Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Stadnina koni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
Stadnina koni
Zalesione tereny, urokliwe wzgórza i nadmorskie tereny ciągnące się pod białymi klifami stanowią idealny teren dla konnych wypraw - nic dziwnego, że za popularne uchodzą stadniny; przepiękne i zdolne konie krwi angielskiej, podobnie jak aetonany, czekają na jeźdźców w wielu miejscach w okolicy. Wyjątkowy ruch rozpoczyna się jesienią, kiedy nadchodzi sezon polowań. Stadnina państwa Fludge, starszego małżeństwa, uchodzi za jedną z lepszych; wypożyczane konie są dobrze ułożone i posłuszne, a w ofercie znajdują się zarówno konie naziemne, jak i latające - można również opłacić nauczyciela. Teren dla aetonanów wydzielony jest nad klifami, na terenie objętym zaklęciami, które uniemożliwiają mugolom dostrzeżenie tych majestatycznych stworzeń.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:32, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Posiadanie szlacheckich genów oznaczało, że było się najlepszym. Po prostu najlepszym. Zawsze i niezależnie od sytuacji. Nic więc dziwnego, że mimo braku wcześniejszej wprawy, Wendelina radziła sobie z tym całym układaniem schodów znakomicie. Była w końcu lady Selwyn. Kto, jeśli nie ona, miał być najlepszym pingwinem pod słońcem? Najbardziej szlachetnym, najsilniejszym i najbardziej zdolnym!
Wprawdzie cały czas bała się trochę o napad choroby i o to, że nadmierny wysiłek ponownie ją przywoła. Nigdy nie mogła być pewna swojej klątwy. Mimo tego po prostu dobrze sobie radziła w tym dziwnym ciele i temu nikt nie mógłby zaprzeczyć. Głęboko wierzyła też w to, że otaczające ją pingwiny powoli zaczynają ją uwielbiać. Jeszcze trochę i zasłuży sobie na miano królowej tego stada. Bo jak mogłoby być inaczej.
Gdy Bertie się jej pokłonił, Wendelina próbowała rzucić mu dumne i zimne spojrzenie godne damy. Niewiele z tego wyszło, ale miała szczerą nadzieję, że człowiek-pingwin zrozumiał jej intencje. Nie miała zamiaru się z nim bratać, ale dowody uznania zawsze przyjmowała z godnością. Może ten tchórz nie był jednak taki zły? Może, może, kto to wie? Nie czas jednak był na takie rozważania. Musieli się stąd wydostać i…
No i jednak tchórz. I leń na dodatek! Nie dość, że pochwycił mały kamień to jeszcze prawie zniszczył ich budowane za pomocą ciężkiej pracy schody! Wendelina znów zaczęła z siebie wydawać dziwne dźwięki, które w każdej normalnej sytuacji byłyby po prostu krzykiem. Tupała przy tym swoimi małymi nóżkami, starając się dać mężczyźnie do zrozumienia, co o nim myśli. Gdy dała upust emocjom, wzięła głęboki oddech.
No noc. Musi wyciągnąć ich sama. ONA! DAMA! Pełna rosnącej desperacji zaczęła turlać kolejny kamień, próbując władczym spojrzeniem zmusić kolejne pingwiny do pomocy. Jako lady Selwyn powinna mieć u nich posłuch, a nie! Och, naprawdę miała całej tej sytuacji coraz bardziej dosyć. Jak tak w ogóle można, być przemienną w pingwina w jakimś małym zoo, na dodatek z zupełnie obcym człowiekiem! Albo właściwie człowiekiem-pingwinem, który przy okazji był pozbawionym pomyślunku tchórzem.
| ONMS I, 187/300
Wprawdzie cały czas bała się trochę o napad choroby i o to, że nadmierny wysiłek ponownie ją przywoła. Nigdy nie mogła być pewna swojej klątwy. Mimo tego po prostu dobrze sobie radziła w tym dziwnym ciele i temu nikt nie mógłby zaprzeczyć. Głęboko wierzyła też w to, że otaczające ją pingwiny powoli zaczynają ją uwielbiać. Jeszcze trochę i zasłuży sobie na miano królowej tego stada. Bo jak mogłoby być inaczej.
Gdy Bertie się jej pokłonił, Wendelina próbowała rzucić mu dumne i zimne spojrzenie godne damy. Niewiele z tego wyszło, ale miała szczerą nadzieję, że człowiek-pingwin zrozumiał jej intencje. Nie miała zamiaru się z nim bratać, ale dowody uznania zawsze przyjmowała z godnością. Może ten tchórz nie był jednak taki zły? Może, może, kto to wie? Nie czas jednak był na takie rozważania. Musieli się stąd wydostać i…
No i jednak tchórz. I leń na dodatek! Nie dość, że pochwycił mały kamień to jeszcze prawie zniszczył ich budowane za pomocą ciężkiej pracy schody! Wendelina znów zaczęła z siebie wydawać dziwne dźwięki, które w każdej normalnej sytuacji byłyby po prostu krzykiem. Tupała przy tym swoimi małymi nóżkami, starając się dać mężczyźnie do zrozumienia, co o nim myśli. Gdy dała upust emocjom, wzięła głęboki oddech.
No noc. Musi wyciągnąć ich sama. ONA! DAMA! Pełna rosnącej desperacji zaczęła turlać kolejny kamień, próbując władczym spojrzeniem zmusić kolejne pingwiny do pomocy. Jako lady Selwyn powinna mieć u nich posłuch, a nie! Och, naprawdę miała całej tej sytuacji coraz bardziej dosyć. Jak tak w ogóle można, być przemienną w pingwina w jakimś małym zoo, na dodatek z zupełnie obcym człowiekiem! Albo właściwie człowiekiem-pingwinem, który przy okazji był pozbawionym pomyślunku tchórzem.
| ONMS I, 187/300
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Wendelina Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
W sumie to szło całkiem dobrze, przesuwali kolejne kamyki, tył pleców był już ustawiony ale potrzebowali lepszego podejścia bo w gruncie rzeczy nóżki mieli dość małe. Nie miał pojęcia kim jest i co myśli jego towarzyszka, grunt w sumie, że mu pomagała. Dla niego to mógł być oczywiście początek pięknej przyjaźni, a to nie jest idealna chwila, by wyprowadzać go z błędu. Tuptał tak z kolejnym kamieniem, licząc że uda im się wyjść. W sumie to wiedział, że to dopiero początek, bo opuścić zagrodę to jedno, będzie trzeba jeszcze unikać pracowników zoo, a ci na pewno zostaną naprowadzeni przez gości ogrodu na dwa (a pewnie więcej!) wałęsające się pingwiny. Muszą jednak po prostu dać z siebie wszystko i na pewno im się uda!
I tak toczył sobie radośnie kamyk za kamykiem, aż przy którymś zdarzyło mu się potknąć. I można tu tłumaczyć, że chodzenie z płetwami takimi śmiesznymi zamiast nóg jest po prostu trudne, ale Bertie wymówek nie potrzebuje i wie, że to mu się po prostu zdarza i tyle. Upadając zdążył jeszcze tylko wybłagać w swoim umyśle do losu o litość, żeby chociaż ich konstrukcja się nie rozwaliła nie tylko dlatego, że to by bolało, ale też dlatego, że był już poważnie zmęczony, potwornie głodny i na prawdę chciał stąd uciec!
Te cholerne ryby w jeziorku wydawały się coraz bardziej apetyczne i coraz mniej obleśne, ale Bertie był pewien że kiedy tylko uda mu się zmienić w człowieka, sytuacja będzie wyglądała kompletnie inaczej. Nie może sobie pozwolić na tę chwilę słabości, bo zwymiotuje sobie potem żołądek.
Tak czy inaczej podniósł się obolały i wcale nie marudził. Życie ofermy przyzwyczaiło go w sumie do siniaków, więc jakby nic się nie wydarzyło, całkowicie ignorując histerię swojej towarzyszki, ustawił kamień we właściwym miejscu i po prostu pomaszerował po kolejny. Ich schodki, mostek, czy jakkolwiek to zwać wyglądał już całkiem przyzwoicie i Bertie był pewien, że bardzo niewiele brakuje im do wolności!
240/300
I tak toczył sobie radośnie kamyk za kamykiem, aż przy którymś zdarzyło mu się potknąć. I można tu tłumaczyć, że chodzenie z płetwami takimi śmiesznymi zamiast nóg jest po prostu trudne, ale Bertie wymówek nie potrzebuje i wie, że to mu się po prostu zdarza i tyle. Upadając zdążył jeszcze tylko wybłagać w swoim umyśle do losu o litość, żeby chociaż ich konstrukcja się nie rozwaliła nie tylko dlatego, że to by bolało, ale też dlatego, że był już poważnie zmęczony, potwornie głodny i na prawdę chciał stąd uciec!
Te cholerne ryby w jeziorku wydawały się coraz bardziej apetyczne i coraz mniej obleśne, ale Bertie był pewien że kiedy tylko uda mu się zmienić w człowieka, sytuacja będzie wyglądała kompletnie inaczej. Nie może sobie pozwolić na tę chwilę słabości, bo zwymiotuje sobie potem żołądek.
Tak czy inaczej podniósł się obolały i wcale nie marudził. Życie ofermy przyzwyczaiło go w sumie do siniaków, więc jakby nic się nie wydarzyło, całkowicie ignorując histerię swojej towarzyszki, ustawił kamień we właściwym miejscu i po prostu pomaszerował po kolejny. Ich schodki, mostek, czy jakkolwiek to zwać wyglądał już całkiem przyzwoicie i Bertie był pewien, że bardzo niewiele brakuje im do wolności!
240/300
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
No pięknie. Jej szło lepiej niż mężczyźnie. A może tak naprawdę nie była tu z osobnikiem męskiej płci? Może się pomyliła i przeniesiona wraz z nią została służka? Tyle tylko, że ten pingwin na służkę nie wyglądał. Chyba rozpoznałaby własną pracownice, prawda? Aż tak ślepa nie była, chociaż fakt pozostawał faktem: nie należała do najbardziej spostrzegawczych osób. Pilnie jednak nad tym pracowała, starając się dostrzegać zmiany nastrojów, kłamstwa i konfabulacje. Jej ojciec zawsze zarzucał jej, że za bardzo się skupia na gwiazdach i dlatego pozostaje ślepa na wiele aspektów ludzkich relacji. Cóż, może i miał rację. Choć Wendelina chciała mu kiedyś udowodnić, że to tylko kwestia wprawy. I tak szło jej już coraz lepiej.
Gdy ona przeniosła całą kupkę kamieni, Bertie Bott potknął się i niemal nie zepsuł ich konstrukcji. Teraz było wcale nie lepiej. Może obeszło się bez przewracania, ale to, co przenosił mężczyzna-pingwin było po prostu jakimś żartem.
Żeby ona, wątła i schorowana arystokratka, musiała pracować za tego imbecyla.
Biorąc kilka głębokich oddechów i starając się nie myśleć o rybach(te naprawdę zaczynał być dziwnie kuszące… Na szczęście, miała silną wolę. Ta linia nie brała się znikąd!), wzięła kolejne kamyki i zaczęła usypywać z nich dalszą część ich przejścia. Na szczęście brakowało już naprawdę niewiele. Jeszcze trochę, troszeczkę i już uciekną z tego całego zoo!
Och, nie będzie mogła się do tego nikomu przyznać, nikomu! To przecież tak bardzo nie wypada! Wendelina nie miała zamiaru dopuścić, aby ktokolwiek plotkował na ten temat. Ba! Nawet teraz drżała na samą myśl o tym, co mogą sobie myśleć inne pingwiny. Nie rozumiała ich języka, mimo że sama była jednym z nich, a może… może właśnie się z niej śmieją?! I mówią, że jest jakimś… jakimś kundlem-pingwinem, bo dziwnie się zachowuje! Nie mogła o tym myśleć. Dlatego zabrała się za pracę z podwójną werwą. Szybko i sprawnie, tak to trzeba załatwiać! A nie jak ten matoł jeden, człowiek w ciele pingwina, któremu brak talenty do czegokolwiek.
| ONMS I, 269/300
Gdy ona przeniosła całą kupkę kamieni, Bertie Bott potknął się i niemal nie zepsuł ich konstrukcji. Teraz było wcale nie lepiej. Może obeszło się bez przewracania, ale to, co przenosił mężczyzna-pingwin było po prostu jakimś żartem.
Żeby ona, wątła i schorowana arystokratka, musiała pracować za tego imbecyla.
Biorąc kilka głębokich oddechów i starając się nie myśleć o rybach
Och, nie będzie mogła się do tego nikomu przyznać, nikomu! To przecież tak bardzo nie wypada! Wendelina nie miała zamiaru dopuścić, aby ktokolwiek plotkował na ten temat. Ba! Nawet teraz drżała na samą myśl o tym, co mogą sobie myśleć inne pingwiny. Nie rozumiała ich języka, mimo że sama była jednym z nich, a może… może właśnie się z niej śmieją?! I mówią, że jest jakimś… jakimś kundlem-pingwinem, bo dziwnie się zachowuje! Nie mogła o tym myśleć. Dlatego zabrała się za pracę z podwójną werwą. Szybko i sprawnie, tak to trzeba załatwiać! A nie jak ten matoł jeden, człowiek w ciele pingwina, któremu brak talenty do czegokolwiek.
| ONMS I, 269/300
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Ostatnio zmieniony przez Wendelina Selwyn dnia 13.05.20 21:05, w całości zmieniany 1 raz
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Wendelina Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Pracował, widocznie jednak z mniejszą werwą, niż towarzyszka, choć przecież dawał z siebie wszystko. Co rusz jednak to ona pędziła po kolejny kamień. Mimo to byli już blisko końca, zapewne oboje głodni i wyczerpani, a czekała ich jeszcze ucieczka! Rozejrzał się na prawo i na lewo, czy nie ma gdzieś ochrony zoo i zaczął wchodzić po tych ich schodkach. Nie były najbardziej w świecie stabilne, uważał jednak jak tylko mógł i nawet nie było tak źle, przynajmniej do chwili, kiedy znalazł się na samej górze. Może nie było jakoś szalenie wysoko, ale w skali pingwina, było arcywysoko! Wiedział jednak, że nie ma wyboru i miał nadzieję, że się nie połamie, zamknął oczy i skoczył... w trakcie lotu czując, jak coś się zmienia, by wylądować na trawie pod sobą jakiś taki dziwnie duży. Aż mu się te długie nogi poplątały. Podniósł się jednak szybko i rozejrzał. Kilka osób spojrzało na niego jak na wariata, nikt jednak nic widocznie nie zamierzał robić. Na szczęście wszystkie rzeczy miał przy sobie, przede wszystkim swoją różdżkę, którą złapał, patrząc na pingwinicę.
- Jesteś człowiekiem? - był prawie pewien, zachowywała się jak człowiek. Chciał już nawet rzucać na nią finite incantatem, okazało się to jednak kompletnie niepotrzebne, bo zaledwie kilka chwil później ona także zaczęła przybierać ludzkie kształty. Odetchnął z ulgą, chowając magiczny przedmiot.
- Co to było? - spytał wprost, kompletnie nie rozumiejąc całej sytuacji. - Bertie Bott, miło poznać. - dodał z wesołym uśmiechem, wyciągając ku kobiecie dłoń, by się przywitać, bo w sumie to wypada i w ogóle. Z resztą dzielnie pracowała, na prawdę był pełen podziwu!
- Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu, prawie się na te ich ryby rzuciłem. Dobrze, że minęło. - paplał dalej, podchodząc do tych schodków, żeby pomóc kobiecie ubranej w piękną suknię wyjść z zagrody bez szwanku, na który sam był narażony. - Rozejrzymy się za czymś sensownym do jedzenia w okolicy? - zaproponował jeszcze. W końcu dziwne zdarzenia to zawsze pretekst do nowej znajomości.
- Jesteś człowiekiem? - był prawie pewien, zachowywała się jak człowiek. Chciał już nawet rzucać na nią finite incantatem, okazało się to jednak kompletnie niepotrzebne, bo zaledwie kilka chwil później ona także zaczęła przybierać ludzkie kształty. Odetchnął z ulgą, chowając magiczny przedmiot.
- Co to było? - spytał wprost, kompletnie nie rozumiejąc całej sytuacji. - Bertie Bott, miło poznać. - dodał z wesołym uśmiechem, wyciągając ku kobiecie dłoń, by się przywitać, bo w sumie to wypada i w ogóle. Z resztą dzielnie pracowała, na prawdę był pełen podziwu!
- Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu, prawie się na te ich ryby rzuciłem. Dobrze, że minęło. - paplał dalej, podchodząc do tych schodków, żeby pomóc kobiecie ubranej w piękną suknię wyjść z zagrody bez szwanku, na który sam był narażony. - Rozejrzymy się za czymś sensownym do jedzenia w okolicy? - zaproponował jeszcze. W końcu dziwne zdarzenia to zawsze pretekst do nowej znajomości.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jakimś cudem udało im się przeskoczyć ogrodzenie i znaleźć się na wolności. Wendelina, nie mając za grosz sprawności, właściwie przeturlała się na ziemię, wydając z siebie cichy kwik. Potrzebowała chwili, aby dojść do siebie. Słyszała, że ktoś coś nad nią mówi, ale w pierwszej chwili nie dotarły do niej słowa dawnego pingwina-mężczyzny. Jednak dosłownie chwilę po jego słowach zaczęła przemieniać się w człowieka. Gdy więc wstała była ponownie sobą. No, prawie sobą. Potargane włosy i brudna suknia nie nadawały się już do niczego i Wendelina zdecydowanie nie wyglądała tak, jak na szlachciankę przystało. Na Merlina! A jeszcze byli w publicznym miejscu!
– Niechże się pan domyśli! – naskoczyła na niego od razu, próbując wytrzepać z sukni część brudu. Żachnęła się, gdy kurz nie chciał zejść, po czym chwyciła za różdżkę: – Chłoszczyść! – powiedziała, poirytowana. Strój już po chwili był przynajmniej nieco bardziej czysty, choć Wendelina czuła, że jak najprędzej musi go zmienić. Och!
Kolejne słowa mężczyzny – zamiast ją uspokoić – rozeźliły szlachciankę jeszcze bardziej. Rzucił się na ryby! Jest głodny i śmie do niej mówić jak do… jak do jakiejś zwyczajnej, wiejskiej dziewki! Chyba widać było, z kim ma do czynienia, prawda? Suknia może nie była w najlepszym stanie, ale chyba mimo wszystko świadczyła o jej statusie.
Bott, Bott… Były jakieś takie fasolki… chyba? Ale sama raczej po takie nie sięgała. Cukier tylko psuł talię. No i był dobry dla dzieci, a nie młodych dam!
Spojrzała na jego wyciągniętą dłoń. Nie miała zamiaru jej ściskać: była na to zdecydowanie zbyt poirytowana. I na całą tą sytuację, i na samego Botta, który w trakcie pobytu w ciele pingwina wcale się nie popisał. Charłak, nie czarodziej, ot co!
– Więc niech pan sobie… pójdzie jeść te ryby! – powiedziała. – Nie mam zamiaru dzielić stołu z kimś takim jak pan, panie Bott! Och, nie dość, że przez pana tam trafiliśmy – bo na pewno nie przez nią, szlachetnie urodzonej damie nie zdarzają się takie wpadki! – potem nawet nie podjął pan skutecznej próby wyciągnięcia nas z tej… tej… śmierdzącej zagrody to jeszcze teraz pragnie pan zjeść ze mną posiłek?! Co to, to nie! Żegnam! – powiedziała, biorąc głęboki oddech i odwracając się na pięcie. Wzięła głęboki oddech. Nie mogła się tak denerwować, to przecież źle czyni na zdrowie i urodę. Jedno i drugie było jej zaś niezwykle potrzebne.
| zt
– Niechże się pan domyśli! – naskoczyła na niego od razu, próbując wytrzepać z sukni część brudu. Żachnęła się, gdy kurz nie chciał zejść, po czym chwyciła za różdżkę: – Chłoszczyść! – powiedziała, poirytowana. Strój już po chwili był przynajmniej nieco bardziej czysty, choć Wendelina czuła, że jak najprędzej musi go zmienić. Och!
Kolejne słowa mężczyzny – zamiast ją uspokoić – rozeźliły szlachciankę jeszcze bardziej. Rzucił się na ryby! Jest głodny i śmie do niej mówić jak do… jak do jakiejś zwyczajnej, wiejskiej dziewki! Chyba widać było, z kim ma do czynienia, prawda? Suknia może nie była w najlepszym stanie, ale chyba mimo wszystko świadczyła o jej statusie.
Bott, Bott… Były jakieś takie fasolki… chyba? Ale sama raczej po takie nie sięgała. Cukier tylko psuł talię. No i był dobry dla dzieci, a nie młodych dam!
Spojrzała na jego wyciągniętą dłoń. Nie miała zamiaru jej ściskać: była na to zdecydowanie zbyt poirytowana. I na całą tą sytuację, i na samego Botta, który w trakcie pobytu w ciele pingwina wcale się nie popisał. Charłak, nie czarodziej, ot co!
– Więc niech pan sobie… pójdzie jeść te ryby! – powiedziała. – Nie mam zamiaru dzielić stołu z kimś takim jak pan, panie Bott! Och, nie dość, że przez pana tam trafiliśmy – bo na pewno nie przez nią, szlachetnie urodzonej damie nie zdarzają się takie wpadki! – potem nawet nie podjął pan skutecznej próby wyciągnięcia nas z tej… tej… śmierdzącej zagrody to jeszcze teraz pragnie pan zjeść ze mną posiłek?! Co to, to nie! Żegnam! – powiedziała, biorąc głęboki oddech i odwracając się na pięcie. Wzięła głęboki oddech. Nie mogła się tak denerwować, to przecież źle czyni na zdrowie i urodę. Jedno i drugie było jej zaś niezwykle potrzebne.
| zt
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
5.09
Pojawiłem się na miejscu kwadrans przed czasem, trochę po to żeby mieć kontrolę nad sytuacją, a trochę po to by dać sobie czas na namysł i ewentualne rozmyślenie się. Czy naprawdę powinienem przygotowywać się teraz do polowania—które być może nigdy się nie odbędzie i po tym, jak panowie Avery przez ponad dwie dekady cierpliwie znosili moje guzdralstwo w siodle—gdy mogłem wykorzystać ten czas na wypełnianie kolejnych brudnopisów pomysłami propagandowymi? Na to potrafiłem znaleźć odpowiedź, nawet ja potrzebowałem (co prawda bardzo rzadko) świeżego powietrza, a głowa pękała mi od nadmiaru pracy. W tym stanie nie wykrzesam z siebie nic błyskotliwego. Ważniejszym pytaniem było to, czy powinienem prosić o pomoc akurat Merję i akurat z nią się spotykać? Dirk, którego wziąłem ze sobą dla ochrony i towarzystwa, nie skomentował słowem mojej decyzji. Nie był zresztą elokwentnym rozmówcą i nie pamiętałem, by kiedykolwiek skrytykował jakikolwiek mój pomysł. Nawet w duchu, bo sprawdzałem przecież jego emocje. Ledwo wierzyłem, że jestem z tym człowiekiem spokrewniony (brudny sekret dziadka, wspominany przeze mnie jedynie w myślach), najwyraźniej krytycyzm Crabbe'ów nie udzielał się ich lojalnym bękartom. Staliśmy przy wejściu do stadni razem, ale z myślami zostałem sam. Jak zwykle.
Sumienie podpowiadało, że w tym spotkaniu—już nieprzypadkowym, jak na Festiwalu, a zaplanowanym—było coś niewłaściwego. Dla mnie, po tym jak spaliłem łączące mnie z nią mosty; gdy poznałem Merję i lizałem rany po rodzinno-osobistych dramatach nie byłem zresztą gotowy ich budować. Dla niej, bo choć moja magia wyczuła, że nie jest szczęśliwa, to moje towarzystwo nie mogło przecież przynieść jej trwałego szczęścia, a jedynie rozdrapać dawne rany. Próbowałem sobie jednak wmówić, że być może oferowała mi lekcje jedynie kierowana dobrym sercem; wmówić, że spotykała się na Festiwalu z jakimś istotniejszym przyjacielem. Wreszcie uznałem, że choć mógłbym wynająć instruktora to w towarzystwie kogokolwiek innego czułbym się skrępowany własnymi brakami, a Merja... śmiech Merji nie oceniał i właśnie dlatego tak lubiłem jej towarzystwo.
Dla własnej reputacji, kariery i korzyści wyrzekłem się już wielu rzeczy, które lubiłem i być może przestałbym myśleć o spotkaniu przy sztalugach, ale w kilka dni po nim skończył się świat i Merja była jedną z osób, o których pomyślałem następnego dnia.
Wypatrywałem jej z mimowolną ciekawością, zastanawiając się jak dni (tygodnie?) dyżurów odbiły się na jej twarzy i ile osób zmarło jej na rękach. Gdy się poznaliśmy, śmierć była dla mnie abstrakcją. Wspomnieniem—cudzym wspomnieniem—przedśmiertnego krzyku Solasa, popiołu, pustego grobu. W jej pracy była codziennością. Co pomyślałaby o mnie teraz, gdyby wiedziała, że na wojnie nauczyłem się odbierać życie? W przeciwieństwie do niektórych, nie byłem w stanie z siebie tego strząsnąć. Nie, odkąd dosłownie zabiłem rannego człowieka zbyt natarczywą i okrutną legilimencją, a jego ostatnie myśli splotły się z moimi. Czy wiedziała, co tak naprawdę oznaczały moje wojenne medale, a nawet mój awans? Byłem bohaterem i Szefem Biura Informacji, ale w głowie ciągle krążyła mi myśl, czy moja głowa skończy w koszu jak głowa mojego poprzednika. Czy poczuję wtedy to samo, co człowiek, który umierał gdy penetrowałem jego myśli?
Powiew wiatru i trzask teleportacji przywrócił mnie do rzeczywistości, a we włosach stojącej naprzeciwko mnie Merji zamigotały promienie słońca. Zawsze wydawała się tak... promienna, jeśli zapomnieć o tym, jak straciła męża (na miejscu Maerina, nie pozwalałbym córkom wychodzić za młodzieńców ryzykujących życie w służbach porządkowych...) i jak wymagająca była jej praca.
-Kiedyś powiedziałbym, że prędzej gwiazdy spadną z nieba zanim zobaczysz moje kompromitacje w siodle. - zażartowałem posępnie, na powitanie, z czarnym humorem jakiego nie okazałbym się okazać przy kimś innym. Dirk chrząknął lekko za moimi plecami—czyli czasami jednak mnie oceniał. -Ale spadły. - westchnąłem. -Merja, to Dirk, mój ochroniarz. - do niedawna Kent wydawało się równie bezpieczne jak przedfestiwalowy Londyn, ale w obliczu szalejącego w kraju chaosu wolałem nie podróżować samotnie. -Chodźmy przodem. - zaproponowałem, by nie czuła się skrępowana jego obecnością. Kiedyś byliśmy tylko we dwoje, dwoje ciał w ciemnym mieszkaniu, bez obrączek na palcach. -Cieszę się, że - żyjesz -odpisałaś mi prędko. - potrafiłem mówić o wszystkim, ale mówienie o emocjach wobec byłej... przyjaciółki... nie było łatwe. -Mogę jakoś pomóc? Tobie, waszej rodzinie? - spytałem kurtuazyjnie, wiedząc, że jej ojciec potrafi o nie zadbać. Do niego też pisałem, choć na korytarzach jedynie się mijaliśmy, obydwoje zabiegani w nadmiarze pracy. -Nigdy nie pytałem, dlaczego właściwie tak lubisz konie? - zagaiłem. Lubiła obślinione i niebezpieczne wierzchowce, dziwaczne kamienie i pracę polegającą na babraniu się we krwi. Była ode mnie różna jak dzień od nocy.
Jak Layla.
Pojawiłem się na miejscu kwadrans przed czasem, trochę po to żeby mieć kontrolę nad sytuacją, a trochę po to by dać sobie czas na namysł i ewentualne rozmyślenie się. Czy naprawdę powinienem przygotowywać się teraz do polowania—które być może nigdy się nie odbędzie i po tym, jak panowie Avery przez ponad dwie dekady cierpliwie znosili moje guzdralstwo w siodle—gdy mogłem wykorzystać ten czas na wypełnianie kolejnych brudnopisów pomysłami propagandowymi? Na to potrafiłem znaleźć odpowiedź, nawet ja potrzebowałem (co prawda bardzo rzadko) świeżego powietrza, a głowa pękała mi od nadmiaru pracy. W tym stanie nie wykrzesam z siebie nic błyskotliwego. Ważniejszym pytaniem było to, czy powinienem prosić o pomoc akurat Merję i akurat z nią się spotykać? Dirk, którego wziąłem ze sobą dla ochrony i towarzystwa, nie skomentował słowem mojej decyzji. Nie był zresztą elokwentnym rozmówcą i nie pamiętałem, by kiedykolwiek skrytykował jakikolwiek mój pomysł. Nawet w duchu, bo sprawdzałem przecież jego emocje. Ledwo wierzyłem, że jestem z tym człowiekiem spokrewniony (brudny sekret dziadka, wspominany przeze mnie jedynie w myślach), najwyraźniej krytycyzm Crabbe'ów nie udzielał się ich lojalnym bękartom. Staliśmy przy wejściu do stadni razem, ale z myślami zostałem sam. Jak zwykle.
Sumienie podpowiadało, że w tym spotkaniu—już nieprzypadkowym, jak na Festiwalu, a zaplanowanym—było coś niewłaściwego. Dla mnie, po tym jak spaliłem łączące mnie z nią mosty; gdy poznałem Merję i lizałem rany po rodzinno-osobistych dramatach nie byłem zresztą gotowy ich budować. Dla niej, bo choć moja magia wyczuła, że nie jest szczęśliwa, to moje towarzystwo nie mogło przecież przynieść jej trwałego szczęścia, a jedynie rozdrapać dawne rany. Próbowałem sobie jednak wmówić, że być może oferowała mi lekcje jedynie kierowana dobrym sercem; wmówić, że spotykała się na Festiwalu z jakimś istotniejszym przyjacielem. Wreszcie uznałem, że choć mógłbym wynająć instruktora to w towarzystwie kogokolwiek innego czułbym się skrępowany własnymi brakami, a Merja... śmiech Merji nie oceniał i właśnie dlatego tak lubiłem jej towarzystwo.
Dla własnej reputacji, kariery i korzyści wyrzekłem się już wielu rzeczy, które lubiłem i być może przestałbym myśleć o spotkaniu przy sztalugach, ale w kilka dni po nim skończył się świat i Merja była jedną z osób, o których pomyślałem następnego dnia.
Wypatrywałem jej z mimowolną ciekawością, zastanawiając się jak dni (tygodnie?) dyżurów odbiły się na jej twarzy i ile osób zmarło jej na rękach. Gdy się poznaliśmy, śmierć była dla mnie abstrakcją. Wspomnieniem—cudzym wspomnieniem—przedśmiertnego krzyku Solasa, popiołu, pustego grobu. W jej pracy była codziennością. Co pomyślałaby o mnie teraz, gdyby wiedziała, że na wojnie nauczyłem się odbierać życie? W przeciwieństwie do niektórych, nie byłem w stanie z siebie tego strząsnąć. Nie, odkąd dosłownie zabiłem rannego człowieka zbyt natarczywą i okrutną legilimencją, a jego ostatnie myśli splotły się z moimi. Czy wiedziała, co tak naprawdę oznaczały moje wojenne medale, a nawet mój awans? Byłem bohaterem i Szefem Biura Informacji, ale w głowie ciągle krążyła mi myśl, czy moja głowa skończy w koszu jak głowa mojego poprzednika. Czy poczuję wtedy to samo, co człowiek, który umierał gdy penetrowałem jego myśli?
Powiew wiatru i trzask teleportacji przywrócił mnie do rzeczywistości, a we włosach stojącej naprzeciwko mnie Merji zamigotały promienie słońca. Zawsze wydawała się tak... promienna, jeśli zapomnieć o tym, jak straciła męża (na miejscu Maerina, nie pozwalałbym córkom wychodzić za młodzieńców ryzykujących życie w służbach porządkowych...) i jak wymagająca była jej praca.
-Kiedyś powiedziałbym, że prędzej gwiazdy spadną z nieba zanim zobaczysz moje kompromitacje w siodle. - zażartowałem posępnie, na powitanie, z czarnym humorem jakiego nie okazałbym się okazać przy kimś innym. Dirk chrząknął lekko za moimi plecami—czyli czasami jednak mnie oceniał. -Ale spadły. - westchnąłem. -Merja, to Dirk, mój ochroniarz. - do niedawna Kent wydawało się równie bezpieczne jak przedfestiwalowy Londyn, ale w obliczu szalejącego w kraju chaosu wolałem nie podróżować samotnie. -Chodźmy przodem. - zaproponowałem, by nie czuła się skrępowana jego obecnością. Kiedyś byliśmy tylko we dwoje, dwoje ciał w ciemnym mieszkaniu, bez obrączek na palcach. -Cieszę się, że - żyjesz -odpisałaś mi prędko. - potrafiłem mówić o wszystkim, ale mówienie o emocjach wobec byłej... przyjaciółki... nie było łatwe. -Mogę jakoś pomóc? Tobie, waszej rodzinie? - spytałem kurtuazyjnie, wiedząc, że jej ojciec potrafi o nie zadbać. Do niego też pisałem, choć na korytarzach jedynie się mijaliśmy, obydwoje zabiegani w nadmiarze pracy. -Nigdy nie pytałem, dlaczego właściwie tak lubisz konie? - zagaiłem. Lubiła obślinione i niebezpieczne wierzchowce, dziwaczne kamienie i pracę polegającą na babraniu się we krwi. Była ode mnie różna jak dzień od nocy.
Jak Layla.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zakładała, że do realizacji rzuconego w ramach uprzejmości hasła o wspólnej lekcji jeździectwa nigdy nie dojdzie, a bynajmniej tak prędko. Zagadywał ją przecież, nie licząc na zobowiązanie, a zwykłą pogawędkę, nawiązanie do elementów ich łączących, coby uniknąć przykrości i wstydliwej ciszy. Sama przyłapywała się zaś na tym, że trzymając w dłoni zaadresowany do niej list, uśmiechała się szeroko, niczym rozanielona nastolatka z autografem idola. Prędko przekreśliła wszelkie przykrości, spychając je na drugi kraniec umysłu, byleby dalej od świadomości, jednak mimo iż bardzo nie chciała do nich wracać, tak te nadal dają o sobie znać, zatrzymując w miejscu. Tym mocniej łomocze zamknięte w piersi serce, gdy na pergaminie dostrzega jasno wytyczoną datę następnego spotkania - A więc jednak.
Wysoko zawieszone nad horyzontem słońce zwiastuje piękną pogodę, jakiej pozytywnemu nastrojowi Merja zamierza się dzisiaj oddać. Na miejsce spotkania przybywa w wygodnym stroju, wąskich, zapinanych w pasie bryczesach i białej, wetkniętej weń koszuli. Lekka marynarka została dobrana tak, aby nie utrudniała ruchów w jeździe, dopełnieniem są tu wysokie buty. Próżno szukać w kreacji Zabini dodatkowych ozdób, poza błyszczącymi pomiędzy jasnymi kosmykami włosów drobnymi kolczykami.
Była tu kilka dni wcześniej, by pomówić z właścicielem stajni i przygotować odpowiednie wierzchowce. Nie ma pojęcia, jak dobrze Corneliusowi idzie w siodle, i czy nazbyt dramatyzował, mówiąc, że nie radzi sobie absolutnie, więc mimo wszystko decyduje się na spokojne konie. Oba mają być gotowe, kiedy tylko dotrą na miejsce.
Czarownica zjawia się punktualnie, a wiatr momentalnie targa blond włosami, tym samym wywołując na jej twarzy szeroki uśmiech.
- Przyznaj się, masz w sobie głęboko skrywany talent jasnowidztwa. - Mruży podejrzliwie oczy, potrafiąc się już zdystansować od tragicznych wydarzeń sprzed dwóch tygodni, i mogąc przyjąć tu zabawną narrację. To całkiem zabawne, gdyby okazało się, że Sallow potrafi przepowiadać przyszłość. Czy brnąłby nadal w rozwój ich relacji, czy pozwoliłby wierzyć, że między nimi jest przeszłość na coś więcej, gdyby miał świadomość, że to płonne nadzieje?
- Miło mi poznać, Dirk - wyciąga do niego rękę, aby uścisnąć mu dłoń, zupełnie ignorując fakt, że jego zawód wiąże się z byciem swoistą służbą. - Oddam go w jednym kawałku - żartuje w stronę ochroniarza, czując na sobie jakąś dziwną presję. Czy Cornelius uznał, że tereny Kent są niebezpieczne, a może stwierdził, że jego życie jest rzeczywiście zbyt cenne dla tego kraju, by mógł ot tak pozwolić na swoje potencjalne zniknięcie?
- Bardzo dziękuję, Corneliusie, za twoją dobroć i zainteresowanie, lecz udało nam się wyjątkowo dobrze przetrwać ostatni czas - wyjaśnia, kiedy ruszają przed siebie, pozostawiając Dirka nieznacznie z tyłu. Czuje się w jego obecności odrobinę niekomfortowo, jak na spotkaniu z przyzwoitką. Czy to kolejny potencjalny powód na przytarganie ze sobą ochroniarza na lekcję jeździectwa? Sallow nie wygląda na mężczyznę, który z trudem utrzymuje przy sobie ręce, zwłaszcza będąc już statecznym mężem, i zwłaszcza po tym, jak dobitnie zdecydował się zakończyć ich relację. - Mieliśmy zaskakujące szczęście. Hertfordshire nazbyt nie ucierpiało, podobnie u Sohvi w Szkocji. U mnie chyba jest najmniej szkód. Zalety mieszkania w kamienicy o wąskich oknach - ponownie sięga po żart, tym razem z zakresu czarnego humoru. Gdyby tylko mieszkała na poddaszu, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Podziurawiony dach w mieszkaniu sąsiadki straszy dotąd pustymi przestrzeniami i nic, tylko cieszyć się, że dawno nie było deszczu. Reperowanie takich zniszczeń jest dość kosztowną zabawą, do jakiej Merja zwyczajnie nie miałaby głowy.
- Konie są niezwykle inteligentnymi i przyjaznymi stworzeniami - stwierdza bez większego zastanowienia, bo dla niej jest to najbardziej oczywista odpowiedź w świecie. Brzmi prosto i mało wymyślnie, ale po co dokładać zbędną filozofię do czegoś tak zwykłego? - Poza tym, nie trzeba trzymać ich w domu, gdzie traciłyby sierść, jaką wydłubywałbyś ją sobie z zupy. - Dlatego nigdy nie zdecydowała się na żadne koty czy psy, ani inne zwierzątka futerkowe, które w naturalny sposób poruszają się po domowej przestrzeni, zupełnie jakby rządziły tym miejscem. Zabini podobne zachcianki potrzebne nie są, zbyt mało czasu spędza w domu, aby dokładać sobie obowiązków. - A ty, masz swoje ulubione pupile?
Zatrzymuje się przy jednym z boksów i opiera dłonie na biodrach, rzucając przeciągłe spojrzenie na męską twarz. Dziś nie musi zerkać na niego z ukosa między sztalugami. Uśmiech Merji wskazuje na dobry nastrój spowodowany zarówno piękną pogodą, co dzisiejszym towarzystwem. Jest w niej coś szczerego, czym promieniuje od pierwszego postawionego kroku.
- Dziś sparuję cię z Pięknotką. To łagodna klacz o miłym usposobieniu, powinna nie sprawiać większych problemów. - Trzeba być wybitnym beztalenciem, by nie dać sobie z nią rady, dopowiada w myślach i podaje mężczyźnie wodze, aby wyprowadził konia na zewnątrz. Uchyla szerzej drewniane drzwi, obserwując z ukosa męski profil, chcąc na każdym kroku sprawdzać jego reakcje. Przestraszy się masywnego zwierzęcia, spotka z obrzydzeniem, a może czymś ją zaskoczy i wyjątkowo dobrze sobie poradzi?
Wysoko zawieszone nad horyzontem słońce zwiastuje piękną pogodę, jakiej pozytywnemu nastrojowi Merja zamierza się dzisiaj oddać. Na miejsce spotkania przybywa w wygodnym stroju, wąskich, zapinanych w pasie bryczesach i białej, wetkniętej weń koszuli. Lekka marynarka została dobrana tak, aby nie utrudniała ruchów w jeździe, dopełnieniem są tu wysokie buty. Próżno szukać w kreacji Zabini dodatkowych ozdób, poza błyszczącymi pomiędzy jasnymi kosmykami włosów drobnymi kolczykami.
Była tu kilka dni wcześniej, by pomówić z właścicielem stajni i przygotować odpowiednie wierzchowce. Nie ma pojęcia, jak dobrze Corneliusowi idzie w siodle, i czy nazbyt dramatyzował, mówiąc, że nie radzi sobie absolutnie, więc mimo wszystko decyduje się na spokojne konie. Oba mają być gotowe, kiedy tylko dotrą na miejsce.
Czarownica zjawia się punktualnie, a wiatr momentalnie targa blond włosami, tym samym wywołując na jej twarzy szeroki uśmiech.
- Przyznaj się, masz w sobie głęboko skrywany talent jasnowidztwa. - Mruży podejrzliwie oczy, potrafiąc się już zdystansować od tragicznych wydarzeń sprzed dwóch tygodni, i mogąc przyjąć tu zabawną narrację. To całkiem zabawne, gdyby okazało się, że Sallow potrafi przepowiadać przyszłość. Czy brnąłby nadal w rozwój ich relacji, czy pozwoliłby wierzyć, że między nimi jest przeszłość na coś więcej, gdyby miał świadomość, że to płonne nadzieje?
- Miło mi poznać, Dirk - wyciąga do niego rękę, aby uścisnąć mu dłoń, zupełnie ignorując fakt, że jego zawód wiąże się z byciem swoistą służbą. - Oddam go w jednym kawałku - żartuje w stronę ochroniarza, czując na sobie jakąś dziwną presję. Czy Cornelius uznał, że tereny Kent są niebezpieczne, a może stwierdził, że jego życie jest rzeczywiście zbyt cenne dla tego kraju, by mógł ot tak pozwolić na swoje potencjalne zniknięcie?
- Bardzo dziękuję, Corneliusie, za twoją dobroć i zainteresowanie, lecz udało nam się wyjątkowo dobrze przetrwać ostatni czas - wyjaśnia, kiedy ruszają przed siebie, pozostawiając Dirka nieznacznie z tyłu. Czuje się w jego obecności odrobinę niekomfortowo, jak na spotkaniu z przyzwoitką. Czy to kolejny potencjalny powód na przytarganie ze sobą ochroniarza na lekcję jeździectwa? Sallow nie wygląda na mężczyznę, który z trudem utrzymuje przy sobie ręce, zwłaszcza będąc już statecznym mężem, i zwłaszcza po tym, jak dobitnie zdecydował się zakończyć ich relację. - Mieliśmy zaskakujące szczęście. Hertfordshire nazbyt nie ucierpiało, podobnie u Sohvi w Szkocji. U mnie chyba jest najmniej szkód. Zalety mieszkania w kamienicy o wąskich oknach - ponownie sięga po żart, tym razem z zakresu czarnego humoru. Gdyby tylko mieszkała na poddaszu, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Podziurawiony dach w mieszkaniu sąsiadki straszy dotąd pustymi przestrzeniami i nic, tylko cieszyć się, że dawno nie było deszczu. Reperowanie takich zniszczeń jest dość kosztowną zabawą, do jakiej Merja zwyczajnie nie miałaby głowy.
- Konie są niezwykle inteligentnymi i przyjaznymi stworzeniami - stwierdza bez większego zastanowienia, bo dla niej jest to najbardziej oczywista odpowiedź w świecie. Brzmi prosto i mało wymyślnie, ale po co dokładać zbędną filozofię do czegoś tak zwykłego? - Poza tym, nie trzeba trzymać ich w domu, gdzie traciłyby sierść, jaką wydłubywałbyś ją sobie z zupy. - Dlatego nigdy nie zdecydowała się na żadne koty czy psy, ani inne zwierzątka futerkowe, które w naturalny sposób poruszają się po domowej przestrzeni, zupełnie jakby rządziły tym miejscem. Zabini podobne zachcianki potrzebne nie są, zbyt mało czasu spędza w domu, aby dokładać sobie obowiązków. - A ty, masz swoje ulubione pupile?
Zatrzymuje się przy jednym z boksów i opiera dłonie na biodrach, rzucając przeciągłe spojrzenie na męską twarz. Dziś nie musi zerkać na niego z ukosa między sztalugami. Uśmiech Merji wskazuje na dobry nastrój spowodowany zarówno piękną pogodą, co dzisiejszym towarzystwem. Jest w niej coś szczerego, czym promieniuje od pierwszego postawionego kroku.
- Dziś sparuję cię z Pięknotką. To łagodna klacz o miłym usposobieniu, powinna nie sprawiać większych problemów. - Trzeba być wybitnym beztalenciem, by nie dać sobie z nią rady, dopowiada w myślach i podaje mężczyźnie wodze, aby wyprowadził konia na zewnątrz. Uchyla szerzej drewniane drzwi, obserwując z ukosa męski profil, chcąc na każdym kroku sprawdzać jego reakcje. Przestraszy się masywnego zwierzęcia, spotka z obrzydzeniem, a może czymś ją zaskoczy i wyjątkowo dobrze sobie poradzi?
Jej uśmiech był taki zaraźliwy, że mimowolnie uśmiechnąłem się szerzej. Może to dlatego tak lgnąłem kiedyś do jej towarzystwa? Po pogrzebie Solasa moja twarz zastygła jak kamienna maska i nie sądziłem, że ktokolwiek zdoła mnie wyrwać z marazmu. Nie po tym, jak zerwałem (zerwaliśmy? Deirdre zerwała, ale wolałem przypisywać to również sobie) zaręczyny, by niedługo później samotnie przeżywać śmierć brata i poróżnić się z rodzicami. Przy Merji potrafiłem o tym zapomnieć, choć i ona nosiła w sercu żałobę. Mimo własnych przeżyć wydawała się promieniem słońca w tamtych ciemnych dniach mojego życia. Na Festiwalu Lata mogłem spojrzeć na nią inaczej. Byłem wtedy zadowolony i przekonany o własnej pozycji, a świąteczna atmosfera pozwoliła mi odpędzić myśli o zbliżającym się końcu zawieszenia broni. Dzisiaj niebezpiecznie zbliżyliśmy się do punktu wyjścia. Chmury nad moją głową znów zdawały się gęstsze, awans wiązał się z dosłownym lękiem o własną głowę, świat okazał się pełen zagrożeń, których nie przewidziałem. Nawet we własnym domu, zniszczonym przez meteoryty, nie mogłem zaznać spokoju, bo rodzice kierowali do mnie pretensje o prędkość naprawiania szkód. Uciekałem do swojego gabinetu albo, jak dzisiaj, do stadniny koni.
Nie pamiętałem, by Merja miewała o cokolwiek pretensje, pomimo tego, że potraktowałem ją jak egoistyczny dupek.
-Chciałbym. - zażartowałem, choć nie kłamałem. Wyczuwałem ludzkie emocje i potrafiłem wyciągać przeszość z cudzych głów, przebłyski z przyszłości byłyby wisienką na torcie. W lekkiej rozmowie z piękną kobietą nie musiałem się zastanawiać nad tym, czy chaotyczne wizje i niepewność nie wpędziłyby mnie w obłęd (wyciągając ze szwagierki wspomnienie o agonii mojego brata też się nad tym nie zastanawiałem i może popełniłem błąd), mogłem się skupić na pozytywach. -Gdyby ktoś to przewidział, wszyscy spędzilibyśmy noc w piwnicy. - a ja nie musiałbym żyć z kolejnym dowodem własnego tchórzostwa i wspomnieniem Elviry Multon osuwającej się w przepaść, gdy mnie z zaskoczenia ewakuował stamtąd skrzat żony.
Na twarzy Dirka, który przywitał się z Merją uściskiem dłoni i typowym dla siebie pomrukiem, pojawił się cień uśmiechu, co przyjąłem z lekkim zaskoczeniem. Czy ta dziewczyna potrafiła zmiękczać nawet kamienie? Przyspieszyłem nieco kroku, by Doge został z tyłu i by Merja nie czuła się w tej rozmowie jeszcze bardziej niezręcznie niż powinna. Choć, czy sama lekcja jeździectwa dla byłego, żonatego kochanka, nie była niezręczna? Dlaczego Merja właściwie się zgodziła? Może i jej urok zmiękczał kamienie, ale sam kamień słoneczny nie mógł chyba zmiękczyć jej serca. Wiele dałbym za to, by poznać nie tylko jej emocje, ale i myśli. Pokusa była tym trudniejsza, że dzieliły mnie od tego jedynie ruch różdżką i tolerancja na cudzy ból, ale niektóre granice były nieprzekraczalne.
-Szkoda, że granica wyjątkowo dobrze tak płynnie się zmienia. Kiedyś był to dostęp do dobrego wina, potem dostęp do cukru i kawy oraz bezpieczeństwo przed mugolami, a teraz dach nad głową. - westchnąłem, w jej towarzystwie pozwalając sobie komentować sytuację kraju nieco swobodniej niż na salonach. -Ale powiedzmy, że ci wierzę. - uśmiechnąłem się znacząco. Zawsze wydawała mi się skromna i dumna na raz, więc zastanawiałem się, czy przyjęłaby moją pomoc nawet wtedy, gdyby jej potrzebowała. -Cieszę się, że jest dobrze. - dodałem łagodniej, choć prześladowało mnie wspomnienie stresu i kłamstwa, które wyczułem na Festiwalu Lata. Nawet wtedy nie wydawała się szczęśliwa.
-Ach, dopóki kogoś nie stratują? - parsknąłem śmiechem. Konie są wielkie i mają twarde kopyta, a ja powątpiewałem w możliwość idealnego wytresowania tak silnego stworzenia. Lordowie Avery od wieków hodowali trolle, a w poranek po Nocy Tysiąca Gwiazd jeden z nich zaatakował na moich oczach nie tyle mnie, intruza i gościa, co swojego pana, Harlana. -Dobrze wytresowane zwierzęta domowe nie wchodzą do zupy. - obroniłem się, choć do dziś nie wiedzieliśmy, czyj włos Merja znalazła kiedyś w swojej filiżance herbaty. Upierałem się, że nie mojego kuguchara, ale to było jedyne logiczne wyjaśnienie. -Pani Sallow nadal ma się świetnie. - odpowiedziałem od razu, ale dopiero po sekundzie zdałem sobie sprawę, że teraz takie stwierdzenie brzmi co najmniej dwuznacznie. -Mój kuguchar. - dodałem pośpiesznie, prędko udając, że spoglądam na drogę. Kątem oka obserwowałem profil Merji, żałując, że niechcący odgrzebałem wspomnienie mojego nowego stanu cywilnego. Moja kocia Pani Sallow nie lubiła Merji, ale za Deirdre i Valerie też nie przepadała; zazdrosna o atencję swojego pana. Kiedyś dokarmialiśmy z Laylą zwykłego kota, który tolerował nas oboje, ale może mugolskie zwierzęta takie są.
Gdy doszliśmy do boksów, spostrzegłem, że Merja na szczęście nadal się uśmiechała. Słońce igrało w jej jasnych włosach, oczy błyszczały i na moment zaparło mi dech w piersiach, ale to z pewnością ze stresu spowodowanego perspektywą jazdy konnej.
-Piękne imię dla... pięknego konia. - stwierdziłem bez przekonania, na dłużej zawieszając wzrok na Merji (wtedy słowa o pięknie wybrzmiały przeciąglej, a mój głos złagodniał), a potem na klaczy. Ależ konie miały dziwne oczy, trudno złapać z nimi kontakt wzrokowy.
Ciekawe, o czym myślą konie?
Pewnie lepiej tego nie sprawdzać.
Wyprowadziłem klacz, podpatrując, co robi Merja. Bez przekonania poklepałem konia po szyi, żeby uspokoić zwierzę - albo samego siebie.
jak idą mi kontakty z Pięknotką?
1. parska nieufnie i wierci łbem - dziś rozpiera ją energia i z radością powita przejażdżkę, ale ja mogę to wziąć za marudzenie
2. Pięknotka ignoruje moją osobę i rozgląda się za trawą do zjedzenia - dziś jest w leniwym nastroju i najchętniej by jadła
3. Zaskarbiam sobie uwagę klaczy, łagodnej i przyjaznej - chętnej do jazdy, ale w moim tempie!
Nie pamiętałem, by Merja miewała o cokolwiek pretensje, pomimo tego, że potraktowałem ją jak egoistyczny dupek.
-Chciałbym. - zażartowałem, choć nie kłamałem. Wyczuwałem ludzkie emocje i potrafiłem wyciągać przeszość z cudzych głów, przebłyski z przyszłości byłyby wisienką na torcie. W lekkiej rozmowie z piękną kobietą nie musiałem się zastanawiać nad tym, czy chaotyczne wizje i niepewność nie wpędziłyby mnie w obłęd (wyciągając ze szwagierki wspomnienie o agonii mojego brata też się nad tym nie zastanawiałem i może popełniłem błąd), mogłem się skupić na pozytywach. -Gdyby ktoś to przewidział, wszyscy spędzilibyśmy noc w piwnicy. - a ja nie musiałbym żyć z kolejnym dowodem własnego tchórzostwa i wspomnieniem Elviry Multon osuwającej się w przepaść, gdy mnie z zaskoczenia ewakuował stamtąd skrzat żony.
Na twarzy Dirka, który przywitał się z Merją uściskiem dłoni i typowym dla siebie pomrukiem, pojawił się cień uśmiechu, co przyjąłem z lekkim zaskoczeniem. Czy ta dziewczyna potrafiła zmiękczać nawet kamienie? Przyspieszyłem nieco kroku, by Doge został z tyłu i by Merja nie czuła się w tej rozmowie jeszcze bardziej niezręcznie niż powinna. Choć, czy sama lekcja jeździectwa dla byłego, żonatego kochanka, nie była niezręczna? Dlaczego Merja właściwie się zgodziła? Może i jej urok zmiękczał kamienie, ale sam kamień słoneczny nie mógł chyba zmiękczyć jej serca. Wiele dałbym za to, by poznać nie tylko jej emocje, ale i myśli. Pokusa była tym trudniejsza, że dzieliły mnie od tego jedynie ruch różdżką i tolerancja na cudzy ból, ale niektóre granice były nieprzekraczalne.
-Szkoda, że granica wyjątkowo dobrze tak płynnie się zmienia. Kiedyś był to dostęp do dobrego wina, potem dostęp do cukru i kawy oraz bezpieczeństwo przed mugolami, a teraz dach nad głową. - westchnąłem, w jej towarzystwie pozwalając sobie komentować sytuację kraju nieco swobodniej niż na salonach. -Ale powiedzmy, że ci wierzę. - uśmiechnąłem się znacząco. Zawsze wydawała mi się skromna i dumna na raz, więc zastanawiałem się, czy przyjęłaby moją pomoc nawet wtedy, gdyby jej potrzebowała. -Cieszę się, że jest dobrze. - dodałem łagodniej, choć prześladowało mnie wspomnienie stresu i kłamstwa, które wyczułem na Festiwalu Lata. Nawet wtedy nie wydawała się szczęśliwa.
-Ach, dopóki kogoś nie stratują? - parsknąłem śmiechem. Konie są wielkie i mają twarde kopyta, a ja powątpiewałem w możliwość idealnego wytresowania tak silnego stworzenia. Lordowie Avery od wieków hodowali trolle, a w poranek po Nocy Tysiąca Gwiazd jeden z nich zaatakował na moich oczach nie tyle mnie, intruza i gościa, co swojego pana, Harlana. -Dobrze wytresowane zwierzęta domowe nie wchodzą do zupy. - obroniłem się, choć do dziś nie wiedzieliśmy, czyj włos Merja znalazła kiedyś w swojej filiżance herbaty. Upierałem się, że nie mojego kuguchara, ale to było jedyne logiczne wyjaśnienie. -Pani Sallow nadal ma się świetnie. - odpowiedziałem od razu, ale dopiero po sekundzie zdałem sobie sprawę, że teraz takie stwierdzenie brzmi co najmniej dwuznacznie. -Mój kuguchar. - dodałem pośpiesznie, prędko udając, że spoglądam na drogę. Kątem oka obserwowałem profil Merji, żałując, że niechcący odgrzebałem wspomnienie mojego nowego stanu cywilnego. Moja kocia Pani Sallow nie lubiła Merji, ale za Deirdre i Valerie też nie przepadała; zazdrosna o atencję swojego pana. Kiedyś dokarmialiśmy z Laylą zwykłego kota, który tolerował nas oboje, ale może mugolskie zwierzęta takie są.
Gdy doszliśmy do boksów, spostrzegłem, że Merja na szczęście nadal się uśmiechała. Słońce igrało w jej jasnych włosach, oczy błyszczały i na moment zaparło mi dech w piersiach, ale to z pewnością ze stresu spowodowanego perspektywą jazdy konnej.
-Piękne imię dla... pięknego konia. - stwierdziłem bez przekonania, na dłużej zawieszając wzrok na Merji (wtedy słowa o pięknie wybrzmiały przeciąglej, a mój głos złagodniał), a potem na klaczy. Ależ konie miały dziwne oczy, trudno złapać z nimi kontakt wzrokowy.
Ciekawe, o czym myślą konie?
Pewnie lepiej tego nie sprawdzać.
Wyprowadziłem klacz, podpatrując, co robi Merja. Bez przekonania poklepałem konia po szyi, żeby uspokoić zwierzę - albo samego siebie.
jak idą mi kontakty z Pięknotką?
1. parska nieufnie i wierci łbem - dziś rozpiera ją energia i z radością powita przejażdżkę, ale ja mogę to wziąć za marudzenie
2. Pięknotka ignoruje moją osobę i rozgląda się za trawą do zjedzenia - dziś jest w leniwym nastroju i najchętniej by jadła
3. Zaskarbiam sobie uwagę klaczy, łagodnej i przyjaznej - chętnej do jazdy, ale w moim tempie!
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Jest wciąż nieco zbyt wcześnie, by żartować sobie z tragedii, która pochłonęła całą Anglię, ale odrobina uśmiechu nie powinna w tym przeszkodzić. Do tej pory pojawiają się na służbie Zabini pacjenci, którzy dali wiarę plotkom, jakoby kamienie miały w sobie magiczną, służącą czarodziejom moc, by zaraz po tym dowiedzieć się, że to wszystko kłamstwa, zresztą ciągnące za sobą szpetne efekty. Co jeszcze w związku z nimi wymyślą?
Chwytanie jej za słówka nigdy nie uchodzi ludziom płazem. Merja ściąga zwykle brwi, pochmurnie nastawiając się wobec tego, kto sięga po wymierzony w nią żart, lecz tym razem mruga tylko kilkakrotnie, by zaraz pokręcić głową z niedowierzaniem.
- Musimy dostosowywać się do diametralnych zmian, bez tego ciężko będzie nam się w świecie utrzymać - stwierdza, nieśmiało sięgając do pogody ducha w odpowiedzi na słowa o naciąganej wierze. To oczywiste, że nie sięgnęłaby po jego pomoc, nawet w krytycznej sytuacji. Nie jego, nie Corneliusa Sallowa, wobec którego miała pozostawać obojętna, a który jedną rozmową, dwoma listami i drobnym prezentem zdołał na powrót namieszać jej w głowie.
- Co to za narzekania, Cornelu? - odruchowo zwraca się do niego zdrobnieniem imienia. W odpowiedzi na jego śmiech chwyta się żartobliwego tonu. - Odgoń prędko te burzowe chmury, bo ja moknąć nie zamierzam. Zobaczysz, jeszcze się zaprzyjaźnicie.
Uśmiecha się blado na wspomnienie kuguchara, zadowolona z faktu, że jednak nie wspomina o swojej małżonce, a o stworzeniu, z którym również nie udało jej się znaleźć nici porozumienia. Merja uważa się za osobę, która dobrze żyje z wszelkimi istotami, jednak pani Sallow nigdy jej nie zaakceptowała.
- Ah, kochana pani Sallow. Nadal jest tak nieprzekupna? - sięga wspomnieniem do wspólnie spędzanych w jej towarzystwie chwil, kiedy obserwowały się czujnymi spojrzeniami. Zabini nie uważała jej za swoją konkurentkę, czy rywalkę, ale jej zazdrość potrafiła czasem zdenerwować. Wpół skutecznie odsuwa od siebie myśl o małżonce Corneliusa, potrząsa lekko głową, chcąc ją zeń wyrzucić. Pojawia się ukłucie zazdrości, jakże dobrze znane, jakie towarzyszyło jej też w momencie, kiedy przeczytała w gazecie o wielkim, wspaniałym ślubie. Nic dziwnego, że jej nie zaprosił, nie ma co wprowadzać w nowe życie starego widma. Mimo to towarzyszy jej żal i związana z nim złość — na niego, na siebie? Czy z biegiem czasu byłoby im razem lepiej, a może rzeczywiście nigdy nie powinni się za to nawet zabierać, by nie dawać złudnej szansy na wspólną przyszłość? A jakby tak tylko musnąć delikatnie jego dłoń, dać mu do zrozumienia, że nie wszystko jeszcze stracone? To nie pierwszy raz, kiedy postawiłaby się w roli tej drugiej, ale choć nie jest to satysfakcjonująca pozycja, czy namiastka szczęścia byłaby tego warta?
Uśmiecha się nadal, choć już nieco smutno. Nie chce dać tego po sobie poznać, więc zajmuje się od razu swoim wierzchowcem, przygotowując go do przejażdżki.
- Widzę, że Pięknotka potrzebuje małej zachęty - zauważa, kiedy koń, zamiast dać się wyprowadzić, rozgląda się za dostępną do zjedzenia trawą. Wraca do środka stajni, skąd wygrzebuje kilka jabłek i podchodzi do Corneliusa, wsuwając mu do ręki owoc. - Proszę, to powinno ją przekonać. Nie bój się, nie ugryzie cię. Na wyciągniętej dłoni. - Prezentuje mu na własnej ręce, jak można przekupić konia. Pięknotka podnosi łeb i przesuwa po nich czarnymi ślepiami, jakie Sallowa wprowadzają w niepokój. W jednej chwili pochłania jabłko, a to znika w otchłani jej pojemnego żołądka. Pysk zaś zwraca się tym razem do czarodzieja, szukając okazji do zjedzenia czegoś więcej. - Najedzony koń, to koń szczęśliwy. Zresztą tyczy się to chyba wszystkich istot żywych, ja też na głodnego nie lubię pracować. - Próbuje się uśmiechnąć pogodnie, ale nadal unika kontaktu wzrokowego z Corneliusem. Zerka tylko na niego z ukosa, kiedy zajęty jest panowaniem nad swoim strachem, by zaraz odsunąć się o krok i wrócić do swojego konia. - Wspominałeś, że siedziałeś już w siodle. Nie będziemy bawić się w kółeczka po placu - odchrząka i rzuca gdzieś przez ramię. - Przejedziemy się wzdłuż klifów, państwo Fludge wspominali, że można tędy dotrzeć do linii drzew. Jeśli zagajnik weźmiemy za przystanek i punkt powrotu, w dwie, może trzy godziny będziemy z powrotem.
Wszystko zostało już zaplanowane, a przynajmniej ta część wyprawy, za którą odpowiedzialna jest Merja. Nie pozostawia spraw niedomkniętych na ostatni guzik, to nie w jej stylu. Zobowiązała się do pomocy dawnemu kochankowi, nie zamierza teraz polec na całej linii, co tylko dodatkowo wskazuje na to, że Cornelius w żadnym wypadku nie jest jej obojętny.
Chwytanie jej za słówka nigdy nie uchodzi ludziom płazem. Merja ściąga zwykle brwi, pochmurnie nastawiając się wobec tego, kto sięga po wymierzony w nią żart, lecz tym razem mruga tylko kilkakrotnie, by zaraz pokręcić głową z niedowierzaniem.
- Musimy dostosowywać się do diametralnych zmian, bez tego ciężko będzie nam się w świecie utrzymać - stwierdza, nieśmiało sięgając do pogody ducha w odpowiedzi na słowa o naciąganej wierze. To oczywiste, że nie sięgnęłaby po jego pomoc, nawet w krytycznej sytuacji. Nie jego, nie Corneliusa Sallowa, wobec którego miała pozostawać obojętna, a który jedną rozmową, dwoma listami i drobnym prezentem zdołał na powrót namieszać jej w głowie.
- Co to za narzekania, Cornelu? - odruchowo zwraca się do niego zdrobnieniem imienia. W odpowiedzi na jego śmiech chwyta się żartobliwego tonu. - Odgoń prędko te burzowe chmury, bo ja moknąć nie zamierzam. Zobaczysz, jeszcze się zaprzyjaźnicie.
Uśmiecha się blado na wspomnienie kuguchara, zadowolona z faktu, że jednak nie wspomina o swojej małżonce, a o stworzeniu, z którym również nie udało jej się znaleźć nici porozumienia. Merja uważa się za osobę, która dobrze żyje z wszelkimi istotami, jednak pani Sallow nigdy jej nie zaakceptowała.
- Ah, kochana pani Sallow. Nadal jest tak nieprzekupna? - sięga wspomnieniem do wspólnie spędzanych w jej towarzystwie chwil, kiedy obserwowały się czujnymi spojrzeniami. Zabini nie uważała jej za swoją konkurentkę, czy rywalkę, ale jej zazdrość potrafiła czasem zdenerwować. Wpół skutecznie odsuwa od siebie myśl o małżonce Corneliusa, potrząsa lekko głową, chcąc ją zeń wyrzucić. Pojawia się ukłucie zazdrości, jakże dobrze znane, jakie towarzyszyło jej też w momencie, kiedy przeczytała w gazecie o wielkim, wspaniałym ślubie. Nic dziwnego, że jej nie zaprosił, nie ma co wprowadzać w nowe życie starego widma. Mimo to towarzyszy jej żal i związana z nim złość — na niego, na siebie? Czy z biegiem czasu byłoby im razem lepiej, a może rzeczywiście nigdy nie powinni się za to nawet zabierać, by nie dawać złudnej szansy na wspólną przyszłość? A jakby tak tylko musnąć delikatnie jego dłoń, dać mu do zrozumienia, że nie wszystko jeszcze stracone? To nie pierwszy raz, kiedy postawiłaby się w roli tej drugiej, ale choć nie jest to satysfakcjonująca pozycja, czy namiastka szczęścia byłaby tego warta?
Uśmiecha się nadal, choć już nieco smutno. Nie chce dać tego po sobie poznać, więc zajmuje się od razu swoim wierzchowcem, przygotowując go do przejażdżki.
- Widzę, że Pięknotka potrzebuje małej zachęty - zauważa, kiedy koń, zamiast dać się wyprowadzić, rozgląda się za dostępną do zjedzenia trawą. Wraca do środka stajni, skąd wygrzebuje kilka jabłek i podchodzi do Corneliusa, wsuwając mu do ręki owoc. - Proszę, to powinno ją przekonać. Nie bój się, nie ugryzie cię. Na wyciągniętej dłoni. - Prezentuje mu na własnej ręce, jak można przekupić konia. Pięknotka podnosi łeb i przesuwa po nich czarnymi ślepiami, jakie Sallowa wprowadzają w niepokój. W jednej chwili pochłania jabłko, a to znika w otchłani jej pojemnego żołądka. Pysk zaś zwraca się tym razem do czarodzieja, szukając okazji do zjedzenia czegoś więcej. - Najedzony koń, to koń szczęśliwy. Zresztą tyczy się to chyba wszystkich istot żywych, ja też na głodnego nie lubię pracować. - Próbuje się uśmiechnąć pogodnie, ale nadal unika kontaktu wzrokowego z Corneliusem. Zerka tylko na niego z ukosa, kiedy zajęty jest panowaniem nad swoim strachem, by zaraz odsunąć się o krok i wrócić do swojego konia. - Wspominałeś, że siedziałeś już w siodle. Nie będziemy bawić się w kółeczka po placu - odchrząka i rzuca gdzieś przez ramię. - Przejedziemy się wzdłuż klifów, państwo Fludge wspominali, że można tędy dotrzeć do linii drzew. Jeśli zagajnik weźmiemy za przystanek i punkt powrotu, w dwie, może trzy godziny będziemy z powrotem.
Wszystko zostało już zaplanowane, a przynajmniej ta część wyprawy, za którą odpowiedzialna jest Merja. Nie pozostawia spraw niedomkniętych na ostatni guzik, to nie w jej stylu. Zobowiązała się do pomocy dawnemu kochankowi, nie zamierza teraz polec na całej linii, co tylko dodatkowo wskazuje na to, że Cornelius w żadnym wypadku nie jest jej obojętny.
Czuję gorąco na policzkach w odpowiedzi na jej ciepły ton i łagodne zdrobnienie mojego imienia. Zawsze paliłem mosty, łączące mnie z ważnymi dla mnie kobietami. Deirdre zdążyła mnie na koniec znienawidzić i odbudowanie zaufania kosztowało mnie sporo. Layla zdążyła mnie zapomnieć, wierząc w zniekształcony obraz, który zasiałem w jej wspomnieniach. Ale Merja nadal brzmi tak, jakbyśmy zaledwie kilka tygodni temu jedli śniadanie w łóżku (nie lubię okruszków w pościeli, ale dla niej zrobiłem wyjątek) i jakbym nie złamał jej serca.
-Słychać, że przeżyłaś nigdy cieknącego dachu? - śmieję się, może nazbyt nonszalancko, bo nie wiem jak wyjaśniłbym żartowanie z podobnych doświadczeń życiowych. Remontem w Sallow Coppice? Przecież nie burzą na poddaszu w kawalerce Layli, tamten sekret chowam na dnie serca.
-Kuguchary mają po prostu jedną osobę, którą akceptują. - mruczę, choć nie znam się na nich lepiej niż na koniach, wyczułem po prostu charakter własnej kocicy. Valerie i Pani Sallow też się jakoś nie polubiły, najwyraźniej wszystkie kobiety w moim życiu są o siebie zazdrosne. Uważniej spoglądam w oczy Merji, jakby usiłując przewidzieć, czy i jej uśmiech stanie się kwaśny. Ona odwraca się jednak do konia, a ja nie wiem jak zinterpretować mignięcie smutku na jej twarzy. Spodziewam się pretensji, ale smutek to przecież coś innego.
Karmienie konia jabłkiem to też coś innego niż pojedynkowanie się z rebeliantami lub przeżywanie obcych traum w cudzych głowach, ale perspektywa podsunięcia własnej dłoni pod obśliniony pysk konia napawa mnie podobnym, jeśli nie większym przerażeniem. Usiłuję zachować pokerową twarz, robiłem w życiu trudniejsze rzeczy, do cholery. Wygodnie byłoby sobie wmówić, że przy młodziutkim stajennym czułbym się swobodniej niż przy kobiecie, która mi się podoba, ale to nieprawda. Zawsze źle znosiłem upokorzenia, byłbym podobnie spięty. Merji przynajmniej ufam, chyba zresztą wbrew zdrowemu rozsądkowi. Potraktowałem ją w taki sposób, że miałaby prawo fantazjować o moich odgryzionych palcach.
Pięknotka pożera owoc łapczywie i wcale nie wygląda przy tym pięknie, ale faktycznie zdaje się nieco ożywić i nie schyla się już uparcie po kępki trawy.
-Nadal wygląda, jakby chciała pożreć mnie. - żartuję, przekonany, że koń mnie nie rozumie. Unoszę brwi, gdy Merja obwieszcza wycieczkę wzdłuż klifów. Po plecach przemyka mi dreszcz, bynajmniej nie ekscytacji, ale niechętnie muszę przyznać Zabini rację. Jeździłem już w młodości po lasach, choć nie byłem urodzonym jeźdźcem, a wyprawa do Wenlock Edge nie będzie robieniem kółek po padoku.
-Niech będzie. Jeśli koń zrzuci mnie z klifu to— - w Shrewsbury nie będzie już ciał dwóch z braci Sallow; Solasa nie znaleźli w popiołach, a ja przepadnę w odmętach. Przełykam ślinę, tłumię posępne myśli. Odkąd niebo zapłonęło nad moją głową, zdecydowanie za często myślę o śmierci.
Ostatnio myślałem o niej tak często po śmierci brata.
Ostatnio od tych myśli odrywały mnie pocałunki Merji.
—to nie lubię złocistych chryzantem, tylko białe. - żartuję kwaśno, prostując się w siodle. -Masz prowiant, skoro nie lubisz jeździć - pracować, tak mówiła, ale rozciągam jej słowa na całą wycieczkę -głodna? Nie spodziewałem się, że poświęcisz mi całe popołudnie, więc wziąłem tylko landrynki. - uśmiecham się, niezdolny okazać wdzięczności wprost, szczerym dziękuję. Potrafię prosić, przepraszać i dziękować, ale przeważnie robię to w polityce i z niewielkim przekonaniem.
Milczymy dłuższą chwilę, pozwalam Merji prowadzić, a sam uczę się Pięknotki. Jadę wolno, być może dla panny Zabini nazbyt wolno, ale przynajmniej zaczynam czuć się pewniej. Docieramy na klify, a ja z tyłu widzę smukłą talię Merji, patrzę jak wiatr szarpie jej jasnymi włosami.
-Piękny widok. - rzucam, dając sygnał do krótkiej przerwy, ale nawet nie patrzę na morze. Odwracam od kobiety wzrok dopiero, gdy zwraca konia w moją stronę.
-Cieszę się - zaczynam cicho, ale wiatr niesie do niej moje słowa -że tu jesteśmy. - brzmię, jakbym dziękował za lekcję jazdy konnej, ale nie o to mi chodzi. Cieszę się, że nadal rozmawiamy. Odgarniam z twarzy szarpane przez wiatr włosy i mocniej ściskam Pięknotkę łydkami, gdy ta nachyla się po kępkę świeżej trawy. Spoglądam na Merję ponad łbem mojego konia. Na swoim wydaje się dostojniejsza, ale zarazem radosna, jakby ruch pomógł jej pozbyć się części trosk. Na mnie wysiłek fizyczny nigdy tak nie działał, nie licząc, rzecz jasna, wysiłku w sypialni.
-Co się z nami stało, Merja? - wzdycham i tym razem brzmię pewniej, choć wątpliwość w moim głosie jest namacalna i perfekcyjnie odegrana. Doskonale wiem, co się z nami stało. Doskonale wiem, że to ja to zrobiłem i że to moja wina, ale to nie przeszkadza mi zgrywać teraz ofiary i spoglądać na dawną kochankę z przeciągłą nostalgią.
-Słychać, że przeżyłaś nigdy cieknącego dachu? - śmieję się, może nazbyt nonszalancko, bo nie wiem jak wyjaśniłbym żartowanie z podobnych doświadczeń życiowych. Remontem w Sallow Coppice? Przecież nie burzą na poddaszu w kawalerce Layli, tamten sekret chowam na dnie serca.
-Kuguchary mają po prostu jedną osobę, którą akceptują. - mruczę, choć nie znam się na nich lepiej niż na koniach, wyczułem po prostu charakter własnej kocicy. Valerie i Pani Sallow też się jakoś nie polubiły, najwyraźniej wszystkie kobiety w moim życiu są o siebie zazdrosne. Uważniej spoglądam w oczy Merji, jakby usiłując przewidzieć, czy i jej uśmiech stanie się kwaśny. Ona odwraca się jednak do konia, a ja nie wiem jak zinterpretować mignięcie smutku na jej twarzy. Spodziewam się pretensji, ale smutek to przecież coś innego.
Karmienie konia jabłkiem to też coś innego niż pojedynkowanie się z rebeliantami lub przeżywanie obcych traum w cudzych głowach, ale perspektywa podsunięcia własnej dłoni pod obśliniony pysk konia napawa mnie podobnym, jeśli nie większym przerażeniem. Usiłuję zachować pokerową twarz, robiłem w życiu trudniejsze rzeczy, do cholery. Wygodnie byłoby sobie wmówić, że przy młodziutkim stajennym czułbym się swobodniej niż przy kobiecie, która mi się podoba, ale to nieprawda. Zawsze źle znosiłem upokorzenia, byłbym podobnie spięty. Merji przynajmniej ufam, chyba zresztą wbrew zdrowemu rozsądkowi. Potraktowałem ją w taki sposób, że miałaby prawo fantazjować o moich odgryzionych palcach.
Pięknotka pożera owoc łapczywie i wcale nie wygląda przy tym pięknie, ale faktycznie zdaje się nieco ożywić i nie schyla się już uparcie po kępki trawy.
-Nadal wygląda, jakby chciała pożreć mnie. - żartuję, przekonany, że koń mnie nie rozumie. Unoszę brwi, gdy Merja obwieszcza wycieczkę wzdłuż klifów. Po plecach przemyka mi dreszcz, bynajmniej nie ekscytacji, ale niechętnie muszę przyznać Zabini rację. Jeździłem już w młodości po lasach, choć nie byłem urodzonym jeźdźcem, a wyprawa do Wenlock Edge nie będzie robieniem kółek po padoku.
-Niech będzie. Jeśli koń zrzuci mnie z klifu to— - w Shrewsbury nie będzie już ciał dwóch z braci Sallow; Solasa nie znaleźli w popiołach, a ja przepadnę w odmętach. Przełykam ślinę, tłumię posępne myśli. Odkąd niebo zapłonęło nad moją głową, zdecydowanie za często myślę o śmierci.
Ostatnio myślałem o niej tak często po śmierci brata.
Ostatnio od tych myśli odrywały mnie pocałunki Merji.
—to nie lubię złocistych chryzantem, tylko białe. - żartuję kwaśno, prostując się w siodle. -Masz prowiant, skoro nie lubisz jeździć - pracować, tak mówiła, ale rozciągam jej słowa na całą wycieczkę -głodna? Nie spodziewałem się, że poświęcisz mi całe popołudnie, więc wziąłem tylko landrynki. - uśmiecham się, niezdolny okazać wdzięczności wprost, szczerym dziękuję. Potrafię prosić, przepraszać i dziękować, ale przeważnie robię to w polityce i z niewielkim przekonaniem.
Milczymy dłuższą chwilę, pozwalam Merji prowadzić, a sam uczę się Pięknotki. Jadę wolno, być może dla panny Zabini nazbyt wolno, ale przynajmniej zaczynam czuć się pewniej. Docieramy na klify, a ja z tyłu widzę smukłą talię Merji, patrzę jak wiatr szarpie jej jasnymi włosami.
-Piękny widok. - rzucam, dając sygnał do krótkiej przerwy, ale nawet nie patrzę na morze. Odwracam od kobiety wzrok dopiero, gdy zwraca konia w moją stronę.
-Cieszę się - zaczynam cicho, ale wiatr niesie do niej moje słowa -że tu jesteśmy. - brzmię, jakbym dziękował za lekcję jazdy konnej, ale nie o to mi chodzi. Cieszę się, że nadal rozmawiamy. Odgarniam z twarzy szarpane przez wiatr włosy i mocniej ściskam Pięknotkę łydkami, gdy ta nachyla się po kępkę świeżej trawy. Spoglądam na Merję ponad łbem mojego konia. Na swoim wydaje się dostojniejsza, ale zarazem radosna, jakby ruch pomógł jej pozbyć się części trosk. Na mnie wysiłek fizyczny nigdy tak nie działał, nie licząc, rzecz jasna, wysiłku w sypialni.
-Co się z nami stało, Merja? - wzdycham i tym razem brzmię pewniej, choć wątpliwość w moim głosie jest namacalna i perfekcyjnie odegrana. Doskonale wiem, co się z nami stało. Doskonale wiem, że to ja to zrobiłem i że to moja wina, ale to nie przeszkadza mi zgrywać teraz ofiary i spoglądać na dawną kochankę z przeciągłą nostalgią.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stadnina koni
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent