Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Stadnina koni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
Stadnina koni
Zalesione tereny, urokliwe wzgórza i nadmorskie tereny ciągnące się pod białymi klifami stanowią idealny teren dla konnych wypraw - nic dziwnego, że za popularne uchodzą stadniny; przepiękne i zdolne konie krwi angielskiej, podobnie jak aetonany, czekają na jeźdźców w wielu miejscach w okolicy. Wyjątkowy ruch rozpoczyna się jesienią, kiedy nadchodzi sezon polowań. Stadnina państwa Fludge, starszego małżeństwa, uchodzi za jedną z lepszych; wypożyczane konie są dobrze ułożone i posłuszne, a w ofercie znajdują się zarówno konie naziemne, jak i latające - można również opłacić nauczyciela. Teren dla aetonanów wydzielony jest nad klifami, na terenie objętym zaklęciami, które uniemożliwiają mugolom dostrzeżenie tych majestatycznych stworzeń.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:32, w całości zmieniany 1 raz
- Już mam pierścionek na palcu, nie wymyśliłaby gorszej kary – rzuciła gorzko, spoglądając odruchowo na lewą dłoń, na której widniała wspomniana błyskotka.
Choć przecież narzeczeństwo nie okazało się straszne, bo z Parysem całkiem dobrze się dogadywali, w takich chwilach, jak te, pojawiał się niesmak wywołany niemożnością podjęcia samodzielnej decyzji. Darcy nie marzyła o wielkiej miłości, czy romantycznych uniesieniach, chciała po prostu mieć coś do powiedzenia w tak ważnych kwestiach. Jednak żeby do tego doszło, musiałaby przestać być hipokrytką. Sama wybrała wygodę i posłuszeństwo zamiast wszczynać awantury.
A z tego, co się orientowała, życie Megary nie było usłane różami, Malfoyowie w równym stopniu, co Rosierowie, przywiązywali wagę do korzyści wynikających z zamążpójścia córek. Dla blondynki zapewne niekoniecznie był to przyjemny temat, Darcy więc szybko postarała się go zmienić.
- Chyba ta bosko-szlachecka krew się we mnie odzywa, bo jutro jest średnio pasującym terminem, nie zdążę się spakować – wybuchła śmiechem, choć przecież wyśmiewała właśnie swoją prawdziwą cechę. W kwestii ubioru, dodatków i prezencji była stereotypową panną z rodu czystej krwi.
Powracając myślami do wyścigu i skupiając się na nim maksymalnie, Rosier niedługo cieszyła się z wcześniejszej przewagi. Meg szybko ją dogoniła i mknęły teraz niemalże ramię w ramię, kopyto w kopyto. Brunetka co i rusz poganiała Visenyę podobnymi zapewnieniami, co panna Malfoy, nachyliła się też w siodle, gdy w oddali zamajaczył padok stadniny. Nakierowała wierzchowca do lądowania i przygotowała się na turbulencje, choć lata praktyki zmniejszały szanse wypadnięcia z siodła do zera.
Choć przecież narzeczeństwo nie okazało się straszne, bo z Parysem całkiem dobrze się dogadywali, w takich chwilach, jak te, pojawiał się niesmak wywołany niemożnością podjęcia samodzielnej decyzji. Darcy nie marzyła o wielkiej miłości, czy romantycznych uniesieniach, chciała po prostu mieć coś do powiedzenia w tak ważnych kwestiach. Jednak żeby do tego doszło, musiałaby przestać być hipokrytką. Sama wybrała wygodę i posłuszeństwo zamiast wszczynać awantury.
A z tego, co się orientowała, życie Megary nie było usłane różami, Malfoyowie w równym stopniu, co Rosierowie, przywiązywali wagę do korzyści wynikających z zamążpójścia córek. Dla blondynki zapewne niekoniecznie był to przyjemny temat, Darcy więc szybko postarała się go zmienić.
- Chyba ta bosko-szlachecka krew się we mnie odzywa, bo jutro jest średnio pasującym terminem, nie zdążę się spakować – wybuchła śmiechem, choć przecież wyśmiewała właśnie swoją prawdziwą cechę. W kwestii ubioru, dodatków i prezencji była stereotypową panną z rodu czystej krwi.
Powracając myślami do wyścigu i skupiając się na nim maksymalnie, Rosier niedługo cieszyła się z wcześniejszej przewagi. Meg szybko ją dogoniła i mknęły teraz niemalże ramię w ramię, kopyto w kopyto. Brunetka co i rusz poganiała Visenyę podobnymi zapewnieniami, co panna Malfoy, nachyliła się też w siodle, gdy w oddali zamajaczył padok stadniny. Nakierowała wierzchowca do lądowania i przygotowała się na turbulencje, choć lata praktyki zmniejszały szanse wypadnięcia z siodła do zera.
Gość
Gość
Na wzmiankę o zaręczynach Meg również instynktownie przeniosła wzrok na miejsce gdzie znajdował się pierścionek Darcy. Czuła bolesny ścisk w gardle na samą myśl o tym, że na jej ręce może znaleźć się podobny. Ale przecież miała swój plan stworzony tuż po tym jak trumna z jej pierwszym narzeczonym zniknęła pod nawałami ziemi. Na dzień dzisiejszy Meg była gotowa wyciągnąć od rodziców pieniądze na „nowe buty”, kupić na nokturnie truciznę i wypić ją na miejscu. To wydawało jej się najlepszym rozwiązaniem. Rodzina nie mogłaby się jej wyrzec pośmiertnie a może ktoś by zapamiętał, jako tą, która wolała się zabić niż wyjść z pana x. Słysząc kolejną wypowiedź swojej towarzyszki nie mogła powstrzymać napadu śmiechu. - Zawsze jakieś problemy - dodała ocierając łzę spod oka.
Obie gnały równo przed siebie dając żadnej wyjść na prowadzenie. Biedne zwierzęta pewnie miały już dość, ale na horyzoncie widać już ich dom. Meg na końcu próbowała przyspieszyć, ale teraz nie miała na to najmniejszych szans. W końcu wokół rozległo się uderzenie ośmiu par kopyt o miękką ziemię. Dostrzec, która z nich była pierwsza mógł jedynie wytrawny obserwator, którego niestety nie było w okolicy. Gdy konie ostatecznie wyhamowały Meg dotknęła z lekki grymasem dolnej części pleców. Źle podeszła do lądowania i jak zwykle skończyło się na kilku siniakach. Cóż od tego się nie umiera. - Noooo - zaczęła przeciągle[ b]- uznajmy, że był remis [/b]- dodała z chochlikowatym uśmieszkiem do końca nie będąc pewną swojej wygranej. Bez większych problemów zsiadła z wierzchowca razem z Darcy prowadząc zwierzęta do stajni. Meg zajęła się oporządzaniem zwierzęcia chcąc go zostawić w przynajmniej częściowo tak dobrym stanie jak go zastało. Gdy wszystko było gotowe ucałowała Darcy w policzek - Bardzo ci dziękuję za dzisiaj. Napisz do mnie jak tylko się spakujesz - mrugnęła do niej wesoło, po czym zabrała się w drogę powrotną. Mały świat, strasznych ludzi znów na nią czekał.
/zt
Obie gnały równo przed siebie dając żadnej wyjść na prowadzenie. Biedne zwierzęta pewnie miały już dość, ale na horyzoncie widać już ich dom. Meg na końcu próbowała przyspieszyć, ale teraz nie miała na to najmniejszych szans. W końcu wokół rozległo się uderzenie ośmiu par kopyt o miękką ziemię. Dostrzec, która z nich była pierwsza mógł jedynie wytrawny obserwator, którego niestety nie było w okolicy. Gdy konie ostatecznie wyhamowały Meg dotknęła z lekki grymasem dolnej części pleców. Źle podeszła do lądowania i jak zwykle skończyło się na kilku siniakach. Cóż od tego się nie umiera. - Noooo - zaczęła przeciągle[ b]- uznajmy, że był remis [/b]- dodała z chochlikowatym uśmieszkiem do końca nie będąc pewną swojej wygranej. Bez większych problemów zsiadła z wierzchowca razem z Darcy prowadząc zwierzęta do stajni. Meg zajęła się oporządzaniem zwierzęcia chcąc go zostawić w przynajmniej częściowo tak dobrym stanie jak go zastało. Gdy wszystko było gotowe ucałowała Darcy w policzek - Bardzo ci dziękuję za dzisiaj. Napisz do mnie jak tylko się spakujesz - mrugnęła do niej wesoło, po czym zabrała się w drogę powrotną. Mały świat, strasznych ludzi znów na nią czekał.
/zt
7 września
To dziwne uczucie móc wyjść z domu i nie musieć spowiadać się nikomu dokąd się idzie. Bez protekcjonalnego spojrzenia matki, bez lekceważącego machnięcia dłonią ojca, bez guwernantek przypominających, że winna wrócić na kolację. Choć do tej pory zwykła uważać małżeństwo za karę, którą przedwcześnie postanowiono jej wymierzyć za nieposłuszeństwo wobec rodowych ideałów, powoli zaczyna odkrywać jego nieco jaśniejszą stronę. Bycie panią Malfoy, a nie panienką Avery daje jej o wiele więcej możliwości, a przecież nie zdążyła zasmakować jeszcze wszystkich. Zbyt mocno zachłysnęła się wolnością, spędzając długie godziny poza posiadłością Malfoyów w Wiltshire, wracając do niej dopiero wtedy, gdy i jej małżonek, jak przystoi dobrej żonie.
Wychodzi niedługo po nim, wciąż czując przelotne muśnięcie jego warg na swoim policzku. Proszkiem Fiuu przenosi się do galerii ciotki Laidan, dokładając wszelkich starań, by nikt nie zarzucił jej, iż pozwolenie na pomoc zyskała jedynie dzięki nazwisku. Aż wreszcie, gdy dźwięk klucza oznajmiający zamknięcie dociera do jej uszu, postanawia przenieść się do jedynego miejsca na ziemi, w którym czuje się bezpieczna. Zaciska zęby, stara się zignorować to nieprzyjemne uczucie na samym dnie żołądka, które za każdym razem powoduje podróż pomiędzy kominkami i w przeciągu zaledwie kilku sekund znajduje się w przedsionku głównej izby przy stadninie koni.
- Dzień dobry, panie Fudge - z uśmiechem na ustach wita starszego mężczyznę, jednocześnie strzepując popiół z wytwornego stroju do jazdy konnej. - Proszę się nie martwić, nie zabawię tu zbyt długo - uspokaja go łagodnie, wciąż w pamięci mając kazanie ojca, który zabronił jej spędzania w tym miejscu całych dni. Dobrze wie, że ze względu na zdrowie powinna się oszczędzać, ale zamknięta w klatce czterech ścian posiadłości, jeszcze szybciej opada z sił.
Nie czeka na pozwolenie, a jedynie na przygotowanie ulubionej klaczy, damie wszak nie wypada oprawiać konia. Gdy wreszcie właściciel przyprowadza do niej konia i podaje jej lejce, zgrabnie go dosiada i powoli odjeżdża w stronę lasu. Dopiero gdy znika z zasięgu wzroku właściciela, mocniej dociska stopami boki klaczy, zmuszając ją do szusu. Tutejsze tereny zna jak własną kieszeń, już jako dziecko zdołała przemierzyć większość zakątków. Podąża niewielką dróżką, a na rozstaju dróg skręca w prawo by dotrzeć na plażę. Morskie powietrze dobrze zrobi jej słabym płucom, chyba jedynie dzięki temu rodzice zezwalali jej na ten kaprys, jakim była jazda konna. Wreszcie jej oczom ukazuje się znajomy widok na morze i dopiero wtedy na moment zatrzymuje klacz. Nie schodzi jednak z jej grzbietu, a z bladym uśmiechem, wymalowanym na zasiniałych ustach wpatruje się w przecudny widok na powolnie chowające się za horyzontem słońce.
To dziwne uczucie móc wyjść z domu i nie musieć spowiadać się nikomu dokąd się idzie. Bez protekcjonalnego spojrzenia matki, bez lekceważącego machnięcia dłonią ojca, bez guwernantek przypominających, że winna wrócić na kolację. Choć do tej pory zwykła uważać małżeństwo za karę, którą przedwcześnie postanowiono jej wymierzyć za nieposłuszeństwo wobec rodowych ideałów, powoli zaczyna odkrywać jego nieco jaśniejszą stronę. Bycie panią Malfoy, a nie panienką Avery daje jej o wiele więcej możliwości, a przecież nie zdążyła zasmakować jeszcze wszystkich. Zbyt mocno zachłysnęła się wolnością, spędzając długie godziny poza posiadłością Malfoyów w Wiltshire, wracając do niej dopiero wtedy, gdy i jej małżonek, jak przystoi dobrej żonie.
Wychodzi niedługo po nim, wciąż czując przelotne muśnięcie jego warg na swoim policzku. Proszkiem Fiuu przenosi się do galerii ciotki Laidan, dokładając wszelkich starań, by nikt nie zarzucił jej, iż pozwolenie na pomoc zyskała jedynie dzięki nazwisku. Aż wreszcie, gdy dźwięk klucza oznajmiający zamknięcie dociera do jej uszu, postanawia przenieść się do jedynego miejsca na ziemi, w którym czuje się bezpieczna. Zaciska zęby, stara się zignorować to nieprzyjemne uczucie na samym dnie żołądka, które za każdym razem powoduje podróż pomiędzy kominkami i w przeciągu zaledwie kilku sekund znajduje się w przedsionku głównej izby przy stadninie koni.
- Dzień dobry, panie Fudge - z uśmiechem na ustach wita starszego mężczyznę, jednocześnie strzepując popiół z wytwornego stroju do jazdy konnej. - Proszę się nie martwić, nie zabawię tu zbyt długo - uspokaja go łagodnie, wciąż w pamięci mając kazanie ojca, który zabronił jej spędzania w tym miejscu całych dni. Dobrze wie, że ze względu na zdrowie powinna się oszczędzać, ale zamknięta w klatce czterech ścian posiadłości, jeszcze szybciej opada z sił.
Nie czeka na pozwolenie, a jedynie na przygotowanie ulubionej klaczy, damie wszak nie wypada oprawiać konia. Gdy wreszcie właściciel przyprowadza do niej konia i podaje jej lejce, zgrabnie go dosiada i powoli odjeżdża w stronę lasu. Dopiero gdy znika z zasięgu wzroku właściciela, mocniej dociska stopami boki klaczy, zmuszając ją do szusu. Tutejsze tereny zna jak własną kieszeń, już jako dziecko zdołała przemierzyć większość zakątków. Podąża niewielką dróżką, a na rozstaju dróg skręca w prawo by dotrzeć na plażę. Morskie powietrze dobrze zrobi jej słabym płucom, chyba jedynie dzięki temu rodzice zezwalali jej na ten kaprys, jakim była jazda konna. Wreszcie jej oczom ukazuje się znajomy widok na morze i dopiero wtedy na moment zatrzymuje klacz. Nie schodzi jednak z jej grzbietu, a z bladym uśmiechem, wymalowanym na zasiniałych ustach wpatruje się w przecudny widok na powolnie chowające się za horyzontem słońce.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostatnio nie miał za dużo czasu na powracanie do starych przyzwyczajeń. Większość dnia poświęcał pracy lub przygotowywaniu się do niej.
Czasem przeczytał jakąś książkę, która bardzo szybko szła w odstawkę, bo coś w niej nasuwało mu skojarzenia z jego własnym życiem. Innym razem wybierał się na mały targ niedaleko jego kwatery, gdzie mógł kupić względnie świeże produkty. Otwierał starą książkę kucharską z wyświechtanymi stronami i na chybił trafił wybierał przepis spośród tych, do których starczyło mu składników.
Bardzo szybko obie te czynności poszły w odstawkę. Książki z wiadomych względów, gotowanie, ponieważ nie miał dla kogo tego robić. Dla samego siebie mógł kupić cokolwiek, co skończyło się wiadomo: w jego lodówce dominował „chleb w postaci płynnej” (jak to lubił nazywać) i coś w rodzaju trzęsącej się żółtej galaretki z owocu, którego nazwy nie umiał zapamiętać. Grunt, że była sycąca.
Większość posiłków zjadał w zatłoczonym barze, gdzie nie mógł zebrać myśli i o to właśnie chodziło. Ostatnio stał się wielbicielem tłocznych miejsc, bo nie mógł skupić się w nich na tyle, żeby zacząć myśleć o niedozwolonych rzeczach. Sam ich sobie zabronił, więc nie powinien się zawieść, mimo że miewał ochotę na to. Spychał ją i szedł dalej.
Dzień w dzień powtarzał w miarę podobny schemat, który stał się dla niego rutyną. Od czasu do czasu coś ją przerwało, ale nie było to nic takiego, żeby za bardzo przejął się tym. Prawdę mówiąc, im więcej adrenaliny do niego docierało (i w im więcej niebezpiecznych spraw się wplątywał), tym lepiej się czuł. To było głupie. Wiedział to, ale nie potrafił inaczej. Ten hormon stał się substytutem oksytocyny: hormonu miłości, jaki dotychczas wypełniał jego ciało.
Jednakowoż, gdy pewnego dnia w pracy przeżył zupełny zawód (spowodowany brakiem ciekawych wydarzeń), postanowił dostarczyć sobie adrenaliny przez szybką przejażdżkę konną po okolicy, do której trafił.
Tak właśnie się stało. Około godziny później ruszył z kopyta ze stajni, pędząc przez pola i czując na twarzy powiew fałszywej wolności.
Czasem przeczytał jakąś książkę, która bardzo szybko szła w odstawkę, bo coś w niej nasuwało mu skojarzenia z jego własnym życiem. Innym razem wybierał się na mały targ niedaleko jego kwatery, gdzie mógł kupić względnie świeże produkty. Otwierał starą książkę kucharską z wyświechtanymi stronami i na chybił trafił wybierał przepis spośród tych, do których starczyło mu składników.
Bardzo szybko obie te czynności poszły w odstawkę. Książki z wiadomych względów, gotowanie, ponieważ nie miał dla kogo tego robić. Dla samego siebie mógł kupić cokolwiek, co skończyło się wiadomo: w jego lodówce dominował „chleb w postaci płynnej” (jak to lubił nazywać) i coś w rodzaju trzęsącej się żółtej galaretki z owocu, którego nazwy nie umiał zapamiętać. Grunt, że była sycąca.
Większość posiłków zjadał w zatłoczonym barze, gdzie nie mógł zebrać myśli i o to właśnie chodziło. Ostatnio stał się wielbicielem tłocznych miejsc, bo nie mógł skupić się w nich na tyle, żeby zacząć myśleć o niedozwolonych rzeczach. Sam ich sobie zabronił, więc nie powinien się zawieść, mimo że miewał ochotę na to. Spychał ją i szedł dalej.
Dzień w dzień powtarzał w miarę podobny schemat, który stał się dla niego rutyną. Od czasu do czasu coś ją przerwało, ale nie było to nic takiego, żeby za bardzo przejął się tym. Prawdę mówiąc, im więcej adrenaliny do niego docierało (i w im więcej niebezpiecznych spraw się wplątywał), tym lepiej się czuł. To było głupie. Wiedział to, ale nie potrafił inaczej. Ten hormon stał się substytutem oksytocyny: hormonu miłości, jaki dotychczas wypełniał jego ciało.
Jednakowoż, gdy pewnego dnia w pracy przeżył zupełny zawód (spowodowany brakiem ciekawych wydarzeń), postanowił dostarczyć sobie adrenaliny przez szybką przejażdżkę konną po okolicy, do której trafił.
Tak właśnie się stało. Około godziny później ruszył z kopyta ze stajni, pędząc przez pola i czując na twarzy powiew fałszywej wolności.
Gość
Gość
Zwykło się przyjmować za pewnik, iż młode żony rozkwitają z każdym dniem. Mugolskie czasopisma ukazywały wyidealizowane obrazki, przedstawiające jak z łatwością godzą pracę z prowadzeniem domu, przedstawiając je prawie niczym alegorię szczęścia. Leandra jednak do nich nie należy. Nie może powiedzieć złego słowa na swojego męża, Fabian dokładał wszelkich starań, by jakoś ulżyć jej w tej trudnej sytuacji i pogodzić się z losem, jaki przygotowali dla niej rodzice. A jednak nie wiedzieć, czy z to z powodu niedawnego nawrotu choroby, który wciąż ją osłabiał, czy też ze względu na swą nową rolę w magicznym społeczeństwie, zdawała się z dnia na dzień gasnąć w oczach. Powoli traci swą dziecięcą wręcz naiwność, przestaje wierzyć w szczęśliwe zakończenia, topiąc się w brutalnej rzeczywistości. Czas jest lekarstwem na wszystko, a ona skrycie liczy na to, że niedługo uda jej się przyzwyczaić do swojego nowego życia.
I wtedy wszystko staje pod znakiem zapytania.
Jej serce zamiera na moment, gdy na horyzoncie dostrzega jego sylwetkę. Nie pomyliłaby go z nikim innym, zbyt wiele skradł jej wspomnień i uwagi. Nawet pomimo tego, że wiele z nich już kilka tygodni temu usunęła ze swojej głowy i umieściła w szklanych fiolkach, by nie kierowały jej myśli na niewłaściwe tory i nie ingerowały we wciąż pachnące świeżością małżeństwo, wszystkie wracają do niej, gdy tylko pojawia się obok. Przez chwilę sądzi, iż to kolejny atak duszności, już prawie zsiada z konia i wydobywa z kieszeni jeździeckiej kurtki lekarstwo, ale oddech wraca zaskakująco szybko, przepełniając jej płuca powietrzem. Zaciska wargi i palce na uprzęży, zastanawiając się, czy winna zmierzyć się z demonami przeszłości, czy zawrócić i odjechać, nim i on dostrzeże ją.
- Dorianie! - woła, nim udaje jej się podjąć racjonalną decyzję. Wprawnie ściska stopami boki konia i podjeżdża ku niemu. Im bardziej zmniejsza się odległość między nimi, tym szybciej bije jej serce. Nieustannie karci się w myślach, przypominając sobie, że przecież od trzech tygodni jest "szczęśliwą" mężatką, a nie przystoi mężatkom żywić takich myśli względem mężczyzny, który nie jest ich mężem. - Nie widziałam cię tak długo, że jeszcze moment, a zaczęłabym sądzić, iż mnie unikasz - uśmiecha się blado i zatrzymuje klacz tuż przy nim. - Jak się miewasz? Pamiętasz o lekarstwach?
Na próżno usiłuje skryć przed nim troskę. Wciąż drży ze strachu, gdy przypomina sobie go na tle szpitalnego łoża, po tym jak w niedługim czasie po ogłoszeniu jej zaręczyn, trafił do Świętego Munga. Zmartwiona trzymała jego dłoń, nie będąc w stanie myśleć o kwiatach i zastawie stołowej. Nie pozwoli na to, aby znów zachował się tak nierozważnie.
I wtedy wszystko staje pod znakiem zapytania.
Jej serce zamiera na moment, gdy na horyzoncie dostrzega jego sylwetkę. Nie pomyliłaby go z nikim innym, zbyt wiele skradł jej wspomnień i uwagi. Nawet pomimo tego, że wiele z nich już kilka tygodni temu usunęła ze swojej głowy i umieściła w szklanych fiolkach, by nie kierowały jej myśli na niewłaściwe tory i nie ingerowały we wciąż pachnące świeżością małżeństwo, wszystkie wracają do niej, gdy tylko pojawia się obok. Przez chwilę sądzi, iż to kolejny atak duszności, już prawie zsiada z konia i wydobywa z kieszeni jeździeckiej kurtki lekarstwo, ale oddech wraca zaskakująco szybko, przepełniając jej płuca powietrzem. Zaciska wargi i palce na uprzęży, zastanawiając się, czy winna zmierzyć się z demonami przeszłości, czy zawrócić i odjechać, nim i on dostrzeże ją.
- Dorianie! - woła, nim udaje jej się podjąć racjonalną decyzję. Wprawnie ściska stopami boki konia i podjeżdża ku niemu. Im bardziej zmniejsza się odległość między nimi, tym szybciej bije jej serce. Nieustannie karci się w myślach, przypominając sobie, że przecież od trzech tygodni jest "szczęśliwą" mężatką, a nie przystoi mężatkom żywić takich myśli względem mężczyzny, który nie jest ich mężem. - Nie widziałam cię tak długo, że jeszcze moment, a zaczęłabym sądzić, iż mnie unikasz - uśmiecha się blado i zatrzymuje klacz tuż przy nim. - Jak się miewasz? Pamiętasz o lekarstwach?
Na próżno usiłuje skryć przed nim troskę. Wciąż drży ze strachu, gdy przypomina sobie go na tle szpitalnego łoża, po tym jak w niedługim czasie po ogłoszeniu jej zaręczyn, trafił do Świętego Munga. Zmartwiona trzymała jego dłoń, nie będąc w stanie myśleć o kwiatach i zastawie stołowej. Nie pozwoli na to, aby znów zachował się tak nierozważnie.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tego dnia miał dużo więcej wolnego czasu; idealnego do spędzenia dwóch czy trzech godzin więcej na świeżym powietrzu z koniem. Kiedy gnał przed siebie, nie musiał martwić się niepokojącymi myślami w swojej głowie, ponieważ starał się skupić uwagę na tym, żeby nie spaść wprost pod rozpędzone kopyta. Był bardzo dobrym jeźdźcem, lecz nie bagatelizował zagrożenia stwarzanego mu przez otoczenie i przez samego siebie.
Rozkojarzenie działało na jego niekorzyść. Znacznie łatwiej było o wypadek, a że znajdował się całkiem sam na odludziu… pewnie nikt by mu nie pomógł, ponieważ nikt nie zorientowałby się na czas, że nie naumyślnie nie wraca na czas do stadniny. Prędzej uznałoby to za szlachecki wybryk i chęć pojeżdżenia sobie jeszcze po przepięknych krajobrazach.
Ta myśl była równie niepokojąca, co sycąca jego pragnienie zaznania odrobiny nietypowego niebezpieczeństwa. Coś mogło się stać. Coś zawsze mogło być. Nie wiedział co, ale to było na swój sposób interesujące. Czyżby zaczął wariować?
Czarnoksiężnicy mu się przejadali; każdy z nich był inny, ale sposób dochodzenia nie różnił się zbytnio w żadnym przypadków. Uwielbiał swoją pracę. Była dla niego odskocznią od wszystkiego. Mógł wyłączyć myślenie o własnym życiu i zacząć dbać o życia innych ludzi. O swoje też, ale liczyło się mniej. Teraz było inaczej, mimo że nie gorzej. Nikogo przy nim nie było, więc nie musiał o nikogo dbać, ale jednocześnie był zdany tylko na siebie.
Jeździł już od dobrej godziny, gdy jego samotną sielankę przerwało pojawienie się cienia innej osoby na horyzoncie. Z początku pod Słońce nie poznał swojej starej przyjaciółki. Gdyby tak się stało, pewnie zrobiłby wszystko, żeby go nie zauważyła.
Od dłuższego czasu starał się unikać Leandry, pomimo własnych chęci, które go do niej przyciągały. Kilka razy przegrał walkę z rozumem i pojawił się stanowczo za blisko miejsc, gdzie przebywała, ale zawsze wylewał sobie kubeł zimnej wody na głowę i znikał zanim zdążyła go dostrzec.
Tym razem było inaczej. Zanim rozpoznał znajomą sylwetkę, Lea zdążyła go zauważyć. Słysząc jej okrzyk, odruchowo spiął mocniej konia, ale rozsądne zwierzę w żaden sposób nie zareagowało ani na nagły krzyk, ani na niepokojące wzdrygnięcie się jego jeźdźcy.
Zimny dreszcz przeszedł po plecach Doriana. Spójrzmy prawdzie w oczy: mężczyzna zwyczajnie bał się tego spotkania. Nie przepełniała go radość z powodu zobaczenia kobiety, gdyż nie wiedział co mógłby jej powiedzieć. Z pewnością nie zamierzał rozmawiać z nią o pogodzie, a tak to pewnie miało teraz wyglądać.
W przeciągu paru dni wyrósł przed nimi mur, który osiągnął swój największy poziom umocnienia w dniu jej ślubu. Teraz Dorian miał wrażenie, że jakiekolwiek słowa (nieważne, z której strony padające) będą przepełnione sztucznością, bo prawdy nie należało sobie mówić.
Cokolwiek myślał, powinien to przemilczeć. Kultura była najważniejsza. Postarał się uśmiechnąć, podjeżdżając jej powoli na spotkanie. Starał się nie sprawiać wrażenia spiętego, ale chyba niezbyt mu to wychodziło.
- Leandro – uprzejmie skinął jej głową. Jego głos już zabrzmiał za bardzo zachrypnięcie, ale miał nadzieję, że Lea tego nie zauważy… albo przynajmniej nie zwróci na to uwagi na głos. – Jak się miewasz?
Miał wcześniej rację, gdyż nawet jego neutralny ton brzmiał bardzo sztucznie. Uśmiech też taki był i pogorszył (lub poprawił, bo ciemnowłosy jeszcze bardziej wykrzywił kąciki ust) się z chwilą, gdy blondynka trafiła w sedno. Bingo. Unikał jej, ale to było coś, czego nie mógł powiedzieć. Zamiast tego postanowił wybrnąć wymówką.
- Miałem dużo ciężkiej pracy. Poza tym słyszałem, że jesteś bardzo zajęta, więc nie chciałem psuć ci nastroju – sam nie wiedział o czym gadał, ale nie zdążył odpowiednio wcześnie ugryźć się w język. Cholera! Odwrócił wzrok, odchrząkując. – Dziękuję, dobrze. Wszystko ze mną w jak najlepszym porządku. A z tobą?
Rozkojarzenie działało na jego niekorzyść. Znacznie łatwiej było o wypadek, a że znajdował się całkiem sam na odludziu… pewnie nikt by mu nie pomógł, ponieważ nikt nie zorientowałby się na czas, że nie naumyślnie nie wraca na czas do stadniny. Prędzej uznałoby to za szlachecki wybryk i chęć pojeżdżenia sobie jeszcze po przepięknych krajobrazach.
Ta myśl była równie niepokojąca, co sycąca jego pragnienie zaznania odrobiny nietypowego niebezpieczeństwa. Coś mogło się stać. Coś zawsze mogło być. Nie wiedział co, ale to było na swój sposób interesujące. Czyżby zaczął wariować?
Czarnoksiężnicy mu się przejadali; każdy z nich był inny, ale sposób dochodzenia nie różnił się zbytnio w żadnym przypadków. Uwielbiał swoją pracę. Była dla niego odskocznią od wszystkiego. Mógł wyłączyć myślenie o własnym życiu i zacząć dbać o życia innych ludzi. O swoje też, ale liczyło się mniej. Teraz było inaczej, mimo że nie gorzej. Nikogo przy nim nie było, więc nie musiał o nikogo dbać, ale jednocześnie był zdany tylko na siebie.
Jeździł już od dobrej godziny, gdy jego samotną sielankę przerwało pojawienie się cienia innej osoby na horyzoncie. Z początku pod Słońce nie poznał swojej starej przyjaciółki. Gdyby tak się stało, pewnie zrobiłby wszystko, żeby go nie zauważyła.
Od dłuższego czasu starał się unikać Leandry, pomimo własnych chęci, które go do niej przyciągały. Kilka razy przegrał walkę z rozumem i pojawił się stanowczo za blisko miejsc, gdzie przebywała, ale zawsze wylewał sobie kubeł zimnej wody na głowę i znikał zanim zdążyła go dostrzec.
Tym razem było inaczej. Zanim rozpoznał znajomą sylwetkę, Lea zdążyła go zauważyć. Słysząc jej okrzyk, odruchowo spiął mocniej konia, ale rozsądne zwierzę w żaden sposób nie zareagowało ani na nagły krzyk, ani na niepokojące wzdrygnięcie się jego jeźdźcy.
Zimny dreszcz przeszedł po plecach Doriana. Spójrzmy prawdzie w oczy: mężczyzna zwyczajnie bał się tego spotkania. Nie przepełniała go radość z powodu zobaczenia kobiety, gdyż nie wiedział co mógłby jej powiedzieć. Z pewnością nie zamierzał rozmawiać z nią o pogodzie, a tak to pewnie miało teraz wyglądać.
W przeciągu paru dni wyrósł przed nimi mur, który osiągnął swój największy poziom umocnienia w dniu jej ślubu. Teraz Dorian miał wrażenie, że jakiekolwiek słowa (nieważne, z której strony padające) będą przepełnione sztucznością, bo prawdy nie należało sobie mówić.
Cokolwiek myślał, powinien to przemilczeć. Kultura była najważniejsza. Postarał się uśmiechnąć, podjeżdżając jej powoli na spotkanie. Starał się nie sprawiać wrażenia spiętego, ale chyba niezbyt mu to wychodziło.
- Leandro – uprzejmie skinął jej głową. Jego głos już zabrzmiał za bardzo zachrypnięcie, ale miał nadzieję, że Lea tego nie zauważy… albo przynajmniej nie zwróci na to uwagi na głos. – Jak się miewasz?
Miał wcześniej rację, gdyż nawet jego neutralny ton brzmiał bardzo sztucznie. Uśmiech też taki był i pogorszył (lub poprawił, bo ciemnowłosy jeszcze bardziej wykrzywił kąciki ust) się z chwilą, gdy blondynka trafiła w sedno. Bingo. Unikał jej, ale to było coś, czego nie mógł powiedzieć. Zamiast tego postanowił wybrnąć wymówką.
- Miałem dużo ciężkiej pracy. Poza tym słyszałem, że jesteś bardzo zajęta, więc nie chciałem psuć ci nastroju – sam nie wiedział o czym gadał, ale nie zdążył odpowiednio wcześnie ugryźć się w język. Cholera! Odwrócił wzrok, odchrząkując. – Dziękuję, dobrze. Wszystko ze mną w jak najlepszym porządku. A z tobą?
Gość
Gość
Doskonale pamięta, gdy po raz pierwszy posadzono ją na koniu. Była wtedy jeszcze małym dzieckiem, wpierw zachwyconym nowym strojem jeździeckim, który sprawili jej rodzice, a później chowającym się za plecami swojej guwernantki, gdy po raz pierwszy pokazano jej kuca, którego miała dosiąść. Wypchnięta to przodu, wciąż oglądała się za siebie. Drżała ze strachu, gdy wyciągała drobną dłoń w stronę zwierzęcia. Pogładziła go najpierw zupełnie niepewnie po boku, potem już ciut śmielej po głowie, choć ledwo do niego dosięgała. Nim udało jej się całkowicie pokonać wszystkie obawy, jakieś silne ręce uniosły ją do góry i usadziły w siodle. Kurczowo złapała się grzywy, obawiając się, że zaraz spadnie.
Z czasem było już tylko lepiej. Coraz pewniej czuła się w siodle, koń nie przypominał strasznej bestii, a gdy nauczyła się jak powinno się obchodzić z lejcami, ciężko było zdjąć ją na ziemię. Nie bez powodu mówi się, że konie stanowią idealną terapię, w stajni czuła się wyjątkowo spokojnie. Po skończonych lekcjach etykiety, to właśnie w niej się pojawiała i wracała do domu dopiero wtedy, gdy ją do tego zmuszono.
Często jeździła również z Dorianem, który jako ten starszy i rzekomo bardziej dojrzały zabierał ją na długie przejażdżki po otaczających stadninę zielonych terenach. Zawsze przyśpieszał, popisując się przed nią, ale nie odjeżdżał zbytnio do przodu, cały czas oglądając się za siebie i upewniając się, czy Leandra wciąż znajduje się w zasięgu jego wzroku. Doskonale zdawała sobie sprawę z perfidii jego zachowania, nie dała sprowadzić się na manowce, a jednak za każdym razem, gdy ich konie zrównywały się ze sobą, naburmuszała się i udawała wielce obrażoną.
Najwyraźniej w ciągu tylu lat, niewiele rzeczy się zmieniło.
Na dźwięk swojego imienia, Leandra zaciska wargi w cienką linię. Od razu wyczuwa przesadny dystans w jego głosie, zmieszany z nienaturalną sztucznością, która nigdy nie była w nim obecna. Jest jej najlepszym przyjacielem, który w wypełnione lekcjami dykcji i dobrych manier dzieciństwo, tchnął odrobinę szczęścia i zabawy. Jest skrytym marzeniem, które miało spełnić się już niebawem, a przepadło na zawsze. Przez lata trwał u jej boku, by teraz patrzeć na nią jak na zupełnie mu obcą. Czy nie wystarczy mu, że z pogruchotanym, wciąż naiwnym dziewczęcym sercem prowadzono ją do ołtarza? Swoją obojętnością sprawia, że szczupłe palce mocniej zaciskają się na skórzanych wodzach.
- Wyśmienicie, dziękuję - duka, jednak nie pozwala sobie na tę słabość zbyt długo. Dumnie prostuje plecy, unosi podbródek do góry i spogląda na niego z pewnością, za wszelką cenę starając się ukryć, jak mocno ubodły ją jego słowa. Czyżby po raz kolejny naiwnie łudziła się, że po jej ślubie wciąż będzie trwać u jej boku? Że nie pozwoli, by autorytarna decyzja jej ojca wpłynęła na lata przywiązania, które pchało ich ku sobie. Musi przełknąć nutę goryczy, dorosnąć i porzucić naiwne marzenia. Ma męża, nie powinna liczyć na to, że inny mężczyzna pozwoli jej utrzymać dawne ideały.
- Nie narzekam, mój drogi. Co prawda, trwają przygotowania do wernisażu w galerii mojej ciotki, jednak nie biorę w nich czynnego udziału - pragnie wytrącić argumenty z jego ręki, udowodnić mu, że jej unika. Ale czy aby na pewno jest gotowa, by to usłyszeć z jego ust? - Czytałam w Proroku Codziennym o nieudanej akcji aurorów, mam nadzieję, że cię tam nie było - zmienia temat, choć wciąż oscyluje w okolicach oczywistości. Drżała ze strachu za każdym razem, gdy dowiadywała się o kolejnej misji, z której mógł nie wrócić. Wertowała strony gazety, modląc się, by wśród nekrologów nie odnalazła jego nazwiska.
- Powoli wracam do zdrowia - atak w dniu ślubu okazał się na tyle poważny, że do chwili obecnej czuje się dość osłabiona. - Co powiedzieli podczas ostatniej wizyty kontrolnej? - dopytuje niestrudzenie.
Z czasem było już tylko lepiej. Coraz pewniej czuła się w siodle, koń nie przypominał strasznej bestii, a gdy nauczyła się jak powinno się obchodzić z lejcami, ciężko było zdjąć ją na ziemię. Nie bez powodu mówi się, że konie stanowią idealną terapię, w stajni czuła się wyjątkowo spokojnie. Po skończonych lekcjach etykiety, to właśnie w niej się pojawiała i wracała do domu dopiero wtedy, gdy ją do tego zmuszono.
Często jeździła również z Dorianem, który jako ten starszy i rzekomo bardziej dojrzały zabierał ją na długie przejażdżki po otaczających stadninę zielonych terenach. Zawsze przyśpieszał, popisując się przed nią, ale nie odjeżdżał zbytnio do przodu, cały czas oglądając się za siebie i upewniając się, czy Leandra wciąż znajduje się w zasięgu jego wzroku. Doskonale zdawała sobie sprawę z perfidii jego zachowania, nie dała sprowadzić się na manowce, a jednak za każdym razem, gdy ich konie zrównywały się ze sobą, naburmuszała się i udawała wielce obrażoną.
Najwyraźniej w ciągu tylu lat, niewiele rzeczy się zmieniło.
Na dźwięk swojego imienia, Leandra zaciska wargi w cienką linię. Od razu wyczuwa przesadny dystans w jego głosie, zmieszany z nienaturalną sztucznością, która nigdy nie była w nim obecna. Jest jej najlepszym przyjacielem, który w wypełnione lekcjami dykcji i dobrych manier dzieciństwo, tchnął odrobinę szczęścia i zabawy. Jest skrytym marzeniem, które miało spełnić się już niebawem, a przepadło na zawsze. Przez lata trwał u jej boku, by teraz patrzeć na nią jak na zupełnie mu obcą. Czy nie wystarczy mu, że z pogruchotanym, wciąż naiwnym dziewczęcym sercem prowadzono ją do ołtarza? Swoją obojętnością sprawia, że szczupłe palce mocniej zaciskają się na skórzanych wodzach.
- Wyśmienicie, dziękuję - duka, jednak nie pozwala sobie na tę słabość zbyt długo. Dumnie prostuje plecy, unosi podbródek do góry i spogląda na niego z pewnością, za wszelką cenę starając się ukryć, jak mocno ubodły ją jego słowa. Czyżby po raz kolejny naiwnie łudziła się, że po jej ślubie wciąż będzie trwać u jej boku? Że nie pozwoli, by autorytarna decyzja jej ojca wpłynęła na lata przywiązania, które pchało ich ku sobie. Musi przełknąć nutę goryczy, dorosnąć i porzucić naiwne marzenia. Ma męża, nie powinna liczyć na to, że inny mężczyzna pozwoli jej utrzymać dawne ideały.
- Nie narzekam, mój drogi. Co prawda, trwają przygotowania do wernisażu w galerii mojej ciotki, jednak nie biorę w nich czynnego udziału - pragnie wytrącić argumenty z jego ręki, udowodnić mu, że jej unika. Ale czy aby na pewno jest gotowa, by to usłyszeć z jego ust? - Czytałam w Proroku Codziennym o nieudanej akcji aurorów, mam nadzieję, że cię tam nie było - zmienia temat, choć wciąż oscyluje w okolicach oczywistości. Drżała ze strachu za każdym razem, gdy dowiadywała się o kolejnej misji, z której mógł nie wrócić. Wertowała strony gazety, modląc się, by wśród nekrologów nie odnalazła jego nazwiska.
- Powoli wracam do zdrowia - atak w dniu ślubu okazał się na tyle poważny, że do chwili obecnej czuje się dość osłabiona. - Co powiedzieli podczas ostatniej wizyty kontrolnej? - dopytuje niestrudzenie.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bywał beznadziejnym aktorem. Mimo największych starań z jego strony (poza pracą, w której jakimś cudem szło mu zadziwiająco dobrze, a przynajmniej przez większość czasu), nieczęsto udawało mu się zachowywać na tyle naturalnie, żeby otoczenie uwierzyło w to, co chciał.
Jeśli chodziło o sytuacje, które dotyczyły go w jakikolwiek sposób osobiście, ponieważ na przykład nie chciał skrzywdzić dobrej znajomej i wolał uciec się do białego kłamstwa niż prosto w oczy powiedzieć jej o czymś raniącym, to zachowywał się jak kompletna ciapa. Takie ciepłe kluchy, które w pewnym momencie wolały już zazwyczaj mówić prawdę, bo tak czy siak każdy ślepy wiedział, że coś było na rzeczy.
Co dziwne; ludzie łatwiej łykali szczerość od prób chwilowego zamydlenia im oczu i rozwiązania problemów zanim się o nich dowiedzą. Choćby nawet miał najlepsze intencje, zawsze wychodziło nie tak. W taki czy inny sposób. To bywało nużące, ale dotychczas nie przejmował się tym, ponieważ miał naturę wesołka i depresja się go raczej nie trzymała. Dużo bardziej wolał obrócić wszystko w dobry żart, czasami przerysowując sytuację tak, że wychodził na jeszcze większą sierotę niż z początku, ale był wtedy tą uśmiechniętą sierotą, która dobrowolnie śmiała się ze swojego zachowania.
Problem w tym, że tym razem nie mógł tak postąpić. Czuł, że to byłoby nie w porządku. Nie chciał okłamywać Leandry i udawać, że jej ślub w niego nie ugodził, ale nie mógł prosto w oczy powiedzieć jej, jak bardzo go to zabolało. Wydarzenia z uroczystości wystarczyły. One też wpłynęły na to, że nie mógł patrzeć prosto w jej słodkie oczęta, które jeszcze jakiś czas wcześniej nie spuszczały z niego wzroku.
W perspektywie czasu uważał, że to było bardzo surrealistyczne. Wszystkie sytuacje pasowały bardziej do książki niż do prawdziwego życia i z wielką chęcią obudziłby się pewnego dnia, zauważając, że zasnął przy kominku z jakimś czytadłem w rękach i nic takiego nie miało miejsca. Tylko że wiedział, że to było niemożliwe.
Odpychanie od siebie Leandry było dla niego równie nieprzyjemne co dla niej, ale nie wiedział, jaką postawę powinien przyjąć. Nader wszystko chciał być jej przyjacielem, jednakowoż kimś więcej, aczkolwiek okoliczności zmuszały go do odwrotnego postępowania. Zrobiłby dla niej wszystko. Wiedział to, dlatego musiał trzymać się od niej z daleka. Nie chciał sprowadzić na nią kłopotów ani w żaden sposób zbrukać jej honoru. Była dla niego jak święta i równie jak ta święta niedostępna.
Tego dnia bardziej niż kiedykolwiek odczuł przepaść między tym, czego chciał, a tym, co należało. Każde kolejne jego słowo poprzedzone było ciężką ciszą. Ton głosu również nie uległ zmianie: nadal tak samo sztucznie oficjalny. Chciał wiele powiedzieć, ale nie mógł. Nie chciał ryzykować ujawnienia się z tym, co teraz czuł, gdyż mogłoby to być karczemne w skutkach.
- Cieszę się zatem – skwitował skinięciem głowy.
Były to zaledwie trzy proste słowa, ale nieomal nie przeszły Dorianowi przez gardło. Wiedział jak bardzo jego zachowanie było nie w porządku, jednakże nagła zmiana postawy Leandry ugodziła w niego pewnie równie mocno, co jego w nią. Niechętne i nieprzyjemne oko za oko. Odwrócił głowę na bok, żeby ukryć grymas na twarzy.
- Czemuż to? Czyżby galeria nie sprawiała ci radości? – spytał, mimo że podświadomie znał prawdę.
Starał się podtrzymać miłą, kulturalną, odpowiednią konwersację ludzi na poziomie, ale nie o tym myślał. To, że martwiła się o niego, było jak pstryczek w nos. Złapał się na tym, że chciałby ją przytulić. Tak po ludzku i powiedzieć, że wszystko jest i będzie dobrze. Ponownie: to byłby tylko zły sen… ale nie był.
- To była porażka, ale nie. Nie było mnie – niby prosta odpowiedź, ale miał wrażenie, że głos załamał się mu nieco przy niej. Czuł, że kapituluje. Przymknął oczy i odetchnął parę razy, wczepiając palce jednej dłoni w końską grzywę. Nie odpowiedział na ostatnie pytanie.
- Lea, ja tak nie mogę – powiedział wreszcie, ale nie był pewien czy zrobił to na głos. Spojrzał na nią ciężkim, tęsknym wzrokiem, kręcąc głową. – Dlaczego, Leandro?
Jeśli chodziło o sytuacje, które dotyczyły go w jakikolwiek sposób osobiście, ponieważ na przykład nie chciał skrzywdzić dobrej znajomej i wolał uciec się do białego kłamstwa niż prosto w oczy powiedzieć jej o czymś raniącym, to zachowywał się jak kompletna ciapa. Takie ciepłe kluchy, które w pewnym momencie wolały już zazwyczaj mówić prawdę, bo tak czy siak każdy ślepy wiedział, że coś było na rzeczy.
Co dziwne; ludzie łatwiej łykali szczerość od prób chwilowego zamydlenia im oczu i rozwiązania problemów zanim się o nich dowiedzą. Choćby nawet miał najlepsze intencje, zawsze wychodziło nie tak. W taki czy inny sposób. To bywało nużące, ale dotychczas nie przejmował się tym, ponieważ miał naturę wesołka i depresja się go raczej nie trzymała. Dużo bardziej wolał obrócić wszystko w dobry żart, czasami przerysowując sytuację tak, że wychodził na jeszcze większą sierotę niż z początku, ale był wtedy tą uśmiechniętą sierotą, która dobrowolnie śmiała się ze swojego zachowania.
Problem w tym, że tym razem nie mógł tak postąpić. Czuł, że to byłoby nie w porządku. Nie chciał okłamywać Leandry i udawać, że jej ślub w niego nie ugodził, ale nie mógł prosto w oczy powiedzieć jej, jak bardzo go to zabolało. Wydarzenia z uroczystości wystarczyły. One też wpłynęły na to, że nie mógł patrzeć prosto w jej słodkie oczęta, które jeszcze jakiś czas wcześniej nie spuszczały z niego wzroku.
W perspektywie czasu uważał, że to było bardzo surrealistyczne. Wszystkie sytuacje pasowały bardziej do książki niż do prawdziwego życia i z wielką chęcią obudziłby się pewnego dnia, zauważając, że zasnął przy kominku z jakimś czytadłem w rękach i nic takiego nie miało miejsca. Tylko że wiedział, że to było niemożliwe.
Odpychanie od siebie Leandry było dla niego równie nieprzyjemne co dla niej, ale nie wiedział, jaką postawę powinien przyjąć. Nader wszystko chciał być jej przyjacielem, jednakowoż kimś więcej, aczkolwiek okoliczności zmuszały go do odwrotnego postępowania. Zrobiłby dla niej wszystko. Wiedział to, dlatego musiał trzymać się od niej z daleka. Nie chciał sprowadzić na nią kłopotów ani w żaden sposób zbrukać jej honoru. Była dla niego jak święta i równie jak ta święta niedostępna.
Tego dnia bardziej niż kiedykolwiek odczuł przepaść między tym, czego chciał, a tym, co należało. Każde kolejne jego słowo poprzedzone było ciężką ciszą. Ton głosu również nie uległ zmianie: nadal tak samo sztucznie oficjalny. Chciał wiele powiedzieć, ale nie mógł. Nie chciał ryzykować ujawnienia się z tym, co teraz czuł, gdyż mogłoby to być karczemne w skutkach.
- Cieszę się zatem – skwitował skinięciem głowy.
Były to zaledwie trzy proste słowa, ale nieomal nie przeszły Dorianowi przez gardło. Wiedział jak bardzo jego zachowanie było nie w porządku, jednakże nagła zmiana postawy Leandry ugodziła w niego pewnie równie mocno, co jego w nią. Niechętne i nieprzyjemne oko za oko. Odwrócił głowę na bok, żeby ukryć grymas na twarzy.
- Czemuż to? Czyżby galeria nie sprawiała ci radości? – spytał, mimo że podświadomie znał prawdę.
Starał się podtrzymać miłą, kulturalną, odpowiednią konwersację ludzi na poziomie, ale nie o tym myślał. To, że martwiła się o niego, było jak pstryczek w nos. Złapał się na tym, że chciałby ją przytulić. Tak po ludzku i powiedzieć, że wszystko jest i będzie dobrze. Ponownie: to byłby tylko zły sen… ale nie był.
- To była porażka, ale nie. Nie było mnie – niby prosta odpowiedź, ale miał wrażenie, że głos załamał się mu nieco przy niej. Czuł, że kapituluje. Przymknął oczy i odetchnął parę razy, wczepiając palce jednej dłoni w końską grzywę. Nie odpowiedział na ostatnie pytanie.
- Lea, ja tak nie mogę – powiedział wreszcie, ale nie był pewien czy zrobił to na głos. Spojrzał na nią ciężkim, tęsknym wzrokiem, kręcąc głową. – Dlaczego, Leandro?
Gość
Gość
Odkąd tylko sięga pamięcią, za priorytet stawiała sobie przynieść chlubę swojemu rodowi. Pragnęła być godną córką, z sumiennością wypełniającą wszystkie powinności, jakie nakładało na nią nazwisko Avery. Niejednokrotnie jej własne pragnienia dusiły się pod natłokiem obowiązków i powinności, sprawiając, że wola ojca stała się dla nią rzeczą wręcz świętą. Zaciśnie wargi i pod groźbą najgorszych tortur nie zdradzi mu, że ten jeden raz się mu przeciwstawiła. Schowała dumę do kieszeni i błagała, by nie oddawał jej zupełnie obcemu mężczyźnie. Wystarczył zaledwie jeden, wprawnie wymierzony jej policzek, by z pokorą odeszła na swoje miejsce. Zabrano im coś, co obiecywano od najmłodszych lat. Zdążyła przekonać się do myśli, że w przyszłości Dorian zostanie jej małżonkiem i przez lata pozwalała, by jej uczucia jego względem podążały właśnie tymi torami. Dziś jednak musi unicestwić je wszystkie, gdyż lojalność względem męża okazuje się znacznie silniejsza. Karmi się złudną nadzieją, że z upływem czasu szacunek jakim darzy Fabiana zamieni się w solidne uczucie - ma z resztą solidne podstawy, by przypuszczać, że tak właśnie się stanie. Malfoy jest dla niej dobry, usilnie stara się wynagrodzić jej swoją nieobecność i przyzwyczaić do sytuacji, w jakiej się znaleźli. Każde tęskne spojrzenie, jakie rzuca w kierunku Doriana jest dla niego ujmą.
Dlatego właśnie z dumą prostuje plecy, chowa się za maską idealnej szlachcianki. Fawley ma rację, już dawno zabrakło między nimi miejsca na przyjaźń i bliskość. Jeśli jeszcze chwilę temu sądziła, że jej ślub pozwoli zachować im kontakt mimo przeciwności, teraz jest gotowa zagrać w grę, której warunki ustanowił jako pierwszy. Grę pozorów.
- Wręcz przeciwnie, mój drogi - kręci głową, siląc się na wszelką uprzejmość. - Ale najlepiej ze wszystkich wiesz, że... nie tego pragnęłam - opuszcza wzrok, a blade policzki pokrywają się szkarłatnym rumieńcem, gdy przypomina sobie wszystkie rozmowy, które prowadzili w zaciszu ogrodów posiadłości Yaxley. Jeszcze jako niewinny podlotek z zapałem opowiadała mu o swoich najnowszych odkryciach w dziedzinie magii leczniczej, zdradzała swoje skryte pragnienia dotyczące rozpoczęcia stażu w szpitalu i obiecywała, że pewnego dnia uda jej się znaleźć lekarstwo na przypadłość dręczącą jego i jej najdroższego brata. Wtedy przez krótką chwilę z nadzieją patrzyła w przyszłość. Kurczowo trzymała się myśli, że gdy tylko przyjdzie na to pora, Dorian poprosi o jej rękę, uczyni ją panią Fawley i sprawi, że jej marzenia okażą się rzeczywistością. Im dłużej przebywa w jego towarzystwie, tym więcej wspomnień wraca, na nowo bombardując jej podświadomość. Mogła ukryć je przed samą sobą, wepchnąć do nieużywanej części świadomości, nie pozwalając by w żaden sposób wpływały na jej życie u boku męża, jednak nie potrafi pozbyć się ich na dobre.
- Co za ulga - nieznacznie unosi kąciki ust do góry. Kamień spada jej z serca, gdy widzi go całego i zdrowego, nie chce zdradzać przed nim, jak mocno dręczyła ją świadomość, iż podczas tamtej nieszczęsnej akcji mogło spotkać go coś złego. Czy wszyscy mężczyźni, na których jej zależy muszą uparcie grać na jej zupełnie niestabilnych nerwach?
- Nie mam pojęcia o czym mówisz - odpowiada, choć te słowa z trudem przechodzą jej przez gardło. Czy nie powinna właśnie zawrócić konia i odjechać jak najdalej od niego? Mąż nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się o ich spotkaniu. Nie może mu się jednak dziwić, wciąż mając w pamięci scenę, którą Dorian urządził w trakcie jej ślubu. Właśnie na tym stara się skupić swoje myśli, odtworzyć chwilę, gdy matka poinformowała ją o tym, jak wielki wstyd przyniósł jej, gdy Fabian wyprowadził ją z sali balowej. Może złością uda się zastąpić sentyment?
Dlatego właśnie z dumą prostuje plecy, chowa się za maską idealnej szlachcianki. Fawley ma rację, już dawno zabrakło między nimi miejsca na przyjaźń i bliskość. Jeśli jeszcze chwilę temu sądziła, że jej ślub pozwoli zachować im kontakt mimo przeciwności, teraz jest gotowa zagrać w grę, której warunki ustanowił jako pierwszy. Grę pozorów.
- Wręcz przeciwnie, mój drogi - kręci głową, siląc się na wszelką uprzejmość. - Ale najlepiej ze wszystkich wiesz, że... nie tego pragnęłam - opuszcza wzrok, a blade policzki pokrywają się szkarłatnym rumieńcem, gdy przypomina sobie wszystkie rozmowy, które prowadzili w zaciszu ogrodów posiadłości Yaxley. Jeszcze jako niewinny podlotek z zapałem opowiadała mu o swoich najnowszych odkryciach w dziedzinie magii leczniczej, zdradzała swoje skryte pragnienia dotyczące rozpoczęcia stażu w szpitalu i obiecywała, że pewnego dnia uda jej się znaleźć lekarstwo na przypadłość dręczącą jego i jej najdroższego brata. Wtedy przez krótką chwilę z nadzieją patrzyła w przyszłość. Kurczowo trzymała się myśli, że gdy tylko przyjdzie na to pora, Dorian poprosi o jej rękę, uczyni ją panią Fawley i sprawi, że jej marzenia okażą się rzeczywistością. Im dłużej przebywa w jego towarzystwie, tym więcej wspomnień wraca, na nowo bombardując jej podświadomość. Mogła ukryć je przed samą sobą, wepchnąć do nieużywanej części świadomości, nie pozwalając by w żaden sposób wpływały na jej życie u boku męża, jednak nie potrafi pozbyć się ich na dobre.
- Co za ulga - nieznacznie unosi kąciki ust do góry. Kamień spada jej z serca, gdy widzi go całego i zdrowego, nie chce zdradzać przed nim, jak mocno dręczyła ją świadomość, iż podczas tamtej nieszczęsnej akcji mogło spotkać go coś złego. Czy wszyscy mężczyźni, na których jej zależy muszą uparcie grać na jej zupełnie niestabilnych nerwach?
- Nie mam pojęcia o czym mówisz - odpowiada, choć te słowa z trudem przechodzą jej przez gardło. Czy nie powinna właśnie zawrócić konia i odjechać jak najdalej od niego? Mąż nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się o ich spotkaniu. Nie może mu się jednak dziwić, wciąż mając w pamięci scenę, którą Dorian urządził w trakcie jej ślubu. Właśnie na tym stara się skupić swoje myśli, odtworzyć chwilę, gdy matka poinformowała ją o tym, jak wielki wstyd przyniósł jej, gdy Fabian wyprowadził ją z sali balowej. Może złością uda się zastąpić sentyment?
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To jaka data?
W sumie to była zaskoczona.
Po pierwsze dlatego, że plotki, które zasłyszała, kręcąc się po Festiwalu Lata, okazały się prawdziwe. Nie spodziewała się, że lordowi Rowle faktycznie nagle zachciało się lekcji jazdy konnej. Nie była też pewna, co dokładnie skłoniło ją do napisania tego listu i zaoferowania mu swoich usług. Gdyby miała wskazać swój motyw, na pewno nie była by nim chęć zarobku. Nie była to też potrzeba, by poznać autentyczność zasłyszanych plotek. Daleko jej było do obrazu typowej plotkary. Chociaż... może jednak po części kierowała się oboma tymi motywami? Nie wiedziała. Finalnie jednak list wysłała - i tu spotkało ją drugie zaskoczenie. Rowle zaakceptował jej ofertę. Naprawdę chciał, by nauczała go jazdy wierzchem! Kiedy już trzymała kartkę z jego odpowiedzią w rękach, musiała ją przeczytać dwa razy. Naprawdę spodziewała się, że jej odmówi! A kiedy emocje już opadły, Lunara poczęła zastanawiać się, czy przy spotkaniu powinna jeszcze raz przeprosić mężczyznę za zachowanie swojej sowy. List, w którym zgodził się na lekcję z nią, wyglądał dość drastycznie, cały poznaczony szkarłatnymi plamami krwi. W sumie miał rację, gdy pisał, że powątpiewa w jej kwalifikacje, skoro nie była w stanie nawet wychować swojego własnego ptaka pocztowego. Ale szczerze powiedziawszy, nie była pewna, czy Piórka da się wytresować. Była w końcu ptakiem pół-dzikim. Aż dziw, że jednak te listy dostarczała. Może jednak Lunara powinna w końcu sprawić sobie wychowanego ptaka, który nie będzie atakował adresatów jej wiadomości przy każdej możliwej okazji? Te rozmyślania zostawiła jednak na inną okazję.
Spodziewała się, że Rowle wybierze właśnie ten obiekt - stadnina koni, która szczyciła się reputacją najlepszej na południowym wybrzeżu. Gdyby to Lunarze pozostawić wybór, zdecydowanie wolałaby jakąś mniejszą stajnię. Bardziej swojską. Przyjazną. I lepiej sobie znaną. Tutaj widać było wyraźnie, że właściciele pragnęli podkreślić swoją renomę. Nie zamierzała dyskutować jednak z decyzją lorda. No i musiała się pospieszyć. Na miejscu pojawiła się wcześniej - Lunara miała świadomość, że lord, jak to lord... na pewno mocno by wybrzydzał, gdyby kazała mu samemu wyczyścić sobie konia! Wolała więc zlecić to zadanie dwóm chłopcom stajennym, a ci uwinęli się z robotą naprawdę sprawnie. Właściwie już po chwili wszystko było gotowe na pojawienie się Rowle'a.
W sumie to była zaskoczona.
Po pierwsze dlatego, że plotki, które zasłyszała, kręcąc się po Festiwalu Lata, okazały się prawdziwe. Nie spodziewała się, że lordowi Rowle faktycznie nagle zachciało się lekcji jazdy konnej. Nie była też pewna, co dokładnie skłoniło ją do napisania tego listu i zaoferowania mu swoich usług. Gdyby miała wskazać swój motyw, na pewno nie była by nim chęć zarobku. Nie była to też potrzeba, by poznać autentyczność zasłyszanych plotek. Daleko jej było do obrazu typowej plotkary. Chociaż... może jednak po części kierowała się oboma tymi motywami? Nie wiedziała. Finalnie jednak list wysłała - i tu spotkało ją drugie zaskoczenie. Rowle zaakceptował jej ofertę. Naprawdę chciał, by nauczała go jazdy wierzchem! Kiedy już trzymała kartkę z jego odpowiedzią w rękach, musiała ją przeczytać dwa razy. Naprawdę spodziewała się, że jej odmówi! A kiedy emocje już opadły, Lunara poczęła zastanawiać się, czy przy spotkaniu powinna jeszcze raz przeprosić mężczyznę za zachowanie swojej sowy. List, w którym zgodził się na lekcję z nią, wyglądał dość drastycznie, cały poznaczony szkarłatnymi plamami krwi. W sumie miał rację, gdy pisał, że powątpiewa w jej kwalifikacje, skoro nie była w stanie nawet wychować swojego własnego ptaka pocztowego. Ale szczerze powiedziawszy, nie była pewna, czy Piórka da się wytresować. Była w końcu ptakiem pół-dzikim. Aż dziw, że jednak te listy dostarczała. Może jednak Lunara powinna w końcu sprawić sobie wychowanego ptaka, który nie będzie atakował adresatów jej wiadomości przy każdej możliwej okazji? Te rozmyślania zostawiła jednak na inną okazję.
Spodziewała się, że Rowle wybierze właśnie ten obiekt - stadnina koni, która szczyciła się reputacją najlepszej na południowym wybrzeżu. Gdyby to Lunarze pozostawić wybór, zdecydowanie wolałaby jakąś mniejszą stajnię. Bardziej swojską. Przyjazną. I lepiej sobie znaną. Tutaj widać było wyraźnie, że właściciele pragnęli podkreślić swoją renomę. Nie zamierzała dyskutować jednak z decyzją lorda. No i musiała się pospieszyć. Na miejscu pojawiła się wcześniej - Lunara miała świadomość, że lord, jak to lord... na pewno mocno by wybrzydzał, gdyby kazała mu samemu wyczyścić sobie konia! Wolała więc zlecić to zadanie dwóm chłopcom stajennym, a ci uwinęli się z robotą naprawdę sprawnie. Właściwie już po chwili wszystko było gotowe na pojawienie się Rowle'a.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
|sierpień
Jego ojciec zmienił się w posąg. Powolna śmierć, miła dla oka cichego i czujnego obserwatora, który nie darzy chorego niczym, ponad pogardą. To konkretne umieranie niosło przyjemne skojarzenia, szyfrujące się w pamięci wraz z dojmującym zapachem rdzy. Zastane kości i sparaliżowane mięśnie: konotacja dość prosta i jednoznaczna, malująca obraz wychłodzonego dworu pogrążonego w sztucznej żałobie. Może dlatego reagował paniką, kiedy odkrywał skrzypiące stawy i docierało do niego, że prędzej dobrowolnie przyjmie na siebie promień zaklęcia Cruciatus, niż wsiądzie na grzbiet smolistego ogiera. Nie zaniedbywał ćwiczeń (szermierka oraz bieganie - coraz dłuższe i bardziej wyczerpujące trasy nie budowały jednak masy mięśniowej, a kondycję), a mimo to miał wrażenie, że dziadzieje. Nie chciał skończyć jak ojciec: nie zamierzał naśladować go w niczym, nawet w ostatniej drodze. Jeśli ośli upór miał go uratować, świetnie. Rowle'owie od wieków pokutowali za swoją pychę (najpotężniejsi czarodzieje versus Matka Natura, ścierali się tak odkąd sięgała ich historia, dotąd nie wyszli z tej walki obronną ręką) i płacili daninę w członkach zdjętych niemocą, słabej krwi, czy kościach wykręconych na drugą stronę. Magnus był więc skazany na szczególną uwagę, rozwagę i ostrożność. Fatum zbierało się nad jego głową niczym burzowa chmura, gotowa w każdej chwili chlusnąć nielitościwym gradem.
Dlatego decydował się na odrodzenie - feniks z popiołów? - oraz odświeżenie zakurzonych umiejętności. Siodło nie gościła Magnusa od dobrych dwóch dekad, a kupczenie świętościami wyrabiające sumienie nijak się miało do węźlastych splotów mięśni na łydkach. Inna sprawa, że nauczyciel odnalazł Rowle'a prędzej, niż ten pofatygowałby się go zaangażować. Mylenie tanecznych kroków i deptanie pannom po piętach uchodziło mu płazem, acz ubytek w tej części szlacheckiego wychowania, cóż... spędzał mu sen z powiek. Wybrał najlepszą i zarazem najbardziej dyskretną stadninę, wyjątkowo stawiając czystokrwistych właścicieli ponad Carrowów, których stajnie wszak nie miały sobie równych. Ufał, że tak będzie najlepiej: coś za coś, chociaż i tak czuł w kościach, że wytypował właściwie. Stawił się równo o czasie, odziany w wygodne spodnie, dość swobodną koszulę i wysokie, skórzane buty. Śliwkową szatę niedbale przewiesił przez lewe ramię, a wchodząc do stajni od razu zmarszczył brwi. Nauczyciel się spóźniał - na spotkanie wyszła mu drobna kobieta, trzymająca za uzdę masywnego ogiera.
-Jeżeli pan Greyback nie zjawi się za pięć minut, przekaż mu moje serdeczne pozdrowienia - rzekł z przekąsem, oddając pelerynę w ręce brunetki. Co on sobie myślał? Rowle pstryknięciem palców mógł rozwalić mu życie osobiste i karierę, dlatego łaskawie ofiarował mu pięć minut swojego czasu. I nie więcej, akurat śpóźniania serdecznie nie znosił - wtedy zaczynały spadać głowy.
Jego ojciec zmienił się w posąg. Powolna śmierć, miła dla oka cichego i czujnego obserwatora, który nie darzy chorego niczym, ponad pogardą. To konkretne umieranie niosło przyjemne skojarzenia, szyfrujące się w pamięci wraz z dojmującym zapachem rdzy. Zastane kości i sparaliżowane mięśnie: konotacja dość prosta i jednoznaczna, malująca obraz wychłodzonego dworu pogrążonego w sztucznej żałobie. Może dlatego reagował paniką, kiedy odkrywał skrzypiące stawy i docierało do niego, że prędzej dobrowolnie przyjmie na siebie promień zaklęcia Cruciatus, niż wsiądzie na grzbiet smolistego ogiera. Nie zaniedbywał ćwiczeń (szermierka oraz bieganie - coraz dłuższe i bardziej wyczerpujące trasy nie budowały jednak masy mięśniowej, a kondycję), a mimo to miał wrażenie, że dziadzieje. Nie chciał skończyć jak ojciec: nie zamierzał naśladować go w niczym, nawet w ostatniej drodze. Jeśli ośli upór miał go uratować, świetnie. Rowle'owie od wieków pokutowali za swoją pychę (najpotężniejsi czarodzieje versus Matka Natura, ścierali się tak odkąd sięgała ich historia, dotąd nie wyszli z tej walki obronną ręką) i płacili daninę w członkach zdjętych niemocą, słabej krwi, czy kościach wykręconych na drugą stronę. Magnus był więc skazany na szczególną uwagę, rozwagę i ostrożność. Fatum zbierało się nad jego głową niczym burzowa chmura, gotowa w każdej chwili chlusnąć nielitościwym gradem.
Dlatego decydował się na odrodzenie - feniks z popiołów? - oraz odświeżenie zakurzonych umiejętności. Siodło nie gościła Magnusa od dobrych dwóch dekad, a kupczenie świętościami wyrabiające sumienie nijak się miało do węźlastych splotów mięśni na łydkach. Inna sprawa, że nauczyciel odnalazł Rowle'a prędzej, niż ten pofatygowałby się go zaangażować. Mylenie tanecznych kroków i deptanie pannom po piętach uchodziło mu płazem, acz ubytek w tej części szlacheckiego wychowania, cóż... spędzał mu sen z powiek. Wybrał najlepszą i zarazem najbardziej dyskretną stadninę, wyjątkowo stawiając czystokrwistych właścicieli ponad Carrowów, których stajnie wszak nie miały sobie równych. Ufał, że tak będzie najlepiej: coś za coś, chociaż i tak czuł w kościach, że wytypował właściwie. Stawił się równo o czasie, odziany w wygodne spodnie, dość swobodną koszulę i wysokie, skórzane buty. Śliwkową szatę niedbale przewiesił przez lewe ramię, a wchodząc do stajni od razu zmarszczył brwi. Nauczyciel się spóźniał - na spotkanie wyszła mu drobna kobieta, trzymająca za uzdę masywnego ogiera.
-Jeżeli pan Greyback nie zjawi się za pięć minut, przekaż mu moje serdeczne pozdrowienia - rzekł z przekąsem, oddając pelerynę w ręce brunetki. Co on sobie myślał? Rowle pstryknięciem palców mógł rozwalić mu życie osobiste i karierę, dlatego łaskawie ofiarował mu pięć minut swojego czasu. I nie więcej, akurat śpóźniania serdecznie nie znosił - wtedy zaczynały spadać głowy.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie to była nawet pod wrażeniem tego, jak szybko stajenni uwinęli się z wyczyszczeniem oraz osiodłaniem konia. Stajnia nie bez kozery nosiła miano jednej z najlepszych w Anglii, ustępując tytułu niewielu placówkom - ze szczególnym uwzględnieniem tej, należącej do Carrowów. Miejsca takie jak to nie mogły prosperować bez dobrych, oddanych pracowników. Sama doskonale o tym wiedziała, była wszak częścią podobnego zespołu.
Już gdy zobaczyła szanownego lorda z daleka, wiedziała, że to będzie ciekawe doświadczenie. Troszeczkę ją bawiło, że szlachciców można rozpoznać niemal na kilometr. Były rzecz jasna wyjątki, ale zdecydowana większość miała w sobie coś takiego, co niemal krzyczało "Mam błękitną krew!". To było coś w ich spojrzeniu, w tej postawie, nienawykłej do uginania karku. No i odzienie... zawsze musiało leżeć nienagannie. Ani jednego zagięcia, ani jednej plamki czy dziurki. Zupełnie jak jakieś porcelanowe lalki, drogocenne zabawki na wystawie, a nie żywe osoby.
Reputacja rodziny Rowle była jej znana. Nie należeli do przyjemniaczków. Lunara nauczyła się jednak już dawno, że tak jak nie można ocenić książki po okładce, tak i nazwisko nie jest jedyną miarą dla człowieka. Chociaż o ile ją pamięć nie myliła... zwykle jednak łatwiej było się pomylić w ocenie dobrej książki, niż szlachcica z konkretnego rodu. Postanowiła odsunąć jednak na bok uprzedzenia i, chwyciwszy mocniej za uprząż wierzchowca, wyszła na spotkanie swojego ucznia. Właściwie niemal odruchowo przyjęła od niego odzienie, zaraz jednak zmarszczyła brwi.
- Przepraszam? - odezwała się, niepewna, czy właściwie usłyszała. Pan Greyback? Oooch. Chyba wiedziała o co tu chodzi. Spróbowała sobie przypomnieć czy w swoim liście do niego wymieniła chociaż swoje imię. Niestety, nie potrafiła znaleźć w pamięci odpowiedzi na to pytanie. I w tym momencie już była pewna, że dzisiejsza lekcja będzie... ciekawa. O ile w ogóle się odbędzie, rzecz jasna. Kobieta odwróciła się i zawiesiła lordowską pelerynę na wystającym ze ściany kołku. Cóż jej zostało, pora wyprowadzić szanownego szlachcica z błędu. - Lord wybaczy, ale pański dzisiejszy instruktor stoi tuż przed panem. Panna Greyback, bardzo mi miło. - swoją prezentację zakończyła zgrabnym dygnięciem - nie nawykła do tego typu zachowań, ale jednak przed szlachcicem wypadało!
Już gdy zobaczyła szanownego lorda z daleka, wiedziała, że to będzie ciekawe doświadczenie. Troszeczkę ją bawiło, że szlachciców można rozpoznać niemal na kilometr. Były rzecz jasna wyjątki, ale zdecydowana większość miała w sobie coś takiego, co niemal krzyczało "Mam błękitną krew!". To było coś w ich spojrzeniu, w tej postawie, nienawykłej do uginania karku. No i odzienie... zawsze musiało leżeć nienagannie. Ani jednego zagięcia, ani jednej plamki czy dziurki. Zupełnie jak jakieś porcelanowe lalki, drogocenne zabawki na wystawie, a nie żywe osoby.
Reputacja rodziny Rowle była jej znana. Nie należeli do przyjemniaczków. Lunara nauczyła się jednak już dawno, że tak jak nie można ocenić książki po okładce, tak i nazwisko nie jest jedyną miarą dla człowieka. Chociaż o ile ją pamięć nie myliła... zwykle jednak łatwiej było się pomylić w ocenie dobrej książki, niż szlachcica z konkretnego rodu. Postanowiła odsunąć jednak na bok uprzedzenia i, chwyciwszy mocniej za uprząż wierzchowca, wyszła na spotkanie swojego ucznia. Właściwie niemal odruchowo przyjęła od niego odzienie, zaraz jednak zmarszczyła brwi.
- Przepraszam? - odezwała się, niepewna, czy właściwie usłyszała. Pan Greyback? Oooch. Chyba wiedziała o co tu chodzi. Spróbowała sobie przypomnieć czy w swoim liście do niego wymieniła chociaż swoje imię. Niestety, nie potrafiła znaleźć w pamięci odpowiedzi na to pytanie. I w tym momencie już była pewna, że dzisiejsza lekcja będzie... ciekawa. O ile w ogóle się odbędzie, rzecz jasna. Kobieta odwróciła się i zawiesiła lordowską pelerynę na wystającym ze ściany kołku. Cóż jej zostało, pora wyprowadzić szanownego szlachcica z błędu. - Lord wybaczy, ale pański dzisiejszy instruktor stoi tuż przed panem. Panna Greyback, bardzo mi miło. - swoją prezentację zakończyła zgrabnym dygnięciem - nie nawykła do tego typu zachowań, ale jednak przed szlachcicem wypadało!
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Panowanie nad sobą przychodziło mu z ogromnym trudem - tuż przy wejściu do stajni mimowolnie zmarszczył nos, czując charakterystyczny zapach siana, skóry oraz wyczyszczonych zgrzebłem koni. Mozolnie pracował nad tym, by jego nadmierna eskalacja emocji nie wychodziła na jaw, lecz wady, której nie skorygowało nawet twarde, szlacheckie wychowanie nie można było wyplenić zbyt prędko. Magnus godził się więc na cierpliwość, w tym przypadku jedyne, co jeszcze mu pozostało. Obcesowość nie zahaczała o miły dodatek do pakietu zalet szanowanego lorda, a brutalna szczerość rzadko zostawała doceniana. Nie w jego kręgach, nie z jego reputacją; gryzienie języka do krwi niekiedy byłoby bezpieczniejszą opcją niż trzymanie go za zębami. Skąd się wymykał.
Tak jak teraz, gdy bezmyślnie palnął wielce niedyskretne przywitanie, niestosownie krążące na granicy bufonady. Skąd jednak miał wiedzieć? Z założenia poszukiwał mężczyzny, nie spodziewał się, iż na niezamieszczony anons ośmieli się odpowiedzieć kobieta, że jakaś niewiasta w ogóle para się dość ciężką i tak bardzo fizyczną pracą. Wbrew pozorom, nie negował - pomyłka zwyczajnie wybiła Rowle'a z równomiernego rytmu, wystukiwanego obcasem wyczyszczonych na wysoki połysk butów, uruchamiając instynkt obronny.
-Tak, przynajmniej jest panienka na czas - odparł dość oschle, całkowicie ognorując zaistniałą pomyłkę. Wyjaśniła się prędko, bez zbędnych ceriegieli, dobrze, że nie zdążył odesłać dziewczyny do domu bez żadnych wyjaśnień - zacznijmy od razu. Wiem, gdzie koń ma głowę, a gdzie zad, ale to byłoby na tyle z mej strony - obrazowo wyjaśnił problem, nie uciekając wzrokiem przed badawczym spojrzeniem kobiety. Przyznanie się do pewnych braków stawało Magnusowi w gardle, lecz ostatecznie wolał uprzedzić o tym teraz, niż tłumaczyć się po widowiskowym upadku z grzbietu rumaka. Wybór zawsze rozchodził się o mniejsze zło, a jakkolwiek nieumiejętność jazdy wierzchem kuła arystokratyczną dumę Rowle'a, to tłuczenie pośladków na własne życzenie na oczach nieznajomej kobiety, automatycznie ścięłoby jego godność jednym, zamaszystym ruchem.
-A zatem, panno Greyback? - zapytał z przekąsem, zerkając w głąb stajni, gdzie w dwóch boksach znajdowały się już osiodłane konie, prawdopodobnie przygotowane do ich przejażdki.
Tak jak teraz, gdy bezmyślnie palnął wielce niedyskretne przywitanie, niestosownie krążące na granicy bufonady. Skąd jednak miał wiedzieć? Z założenia poszukiwał mężczyzny, nie spodziewał się, iż na niezamieszczony anons ośmieli się odpowiedzieć kobieta, że jakaś niewiasta w ogóle para się dość ciężką i tak bardzo fizyczną pracą. Wbrew pozorom, nie negował - pomyłka zwyczajnie wybiła Rowle'a z równomiernego rytmu, wystukiwanego obcasem wyczyszczonych na wysoki połysk butów, uruchamiając instynkt obronny.
-Tak, przynajmniej jest panienka na czas - odparł dość oschle, całkowicie ognorując zaistniałą pomyłkę. Wyjaśniła się prędko, bez zbędnych ceriegieli, dobrze, że nie zdążył odesłać dziewczyny do domu bez żadnych wyjaśnień - zacznijmy od razu. Wiem, gdzie koń ma głowę, a gdzie zad, ale to byłoby na tyle z mej strony - obrazowo wyjaśnił problem, nie uciekając wzrokiem przed badawczym spojrzeniem kobiety. Przyznanie się do pewnych braków stawało Magnusowi w gardle, lecz ostatecznie wolał uprzedzić o tym teraz, niż tłumaczyć się po widowiskowym upadku z grzbietu rumaka. Wybór zawsze rozchodził się o mniejsze zło, a jakkolwiek nieumiejętność jazdy wierzchem kuła arystokratyczną dumę Rowle'a, to tłuczenie pośladków na własne życzenie na oczach nieznajomej kobiety, automatycznie ścięłoby jego godność jednym, zamaszystym ruchem.
-A zatem, panno Greyback? - zapytał z przekąsem, zerkając w głąb stajni, gdzie w dwóch boksach znajdowały się już osiodłane konie, prawdopodobnie przygotowane do ich przejażdki.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pozwoliła sobie na drobne acz bardzo sugestywne uniesienie brwi - jednak tylko w zakresie własnego umysłu, bowiem jej twarz pozostała zupełnie niewzruszona. To było wręcz urocze - to, gdy nazwał ją panienką. Gdyby może miała te dziesięć, dwanaście lat mniej, na pewno byłoby to zdecydowanie bardziej na miejscu. Tymczasem Lunara była pewna, że lord Rowle nie jest od niej aż tak bardzo starszy. To jednak nie był ani czas ani miejsce na tego typu rozważania. Mógł ją nazywać jak chciał, tak długo jak powstrzymywał się od obelg - a podejrzewała, że podczas tej lekcji mogą się jakieś pojawić. Szlachcice nie lubili przegrywać, zaś każdy swój błąd traktowali często właśnie jako porażki. Szkoda tylko, że przy tak niskim stopniu zaawansowania Lunara wiedziała, że błąd błędem będzie błąd poganiać. Miała nadzieję, że cierpliwość Rowle'a była na to gotowa.
- Otwarte przyznanie się do swojej niewiedzy jest już pierwszym krokiem do sukcesu - rzuciła może nieco banalnym frazesem, jednak jakże prawdziwym! Dzięki jego słowom wiedziała także, gdzie powinna rozpocząć zajęcia Po prawdzie liczyła trochę na to, że szlachcic pochwali się nieco większą znajomością chociażby z zakresu końskiej anatomii, ale och na słodką Rowenę. Jak widać nie można mieć wszystkiego.
- Zacznijmy więc! - zawołała. Na jej znak osiodłane konie zostały wyprowadzone przed stajnię. W tym też miejscu kobieta przystąpiła do bardzo zwięzłego, ale także treściwego opisu osprzętu jeździeckiego. Nawet jeśli lord nigdy nie miałby osobiście dotknąć się, ot, choćby popręgu, musiał posiadać podstawową wiedzę, czemu właściwie to ustrojstwo służyło.
- Wsiąść na koński grzbiet można z ziemi lub dużo łatwiej, ze stołka. Jestem pewna, że podczas wyścigu na Festiwalu Lata, Prewettowie udostępnią takie właśnie stołki. Może mi jednak lord wierzyć, nie ma piękniejszego widoku, niż mężczyzna wdrapujący się zwinnie na grzbiet rumaka - właściwie sama nie wiedziała, co chciała osiągnąć, mówiąc mu takie rzeczy. Nie miało to na celu upokorzenia go i wskazania, jak bardzo niedoświadczony jest w tej dziedzinie, Merlinie uchowaj! Ale być może chciała go jednak odrobinkę szturchnąć w ambicję. Czy dostojny szlachcic faktycznie spróbuje swoich sił czy też zawoła do stajennego o stołek? Tym bardziej że Lunara dokładnie wytłumaczyła mu, jak wsiada się z ziemi - zupełnie nie przejmując się faktem, że przecież była kobietą i jej nie wypadało.
- Otwarte przyznanie się do swojej niewiedzy jest już pierwszym krokiem do sukcesu - rzuciła może nieco banalnym frazesem, jednak jakże prawdziwym! Dzięki jego słowom wiedziała także, gdzie powinna rozpocząć zajęcia Po prawdzie liczyła trochę na to, że szlachcic pochwali się nieco większą znajomością chociażby z zakresu końskiej anatomii, ale och na słodką Rowenę. Jak widać nie można mieć wszystkiego.
- Zacznijmy więc! - zawołała. Na jej znak osiodłane konie zostały wyprowadzone przed stajnię. W tym też miejscu kobieta przystąpiła do bardzo zwięzłego, ale także treściwego opisu osprzętu jeździeckiego. Nawet jeśli lord nigdy nie miałby osobiście dotknąć się, ot, choćby popręgu, musiał posiadać podstawową wiedzę, czemu właściwie to ustrojstwo służyło.
- Wsiąść na koński grzbiet można z ziemi lub dużo łatwiej, ze stołka. Jestem pewna, że podczas wyścigu na Festiwalu Lata, Prewettowie udostępnią takie właśnie stołki. Może mi jednak lord wierzyć, nie ma piękniejszego widoku, niż mężczyzna wdrapujący się zwinnie na grzbiet rumaka - właściwie sama nie wiedziała, co chciała osiągnąć, mówiąc mu takie rzeczy. Nie miało to na celu upokorzenia go i wskazania, jak bardzo niedoświadczony jest w tej dziedzinie, Merlinie uchowaj! Ale być może chciała go jednak odrobinkę szturchnąć w ambicję. Czy dostojny szlachcic faktycznie spróbuje swoich sił czy też zawoła do stajennego o stołek? Tym bardziej że Lunara dokładnie wytłumaczyła mu, jak wsiada się z ziemi - zupełnie nie przejmując się faktem, że przecież była kobietą i jej nie wypadało.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Skonfundowanie Magnusa zagrało na korzyść kobiety; gdyby nie uwikłanie się w dość głupią (oglądając ją z boku uśmiałby się, cóż, jak koń) sytuację przez listowne niedopatrzenie, w życiu nie dopuściłby do czegoś podobnego. Nie uśmiechało mu się zupełnie chwiejne wyginanie się w siodle na jakimś kucu - zdrowym rozsądkiem wybił sobie z głowy żądanie ogiera - przed plebejską dziewczyną, która pięć minut po lekcji mogła zdradzić Czarownicy materiał na wspamiałą rewelację. Rowle zacisnął szczęki, zniesmaczony ową wizją i rodzącymi się tuż po plotkami. Skoro jednak wyraził już chęć, wycofanie się było nie tyle co niemożliwe, ile niewskazane. Stchórzył, kiedy pokazała mu konia? Dobre sobie, prawie prychnął, decydując się przetrwać te kilka godzin, a potem wypić kielon na uspokojenie. Jeśli wróci podpity do Cheshire najpierw czeka go soczysta awantura - Moira nie straciła werwy - a potem może i coś znacznie rozkoszniejszego. Głos Lunary przywołał go na ziemię, dziewczyna bredziła, chyba licząc na nawiązanie z lordem przyjacielskich relacji. Pojebało? Spojrzał na nią chłodno i przed ostrzejszą reakcją utatowała ją tylko kontrola Magnusa, tresowana przez mężczyznę jak szalona.
-A drugim jest wykonywanie swoich obowiązków bez zbędnych dygresji - wtrącił gładko, trzy godziny, dziękuję, nie widzimy się nigdy więcej. Czarodziejom poprzewracało się w głowach i coraz częściej zapominali, że na takim a nie innym miejscu w społecznej drabinie ustawiła ich brytyjska szlachta. I dla własnego kaprysu, mogła ich stamtąd stracić, bez tłumaczeń i przyglądać się z obojętnym spokojem konwulsji w towarzyszeniu połamanych kości. Grobowo milcząc wysłuchał rzeczowego wykładu o sprzęcie jeździeckim, połowę informacji klasyfikując jako śmieci. Równie dobrze mogłaby mu tłumaczyć, jak przerzucać gnój, miał od tego ludzi, a więź z wierzchowcem mógł zacieśniać inaczej. Zerknął na nią spode łba, gdy zasugerowała mu stołek, pokręcił głową i zbliżył się do karego wałacha, aby pogłaskać go po chrapach. Koń parsknął, Rowle jak oparzony cofnął dłoń - znakomicie, tyle wystarczy. Starając się nie ujawniać z niepewnością, podszedł do zwierzęcia z boku i wspierając się jedną nigą w strzemienia, spróbował zgrabnie podciągnąć sieć na koński grzbiet.
|st=60, +zwinnośćx2
-A drugim jest wykonywanie swoich obowiązków bez zbędnych dygresji - wtrącił gładko, trzy godziny, dziękuję, nie widzimy się nigdy więcej. Czarodziejom poprzewracało się w głowach i coraz częściej zapominali, że na takim a nie innym miejscu w społecznej drabinie ustawiła ich brytyjska szlachta. I dla własnego kaprysu, mogła ich stamtąd stracić, bez tłumaczeń i przyglądać się z obojętnym spokojem konwulsji w towarzyszeniu połamanych kości. Grobowo milcząc wysłuchał rzeczowego wykładu o sprzęcie jeździeckim, połowę informacji klasyfikując jako śmieci. Równie dobrze mogłaby mu tłumaczyć, jak przerzucać gnój, miał od tego ludzi, a więź z wierzchowcem mógł zacieśniać inaczej. Zerknął na nią spode łba, gdy zasugerowała mu stołek, pokręcił głową i zbliżył się do karego wałacha, aby pogłaskać go po chrapach. Koń parsknął, Rowle jak oparzony cofnął dłoń - znakomicie, tyle wystarczy. Starając się nie ujawniać z niepewnością, podszedł do zwierzęcia z boku i wspierając się jedną nigą w strzemienia, spróbował zgrabnie podciągnąć sieć na koński grzbiet.
|st=60, +zwinnośćx2
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stadnina koni
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent