzialnego szczura.
-Pipipipi! Piii! Piii! - witajcie, przyjaciele, i nie lękajcie się mojej niewidzialnej formy! Dzięki niedawnemu ulepszeniu szczurzej postaci, Steffen był w tej formie silniejszy i bardziej wytrzymały od innych szczurów - co te instynktownie wyczuwały, nawet gdy był pod Kameleonem. -Pipip? Pii? Piiip? - czy to smaczne jedzenie, dobre? Czy przychodzą tutaj ludzie, jak często?
Zanim rzucił Kameleona, odebrał jeszcze od Sprouta fiolki.
-Nie ma sprawy. Myślisz, że tam będzie aż pięć gatunków ziaren? - zdziwił się, ale posłusznie schował fiolki do kieszeni. W końcu to Sprout to wszystko zaplanował, na pewno wiedział co robi. Do tej pory nie towarzyszył przyjacielowi w żadnej z misji dla Zakonu Feniksa i prawdę mówiąc, był z niego cholernie dumny. Pamiętał, jak sam znajdował się na jego miejscu, jak Bertie był jego przewodnikiem i świadkiem pierwszej reakcji na przemoc. Steffen zakamuflował ich na tyle dobrze, by dzisiaj nie martwić się o nagłe natknięcie się na czarnoksiężników, ale i tak miał się na baczności - i obiecał sobie, że ochroni Castora, cokolwiek by się dzisiaj nie działo. W trakcie roku działalności dla organizacji nabrał wprawy w podobnych działaniach i doświadczenia w walce. Nie był już tym samym Steffenem i był ciekaw czy - i jak - działalność dla Zakonu zmieni Castora.
Na przykład, przykładny pan prefekt już kradł. Na razie tylko próbki ziaren, ale przecież wrócą po więcej!
-Spokojnie, będzie dobrze! Już się włamywałem, choć nie do spichlerzy. - zapewnił szeptem, żałując, że nie może pochwalić się przyjacielowi włamaniem do Gringotta. Przeszedł z Castorem przez drzwi, a te po chwili zniknęły, pozostawiając młodzieńców samych w zamkniętym spichlerzu. W przeciwieństwie do przyjaciela o nadwrażliwym nosie, Steff nie zwracał uwagi na zapach - rozejrzał się za to uważnie, a potem ruszył za Castorem i wraz z nim zaczął nabierać ziarna do próbek.
-Obskoczyłem te worki po lewej… - obwieścił, żeby nic się im nie pomyliło. W końcu nadal się nie widzieli.
Gdy usłyszał pisk, uśmiechnął się odruchowo, wyczuwając napięcie w głosie Sprouta.
-To świetnie! Gdyby ziarno było zatrute, tu byłyby martwe szczury, prawda? Idź dalej, dokończę jeszcze z tym workiem i próbką… - obwieścił wesoło i upewniając się, że Castor go nie widzi (ani nic do niego nie mówi) zmienił się w niewidzialnego szczura.
-Pipipipi! Piii! Piii! - witajcie, przyjaciele, i nie lękajcie się mojej niewidzialnej formy! Dzięki niedawnemu ulepszeniu szczurzej postaci, Steffen był w tej formie silniejszy i bardziej wytrzymały od innych szczurów - co te instynktownie wyczuwały, nawet gdy był pod Kameleonem. -Pipip? Pii? Piiip? - czy to smaczne jedzenie, dobre? Czy przychodzą tutaj ludzie, jak często?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Niekoniecznie pięć rodzajów. Powinniśmy mieć próbki z każdego worka, tak dla pewności. Nie liczy się tylko gatunek ziarna, ale też ich rodzaj, klasa, zdrowie... — zaczął wyliczać, chcąc rozwiać wątpliwości przyjaciela. W tym samym momencie uświadomił sobie, jak niewiele Steffen wiedział o roślinach w ogóle. Z jego perspektywy wydawało się, że wiedza Cattermole'a z zakresu zielarstwa równała się do jego własnej z zakresu run. Steffen jednak zawsze odpowiadał mu wyjątkowo cierpliwie, tłumaczył każde zawiłości tej dziedziny wiedzy, toteż Castor w naturalnym toku własnego myślenia postanowił, że gdy tylko wyjdą z tego całego spichlerzowego napadu cali, poświęci mu kilka dobrych dni na przynajmniej wprowadzenie.
Nawet na przykładzie tych ziaren, o ile po wnikliwych analizach coś z nich zostanie.
Całe szczęście, że byli już niewidzialni, bowiem Castor sam nie był pewien, jaką głupią minę przybrał, gdy usłyszał, że Steffen już się kiedyś włamywał. To dlatego w ich dzisiejszym zadaniu był taki pewny siebie? Sprout uznał jednak, że w wypadku takiej rewelacji konieczne było postąpienie w sposób identyczny do tego, jaki wybierał, gdy Thomas zwierzał mu się z kolejnych swoich kłopotów. Nie dopytywać, przyjąć na klatę, że życie nie było dokładnie takie, jakie sobie zaplanował, a jego przyjaciele, koledzy, niegdysiejsi podopieczni nie wyrośli w stu procentach na przykładnych obywateli magicznego społeczeństwa.
Myśl ta z jednej strony bolała, pokazywała bowiem jak na dłoni, że niekoniecznie poradził sobie z wychowawczą funkcją prefekta (czy dawał im aż tak zły przykład?), z drugiej zaś stanowiła specyficzną pociechę. Odkąd został poważnie odizolowany od swej rodziny miał wystarczająco dużo czasu na przemyślenia. Większość z nich kończyła się konkluzją, że przyszło im żyć w tak skomplikowanych czasach, że bycie bezrefleksyjnie krystalicznie dobrym paradoksalnie powodowało więcej szkód niż angażowanie się w akcje, które w normalnym świecie należałoby potępiać. Cattermole i Sprout byli zgodni — nietypowe czasy tworzyły nietypowych ludzi. A czy wśród wszystkich osób odwiedzających ostatnio spichlerz mogła być dwójka bardziej specyficzna niż dziennikarz—specjalista do spraw zabezpieczeń—dziennikarz—animag oraz talizmaniarz—alchemik—dentysta—wilkołak? Chyba nie.
— Szczury nie mają dokładnie tego samego układu trawiennego co człowiek... — wydusił upomnienie szeptem, po czym odszedł prędko od szczurów, aby zjawić się przy workach po prawej stronie. Cały czas zerkał w kierunku wejścia, chcąc upewnić się, że nikt im nie przeszkodzi. Steffen zniknął z pola jego uwagi jeszcze bardziej, lecz wszystkie fiolki zostały wypełnione.
Tymczasem szczury, choć początkowo podeszły do niewidzialnego gryzonia dość nieufnie, prędko się rozgadały.
— Pipipipiii! Pipi pipipipipi pi pip pipipi! — Dziwne! Pierwszy raz tutaj niewidzialny szczur! odpowiedziały trochę nieskładnie, ale sens wypowiedzi został utrzymany. Szczury z tego spichlerza były dość... najedzone, sądząc po budowie ich ciał. Z kolei prosty dostęp do jedzenia nie sprzyjał rozwijaniu intelektu, nie musiały bowiem szczególnie kombinować, co wskazały w kolejnych słowach. — Pipi. Pipipipipipi pipiipipiiiiii. Pipipipipi pipipipipipi — Dobre. Najlepsze! Ludzie często są, ale akurat teraz nie ma. A jak nie ma, to można jeść, ile chce!
W tym samym czasie Castor pojawił się ponownie pod ścianą, w której wcześniej Steffen wyczarował drzwi.
— Steff? — spytał szeptem. Czuł, że nie mieli dużo czasu; czy to przed końcem kameleona, czy nadejściem kogoś innego niż szczurami. Skoro zebrali próbki, mogli się przecież ulatniać.
Tymczasem jeden ze szczurów stanął na tylnich łapkach.
— Pipipipi. Pipipipipipi — Jedzenie przy ścianie. Wysoko i nie widać worek... rozczarowany ton szczura dotyczył chyba ziaren, które Sprout schował w swym płaszczu... Dawał także znać, że blondyn oddalił się od bruneta i oczekiwał go w miejscu, w którym zaczęli przygodę!
Nawet na przykładzie tych ziaren, o ile po wnikliwych analizach coś z nich zostanie.
Całe szczęście, że byli już niewidzialni, bowiem Castor sam nie był pewien, jaką głupią minę przybrał, gdy usłyszał, że Steffen już się kiedyś włamywał. To dlatego w ich dzisiejszym zadaniu był taki pewny siebie? Sprout uznał jednak, że w wypadku takiej rewelacji konieczne było postąpienie w sposób identyczny do tego, jaki wybierał, gdy Thomas zwierzał mu się z kolejnych swoich kłopotów. Nie dopytywać, przyjąć na klatę, że życie nie było dokładnie takie, jakie sobie zaplanował, a jego przyjaciele, koledzy, niegdysiejsi podopieczni nie wyrośli w stu procentach na przykładnych obywateli magicznego społeczeństwa.
Myśl ta z jednej strony bolała, pokazywała bowiem jak na dłoni, że niekoniecznie poradził sobie z wychowawczą funkcją prefekta (czy dawał im aż tak zły przykład?), z drugiej zaś stanowiła specyficzną pociechę. Odkąd został poważnie odizolowany od swej rodziny miał wystarczająco dużo czasu na przemyślenia. Większość z nich kończyła się konkluzją, że przyszło im żyć w tak skomplikowanych czasach, że bycie bezrefleksyjnie krystalicznie dobrym paradoksalnie powodowało więcej szkód niż angażowanie się w akcje, które w normalnym świecie należałoby potępiać. Cattermole i Sprout byli zgodni — nietypowe czasy tworzyły nietypowych ludzi. A czy wśród wszystkich osób odwiedzających ostatnio spichlerz mogła być dwójka bardziej specyficzna niż dziennikarz—specjalista do spraw zabezpieczeń—dziennikarz—animag oraz talizmaniarz—alchemik—dentysta—wilkołak? Chyba nie.
— Szczury nie mają dokładnie tego samego układu trawiennego co człowiek... — wydusił upomnienie szeptem, po czym odszedł prędko od szczurów, aby zjawić się przy workach po prawej stronie. Cały czas zerkał w kierunku wejścia, chcąc upewnić się, że nikt im nie przeszkodzi. Steffen zniknął z pola jego uwagi jeszcze bardziej, lecz wszystkie fiolki zostały wypełnione.
Tymczasem szczury, choć początkowo podeszły do niewidzialnego gryzonia dość nieufnie, prędko się rozgadały.
— Pipipipiii! Pipi pipipipipi pi pip pipipi! — Dziwne! Pierwszy raz tutaj niewidzialny szczur! odpowiedziały trochę nieskładnie, ale sens wypowiedzi został utrzymany. Szczury z tego spichlerza były dość... najedzone, sądząc po budowie ich ciał. Z kolei prosty dostęp do jedzenia nie sprzyjał rozwijaniu intelektu, nie musiały bowiem szczególnie kombinować, co wskazały w kolejnych słowach. — Pipi. Pipipipipipi pipiipipiiiiii. Pipipipipi pipipipipipi — Dobre. Najlepsze! Ludzie często są, ale akurat teraz nie ma. A jak nie ma, to można jeść, ile chce!
W tym samym czasie Castor pojawił się ponownie pod ścianą, w której wcześniej Steffen wyczarował drzwi.
— Steff? — spytał szeptem. Czuł, że nie mieli dużo czasu; czy to przed końcem kameleona, czy nadejściem kogoś innego niż szczurami. Skoro zebrali próbki, mogli się przecież ulatniać.
Tymczasem jeden ze szczurów stanął na tylnich łapkach.
— Pipipipi. Pipipipipipi — Jedzenie przy ścianie. Wysoko i nie widać worek... rozczarowany ton szczura dotyczył chyba ziaren, które Sprout schował w swym płaszczu... Dawał także znać, że blondyn oddalił się od bruneta i oczekiwał go w miejscu, w którym zaczęli przygodę!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kiwał głową, słuchając Castora i starając się skupić, ale zboże bywało takie... monotonne. Gdy nie znało się zielarstwa, każda roślina zlewała się z inną - a w ferworze weselnych przygotowań trudno było znaleźć czas na naukę! Może w lutym będzie lepiej...
Dobrze, że nie zaczęli rozmawiać o byciu przykładnymi obywatelami społeczeństwa i włamaniach. Po pierwsze, wymiana argumentów zajęłaby im dłużej niż działanie Kameleona, a po drugie Steffen włamywał się tylko dla Zakonu Feniksa i podchodził do swoich działań z bezkrytycznym idealizmem. Jeszcze by się... nie zrozumieli.
-Trutka na szczury otrułaby też człowieka. Więc na logikę nie powinny jeść silnych trucizn, które powaliłyby ludzi. - odpyskował za to, choć na truciznach Castor też znał się lepiej. Bo każdy alchemik, nawet praworządny, znał się chyba trochę na truciznach? Tak czy siak, Steff wierzył w inteligencję swoich szczurzych pobratymców i nie wierzył, że zajadałyby zatrute ziarna Malfoy'a. Chciał wywrócić oczyma, widząc jak szybko Castor oddala się od tych rozumnych i jakże pożytecznych stworzeń, ale w sumie to lepiej - nie przykuje jego uwagi nagłą przemianą. Co prawda, był niewidzialny, ale gdyby Sprout stał tuż obok, to jeszcze wyczułby jego... zniknięcie.
-Pipipipi! Pipipipi? - dziękuję, przyjaciele! Nie będę wam wyjadał, starczy dla wszystkich. A ludzie są, gdy jest jasno czy ciemno?
-Pipipip! Piip! - jasno, nie ciemno! - odpowiedziały szczury, no i się dogadali. Steffen zanotował w pamięci, by powiedzieć Castorowi po analizie próbek, że mogą udać się na drugi włam już po zmroku, a potem odmienił się w człowieka. Dobrze, że szczury powiedziały mu, gdzie szukać Sprouta, bo Kameleon dalej działał, a Steff dalej nie mógł dostrzec przyjaciela. W sumie to doskonale - naprawdę wyrobił się w tym zaklęciu. Kilka lat temu nie sądził, że dojdzie do takiego mistrzostwa - zupełnej niewidzialności.
-Gotowy? Porta Creare. - skierował drewno różdżki na ścianę, przy której - wedle szczurów - stał Castor.
Drzwi zmaterializowały się, ale...
-Są jakieś niestabilne, szybko, szybko! - popędził przyjaciela i wypadł tuż za nim. W samą porę, bowiem zaklęcie nie było tak silne jak powinno i drzwi zniknęły o wiele szybciej niż powinny, omal nie przycinając płaszcza Steffena. Zdążyli, na szczęście.
Kameleon przestawał działać i Sprout zmaterializował się powoli przed oczyma Cattermole'a.
-Gotowe? Zwijajmy się, zanim ktokolwiek nas zobaczy! - zaproponował, rozglądając się uważnie po okolicy. W pobliżu żywego ducha. Złapał oddech, a obok spichlerza rozległy się dwa trzaski deportacji - młodzi złodzieje deportowali się ze skradzionymi próbkami ziaren.
Porta Creare-połowicznie udane
/zt x 2
Dobrze, że nie zaczęli rozmawiać o byciu przykładnymi obywatelami społeczeństwa i włamaniach. Po pierwsze, wymiana argumentów zajęłaby im dłużej niż działanie Kameleona, a po drugie Steffen włamywał się tylko dla Zakonu Feniksa i podchodził do swoich działań z bezkrytycznym idealizmem. Jeszcze by się... nie zrozumieli.
-Trutka na szczury otrułaby też człowieka. Więc na logikę nie powinny jeść silnych trucizn, które powaliłyby ludzi. - odpyskował za to, choć na truciznach Castor też znał się lepiej. Bo każdy alchemik, nawet praworządny, znał się chyba trochę na truciznach? Tak czy siak, Steff wierzył w inteligencję swoich szczurzych pobratymców i nie wierzył, że zajadałyby zatrute ziarna Malfoy'a. Chciał wywrócić oczyma, widząc jak szybko Castor oddala się od tych rozumnych i jakże pożytecznych stworzeń, ale w sumie to lepiej - nie przykuje jego uwagi nagłą przemianą. Co prawda, był niewidzialny, ale gdyby Sprout stał tuż obok, to jeszcze wyczułby jego... zniknięcie.
-Pipipipi! Pipipipi? - dziękuję, przyjaciele! Nie będę wam wyjadał, starczy dla wszystkich. A ludzie są, gdy jest jasno czy ciemno?
-Pipipip! Piip! - jasno, nie ciemno! - odpowiedziały szczury, no i się dogadali. Steffen zanotował w pamięci, by powiedzieć Castorowi po analizie próbek, że mogą udać się na drugi włam już po zmroku, a potem odmienił się w człowieka. Dobrze, że szczury powiedziały mu, gdzie szukać Sprouta, bo Kameleon dalej działał, a Steff dalej nie mógł dostrzec przyjaciela. W sumie to doskonale - naprawdę wyrobił się w tym zaklęciu. Kilka lat temu nie sądził, że dojdzie do takiego mistrzostwa - zupełnej niewidzialności.
-Gotowy? Porta Creare. - skierował drewno różdżki na ścianę, przy której - wedle szczurów - stał Castor.
Drzwi zmaterializowały się, ale...
-Są jakieś niestabilne, szybko, szybko! - popędził przyjaciela i wypadł tuż za nim. W samą porę, bowiem zaklęcie nie było tak silne jak powinno i drzwi zniknęły o wiele szybciej niż powinny, omal nie przycinając płaszcza Steffena. Zdążyli, na szczęście.
Kameleon przestawał działać i Sprout zmaterializował się powoli przed oczyma Cattermole'a.
-Gotowe? Zwijajmy się, zanim ktokolwiek nas zobaczy! - zaproponował, rozglądając się uważnie po okolicy. W pobliżu żywego ducha. Złapał oddech, a obok spichlerza rozległy się dwa trzaski deportacji - młodzi złodzieje deportowali się ze skradzionymi próbkami ziaren.
Porta Creare-połowicznie udane
/zt x 2
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
11 lutego 1958
Słońce już dawno skryło się za horyzontem, śnieg pokrywający pagórki otaczające spichlerz oddzielał je od ciemnej nocy, odbijając srebrne światło księżyca. Jeszcze trochę, myślał Castor, wznosząc oczy ku niebu, zatrzymując je na znikającej z nocy na noc tarczy, i nie będzie widać go wcale. Dobrze, że akurat robimy to dzisiaj. W ciemnej nocy nie czułby się równie pewien, nie ze swoim słabym wzrokiem i raczej pozostawiającą wiele do życzenia koordynacją ruchową, o kondycji nie wspominając. Miał dziś na sobie swój ulubiony ostatnimi czasy płaszcz i buty, pod szyją zawinięty ciemny szalik i czapkę wciśniętą na głowę, która przyklepywała mu włosy, to prawda, ale przynajmniej chroniła uszy przed odmarznięciem. Okropnie chłodna, rekordowa temperaturowo zima nie była dla nikogo łaskawa, a oni — zwłaszcza oni — nie powinni ryzykować.
To, że Steffen zjawi się na miejscu, nie stanowiło dla niego zaskoczenia. Umawiali się przecież, był tu z nim już wcześniej, poniekąd stał się ojcem tego sukcesu, a po przekazaniu mu drobnej pochwały z listu pana Longbottoma spąsowiał jak młoda panienka. Gdy spacerował u podnóża pagórka, od przeciwnej strony od spichlerza, zastanawiał się natomiast, czy spotka się wreszcie z Marcelem. Od Yvette wiedział, że zabieg przeszedł bez komplikacji, że ręka przyjęła się zgodnie z założeniami, przynajmniej o to mógł być spokojny. Niestety jednak — głupie decyzje Thomasa i Kerstin musiały nieść za sobą jakieś konsekwencje, Carrington charakteryzował się naturalną skłonnością do przesady (może tak mieli artyści?) i choć sylwestra zakończyli na raczej—neutralnej—ale—nie—mówmy—o—niczym stopie, kolejne kłody zostały rzucone na drogę ich relacji i jakoś trzeba było nad nimi przeskoczyć.
Castor sięgnął więc po zręczny — jego zdaniem — fortel, chociaż właściwie powinien użyć słowa szyfr. Mieszkanie z aurorami i rebeliantami w ogóle wyrobiło w nim kilka zdrowszych lub niezdrowych nawyków, w tym szczególną ostrożność w poruszaniu pewnych kwestii listownie. Wyważenie treści tak, by była zrozumiała dla odbiorcy przy jak najmniejszej ilości informacji było szczególnie trudne, gdy po drugiej stronie miało się kogoś niedomyślnego, ale miał nadzieję, że sytuację uratowało "polecenie z góry". Musiało. Chociaż już widział przed oczami naburmuszoną minę wyrwanego z Londynu (i to jeszcze nie na piwo, Merlinie!) Marcela, ostatecznie cieszyłby się, gdyby mógł go zobaczyć... Na żywo.
— Jesteście, jak dobrze — uśmiechnął się, gdy znaleźli się w komplecie. Starał się nie patrzeć na Marcela, przynajmniej nie w oczy i nie teraz. Przesunął wzrokiem w miejsce, w którym powinna być ręka, z troski przede wszystkim, choć może jego rola powinna skończyć się w momencie odesłania eliksiru i nie miał prawa w ogóle interesować się jego dalszym losem. No trudno, obecność Steffena łagodziła jego skłębione emocje, nie mogli teraz myśleć o własnych niesnaskach, nie, gdy mieli zadanie do wykonania i ludzi do wspomożenia.
— Steff już wszystko wie, więc pozwolisz, Marcel, że streszczę ci szybko, po co tu jesteśmy — zaczął, ściszając głos do szeptu. Nie stali daleko od siebie, można było sobie na to pozwolić. — Za tamtym wzgórzem znajduje się spichlerz Malfoyów, który dziś będziemy... — nie wierzę, że to mówię — ... Okradać. Byliśmy tam ze Steffem kilka dni temu, potem robiłem badania, bla bla, istotne jest to, że możemy stamtąd zabrać wszystko, za wyjątkiem takich ziaren — wyciągnięta z kieszeni fiolka była do połowy wypełniona bordowymi ziarnami z czarną obwódką. Nie trzeba było być zielarzem, by wiedzieć, że to niespotykany kolor jak na rodzime dla Wielkiej Brytanii uprawy. — To zatruta pszenica. Rozmawiałem z Herbertem, tępił podobne przypadki w Wyke Regis, w dużym skrócie, w glebie, w której rośnie coś takiego, żeruje toksyczny — prawdopodobnie czarnomagiczny — grzyb. Takie plony nie nadają się do jedzenia. Jak będziemy mieli więcej czasu, a wy chęci do słuchania, to powiem wam więcej, ale póki co najważniejsze jest to, że mamy tam się dostać, zabrać wszystko, poza tym. Niech Malfoy żre trujący chleb.
Głos Castora wybrzmiał zdecydowanie ostrzej niż ton, do którego wszyscy, łącznie z nim, byli prawdopodobnie przyzwyczajeni. W skrytych za szkłami okularów oczach zaiskrzyła złość, szczęka zacisnęła się mocniej, wdech i wydech.
— Zakładam, że reducio jest w naszym zasięgu. Gdyby jednak coś się stało, gdyby było nieciekawie, priorytetem jest wydostanie ziaren. Przytrzymam przez moment kogokolwiek, kto tam będzie się pałętał, wy macie uciekać i dostarczyć wszystko Herbowi, on będzie wiedział, co z tym zrobić, gdybym musiał tu... zostać — kąciki ust drgnęły w gorzkim uśmiechu, a wzrok wzniósł się wyżej, na sam szczyt pagórka, choć zdawało się, że Castor patrzy się jeszcze dalej, może na sam horyzont. — Ostatecznie jednak robimy swoje i nie robimy głupot. Gdy lud nie może liczyć na sprawiedliwość, władza nie może liczyć na spokój — odwrócił głowę w kierunku towarzyszy, posyłając im następny uśmiech, tym razem już weselszy, przekorny nieco, po czym schował fiolkę do kieszeni płaszcza i odchrząknął cicho.
— Steff, poratujesz nas kameleonem? Trzeba będzie jeszcze raz sprawdzić co z pułapkami, ewentualnie klątwami... No i nie zaszkodzi jeszcze sprawdzić, czy kogoś tam nie ma, w końcu jest noc, ktoś może stróżować — kontynuował swoje głośne myślenie, gotów przyjąć również sugestie chłopców, aż jego myśli znów zawędrowały do Marcela, mimo usilnych starań dania mu przestrzeni — Wybacz tę farsę z kursem na piekarza. Nie chciałem, by w razie czego... No wiesz, list w niepowołanych rękach to same kłopoty — uśmiechnął się przepraszająco, pozwalając sobie, póki co przemilczeć powód, dla którego zwrócił się z prośbą akurat do Marcela. Może kiedyś mu o nim wspomni.
| ekwipunek we wsiąkiwece
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
11.02
W przeciwieństwie do Castora, Steffen myślał o konfliktach przyjaciół dokładnie nic. Pamiętał z listu Marcela, że ten obwiniał Castora o sprowadzenie Tonksów na głowę rodzinie Doe, ale o ile martwił się trochę o dziewczyny, o tyle dołączenie Jamesa do Zakonu wydawało się w idealistycznym umyśle Steffena kwestią czasu. Przecież Marcel wziął go na Connaught Square i nawet Thomas - nie do końca godny zaufania, chaotyczny Tomek - spisał się tam na medal. Ostatecznie więc wszystko się ułożyło, albo układało, prawda? Tak cz siak, naiwnie nie sądził, by nieporozumienia były zbyt wielkie by nie skorzystać z szampańskiej okazji skoku na spichlerz Malfoyów. Najpierw niech ogołocą spichlerz, potem obalą tamte ohydne pomniki, a potem niech Londyn będzie ich!
Niezależnie od własnych marzeń i ideałów, wierzył zresztą w swoich przyjaciół - mocno i szczerze. Była sprawa, ważna sprawa, to się nią zajmą. Castor i Marcel wydawali się czasem bardzo różni, ale obydwoje byli równie obowiązkowi, mieli gorące serca na właściwym miejscu i niezrozumiałą dla Steffena skłonność do obrażania się o wszystko. Hm, w sumie jak się nad tym zastanowić, to byli jednak podobni - tworzenie pierścionków to też jakaś forma artyzmu. Poza tym, obydwoje mieli takiego samego pecha do kobiet! Finley zniknęła jakoś z życia Castora, a Marcela to Steffen wolał już nie pytać. Domyślał się, że bez ręki nie miał głowy do flirtów, ale przeznaczenie mogło zaskakiwać, w końcu on spotkał żonę w Dolinie Godryka w najciemniejszych tygodniach swojego życia!
Zaoferował Marcelowi, że wpadnie do cyrku po wyjściu z banku i udadzą się na miejsce razem. Był już tutaj, dokładnie wiedział, gdzie jest spichlerz. Jeśli Sallow przyjął jego propozycję, to Steffen pozachwycał się po drodze nad jego ręką, opowiedział o tym, że córka pana Konnaughey bała się już mieszkać w Derby i wróciła do Doliny i że ma świetny tyłek, a potem streścił co ostatnio robili z Castorem i o co właściwie chodziło w zaszyfrowanym liście. Na pewno uśmiał się do łez z pieczenia chleba, jeśli Marcel mu o tym opowiedział.
Otworzył usta, gdy Castor postanowił wszystko streścić, ale to jego misja, najwyżej będzie się powtarzać. Poza tym, sam nie wiedział jeszcze jak poszła analiza zboża i aż podskoczył, gdy dowiedział się o wynikach.
-Zatrute! Jak zupa z trupa! - syknął ze złością, wierząc teraz święcie, że Minister Malfoy postanowił otruć wszystkich ludzi półkrwi w Wilsthire.
To byłaby wspaniała plotka.
-Chwila, to celowa trucizna czy po prostu szkodliwy grzyb? - upewnił się, gdy złość nieco przeszła. Jakiś szkodnik nie brzmiał równie skandalizująco, co Mafloy-truciciel, no ale nikt poza nimi nie musi o tym wiedzieć. -Jak powstał, jak to - z czarnej magii? - dodał pośpiesznie, choć nie wiedział, czy chce słuchać więcej. Castor potrafił się rozgadać, a zielarstwo bywało straszliwie nudne - Steffen nie mógł słuchać nawet, jak jego własny ojciec o tym gada. Ostatnio dowiedział się jednak, że połączenie transmutacji z zielarstwem potrafi sprawić, że skóra człowieka fotosyntezy..ty...żuje, więc postanowił przemóc swoją naturalną niechęć do tego zagadnienia i koniecznie opanować podstawy konieczne do zmieniania się w zielonego ludzika. Brzmiało wspaniale.
-Jest w naszym zasięgu. - przewrócił oczami, Reducio, zmieniał się w szczura. Z wrażenia zapomniał, że Castor mówi o umiejętnościach swoich i Marcela, tego ostatniego podszkalaw zresztą z transmutacji i święcie wierzył, że jeszcze dziesięć lat i Sallow-Carrington zostanie pięknym, puchatym... oby nie kotem, Merlinie, jakby był animagiem to nie kotem...
-Jak to zostać? Co ty pieprzysz, Castor? - zmarszczył brwi, niech przeklęte będą skłonności kolegów do dramatyzmu. Przy Sproucie zdawał się czasem królem logiki, naprawdę. -Przecież to logiczne, że ja zostanę, bo mogę zmienić się w szczura i uciec najszybciej. - wzruszył ramionami. Marcel doskonale o tym wiedział, od zawsze, Castorowi mógł powiedzieć odkąd zaufał mu sam Harold Longbottom.
-Po kolei. Rzućcie Sphaecessatio na siebie, albo zakryjcie twarze. Pod spichlerzem rzucam znowu Carpiene, znam poprzednie pułapki, ale zobaczymy. Wcześniej rzućcie Hexa Revelio. Dużo tych zaklęć, czekajcie... Cito Horribilis. - ręka z wrażenia mu lekko drgnęła, zmarszczył ze złością brwi. -Cito Horribilis. - za drugim razem rzucił zaklęcie bezbłędnie i poczuł przypływ sił. Zaczął poruszać się o wiele szybciej, a ręce migały w szaleńczym tempie, gdy po kolei zwrócił różdżkę najpierw na Castora i potem na Marcela aby dwukrotnie rzucić zaklęcie Kameleona.
-Lećcie sprawdzić teren, zaraz dołączę. - siebie zostawi na koniec.
od razu wykorzystuję pierwszą turę Cito na dwa kameleony
rzuty
EM 42/50
W przeciwieństwie do Castora, Steffen myślał o konfliktach przyjaciół dokładnie nic. Pamiętał z listu Marcela, że ten obwiniał Castora o sprowadzenie Tonksów na głowę rodzinie Doe, ale o ile martwił się trochę o dziewczyny, o tyle dołączenie Jamesa do Zakonu wydawało się w idealistycznym umyśle Steffena kwestią czasu. Przecież Marcel wziął go na Connaught Square i nawet Thomas - nie do końca godny zaufania, chaotyczny Tomek - spisał się tam na medal. Ostatecznie więc wszystko się ułożyło, albo układało, prawda? Tak cz siak, naiwnie nie sądził, by nieporozumienia były zbyt wielkie by nie skorzystać z szampańskiej okazji skoku na spichlerz Malfoyów. Najpierw niech ogołocą spichlerz, potem obalą tamte ohydne pomniki, a potem niech Londyn będzie ich!
Niezależnie od własnych marzeń i ideałów, wierzył zresztą w swoich przyjaciół - mocno i szczerze. Była sprawa, ważna sprawa, to się nią zajmą. Castor i Marcel wydawali się czasem bardzo różni, ale obydwoje byli równie obowiązkowi, mieli gorące serca na właściwym miejscu i niezrozumiałą dla Steffena skłonność do obrażania się o wszystko. Hm, w sumie jak się nad tym zastanowić, to byli jednak podobni - tworzenie pierścionków to też jakaś forma artyzmu. Poza tym, obydwoje mieli takiego samego pecha do kobiet! Finley zniknęła jakoś z życia Castora, a Marcela to Steffen wolał już nie pytać. Domyślał się, że bez ręki nie miał głowy do flirtów, ale przeznaczenie mogło zaskakiwać, w końcu on spotkał żonę w Dolinie Godryka w najciemniejszych tygodniach swojego życia!
Zaoferował Marcelowi, że wpadnie do cyrku po wyjściu z banku i udadzą się na miejsce razem. Był już tutaj, dokładnie wiedział, gdzie jest spichlerz. Jeśli Sallow przyjął jego propozycję, to Steffen pozachwycał się po drodze nad jego ręką, opowiedział o tym, że córka pana Konnaughey bała się już mieszkać w Derby i wróciła do Doliny i że ma świetny tyłek, a potem streścił co ostatnio robili z Castorem i o co właściwie chodziło w zaszyfrowanym liście. Na pewno uśmiał się do łez z pieczenia chleba, jeśli Marcel mu o tym opowiedział.
Otworzył usta, gdy Castor postanowił wszystko streścić, ale to jego misja, najwyżej będzie się powtarzać. Poza tym, sam nie wiedział jeszcze jak poszła analiza zboża i aż podskoczył, gdy dowiedział się o wynikach.
-Zatrute! Jak zupa z trupa! - syknął ze złością, wierząc teraz święcie, że Minister Malfoy postanowił otruć wszystkich ludzi półkrwi w Wilsthire.
To byłaby wspaniała plotka.
-Chwila, to celowa trucizna czy po prostu szkodliwy grzyb? - upewnił się, gdy złość nieco przeszła. Jakiś szkodnik nie brzmiał równie skandalizująco, co Mafloy-truciciel, no ale nikt poza nimi nie musi o tym wiedzieć. -Jak powstał, jak to - z czarnej magii? - dodał pośpiesznie, choć nie wiedział, czy chce słuchać więcej. Castor potrafił się rozgadać, a zielarstwo bywało straszliwie nudne - Steffen nie mógł słuchać nawet, jak jego własny ojciec o tym gada. Ostatnio dowiedział się jednak, że połączenie transmutacji z zielarstwem potrafi sprawić, że skóra człowieka fotosyntezy..ty...żuje, więc postanowił przemóc swoją naturalną niechęć do tego zagadnienia i koniecznie opanować podstawy konieczne do zmieniania się w zielonego ludzika. Brzmiało wspaniale.
-Jest w naszym zasięgu. - przewrócił oczami, Reducio, zmieniał się w szczura. Z wrażenia zapomniał, że Castor mówi o umiejętnościach swoich i Marcela, tego ostatniego podszkalaw zresztą z transmutacji i święcie wierzył, że jeszcze dziesięć lat i Sallow-Carrington zostanie pięknym, puchatym... oby nie kotem, Merlinie, jakby był animagiem to nie kotem...
-Jak to zostać? Co ty pieprzysz, Castor? - zmarszczył brwi, niech przeklęte będą skłonności kolegów do dramatyzmu. Przy Sproucie zdawał się czasem królem logiki, naprawdę. -Przecież to logiczne, że ja zostanę, bo mogę zmienić się w szczura i uciec najszybciej. - wzruszył ramionami. Marcel doskonale o tym wiedział, od zawsze, Castorowi mógł powiedzieć odkąd zaufał mu sam Harold Longbottom.
-Po kolei. Rzućcie Sphaecessatio na siebie, albo zakryjcie twarze. Pod spichlerzem rzucam znowu Carpiene, znam poprzednie pułapki, ale zobaczymy. Wcześniej rzućcie Hexa Revelio. Dużo tych zaklęć, czekajcie... Cito Horribilis. - ręka z wrażenia mu lekko drgnęła, zmarszczył ze złością brwi. -Cito Horribilis. - za drugim razem rzucił zaklęcie bezbłędnie i poczuł przypływ sił. Zaczął poruszać się o wiele szybciej, a ręce migały w szaleńczym tempie, gdy po kolei zwrócił różdżkę najpierw na Castora i potem na Marcela aby dwukrotnie rzucić zaklęcie Kameleona.
-Lećcie sprawdzić teren, zaraz dołączę. - siebie zostawi na koniec.
od razu wykorzystuję pierwszą turę Cito na dwa kameleony
rzuty
EM 42/50
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k8' : 6, 7, 3, 8, 6, 4, 2, 1
--------------------------------
#3 'k100' : 10
--------------------------------
#4 'k8' : 8, 1, 5, 1, 5, 4, 7, 7
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k8' : 6, 7, 3, 8, 6, 4, 2, 1
--------------------------------
#3 'k100' : 10
--------------------------------
#4 'k8' : 8, 1, 5, 1, 5, 4, 7, 7
Nie odpisał na list Castora - polecenie było poleceniem, któremu ani nie mógł ani też nie zamierzał się przeciwstawiać, ale fakt, że Sprout wrobił go w jakieś pieczenie chleba, potwornie go zirytował. Dopiero, gdy uświadomił sobie, czym było miejsce, w którym mieli się spotkać: zaczynało do niego docierać, że może Castor pisał ten list wierszem, którego intencji nie potrafił zrozumieć. Castorowi wyszedł naprzeciw ze Steffenem i z miotłą przerzucona przez ramię - to na niej zjawił się na miejscu, po raz pierwszy od tamtych zdarzeń opuszczając miasto o własnych silach - udając się w powietrzną podróż w tak dalekie strony. Wciąż odczuwał ból, uzdrowiciele mówili, że wszystko zmierzało ku dobremu, ale wciąż nie było też pewności, czy organizm nie odrzuci magicznego przeszczepu. Starał się oszczędzać dłoń - nie polegał na niej zbyt mocno, oszczędzał ją, jakby bał się, że od silniejszego podmuchu wiatru - opadnie jak uschnięty liść. Wreszcie czuł ją naprawdę, mógł jej dotknąć, ale nie był to dotyk naturalny. Miał wrażenie, że dotyka coś obcego. Cudzego. To wciąż nie było fragmentem niego. Nastrój miał wisielczy - jak przez ostatni miesiąc. Zachwyty nad ręką zbywał grobowym milczeniem, nie mogąc się nadziwić, że Steffen traktował jego rękę, fragment jego pieprzonego ciała, jego samego, jak nową zabawkę lub lalkę, jak nowy sweter, w myślach zastanawiając się, czy ten empatyczny przyjaciel, który ronił łzy nad śmiercią jego matki, nad śmiercią Bertiego, jeszcze w ogóle istniał. Pewnie chłopcy ją uwielbiają, odpowiadał zdawkowo na rewelacje o dziewczynie ze świetnym tyłkiem, ani trochę nie będąc nią zainteresowanym, Dolina i tak była daleko od miasta. Myślał nad Steffenem. Zastanawiał się, czy może wpadł do duny o raz za dużo, uderzył się w głowę i od tamtej pory miał te problemy ze znalezieniem w sobie odrobiny taktu.
- Castor - odpowiedział na jego powitanie, ale w tembrze jego głosu nie było uprzejmości: pobrzmiewało w nim coś, co nosiło w sobie prowokacyjną nutę. Jakbym całym sobą chciał wykrzyczeć: jestem na ciebie zły, Castor, jednocześnie nie mówiąc ani słowa. Skrzywił się, milcząc, gdy Sprout zabrał się za objaśnianie planu, prychnął pod nosem, kiedy zaproponował mu kradzież - Malfoy, czy nie, bułka z masłem. Chodził lekko, był szybki, nie dało się go dostrzec. Rozdarty pomiędzy wewnętrzną złością a poczuciem obowiązku założył ręce na piersi, wysłuchując tej historii do końca: budowa, habitat i przyzwyczajenia magicznego grzyba nieszczególnie go interesowały, dlatego nic nie odpowiedział, gdy usłyszał propozycje na wypadek, gdyby jednak był zainteresowany. Liczyło się dla niego to, co mieli zrobić tutaj. I już otwierał usta, aby to zwerbalizować, ale zamiast tego westchnął ciężko, kiedy Steffen jednak zaczął dociekać historii powstania grzyba na chlebie.
- To na pewno ciekawa opowieść, ale nie śpieszymy się, chłopaki? - dopytał bez przekonania, nie sądząc, że byłby w stanie ich oderwać od tej niekoniecznie porywającej dysputy.
Uniósł nieznacznie lewą brew, gdy Castor ofiarnie zechciał zostać na miejscu, a potem prawą, gdy Steffen oznajmił, że jest najszybszy. Nie był, jako szczur miał ograniczone pole manewru, był mały i, przede wszystkim, nie mógł sięgnąć po różdżkę.
- Nikt nie zostanie - przerwał Steffenowi, był w stanie wydostać z ziaren Castora w razie kłopotów, to nie był czas na popisywanie się umiejętnościami: trzeba było działać przede wszystkim skutecznie. Mógł być na Sprouta zły, ale działali we wspólnej sprawie - którą zawsze postawi nad własne emocje. Nie zostawi tutaj nikogo. Nawet jego. Skinął głową na znak zgody wobec ostatecznego planu - i maksymy, która miała przyświecać im tej nocy. Brzmiało to nieco lepiej od pieczenia chleba.
- Nie za to powinieneś przepraszać, Castor - odwarknął, niemal wchodząc mu w słowo, kiedy przeprosił; mógł rzucić w niepamięć kurs na piekarza, ale ściąganie Tonksów na głowy Doe jak na poszukiwanych przestępców, było skrajnie głupie.
- Włamujemy się, Steffen, to zaklęcie nic nam nie da, kiedy ktoś nas nakryje - Nie mieli w tym dużego doświadczenia, a on nie był dumny z tego, że włamał się w życiu do paru domów. Prychnął z rozbawieniem, nie wyciągając ręki z kieszeni, kiedy kazał mu zasłonić twarz; wyglądał prawie, jakby uciekał przed policją więcej razy, niż on. - Nikt nie uwierzy, że przyszliśmy tam czyścić kominy - Westchnął, chyba już go nie słuchał; poruszając się szybko pod wpływem rzuconego zaklęcia. - Steff? - Wysunął przed siebie dłonie, gdy poczuł, jak zaklęcie kameleona zlewa go z otoczeniem; pochwycił różdżkę, idąc z Castorem w kierunku celu, naciągnął chustę na twarz, ale nie była potrzebna, póki działały zaklęcia kamuflujące; stawiał kroki powoli, chyląc głowę, instynktownie omijając otwarte przestrzenie i źródła światła, ale szczególnie uważał pod nogi: by nie narobić hałasu. Nie oglądał się za siebie, Steffen mówił, że do nich dołączy, to nie przeszkadzał mu w przygotowaniach. - Tędy - szepnął do Castora, kucając pod płotem ogradzającym teren posesji. Musieli przedostać się do środka. - Carpiene - wyszeptał zaklęcie, zamykając oczy; próbował wyczuć magię tego miejsca. Skrzywił się.
- Coś tu jest, ale... nie czuję, co. - Obejrzał się na towarzysza, czy Castor rozumiał z tego więcej? - Czujesz? Od bramy, ale to chyba jest większe, potem drugie, bliżej ścieżki i trzecie wzdłuż płotu. - Ściągnął brew, jego magia nie rezonowała, był pewien, że wykrył pułapki: lecz magia nie potrafiła mu podpowiedzieć, jakie konkretnie zabezpieczenia zostały tu nałożone.
carpiene, skradanie: 50+30=80
- Castor - odpowiedział na jego powitanie, ale w tembrze jego głosu nie było uprzejmości: pobrzmiewało w nim coś, co nosiło w sobie prowokacyjną nutę. Jakbym całym sobą chciał wykrzyczeć: jestem na ciebie zły, Castor, jednocześnie nie mówiąc ani słowa. Skrzywił się, milcząc, gdy Sprout zabrał się za objaśnianie planu, prychnął pod nosem, kiedy zaproponował mu kradzież - Malfoy, czy nie, bułka z masłem. Chodził lekko, był szybki, nie dało się go dostrzec. Rozdarty pomiędzy wewnętrzną złością a poczuciem obowiązku założył ręce na piersi, wysłuchując tej historii do końca: budowa, habitat i przyzwyczajenia magicznego grzyba nieszczególnie go interesowały, dlatego nic nie odpowiedział, gdy usłyszał propozycje na wypadek, gdyby jednak był zainteresowany. Liczyło się dla niego to, co mieli zrobić tutaj. I już otwierał usta, aby to zwerbalizować, ale zamiast tego westchnął ciężko, kiedy Steffen jednak zaczął dociekać historii powstania grzyba na chlebie.
- To na pewno ciekawa opowieść, ale nie śpieszymy się, chłopaki? - dopytał bez przekonania, nie sądząc, że byłby w stanie ich oderwać od tej niekoniecznie porywającej dysputy.
Uniósł nieznacznie lewą brew, gdy Castor ofiarnie zechciał zostać na miejscu, a potem prawą, gdy Steffen oznajmił, że jest najszybszy. Nie był, jako szczur miał ograniczone pole manewru, był mały i, przede wszystkim, nie mógł sięgnąć po różdżkę.
- Nikt nie zostanie - przerwał Steffenowi, był w stanie wydostać z ziaren Castora w razie kłopotów, to nie był czas na popisywanie się umiejętnościami: trzeba było działać przede wszystkim skutecznie. Mógł być na Sprouta zły, ale działali we wspólnej sprawie - którą zawsze postawi nad własne emocje. Nie zostawi tutaj nikogo. Nawet jego. Skinął głową na znak zgody wobec ostatecznego planu - i maksymy, która miała przyświecać im tej nocy. Brzmiało to nieco lepiej od pieczenia chleba.
- Nie za to powinieneś przepraszać, Castor - odwarknął, niemal wchodząc mu w słowo, kiedy przeprosił; mógł rzucić w niepamięć kurs na piekarza, ale ściąganie Tonksów na głowy Doe jak na poszukiwanych przestępców, było skrajnie głupie.
- Włamujemy się, Steffen, to zaklęcie nic nam nie da, kiedy ktoś nas nakryje - Nie mieli w tym dużego doświadczenia, a on nie był dumny z tego, że włamał się w życiu do paru domów. Prychnął z rozbawieniem, nie wyciągając ręki z kieszeni, kiedy kazał mu zasłonić twarz; wyglądał prawie, jakby uciekał przed policją więcej razy, niż on. - Nikt nie uwierzy, że przyszliśmy tam czyścić kominy - Westchnął, chyba już go nie słuchał; poruszając się szybko pod wpływem rzuconego zaklęcia. - Steff? - Wysunął przed siebie dłonie, gdy poczuł, jak zaklęcie kameleona zlewa go z otoczeniem; pochwycił różdżkę, idąc z Castorem w kierunku celu, naciągnął chustę na twarz, ale nie była potrzebna, póki działały zaklęcia kamuflujące; stawiał kroki powoli, chyląc głowę, instynktownie omijając otwarte przestrzenie i źródła światła, ale szczególnie uważał pod nogi: by nie narobić hałasu. Nie oglądał się za siebie, Steffen mówił, że do nich dołączy, to nie przeszkadzał mu w przygotowaniach. - Tędy - szepnął do Castora, kucając pod płotem ogradzającym teren posesji. Musieli przedostać się do środka. - Carpiene - wyszeptał zaklęcie, zamykając oczy; próbował wyczuć magię tego miejsca. Skrzywił się.
- Coś tu jest, ale... nie czuję, co. - Obejrzał się na towarzysza, czy Castor rozumiał z tego więcej? - Czujesz? Od bramy, ale to chyba jest większe, potem drugie, bliżej ścieżki i trzecie wzdłuż płotu. - Ściągnął brew, jego magia nie rezonowała, był pewien, że wykrył pułapki: lecz magia nie potrafiła mu podpowiedzieć, jakie konkretnie zabezpieczenia zostały tu nałożone.
carpiene, skradanie: 50+30=80
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Było dokładnie tak, jak się spodziewał — niemalże nieprzyzwoicie zadowolony Steffen i Marcel przyciągnięty siłą. Naprawdę wolałby załatwić to w inny sposób, ale wierzył, że całą trójką są zdolni do uznania wspólnej misji i okazji do pomocy niewinnym za wyższy cel, taki ponad własne niesnaski. Spodziewał się jednak, że pomimo wszystkiego (a może przede wszystkim?) Carrington nie będzie szedł mu na rękę, przynajmniej towarzysko. Nie, żeby w ogóle musiał. Po to (poza uznaniem za wcześniejszą współpracę i mózg, który czasami był przez niego używany) mieli ze sobą Steffka. Żeby rozładowywał napięcie pomiędzy blondynami.
I trochę zbierał za nich zbiorowe cęgi. Kiedyś mu to wynagrodzi.
Skinął więc głową, potwierdzając słowa o zupie z trupa.
— Jeżeli coś ci to powie, jest to gatunek inwazyjny i niewystępujący w tych okolicach sam z siebie. To celowe działanie, Steff. Chcą nas wziąć głodem, więc głodu posmakują — zagryzł lekko wnętrze policzka, nie przyglądając się już Cattermole'owi ani elektrycznemu Carringtonowi. Przesunął wzrok znów na pagórek, poprawił obsunięte na czubek nosa okulary, po czym westchnął krótko i pokiwał głową po raz kolejny, tym razem zgadzając się, o dziwo, z drugim z blondynów.
— Spieszymy. Pogadamy po wszystkim.
Zbył milczeniem wywrócenie oczami Steffena; jak zawsze wrażliwy na punkcie docenienia własnych umiejętności. Ale który z nich nie był? W tak niepewnych czasach pewność znajdywało się w każdej możliwej formie — a najłatwiej było przecież odnaleźć ją w docenieniu fachu, z którym wiązali swoją przyszłość. Transmutacja, biała magia, akrobatyka, alchemia... Dzieliło ich wszystko, a tak naprawdę tak niewiele.
— Jako szczur nie przeniesiesz ziaren w bezpieczne miejsce — skontrował, wreszcie poświęcając całość uwagi na Steffena, pozwalając sobie na krótki, słaby uśmiech na słowa Marcela. — To tylko na wszelki wypadek. Wychodziliście z gorszych tarapatów, damy sobie radę. — na pewno dadzą, prawda? Był tego pewien, może nieco bardziej, gdy tylko się pojawili, bowiem Marcel postanowił wytoczyć cięższe działa.
— Daruj sobie, Marcel. Jak zamierzasz być obrażony za to, że Thomas jest nałogowym kłamcą, a Kerstin nie podejmuje wcale lepszych decyzji, możesz być taki w Londynie, droga wolna — syknął, nie odrywając spojrzenia od oczu Marcela. Ba, wyprostował się nawet, krzyżując ręce na klatce piersiowej, brodą wskazał na miotłę (albo może cokolwiek, co było za plecami najmłodszego z trójki). — Pan Minister się nie dowie, spokojna głowa. To będzie mój ostatni prezent dla ciebie i nigdy więcej nie musimy nawet oddychać tym samym powietrzem. Jeżeli jednak zamierzasz zachować się wreszcie jak człowiek dorosły i pomóc ludziom, zostań. Tylko oszczędź nam i sobie swoich jakże—poprawnych—ocen bez pełnego kontekstu. Zrozumiano? — Marcel mógł pamiętać ten ton, Castor używał go dość często za czasów prefekckich, gdy kończyła mu się cierpliwość. Zazwyczaj miał jej dużo, szastał nią na lewo i prawo, lecz styczeń zachwiał jego dotychczasową listą priorytetów; musiał ułożyć je sobie na nowo, a w pierwszej dziesiątce, nawet nie w pierwszej dwudziestce, nie było miejsca na unoszących się dumą dwudziestolatków.
Nie jesteś dzieckiem, Carrington.
Palce wczepiły się w rękawy płaszcza, wyjątkowo nerwowo, a on sam potrzebował chwili, by ochłonąć. Odszedł więc od rozprawiających o bezpieczeństwie towarzyszy (miał ogromną nadzieję, że Marcel pójdzie wreszcie po rozum do głowy, a nie do Londynu). Ze strzępków rozmowy, które podsłuchiwał uznał, że to właściwie Carrington miał w tym przypadku rację (co za tragedia...). Podszedł do nich ponownie, gdy zdania zostały wymienione, a jego policzki nie były już czerwone od złości, jedno lekko tylko zaróżowione. Idealnie w punkt, by dostać kameleonem. Zaklęcie zadziałało, on zlał się z otoczeniem, podobnie do Marcela. Palce zacisnęły się odruchowo na różdżce i miał już iść, ale usłyszał kolejne mądrości Steffa i...
— Klątwy zostawiam tobie, nasz młodszy specjalisto — i tylko umykająca w dal ironia jego słów oraz skrzypiący pod butami śnieg sugerował, że zgodnie ze znakiem danym przez Marcela pomknął w dół zbocza. I wszystko byłoby pewnie dobrze, gdyby był przyzwyczajony do podobnych wędrówek, konieczności zachowywania się jak najciszej tylko mógł i utrzymywania koncentracji w trakcie chodzenia. Niestety, śnieg przykrywający duży kamień, kolejne warknięcia Marcela i jego własna nieuwaga sprawiły, że...
— Nosz kur— — pozostała część przekleństwa stłumiona została przez śnieg, gdy Castor koncertowo wcisnął w niego swą niewidzialną (jeszcze) twarz. Tyle dobrego, że nikt nie widział jego upadku, ale pozostawił po sobie ślad w śniegu. Prawie metr osiemdziesiąt pięć, ale nienaturalnie chude, może pomyślą, że był to jakiś zwierz, a nie człowiek? Poderwał się jednak prędko, otrzepał z osiadłego na nim śniegu, bo jeszcze tego brakowało, by coś go miało zdradzić, po czym syknął krótko, sprawdzając, czy nos ma na swoim miejscu. Jeżeli cokolwiek rozbił, i tak tego nie widział, musiał polegać wyłącznie na czuciu. A może to była kara za nerwową atmosferę? Kto wie.
Skupił się, by dosłyszeć, skąd dokładniej pochodził głos Marcela. Podszedł więc do płotu i odruchowo kucnął nawet przy nim, przypadkowo opierając się o blondyna. Ledwo powstrzymał się od kolejnej zaskoczonej uwagi (na Merlina, ty tu jesteś!), bowiem sprawa była zbyt poważna na takie śmieszki, już był wystarczająco na siebie zły.
— Trzy dni temu, jak tu byliśmy, cały spichlerz był przykryty Repello mugoletum, na klamce były Lepkie ręce i na progu przy wejściu Bubonem, ale to Steff ściągał — wymienił szybko z pamięci i listu, który wysłał do Oazy. Pojawienie się prawdopodobnie nowych pułapek trochę komplikowało ich sprawę. Wyciągnął różdżkę przed siebie, nakierował na budynek i szepnął nazwę zaklęcia, które oczywiście nie chciało z nim współpracować. Dopiero za drugim razem — Homenum revelio — poprawnie rzucone zaklęcie wyraźnie wskazało, że... — W środku jest jedna osoba. Siedzi w rogu, z tej perspektywy to chyba przy wejściu. Ale nie rusza się za bardzo. Może śpi? — w tym momencie spojrzałby asekuracyjnie na Marcela, gdyby tylko wiedział, gdzie on dokładnie ma głowę i oczy. No trudno. — Co do tego co widziałeś... Wzdłuż płotu to może Cave Inimicum? Informuje o tym, jak ktoś obcy wejdzie na teren. Od bramy może... Mała twierdza? Zamyka wszystkie zamki, magicznie. A to przy ścieżce to... Nie mam pojęcia, co to może być. Trzeba będzie zdjąć tak czy siak — zagryzł wnętrze polika i zmrużył oczy. Trzy pułapki na Trzech Muszkieterów. — Wybierz sobie jedno. Ja wezmę drugie, a Steff to niewiadome. Gdzie on się podział?
| całe -36 na skradanie
poza tym pułapki na spichlerzu: lepkie ręce, repello mugoletum, cave inimicum, mała twierdza i widzimisię[bylobrzydkobedzieladnie]
I trochę zbierał za nich zbiorowe cęgi. Kiedyś mu to wynagrodzi.
Skinął więc głową, potwierdzając słowa o zupie z trupa.
— Jeżeli coś ci to powie, jest to gatunek inwazyjny i niewystępujący w tych okolicach sam z siebie. To celowe działanie, Steff. Chcą nas wziąć głodem, więc głodu posmakują — zagryzł lekko wnętrze policzka, nie przyglądając się już Cattermole'owi ani elektrycznemu Carringtonowi. Przesunął wzrok znów na pagórek, poprawił obsunięte na czubek nosa okulary, po czym westchnął krótko i pokiwał głową po raz kolejny, tym razem zgadzając się, o dziwo, z drugim z blondynów.
— Spieszymy. Pogadamy po wszystkim.
Zbył milczeniem wywrócenie oczami Steffena; jak zawsze wrażliwy na punkcie docenienia własnych umiejętności. Ale który z nich nie był? W tak niepewnych czasach pewność znajdywało się w każdej możliwej formie — a najłatwiej było przecież odnaleźć ją w docenieniu fachu, z którym wiązali swoją przyszłość. Transmutacja, biała magia, akrobatyka, alchemia... Dzieliło ich wszystko, a tak naprawdę tak niewiele.
— Jako szczur nie przeniesiesz ziaren w bezpieczne miejsce — skontrował, wreszcie poświęcając całość uwagi na Steffena, pozwalając sobie na krótki, słaby uśmiech na słowa Marcela. — To tylko na wszelki wypadek. Wychodziliście z gorszych tarapatów, damy sobie radę. — na pewno dadzą, prawda? Był tego pewien, może nieco bardziej, gdy tylko się pojawili, bowiem Marcel postanowił wytoczyć cięższe działa.
— Daruj sobie, Marcel. Jak zamierzasz być obrażony za to, że Thomas jest nałogowym kłamcą, a Kerstin nie podejmuje wcale lepszych decyzji, możesz być taki w Londynie, droga wolna — syknął, nie odrywając spojrzenia od oczu Marcela. Ba, wyprostował się nawet, krzyżując ręce na klatce piersiowej, brodą wskazał na miotłę (albo może cokolwiek, co było za plecami najmłodszego z trójki). — Pan Minister się nie dowie, spokojna głowa. To będzie mój ostatni prezent dla ciebie i nigdy więcej nie musimy nawet oddychać tym samym powietrzem. Jeżeli jednak zamierzasz zachować się wreszcie jak człowiek dorosły i pomóc ludziom, zostań. Tylko oszczędź nam i sobie swoich jakże—poprawnych—ocen bez pełnego kontekstu. Zrozumiano? — Marcel mógł pamiętać ten ton, Castor używał go dość często za czasów prefekckich, gdy kończyła mu się cierpliwość. Zazwyczaj miał jej dużo, szastał nią na lewo i prawo, lecz styczeń zachwiał jego dotychczasową listą priorytetów; musiał ułożyć je sobie na nowo, a w pierwszej dziesiątce, nawet nie w pierwszej dwudziestce, nie było miejsca na unoszących się dumą dwudziestolatków.
Nie jesteś dzieckiem, Carrington.
Palce wczepiły się w rękawy płaszcza, wyjątkowo nerwowo, a on sam potrzebował chwili, by ochłonąć. Odszedł więc od rozprawiających o bezpieczeństwie towarzyszy (miał ogromną nadzieję, że Marcel pójdzie wreszcie po rozum do głowy, a nie do Londynu). Ze strzępków rozmowy, które podsłuchiwał uznał, że to właściwie Carrington miał w tym przypadku rację (co za tragedia...). Podszedł do nich ponownie, gdy zdania zostały wymienione, a jego policzki nie były już czerwone od złości, jedno lekko tylko zaróżowione. Idealnie w punkt, by dostać kameleonem. Zaklęcie zadziałało, on zlał się z otoczeniem, podobnie do Marcela. Palce zacisnęły się odruchowo na różdżce i miał już iść, ale usłyszał kolejne mądrości Steffa i...
— Klątwy zostawiam tobie, nasz młodszy specjalisto — i tylko umykająca w dal ironia jego słów oraz skrzypiący pod butami śnieg sugerował, że zgodnie ze znakiem danym przez Marcela pomknął w dół zbocza. I wszystko byłoby pewnie dobrze, gdyby był przyzwyczajony do podobnych wędrówek, konieczności zachowywania się jak najciszej tylko mógł i utrzymywania koncentracji w trakcie chodzenia. Niestety, śnieg przykrywający duży kamień, kolejne warknięcia Marcela i jego własna nieuwaga sprawiły, że...
— Nosz kur— — pozostała część przekleństwa stłumiona została przez śnieg, gdy Castor koncertowo wcisnął w niego swą niewidzialną (jeszcze) twarz. Tyle dobrego, że nikt nie widział jego upadku, ale pozostawił po sobie ślad w śniegu. Prawie metr osiemdziesiąt pięć, ale nienaturalnie chude, może pomyślą, że był to jakiś zwierz, a nie człowiek? Poderwał się jednak prędko, otrzepał z osiadłego na nim śniegu, bo jeszcze tego brakowało, by coś go miało zdradzić, po czym syknął krótko, sprawdzając, czy nos ma na swoim miejscu. Jeżeli cokolwiek rozbił, i tak tego nie widział, musiał polegać wyłącznie na czuciu. A może to była kara za nerwową atmosferę? Kto wie.
Skupił się, by dosłyszeć, skąd dokładniej pochodził głos Marcela. Podszedł więc do płotu i odruchowo kucnął nawet przy nim, przypadkowo opierając się o blondyna. Ledwo powstrzymał się od kolejnej zaskoczonej uwagi (na Merlina, ty tu jesteś!), bowiem sprawa była zbyt poważna na takie śmieszki, już był wystarczająco na siebie zły.
— Trzy dni temu, jak tu byliśmy, cały spichlerz był przykryty Repello mugoletum, na klamce były Lepkie ręce i na progu przy wejściu Bubonem, ale to Steff ściągał — wymienił szybko z pamięci i listu, który wysłał do Oazy. Pojawienie się prawdopodobnie nowych pułapek trochę komplikowało ich sprawę. Wyciągnął różdżkę przed siebie, nakierował na budynek i szepnął nazwę zaklęcia, które oczywiście nie chciało z nim współpracować. Dopiero za drugim razem — Homenum revelio — poprawnie rzucone zaklęcie wyraźnie wskazało, że... — W środku jest jedna osoba. Siedzi w rogu, z tej perspektywy to chyba przy wejściu. Ale nie rusza się za bardzo. Może śpi? — w tym momencie spojrzałby asekuracyjnie na Marcela, gdyby tylko wiedział, gdzie on dokładnie ma głowę i oczy. No trudno. — Co do tego co widziałeś... Wzdłuż płotu to może Cave Inimicum? Informuje o tym, jak ktoś obcy wejdzie na teren. Od bramy może... Mała twierdza? Zamyka wszystkie zamki, magicznie. A to przy ścieżce to... Nie mam pojęcia, co to może być. Trzeba będzie zdjąć tak czy siak — zagryzł wnętrze polika i zmrużył oczy. Trzy pułapki na Trzech Muszkieterów. — Wybierz sobie jedno. Ja wezmę drugie, a Steff to niewiadome. Gdzie on się podział?
| całe -36 na skradanie
poza tym pułapki na spichlerzu: lepkie ręce, repello mugoletum, cave inimicum, mała twierdza i widzimisię[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Miał deja vu, gdy koledzy zaczęli na siebie warczeć. Jakoś w marcu, albo może w lutym, na pewno przed Bezksiężycową Nocą (już nie pamiętał, nie pamiętał też o co konkretnie się wtedy pokłócili) Marcel odezwał się do niego podobnym tonem, albo może to Steffen palnął pierwszy coś głupiego. Potem Sallow nadął się, jak to miał w zwyczaju i wyglądał jak młodsza wersja pomnika Ministra Magii, potem Steffen mu to chyba wytknął, potem padły jakieś słowa o tańcu i o dziewczynach i o kotach, a potem umykał ze złością londyńskimi kanałami i nie postawił nogi w cyrku aż do lipca. Pimpuś o mało nie zginął przez to z pazurów kota, Marcel przeżył pierwsze tygodnie wojny całkowicie sam (gdy Steffen myślał, że listy nie dochodzą przez fochy przyjaciela, a nie przez skołowanie sów po wyprowadzce), nikt nie zabezpieczył mieszkania jego mamy i ją zabili, Sallow nie wiedział czym zajmował się Steff, Rigel Black poprzysiągł im przez to śmiertelną wendettę i wszystko się posypało.
Nigdy więcej.
-Powaliło was?! - syknął, czując gorące plamy na policzkach. -Ty - odczep się do Castora i ciesz się, że Tomek i reszta wpadli przed aurorem, a nie przed jakimiś lordami - jak my, prawie -i że dowiedzieli się o nas od ciebie. - przez twarz Steffena przemknęła nuta zawodu i jakiegoś niedowierzania. Czy naprawdę utrzymał swoje związki z Zakonem w najskuteczniejszym sekrecie przed przyjaciółmi z ich grona? Najwyraźniej tak i pewnie powinien być z tego dumny, ale potrafił myśleć tylko o tamtym dniu, gdy niespodziewanie spotkał Marcela w domu Bill'yego w Oazie i czuł się potrójnie winny. Że nie było go przy nim wcześniej, że nie powiedział mu o Zakonie sam, i że akurat w takiej sytuacji przedstawia mu narzeczoną. -A ty - nie prefektuj tak do Marcela, nie po tym jak wszyscy zostali bohaterami w Tower. Gdyby cokolwiek sypnęli, już bym nie miał pracy. - fuknął. Nie wiedział, co tam robili Doe'om i Marcelowi (poza odcięciem ręki, poza tym), ale gdyby ktokolwiek usłyszał o jego udziale w akcji z ulotkami, już miałby w banku magipolicję. -I nie mówcie ani nie piszcie tak o Tomku, do cholery! - ze złością kopnął śnieg, słysząc oskarżenia Castora i pamiętając gorzki listy Marcela. -Może i ma...długi język, ale obrzucił ze mną gównem pomnik Ministra. - poczuł się zobowiązany wstawić się za przyjacielem, ze złością krzyżując ręce na piersiach.
-Kłóćcie się dalej, aż nas pozabijają, jak Bertiego. - pociągnął lekko nosem, to na pewno z zimna, bo przecież był dorosły i nie zamierzał się tu mazać i świetnie, Castor właśnie odwrócił się do niego plecami w połowie zdania, bardzo dorośle.
-Zostań, Marcel, przecież żadni z nas złodzieje. Bez ciebie wpadniemy i Malfoy wrzuci nas do zupy. - skłamał pośpiesznie, bo bez pomocy Marcela całkiem sprawnie okradł Bank Gringotta, co nie zmieniało faktu, że pewniej czuł się w towarzystwie swojego fachowego przyjaciela. Poza tym, to pierwsza akcja Marcela od tego czasu, zdawał się tego... potrzebować. Potem namówi go na powrót do Doliny Godryka i przedstawi nowej sąsiadce o szerokich biodrach.
-Mhm. - pokiwał głową i uśmiechnął się blado do Castora, posyłając mu porozumiewawcze, ciepłe spojrzenie. No, już dobrze. Strasznie byli z Marcelem obrażalscy, obydwoje. -Będę zaraz za wami. - rzucił, gdy zniknęli pod Kameleonami - i tylko kroki w śniegu pokazały, że już się oddalili. Już miał skierować różdżkę na siebie, gdy rozejrzał się ostatni raz i...
...widział już tego mężczyznę, gdy przemierzali z Marcelem Wiltshire. Zbladł i wycelował różdżkę w niego, odruchowo, instynktownie. Wojna oduczyła go uprzejmości. Czy słyszał ich kłótnię? Wtedy nie było go w zasięgu wzroku, ale może się ukrywał? Świetnie, chłopaki, dzięki.
-Proszę pana...! N..nie, to nie tak! - choć to mężczyzna śledził Steffena, Cattermole chyba zdołał go zaskoczyć. Czarodziej miał trochę nieobecne spojrzenie, na różdżkę spojrzał z mieszanką niedowierzania i lęku, ale przede wszystkim niedowierzania. Ten młody chłopak nie wyglądał groźnie, tylko jakaś determinacja w jego oczach dała czarodziejowi do myślenia.
-Śledzisz n.. mnie?! Co słyszałeś?! Conf... - nie był pewien, czy zdoła rzucić to zaklęcie na tyle poprawnie, aby sprawnie wymazać czarodziejowi pamięć, ale musiał spróbować. Nie był jednak aurorem, zabrał się do tego za wolno i chyba z odrobiną niezdecydowania, bo czarodziej zdołał krzyknąć i mu przerwać.
-Nie, NIE, śledziłem pana tylko dlatego, że DOBRZE panu z oczu patrzy! Tam, w banku, pan nie był taki bezduszny jak reszta gdy kłóciłem się o pożyczkę, skinął mi pan głową, pamięta pan? - wyrzucił z siebie na jednym oddechu, a Steffen zamrugał, bo nie pamiętał, w banku wszyscy kłócili się ciągle, a on kiwał głową każdemu, bo uprzejmość wpisana była w etykę pracy, a gobliny nie uśmiechały się nigdy i tym biednym klientom należało się trochę serdeczności. Dlatego ten typ go śledził, bo się do niego uśmiechnął?
-Ja... pomyślałem, że może pan mógłby... no... udzielić pożyczki... prywatnej?
-Co? To o to pan mnie pyta na odludziu, w śniegu?
-To nie na głupoty, przysięgam, ja w banku nie mogłem, bo... chodzi o moją żonę, ona... porwali ją, ale obiecali, że za osiemdziesiąt galeonów wstrzymają się z wydaniem jej Ministerstwu, z...za.. za krew, rozumie pan, że osiemdziesiąt to więcej niż zwierzchnicy im zapłacą i próbuję zebrać tą sumę, ale rodzin ai przyjaciele nie mają już co dać, a brakuje jeszcze trzydziestu i... - Steffen aż cofnął się o krok, bo nigdy nie widział płaczącego mężczyzny w średnim wieku, a oto czarodziej się właśnie rozpłakał i było w tym widoku coś strasznego.
-J..ja.. - składając fakty najchętniej by wymierzył tym szmalcownikom sprawiedliwość, ale może nie zawsze trzeba nadstawiać karku, może faktycznie pieniądze to bezpieczniejsze wyjście, takie, które nie ryzykuje życiem tych czarodziejów. -Jasne, proszę pana. Mam... mam przy sobie trzydzieści pięć i to... to nie pożyczka, dobrze? - czy był bardzo naiwny? Co jeśli czarodziej przeznaczy to na alkohol? Może tak, ale czy mógłby spojrzeć sobie w twarz w lustrze gdyby odmówił, albo gdyby zaczął prowadzić tu śledztwo i zostawił przyjaciół zupełnie samych pod spichlerzem Malfoya? Nie znał go, nie mógł zdradzić mu za dużo, ale pamiętał o schronieniu, które zabezpieczał z Maeve. -Słyszałem, że w Dorset pomagają tym, którzy nie mają gdzie uciec. - dodał ciszej. -Proszę przyjść do banku, jeśli to za daleko. - szepnął nerwowo, mając nadzieję, że jutro będzie jeszcze miał pracę. Weźmie do Gringotta świstoklik od Steviego, ucieknie jako szczur, będzie oglądał się trochę za ramię przez kolejny tydzień, ale może będzie warto. Bertie na pewno dałby mu pieniądze.
Czarodziej zaczął wylewnie dziękować, ale Steffen pokręcił prędko głową i wymamrotał, że się śpieszy. Gdy mężczyzna zniknął z pieniędzmi i trzaskiem deportacji, Cattermole drżącą dłonią skierował na siebie różdżkę - pomimo końcowych sekund Cito Horribilis, rzucił Kameleona niechlujnie, wciąż w nerwach. Znał się na transmutacji na tyle świetnie, by nie spartaczyć zaklęcia całkowicie - był po prostu bardziej widoczny od kolegów.
Zbiegł ze wzgórza - dzięki Cito, w zawrotnym tempie. Przestało działać już tam, skąd dobiegały głosy Marcela i Castora. Przede wszystkim Castora, ten ukrywał się gorzej, nawet gdy był niewidzialny.
-Gratulacje, waszej wymiany zdań omal nie usłyszał jakiś facet. Ale zbierał pieniądze na porwaną żonę, więc swój człowiek. Chyba. - burknął. Usłyszał tylko końcówkę słów Marcela, "wzdłuż płotu". -Pułapka wzdłuż płotu? Spróbuję wyciszyć tam magię. - skierował różdżkę na płot, kumulując białą magię. Dzięki biegowi zdążył ochłonąć, kierując się znajomością run i determinacją zgromadził potężne wyładowanie, które w mig wyciszyło magiczne wiązki przy płocie. Cokolwiek tam było, już nie mogło im zagrozić.
przekazuję npc 35 PM, odpisane ze skrytki
rzuty - połowicznie udany Kameleon & skutecznie wyciszone Widzimisię
Nigdy więcej.
-Powaliło was?! - syknął, czując gorące plamy na policzkach. -Ty - odczep się do Castora i ciesz się, że Tomek i reszta wpadli przed aurorem, a nie przed jakimiś lordami - jak my, prawie -i że dowiedzieli się o nas od ciebie. - przez twarz Steffena przemknęła nuta zawodu i jakiegoś niedowierzania. Czy naprawdę utrzymał swoje związki z Zakonem w najskuteczniejszym sekrecie przed przyjaciółmi z ich grona? Najwyraźniej tak i pewnie powinien być z tego dumny, ale potrafił myśleć tylko o tamtym dniu, gdy niespodziewanie spotkał Marcela w domu Bill'yego w Oazie i czuł się potrójnie winny. Że nie było go przy nim wcześniej, że nie powiedział mu o Zakonie sam, i że akurat w takiej sytuacji przedstawia mu narzeczoną. -A ty - nie prefektuj tak do Marcela, nie po tym jak wszyscy zostali bohaterami w Tower. Gdyby cokolwiek sypnęli, już bym nie miał pracy. - fuknął. Nie wiedział, co tam robili Doe'om i Marcelowi (poza odcięciem ręki, poza tym), ale gdyby ktokolwiek usłyszał o jego udziale w akcji z ulotkami, już miałby w banku magipolicję. -I nie mówcie ani nie piszcie tak o Tomku, do cholery! - ze złością kopnął śnieg, słysząc oskarżenia Castora i pamiętając gorzki listy Marcela. -Może i ma...długi język, ale obrzucił ze mną gównem pomnik Ministra. - poczuł się zobowiązany wstawić się za przyjacielem, ze złością krzyżując ręce na piersiach.
-Kłóćcie się dalej, aż nas pozabijają, jak Bertiego. - pociągnął lekko nosem, to na pewno z zimna, bo przecież był dorosły i nie zamierzał się tu mazać i świetnie, Castor właśnie odwrócił się do niego plecami w połowie zdania, bardzo dorośle.
-Zostań, Marcel, przecież żadni z nas złodzieje. Bez ciebie wpadniemy i Malfoy wrzuci nas do zupy. - skłamał pośpiesznie, bo bez pomocy Marcela całkiem sprawnie okradł Bank Gringotta, co nie zmieniało faktu, że pewniej czuł się w towarzystwie swojego fachowego przyjaciela. Poza tym, to pierwsza akcja Marcela od tego czasu, zdawał się tego... potrzebować. Potem namówi go na powrót do Doliny Godryka i przedstawi nowej sąsiadce o szerokich biodrach.
-Mhm. - pokiwał głową i uśmiechnął się blado do Castora, posyłając mu porozumiewawcze, ciepłe spojrzenie. No, już dobrze. Strasznie byli z Marcelem obrażalscy, obydwoje. -Będę zaraz za wami. - rzucił, gdy zniknęli pod Kameleonami - i tylko kroki w śniegu pokazały, że już się oddalili. Już miał skierować różdżkę na siebie, gdy rozejrzał się ostatni raz i...
...widział już tego mężczyznę, gdy przemierzali z Marcelem Wiltshire. Zbladł i wycelował różdżkę w niego, odruchowo, instynktownie. Wojna oduczyła go uprzejmości. Czy słyszał ich kłótnię? Wtedy nie było go w zasięgu wzroku, ale może się ukrywał? Świetnie, chłopaki, dzięki.
-Proszę pana...! N..nie, to nie tak! - choć to mężczyzna śledził Steffena, Cattermole chyba zdołał go zaskoczyć. Czarodziej miał trochę nieobecne spojrzenie, na różdżkę spojrzał z mieszanką niedowierzania i lęku, ale przede wszystkim niedowierzania. Ten młody chłopak nie wyglądał groźnie, tylko jakaś determinacja w jego oczach dała czarodziejowi do myślenia.
-Śledzisz n.. mnie?! Co słyszałeś?! Conf... - nie był pewien, czy zdoła rzucić to zaklęcie na tyle poprawnie, aby sprawnie wymazać czarodziejowi pamięć, ale musiał spróbować. Nie był jednak aurorem, zabrał się do tego za wolno i chyba z odrobiną niezdecydowania, bo czarodziej zdołał krzyknąć i mu przerwać.
-Nie, NIE, śledziłem pana tylko dlatego, że DOBRZE panu z oczu patrzy! Tam, w banku, pan nie był taki bezduszny jak reszta gdy kłóciłem się o pożyczkę, skinął mi pan głową, pamięta pan? - wyrzucił z siebie na jednym oddechu, a Steffen zamrugał, bo nie pamiętał, w banku wszyscy kłócili się ciągle, a on kiwał głową każdemu, bo uprzejmość wpisana była w etykę pracy, a gobliny nie uśmiechały się nigdy i tym biednym klientom należało się trochę serdeczności. Dlatego ten typ go śledził, bo się do niego uśmiechnął?
-Ja... pomyślałem, że może pan mógłby... no... udzielić pożyczki... prywatnej?
-Co? To o to pan mnie pyta na odludziu, w śniegu?
-To nie na głupoty, przysięgam, ja w banku nie mogłem, bo... chodzi o moją żonę, ona... porwali ją, ale obiecali, że za osiemdziesiąt galeonów wstrzymają się z wydaniem jej Ministerstwu, z...za.. za krew, rozumie pan, że osiemdziesiąt to więcej niż zwierzchnicy im zapłacą i próbuję zebrać tą sumę, ale rodzin ai przyjaciele nie mają już co dać, a brakuje jeszcze trzydziestu i... - Steffen aż cofnął się o krok, bo nigdy nie widział płaczącego mężczyzny w średnim wieku, a oto czarodziej się właśnie rozpłakał i było w tym widoku coś strasznego.
-J..ja.. - składając fakty najchętniej by wymierzył tym szmalcownikom sprawiedliwość, ale może nie zawsze trzeba nadstawiać karku, może faktycznie pieniądze to bezpieczniejsze wyjście, takie, które nie ryzykuje życiem tych czarodziejów. -Jasne, proszę pana. Mam... mam przy sobie trzydzieści pięć i to... to nie pożyczka, dobrze? - czy był bardzo naiwny? Co jeśli czarodziej przeznaczy to na alkohol? Może tak, ale czy mógłby spojrzeć sobie w twarz w lustrze gdyby odmówił, albo gdyby zaczął prowadzić tu śledztwo i zostawił przyjaciół zupełnie samych pod spichlerzem Malfoya? Nie znał go, nie mógł zdradzić mu za dużo, ale pamiętał o schronieniu, które zabezpieczał z Maeve. -Słyszałem, że w Dorset pomagają tym, którzy nie mają gdzie uciec. - dodał ciszej. -Proszę przyjść do banku, jeśli to za daleko. - szepnął nerwowo, mając nadzieję, że jutro będzie jeszcze miał pracę. Weźmie do Gringotta świstoklik od Steviego, ucieknie jako szczur, będzie oglądał się trochę za ramię przez kolejny tydzień, ale może będzie warto. Bertie na pewno dałby mu pieniądze.
Czarodziej zaczął wylewnie dziękować, ale Steffen pokręcił prędko głową i wymamrotał, że się śpieszy. Gdy mężczyzna zniknął z pieniędzmi i trzaskiem deportacji, Cattermole drżącą dłonią skierował na siebie różdżkę - pomimo końcowych sekund Cito Horribilis, rzucił Kameleona niechlujnie, wciąż w nerwach. Znał się na transmutacji na tyle świetnie, by nie spartaczyć zaklęcia całkowicie - był po prostu bardziej widoczny od kolegów.
Zbiegł ze wzgórza - dzięki Cito, w zawrotnym tempie. Przestało działać już tam, skąd dobiegały głosy Marcela i Castora. Przede wszystkim Castora, ten ukrywał się gorzej, nawet gdy był niewidzialny.
-Gratulacje, waszej wymiany zdań omal nie usłyszał jakiś facet. Ale zbierał pieniądze na porwaną żonę, więc swój człowiek. Chyba. - burknął. Usłyszał tylko końcówkę słów Marcela, "wzdłuż płotu". -Pułapka wzdłuż płotu? Spróbuję wyciszyć tam magię. - skierował różdżkę na płot, kumulując białą magię. Dzięki biegowi zdążył ochłonąć, kierując się znajomością run i determinacją zgromadził potężne wyładowanie, które w mig wyciszyło magiczne wiązki przy płocie. Cokolwiek tam było, już nie mogło im zagrozić.
przekazuję npc 35 PM, odpisane ze skrytki
rzuty - połowicznie udany Kameleon & skutecznie wyciszone Widzimisię
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z ulgą przyjął decyzję o porzuceniu grzybowych rozpraw, zdusił też w sobie chęć spytania, czy inwazja tych grzybów będzie straszniejsza od inwazji dementorów albo rycerzy walpurgii, ale darował sobie, gdy dostrzegł niezdrowy błysk w oczach Zakonników. Nie zamierzał wplątywać się w te dysputy. Skinął też głową na tożsamy gest Castora, kiedy czarodziej zechciał przetłumaczyć Cattermole'owi oczywistość - zgadzał się ze Sproutem, ale najwyraźniej jako jedyny z nich rozumiał, że kiedy człowiek się włamywał, długie dysputy nie były tym, co powinien robić. Przebywanie w jednym miejscu zbyt długo zwiększało szansę wykrycia, to bardziej niż oczywiste, ale przebywanie w jednym miejscu i trajkotanie jak przekupki na targu musiało sprowadzić na nich ochronę.
- Tak to działało za czasów prefektury, co? - zapytał, słysząc jego protekcjonalny ton; Cator był mu winien przeprosiny, ale gdyby nie chciał tutaj przyjść, to by tego nie zrobił. Poinformował go, że wykonują tutaj rozkazy, a on nie przeciwstawiał się rozkazom - nie tylko dlatego, że nie mógł tego zrobić i z pewnością nie wtedy, kiedy Harold Longbottom nie mógł się o tym dowiedzieć. - Zrobię, co do mnie należy, a kiedy nikt nie widzi, pójdę na przerwę? - Przeniósł spojrzenie jasnych, chłodnych i zdystansowanych tęczówek na Castora, kręcąc przecząco głową. - Nie zamierzam złamać rozkazu. - Choćby miał to zrobić sam i złapać tego durnego grzyba, jeśli nie będą chcieli mu pomóc z powodu dziecinnych fochów, które najwyraźniej dla nich obu okazały się ważniejsze od celu misji. - Ale nie będziesz stawiał mi warunków, Sprout - Nie, nie zrozumiano. Nie miał prawa zwracać się do niego w taki sposób. Szczęśliwie Castor jednak zechciał współpracować i odpowiedział na jego zawahanie; zastanowił się nad poruszoną przez niego kwestią pułapek - ostatecznie decydując się podejść bliżej Cave Inimicum; zabezpieczenie wydawało się istotniejsze od pozostałych, a on potrafił to zrobić lepiej. Wyciągnął z kieszeni kurtki wytrych, obrócił go między palcami zgrabnie i w miejscu, które korelowało zarówno z rzuconym przez niego zaklęciem, jak i wskazówkami Sprouta, skupił się na dostrzeżonych wiązkach magii, usiłując zerwać ich połączenia przy pomocy posiadanego narzędzia.
To właśnie wtedy dotarł do nich Steffen - z kolejną awanturą. Marcel odruchowo podniósł głowę, mając nadzieję, że dłoń mu przy tym nie zadrży; Cattermole zaczął swój dramat w najmniej odpowiednim momencie: jeden błąd mógł ich kosztować całą dzisiejszą akcję, a potrafił wymienić już chyba trzy - trzecim był krok Steffena. Castor próbowal zachować się ostrożnie, ale oboje przypominali raczej słonie w składzie porecalny, niż kogoś, kto potrafił się włamać w ta pilnie strzeżone miejsce.
- Spierdalaj, Steff - odpowiedział krótko, choć niezbyt elokwentnie; nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej zwracał się do niego równie ostro, ale nie przypominał sobie też, by Steffen kiedykolwiek wcześniej potraktował go równie niesprawiedliwie. Nie naskoczył na Castora. - Nie dowiedzieli się ode mnie. Czy ty mnie w ogóle czasem słuchasz? Thomas wie o mnie przez niego - Skinął głową na Sprouta, nie mówiąc jednak do niego; niesprawiedliwa ocena Steffena spotęgowała żal Marcela. Podobnie jak jego późniejsze słowa - bohaterowie, ironiozwał z ich pobytu w Tower? Zamknęli go za kradzież i za kradzież odcięli mu rękę; za Thomasa ją oddał, choć wiedział, że starszy Doe nie był tego warty. I Steffen zamierzał go pouczać, jak powinien mówić o Thomasie? Nie powiedział o nim przecież ani słowa. Ha: straciłby pracę. Biedny, pokrzywdzony Steffen Cattermole. Straciłby pracę przez ich pobyt w Tower.
A on stracił rękę i prawie stracił życie.
Prawie stracił przyjaciół.
Złość zaczynała się w nim kotłować i choć próbowal zachować zimną krew - to nie potrafił. Najpierw Castor wysyłał go do domu, teraz Steffen robił - co właściwie? - sam nie wiedział, dlaczego właściwie go tutaj wezwali? Bo Harold im kazał? Po co, miał ich dopilnować, żeby nie zrobili sobie krzywdy?
- Steffen, to ty jesteś najgłośniej - przypomniał mu, kiedy zarzucił im kłótnię; Marcel wypowiedział wcześniej tylko jedno krótkie zdanie - które swoją drogą nawet nie było zaczepką, pewne kwestie rzucił tym samym zdaniem w niepamięć. - Szczekaj dalej, a naprawdę nas zabiją - Spojrzał na niego z powagą, bez ochoty na żarty, ale Steffen zaraz zajął się jakimś gościem. Westchnął ciężko i przetarł czoło dłonią, na moment kryjąc w niej oczy, kiedy jeszcze zaczął rozdawać mu pieniądze.
Naprawdę, Steffen? W tym momencie? Teraz?
- Zostanę na czatach - Nie zamierzał ciągnąć ich pyskówki, jeśli uważali, że dadzą sobie radę sami - to pewnie sobie dadzą. Tylko Castor znał się na ziarnach, a Steffen mimo wszystko był zdolnym czarodziejem. - Jak będziecie mnie potrzebować - wydajcie dźwięk sójki - Zawsze posługiwał się tymi sygnałami z Jamesem. - Tylko, na litość Morgany, bądźcie ciszej. Musieli was usłyszeć, będą czujniejsi, niż byli. Głowy nisko, kroki powoli, trzymajcie się cienia. Już - Skinął głową na dalszą drogę, oglądając się za siebie; jeśli nie mieli tutaj głuchej ochrony, już była pewnie postawiona na nogi. Trzeba będzie odwrócić jej uwagę.
zręczne ręce II
- Tak to działało za czasów prefektury, co? - zapytał, słysząc jego protekcjonalny ton; Cator był mu winien przeprosiny, ale gdyby nie chciał tutaj przyjść, to by tego nie zrobił. Poinformował go, że wykonują tutaj rozkazy, a on nie przeciwstawiał się rozkazom - nie tylko dlatego, że nie mógł tego zrobić i z pewnością nie wtedy, kiedy Harold Longbottom nie mógł się o tym dowiedzieć. - Zrobię, co do mnie należy, a kiedy nikt nie widzi, pójdę na przerwę? - Przeniósł spojrzenie jasnych, chłodnych i zdystansowanych tęczówek na Castora, kręcąc przecząco głową. - Nie zamierzam złamać rozkazu. - Choćby miał to zrobić sam i złapać tego durnego grzyba, jeśli nie będą chcieli mu pomóc z powodu dziecinnych fochów, które najwyraźniej dla nich obu okazały się ważniejsze od celu misji. - Ale nie będziesz stawiał mi warunków, Sprout - Nie, nie zrozumiano. Nie miał prawa zwracać się do niego w taki sposób. Szczęśliwie Castor jednak zechciał współpracować i odpowiedział na jego zawahanie; zastanowił się nad poruszoną przez niego kwestią pułapek - ostatecznie decydując się podejść bliżej Cave Inimicum; zabezpieczenie wydawało się istotniejsze od pozostałych, a on potrafił to zrobić lepiej. Wyciągnął z kieszeni kurtki wytrych, obrócił go między palcami zgrabnie i w miejscu, które korelowało zarówno z rzuconym przez niego zaklęciem, jak i wskazówkami Sprouta, skupił się na dostrzeżonych wiązkach magii, usiłując zerwać ich połączenia przy pomocy posiadanego narzędzia.
To właśnie wtedy dotarł do nich Steffen - z kolejną awanturą. Marcel odruchowo podniósł głowę, mając nadzieję, że dłoń mu przy tym nie zadrży; Cattermole zaczął swój dramat w najmniej odpowiednim momencie: jeden błąd mógł ich kosztować całą dzisiejszą akcję, a potrafił wymienić już chyba trzy - trzecim był krok Steffena. Castor próbowal zachować się ostrożnie, ale oboje przypominali raczej słonie w składzie porecalny, niż kogoś, kto potrafił się włamać w ta pilnie strzeżone miejsce.
- Spierdalaj, Steff - odpowiedział krótko, choć niezbyt elokwentnie; nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej zwracał się do niego równie ostro, ale nie przypominał sobie też, by Steffen kiedykolwiek wcześniej potraktował go równie niesprawiedliwie. Nie naskoczył na Castora. - Nie dowiedzieli się ode mnie. Czy ty mnie w ogóle czasem słuchasz? Thomas wie o mnie przez niego - Skinął głową na Sprouta, nie mówiąc jednak do niego; niesprawiedliwa ocena Steffena spotęgowała żal Marcela. Podobnie jak jego późniejsze słowa - bohaterowie, ironiozwał z ich pobytu w Tower? Zamknęli go za kradzież i za kradzież odcięli mu rękę; za Thomasa ją oddał, choć wiedział, że starszy Doe nie był tego warty. I Steffen zamierzał go pouczać, jak powinien mówić o Thomasie? Nie powiedział o nim przecież ani słowa. Ha: straciłby pracę. Biedny, pokrzywdzony Steffen Cattermole. Straciłby pracę przez ich pobyt w Tower.
A on stracił rękę i prawie stracił życie.
Prawie stracił przyjaciół.
Złość zaczynała się w nim kotłować i choć próbowal zachować zimną krew - to nie potrafił. Najpierw Castor wysyłał go do domu, teraz Steffen robił - co właściwie? - sam nie wiedział, dlaczego właściwie go tutaj wezwali? Bo Harold im kazał? Po co, miał ich dopilnować, żeby nie zrobili sobie krzywdy?
- Steffen, to ty jesteś najgłośniej - przypomniał mu, kiedy zarzucił im kłótnię; Marcel wypowiedział wcześniej tylko jedno krótkie zdanie - które swoją drogą nawet nie było zaczepką, pewne kwestie rzucił tym samym zdaniem w niepamięć. - Szczekaj dalej, a naprawdę nas zabiją - Spojrzał na niego z powagą, bez ochoty na żarty, ale Steffen zaraz zajął się jakimś gościem. Westchnął ciężko i przetarł czoło dłonią, na moment kryjąc w niej oczy, kiedy jeszcze zaczął rozdawać mu pieniądze.
Naprawdę, Steffen? W tym momencie? Teraz?
- Zostanę na czatach - Nie zamierzał ciągnąć ich pyskówki, jeśli uważali, że dadzą sobie radę sami - to pewnie sobie dadzą. Tylko Castor znał się na ziarnach, a Steffen mimo wszystko był zdolnym czarodziejem. - Jak będziecie mnie potrzebować - wydajcie dźwięk sójki - Zawsze posługiwał się tymi sygnałami z Jamesem. - Tylko, na litość Morgany, bądźcie ciszej. Musieli was usłyszeć, będą czujniejsi, niż byli. Głowy nisko, kroki powoli, trzymajcie się cienia. Już - Skinął głową na dalszą drogę, oglądając się za siebie; jeśli nie mieli tutaj głuchej ochrony, już była pewnie postawiona na nogi. Trzeba będzie odwrócić jej uwagę.
zręczne ręce II
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
— Jeżeli nie zamierzasz złamać rozkazu — trzeba było uciąć tę dyskusję jak najprędzej. Zbyłby to wszystko wymownym (dla niego) milczeniem, gdyby nie to, że w przeciągu ostatnich kilku tygodni miał już wystarczająco dużo czasu na przemyślenie postaw swoich przyjaciół. Każdy z nich dzielił te same wady — lubił mieć rację i podbijać swoje umiejętności/doświadczenie w danej dziedzinie. Steff i zabezpieczenia, Marcel i szeroko pojęta działalność cwaniacka, Castor i alchemiozielarstwo. Młodzi chłopcy uznawali dumę za najlepszą tarczę, która miała ich chronić przed światem, ośmieszeniem i porażką. Czasami jednak, jak teraz, używali ich w nieco... Nietypowy sposób. — To przyjmij do wiadomości, że ja odpowiadam przed Ministrem za tę akcję i moją decyzją było wzięcie cię tutaj. Wiesz czemu? Bo ufam, że potrafisz wynieść dobro potrzebujących ponad swoje humorki — przestąpił ostatni krok do przodu, nie spuszczając spojrzenia z Carringtona. Tym razem zapanował już nad głosem, nie nosił żadnych znamion protekcjonalizmu, wyłącznie chłodne stwierdzenie faktu: — Jeszcze jakieś wątpliwości?
Miał nadzieję, że to tyle. Odetchnął nieco z ulgą, gdy Marcel przeszedł do działania. Steff zaręczał, że był w tym całkiem dobry, Castor więc nie miał powodów do obaw. Sam postanowił przejść bezpośrednio do zdejmowania małej twierdzy, wyciągnął nawet różdżkę, ale zaraz nad uchem rozległo się trajkotanie Cattermole.
— Zamknij się wreszcie, zaraz nas usłyszą — syknął wyraźnie zirytowany, niemal wchodząc w słowo Carringtonowi. Gdyby wiedział, gdzie ma dokładnie patrzeć, chyba spojrzałby wtedy w oczy Marcela jakoś łagodniej i spokojniej, może uśmiechnąłby się nawet. Rację miał ten, który mówił, że nic nie jednoczy tak dobrze, jak wspólny wróg, którym momentalnie stał się — wbrew swej woli i wbrew zapędom pojednawczym — Steffen. — I nawet twój rzucający gównem kumpel ci nie pomoże, bohater, psidwacza mać.
Zignorował, a może po prostu tymczasowo puścił mimo uszu słowa Marcela o tym, że niby Thomas wie o nim od niego. Sam wiedział o zakonowych konotacjach Marcela przecież tylko cztery dni! Nic nie trzymało się już kupy, ale szkoda było nawet o tym myśleć. Tracili cenny czas, który mogli przeznaczyć na rozbrajanie pułapek.
Do czego też przeszedł Castor, drżącą rękę kierując na wskazany wcześniej przed Marcela obszar. Musiał się skupić, przywołać do siebie białą magię, a następnie, przy pomocy run, zneutralizować pułapkę. Pech chciał, że dalej rozdrażniony — bohaterowie z Tower i miotacze materii fekalnej, na rany Morgany, co za towarzystwo — pomylił Wunjo z Thurisaz, błąd nowicjusza, a w jego efekcie...
— Chłopaki, mamy problem — oznajmił wreszcie, a gdyby chłopcy mogli go dostrzec, zobaczyliby też, że pobladł gwałtownie. Gdy zdejmował Cave Iminicum z domu profesor Bagshot, efekt był zupełnie inny, teraz czuł, jakby coś wyjątkowo mocno ciążyło mu na żołądku i okropnie nie lubił tego uczucia. — Chyba nie wyszło.
Co więcej, dwóch kłócących się blondynów mogło niedługo przekonać się o tym, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Rujnuje na pewno sprawne zdejmowanie pułapek, ponieważ siedzący w środku spichlerza, podstarzały już, bo zbliżający się do osiemdziesiątych piątych urodzin strażnik został poinformowany o czyjejś obecności w chwili, gdy magiczne wytrychy w rękach Marcela nie zadziałały tak, jak powinny. Poderwał się z zajmowanego wcześniej miejsca, chwycił za wiszący na krześle płaszcz tak gwałtownie, że przewrócił mebel, a w następnym ruchu sięgnął po różdżkę. I byłby gotów przejść przez drzwi wejściowe, udać się na — jak się zdawało — prosty patrol, przegonić kilku chłystków, gdyby nie to, że nim zdążył dopaść klamki, aktywowana przez Castora Mała Twierdza uniemożliwiła mu wydostanie się z budynku.
Nawet z tej odległości chłopcy mogli słyszeć energiczne szarpnięcia za klamkę. Jeżeli nie byli jednak pewni, co to za hałas, wątpliwości rozwiały przebijające się przez drzwi krzyki.
— Hultaje! Nicponie! Jak was dorwę i Finpulsio potraktuję, to już nie będzie wam do śmiechu! — w całej swej złości starszy pan zapomniał chyba, że wciąż mógł się wydostać ze spichlerza przy pomocy magii.
Castor, choć słyszał z ich trójki naprawdę niewiele, tylko podniesione głosy i jakieś dziwne stukanie, przygryzł sobie język. Z nerwów, oczywiście.
— W takim wypadku chyba nie ma co stać na czatach, Marcel... — szepnął niepewnie; cała maskarada na nic, skoro już wykryto ich obecność. — Tam w środku był tylko jeden człowiek, chodź z nami, nie będziesz tu sobie tyłka odmrażał — dodał po chwili, próbując klepnąć lekko ramię Carringtona, jednak przez kameleona wciąż nic nie widział, a Marcel poczuł pewnie tylko pęd powietrza gdzieś na wysokości swojego barku.
— Chodźcie, różdżki w pogotowiu — powiedział, starając się jakoś wdrożyć w życie uwagi Marcela, ale wciąż bardziej przypominał słonia w składzie porcelany niż kogoś, kto reprezentował sobą jakikolwiek poziom. Ba, znów się potknął, tym razem o własne nogi, ale uratował się wpadnięciem bokiem w ścianę spichlerza, przy którym się znajdowali. Doszli wreszcie — miał nadzieję — wszyscy, do tylnej ściany, przez którą mieli przedostać się do środka.
| nieudane rozbrojenie Małej Twierdzy
a po uwagach Marcela skradam się już lepiej bo za -28 tym razem
Miał nadzieję, że to tyle. Odetchnął nieco z ulgą, gdy Marcel przeszedł do działania. Steff zaręczał, że był w tym całkiem dobry, Castor więc nie miał powodów do obaw. Sam postanowił przejść bezpośrednio do zdejmowania małej twierdzy, wyciągnął nawet różdżkę, ale zaraz nad uchem rozległo się trajkotanie Cattermole.
— Zamknij się wreszcie, zaraz nas usłyszą — syknął wyraźnie zirytowany, niemal wchodząc w słowo Carringtonowi. Gdyby wiedział, gdzie ma dokładnie patrzeć, chyba spojrzałby wtedy w oczy Marcela jakoś łagodniej i spokojniej, może uśmiechnąłby się nawet. Rację miał ten, który mówił, że nic nie jednoczy tak dobrze, jak wspólny wróg, którym momentalnie stał się — wbrew swej woli i wbrew zapędom pojednawczym — Steffen. — I nawet twój rzucający gównem kumpel ci nie pomoże, bohater, psidwacza mać.
Zignorował, a może po prostu tymczasowo puścił mimo uszu słowa Marcela o tym, że niby Thomas wie o nim od niego. Sam wiedział o zakonowych konotacjach Marcela przecież tylko cztery dni! Nic nie trzymało się już kupy, ale szkoda było nawet o tym myśleć. Tracili cenny czas, który mogli przeznaczyć na rozbrajanie pułapek.
Do czego też przeszedł Castor, drżącą rękę kierując na wskazany wcześniej przed Marcela obszar. Musiał się skupić, przywołać do siebie białą magię, a następnie, przy pomocy run, zneutralizować pułapkę. Pech chciał, że dalej rozdrażniony — bohaterowie z Tower i miotacze materii fekalnej, na rany Morgany, co za towarzystwo — pomylił Wunjo z Thurisaz, błąd nowicjusza, a w jego efekcie...
— Chłopaki, mamy problem — oznajmił wreszcie, a gdyby chłopcy mogli go dostrzec, zobaczyliby też, że pobladł gwałtownie. Gdy zdejmował Cave Iminicum z domu profesor Bagshot, efekt był zupełnie inny, teraz czuł, jakby coś wyjątkowo mocno ciążyło mu na żołądku i okropnie nie lubił tego uczucia. — Chyba nie wyszło.
Co więcej, dwóch kłócących się blondynów mogło niedługo przekonać się o tym, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Rujnuje na pewno sprawne zdejmowanie pułapek, ponieważ siedzący w środku spichlerza, podstarzały już, bo zbliżający się do osiemdziesiątych piątych urodzin strażnik został poinformowany o czyjejś obecności w chwili, gdy magiczne wytrychy w rękach Marcela nie zadziałały tak, jak powinny. Poderwał się z zajmowanego wcześniej miejsca, chwycił za wiszący na krześle płaszcz tak gwałtownie, że przewrócił mebel, a w następnym ruchu sięgnął po różdżkę. I byłby gotów przejść przez drzwi wejściowe, udać się na — jak się zdawało — prosty patrol, przegonić kilku chłystków, gdyby nie to, że nim zdążył dopaść klamki, aktywowana przez Castora Mała Twierdza uniemożliwiła mu wydostanie się z budynku.
Nawet z tej odległości chłopcy mogli słyszeć energiczne szarpnięcia za klamkę. Jeżeli nie byli jednak pewni, co to za hałas, wątpliwości rozwiały przebijające się przez drzwi krzyki.
— Hultaje! Nicponie! Jak was dorwę i Finpulsio potraktuję, to już nie będzie wam do śmiechu! — w całej swej złości starszy pan zapomniał chyba, że wciąż mógł się wydostać ze spichlerza przy pomocy magii.
Castor, choć słyszał z ich trójki naprawdę niewiele, tylko podniesione głosy i jakieś dziwne stukanie, przygryzł sobie język. Z nerwów, oczywiście.
— W takim wypadku chyba nie ma co stać na czatach, Marcel... — szepnął niepewnie; cała maskarada na nic, skoro już wykryto ich obecność. — Tam w środku był tylko jeden człowiek, chodź z nami, nie będziesz tu sobie tyłka odmrażał — dodał po chwili, próbując klepnąć lekko ramię Carringtona, jednak przez kameleona wciąż nic nie widział, a Marcel poczuł pewnie tylko pęd powietrza gdzieś na wysokości swojego barku.
— Chodźcie, różdżki w pogotowiu — powiedział, starając się jakoś wdrożyć w życie uwagi Marcela, ale wciąż bardziej przypominał słonia w składzie porcelany niż kogoś, kto reprezentował sobą jakikolwiek poziom. Ba, znów się potknął, tym razem o własne nogi, ale uratował się wpadnięciem bokiem w ścianę spichlerza, przy którym się znajdowali. Doszli wreszcie — miał nadzieję — wszyscy, do tylnej ściany, przez którą mieli przedostać się do środka.
| nieudane rozbrojenie Małej Twierdzy
a po uwagach Marcela skradam się już lepiej bo za -28 tym razem
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Jaką przerwę? - przemknęło mu przez myśl, bo nie rozumiał dynamiki i metafor Marcela i prefektów, sam rzadko wpadał w kłopoty, bo najpierw był kujonem, a potem szczurem.
-Na piwo. - poprawił, bo przecież mieli iść na piwo do Doliny i miał je im postawić, ale atmosfera była tak gęsta, że przezornie postanowił umilknąć. Koledzy zniknęli pod jego zaklęciem, on - po pauzie na jałmużnę dla nieznajomego w potrzebie - wkrótce do nich dołączył i usłyszał, że ma spierdalać. Marcel chyba nie mówił... poważnie? Aż się wzdrygnął, ten ton głosu był do niego niepodobny, zwłaszcza gdy Steff nie widział jego twarzy. Brzmiał tak gniewnie, jak politycy na trybunach na jarmarku zimowym, choć gniew ten był szczery i jeszcze żarliwszy niż wtedy, gdy pokłócili się o tamtą dziewczynę, której imienia już nie pamiętał. Zamarł, próżno szukając jakiejkolwiek odpowiedzi na twarzy przyjaciela - bo zwyczajnie jej nie widział. To na pewno nerwy związane z akcją, albo się przesłyszał, albo rzeczywiście nie powinien bronić Tomka. Podchodził przecież do własnych sekretów ostrożnie, Marcel o tym wiedział dzieląc z nim sekret animagii, pomógł mu z Prorokiem Codziennym, po którym Steff trzymał gębę na kłódkę i zostawiał mówienie mądrzejszym od siebie (Marcelowi, na przykład, choć by się do tego przed nim nie przyznał - dawno korciło go powiedzieć o wszystkim Jamesowi, ale uznał, że to rola dla roztropniejszego przyjaciela).
-Przepraszam. Po prostu... Thomas i tak nam pomaga, choć o tym nie wie. Tak jak ostatnio, gdy kradliście razem dla Zakonu i skończyło się tak tragi...dobra, zamykam się. - zaczął, bo Castor mu przerwał i dopiero wtedy zrozumiał, że Marcel chyba kazał mu się zamknąć, a nie dosłownie spieprzać. Ucichł więc, a choć przyjaciele nie widzieli jego miny, to mogli wyczuć w głosie szczerą, onieśmielona skruchę. Pomimo złości Marcel doskonale też wiedział, kiedy Steff ironizował - i teraz, w słowach nonsensownych i nieco nieskładnych (i przede wszystkim nieprawdziwych) pobrzmiewało szczere przejęcie i współczucie, ton załamał się nawet nieco na wspomnienie o tragedii w Tower. Najwyraźniej Cattermole, który zawsze kradł na polecenie Zakonu Feniksa, szczerze i święcie wierzył, że to właśnie tak przyjaciele trafili do Tower - tłumaczył sobie, że to pewnie jakaś tajna akcja, jak Gringott, o której nikt (nawet wplątani w to Cyganie) wiedzieć nie może, a Marcel bohatersko wytrzymał tortury i nie zdradził żadnych sekretów.
Nie wiedział, czy sam by tak potrafił. I dzisiaj miało być dobrze, mieli znowu wpaść w rytm, zrobić coś bohaterskiego, a wyszło... no nic, pozostawało mu się zamknąć i pracować. Przynajmniej pułapkę zdjął bezbłędnie, skupiając się na pracy. Usłyszał jednak szczęk zamków i krzyk kogoś ze środka, przyjaciołom chyba nie poszło tak świetnie. Sam też przed chwilą nie mógł skupić się na prostym Kameleonie, jedynie długie doświadczenie pomogło mu w uzyskaniu zadowalającego efektu zaklęcia. Moja mama powiedziałaby, że los pokarał nas za negatywne emocje. - przemknęło mu przez myśl ze smutkiem, ale lepiej było się już nie odzywać i nie dzielić z kolegami tymi złotymi myślami.
-Potrzebujemy cię w środku, tylko ty umiesz kraść. - szepnął, pokornie słuchając rad (nakazów?) Marcela i starając się być jak najciszej. Pamiętał, jak w tamtym bogatym londyńskim domu wynosili całą spiżarnię - on miotał wtedy zaklęcia kurczące i zmniejszające wagę, ale to Marcel wiedział, jak to wszystko unieść, upchnąć i zapakować i wymknąć się z tym z domu. Steffen mógł ukraść flet z banku albo dokumenty ze strychu, ale tutaj mieli do wyniesienia (prawie) cały spichlerz...
-Spróbuje ich zmylić. Panno. - szepnął, przymykając oczy i próbując przywołać iluzję człowieka. Kogoś, kto wygląda jak rabuś i odciągnie pościg gdy strażnik wyjdzie przed dom, w końcu oni sami byli niewidzialni. Najlepiej było wzorować iluzję na realnej osobie, ale rzecz jasna nie mógł użyć nikogo tu obecnego, wszyscy ukrywali swoje twarze. Nie chciał też wkopać nikogo niewinnego. Marcel przed chwilą mówił coś o zabijaniu, wyobraźnia Steffa pracowała ciągiem skojarzeń, w styczniu otrzymał od niego smutny list, Harry Smith nie żyje, próbował więc wyobrazić sobie Harry'ego, ale najżywsze wspomnienie prowadziło go do okropnego popołudnia w restauracji Tryton. Sylwetka, która zmaterializowała się przed nimi wyglądała zatem jak dziwaczna hybryda, o postawie, skromnym ubraniu i włosach Harry'ego, ale nieco delikatniejszych rysach twarzy, przywodzących na myśl Rigela Blacka. Hm, no nic, strażnikowi chyba się tak nie skojarzy, a jak się skojarzy to może się trochę zawaha.
Polecił iluzji zostać z przodu spichlerza, przy głównym wejściu. Jeśli strażnik - dobrze, że Castor to sprawdził, że był tylko jeden - zdecyduje się wyjść ze spichlerza głównymi i jedynymi drzwiami, wpadnie wprost na widmową sylwetkę. Steff polecił jej zacząć się oddalać, niech ten człowiek wygląda jakby uciekał, spłoszony pułapką. Harro-Rigel wyglądał jak żywy, Cattermole dawno nie wyczarował tak realistycznej iluzji, chyba nabierał w tym wprawy!
-Na tyły. - mruknął, wiedząc, że Marcel nie zna tego spichlerza. -Ostatnio wyczarowałem tu drzwi, nie widać ich sprzed głównego wejścia. - pamiętał rozkład w środku, piętrzyło się tu zboże. -Porta Creare. - szepnął, zgodnie z poleceniem Marcela starając się być jak najciszej - drzwi pojawiły się w ścianie, nie mogli teraz pozwolić sobie na hałas ani na błąd.
kameleon tura 2/5 - ST przejrzenia 93 (186, połowicznie udane)
Castor ST przejrzenia 222
Marcel ST przejrzenia 228
rzuty, Panno z mocą >120, Porta udane, skradanie 21 (poziom I)
-Na piwo. - poprawił, bo przecież mieli iść na piwo do Doliny i miał je im postawić, ale atmosfera była tak gęsta, że przezornie postanowił umilknąć. Koledzy zniknęli pod jego zaklęciem, on - po pauzie na jałmużnę dla nieznajomego w potrzebie - wkrótce do nich dołączył i usłyszał, że ma spierdalać. Marcel chyba nie mówił... poważnie? Aż się wzdrygnął, ten ton głosu był do niego niepodobny, zwłaszcza gdy Steff nie widział jego twarzy. Brzmiał tak gniewnie, jak politycy na trybunach na jarmarku zimowym, choć gniew ten był szczery i jeszcze żarliwszy niż wtedy, gdy pokłócili się o tamtą dziewczynę, której imienia już nie pamiętał. Zamarł, próżno szukając jakiejkolwiek odpowiedzi na twarzy przyjaciela - bo zwyczajnie jej nie widział. To na pewno nerwy związane z akcją, albo się przesłyszał, albo rzeczywiście nie powinien bronić Tomka. Podchodził przecież do własnych sekretów ostrożnie, Marcel o tym wiedział dzieląc z nim sekret animagii, pomógł mu z Prorokiem Codziennym, po którym Steff trzymał gębę na kłódkę i zostawiał mówienie mądrzejszym od siebie (Marcelowi, na przykład, choć by się do tego przed nim nie przyznał - dawno korciło go powiedzieć o wszystkim Jamesowi, ale uznał, że to rola dla roztropniejszego przyjaciela).
-Przepraszam. Po prostu... Thomas i tak nam pomaga, choć o tym nie wie. Tak jak ostatnio, gdy kradliście razem dla Zakonu i skończyło się tak tragi...dobra, zamykam się. - zaczął, bo Castor mu przerwał i dopiero wtedy zrozumiał, że Marcel chyba kazał mu się zamknąć, a nie dosłownie spieprzać. Ucichł więc, a choć przyjaciele nie widzieli jego miny, to mogli wyczuć w głosie szczerą, onieśmielona skruchę. Pomimo złości Marcel doskonale też wiedział, kiedy Steff ironizował - i teraz, w słowach nonsensownych i nieco nieskładnych (i przede wszystkim nieprawdziwych) pobrzmiewało szczere przejęcie i współczucie, ton załamał się nawet nieco na wspomnienie o tragedii w Tower. Najwyraźniej Cattermole, który zawsze kradł na polecenie Zakonu Feniksa, szczerze i święcie wierzył, że to właśnie tak przyjaciele trafili do Tower - tłumaczył sobie, że to pewnie jakaś tajna akcja, jak Gringott, o której nikt (nawet wplątani w to Cyganie) wiedzieć nie może, a Marcel bohatersko wytrzymał tortury i nie zdradził żadnych sekretów.
Nie wiedział, czy sam by tak potrafił. I dzisiaj miało być dobrze, mieli znowu wpaść w rytm, zrobić coś bohaterskiego, a wyszło... no nic, pozostawało mu się zamknąć i pracować. Przynajmniej pułapkę zdjął bezbłędnie, skupiając się na pracy. Usłyszał jednak szczęk zamków i krzyk kogoś ze środka, przyjaciołom chyba nie poszło tak świetnie. Sam też przed chwilą nie mógł skupić się na prostym Kameleonie, jedynie długie doświadczenie pomogło mu w uzyskaniu zadowalającego efektu zaklęcia. Moja mama powiedziałaby, że los pokarał nas za negatywne emocje. - przemknęło mu przez myśl ze smutkiem, ale lepiej było się już nie odzywać i nie dzielić z kolegami tymi złotymi myślami.
-Potrzebujemy cię w środku, tylko ty umiesz kraść. - szepnął, pokornie słuchając rad (nakazów?) Marcela i starając się być jak najciszej. Pamiętał, jak w tamtym bogatym londyńskim domu wynosili całą spiżarnię - on miotał wtedy zaklęcia kurczące i zmniejszające wagę, ale to Marcel wiedział, jak to wszystko unieść, upchnąć i zapakować i wymknąć się z tym z domu. Steffen mógł ukraść flet z banku albo dokumenty ze strychu, ale tutaj mieli do wyniesienia (prawie) cały spichlerz...
-Spróbuje ich zmylić. Panno. - szepnął, przymykając oczy i próbując przywołać iluzję człowieka. Kogoś, kto wygląda jak rabuś i odciągnie pościg gdy strażnik wyjdzie przed dom, w końcu oni sami byli niewidzialni. Najlepiej było wzorować iluzję na realnej osobie, ale rzecz jasna nie mógł użyć nikogo tu obecnego, wszyscy ukrywali swoje twarze. Nie chciał też wkopać nikogo niewinnego. Marcel przed chwilą mówił coś o zabijaniu, wyobraźnia Steffa pracowała ciągiem skojarzeń, w styczniu otrzymał od niego smutny list, Harry Smith nie żyje, próbował więc wyobrazić sobie Harry'ego, ale najżywsze wspomnienie prowadziło go do okropnego popołudnia w restauracji Tryton. Sylwetka, która zmaterializowała się przed nimi wyglądała zatem jak dziwaczna hybryda, o postawie, skromnym ubraniu i włosach Harry'ego, ale nieco delikatniejszych rysach twarzy, przywodzących na myśl Rigela Blacka. Hm, no nic, strażnikowi chyba się tak nie skojarzy, a jak się skojarzy to może się trochę zawaha.
Polecił iluzji zostać z przodu spichlerza, przy głównym wejściu. Jeśli strażnik - dobrze, że Castor to sprawdził, że był tylko jeden - zdecyduje się wyjść ze spichlerza głównymi i jedynymi drzwiami, wpadnie wprost na widmową sylwetkę. Steff polecił jej zacząć się oddalać, niech ten człowiek wygląda jakby uciekał, spłoszony pułapką. Harro-Rigel wyglądał jak żywy, Cattermole dawno nie wyczarował tak realistycznej iluzji, chyba nabierał w tym wprawy!
-Na tyły. - mruknął, wiedząc, że Marcel nie zna tego spichlerza. -Ostatnio wyczarowałem tu drzwi, nie widać ich sprzed głównego wejścia. - pamiętał rozkład w środku, piętrzyło się tu zboże. -Porta Creare. - szepnął, zgodnie z poleceniem Marcela starając się być jak najciszej - drzwi pojawiły się w ścianie, nie mogli teraz pozwolić sobie na hałas ani na błąd.
kameleon tura 2/5 - ST przejrzenia 93 (186, połowicznie udane)
Castor ST przejrzenia 222
Marcel ST przejrzenia 228
rzuty, Panno z mocą >120, Porta udane, skradanie 21 (poziom I)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire