Szmaragdowy Zakątek
Zdarza się, iż zbłądzi tu zgubiona mugolska stopa; czasem taka stąd nie wyjdzie, padając ofiarą różnorakich magicznych bestii, które zwęszą bezbronną ofiarę. Zdarza się, iż pozostanie znaleziona kilka dni później, na skraju lasu, wycieńczona, wymęczona... i oszalała.
W głębi lasu, w pobliżu matecznika, gdzie liście połyskują nienaturalną wręcz szmaragdową zielenią rozłożono na miękkiej ściółce dywany i poduszki dla zmęczonych festiwalowymi uciechami uczestników Brón Trogain. Rozlokowano je w grupkach i odseparowano je od siebie tak, by liczne grupy mogły komfortowo wypoczywać z dala od zgiełku, głośnej muzyki i szumu. Miejsce to jest spokojne i idealne na chwilę wytchnienia, ale jednocześnie ze względu na bliskość matecznika budzące niepokój. To również aura połyskujących liści, przedzierającego się przez konary drzew światła księżyca, lekka mgła unosząca się nad ściółką — a może coś innego, dym.
Szelest liści, drobne gałązki pękające na ściółce zapowiadają czyją obecność jeszcze zanim z półmroku wyłoni się postać. Bardzo stara wiedźma, o siwych jak kamień włosach i długich aż do kolan, w czarnej, długiej powłóczystej szacie przechadza się pomiędzy odpoczywającymi czarodziejami. Na twarzy bladej jak śnieg i dłoniach widnieją czarne znaki i symbole narysowane tuszem lub atramentem — kreski kropki, koła i półksiężyce. Jest mocno przygarbiona, a jej kroki są powolne, chwiejne, lecz nie wygląda jakby potrzebowała czyjejkolwiek pomocy, choć kroczy z zamkniętymi oczami, szepcząc słowa w staroceltyckim języku. Modły o pomyślność, modły o płodność choć cichuteńkie, są doskonale słyszane przez wszystkich zgromadzonych kiedy przechodzi obok nich. W jednej dłoni trzyma glinianą miskę i palcami przytrzymuje w niej tlące się kadzidło; w drugiej krucze pióra, którymi niczym wachlarzem rozpyla specyficzny dym. Kiedy was mija, jego zapach was otula i otumania.
Jedna osoba z pary lub grupy rzuca kością k6 na rodzaj kadzidła rozpylanego przez starą wiedźmę.
1: Mieszanina żywicy i sosnowych igieł przepełniona jest też czymś, co pachnie jak świeże górskie powietrze. Bardzo orzeźwiająco, nieco otumaniająco. Zapach jest łagodny, koi zmysły, uspokaja nastroje, wzbudza zaufanie do rozmówców. Pobudza do szczerych wyznań i zdradzania sekretów, ale nie hamuje całkowicie naturalnych barier związanych z rozmową z osobami nieznajomymi lub takimi, przy których postać naturalnie czułaby się skrępowana.
2: Drzewny zapach musi mieć swoje źródło w drzewie sandałowym, które zmieszano z niedużą ilością suszu opium oraz ostrokrzewu; kadzidło jest trochę duszne, głębokie, wprowadza w przyjemne odrętwienie, spowalnia zmysły i pozwala w pełni odprężyć ciało. Pod jego wpływem trudniej jest zebrać myśli. Wprowadza w przyjemne otępienie i relaksację, odpędza troski, nakłania do myślenia o zmysłowych przyjemnościach.
3: Słodki zapach bergamotki przebija się przez skromniejszy bukiet egzotycznych owoców, które prowadzi passiflora oraz nieznacznie mniej wyczuwalne mango, zapach jest przyjemny, świeży, lekko cytrusowy, dodaje energii, poprawia nastrój. Dalsze nuty kadzidła lekko i przyjemnie otępiają. Czarodziej znajdujący się pod wpływem tego kadzidła staje się pobudzony do flirtu, a dobiegające z parteru dźwięki muzyki kuszą do udania się na parkiet.
4: Najpierw daje się wyczuć paczulę, indyjska roślina roztacza ciężką, duszną i drzewną toń. Przez nią przenikają się gryzące zioła, pieprz, rozmaryn i tymianek, które przemykają do odrętwionego umysłu, wyciągając z niego cienie. Niektórzy twierdzą, że to kadzidło oczyszcza umysł: pobudza smutek, zmusza do sięgnięcia po problemy i uzewnętrznienia ich, do szczerych wyznań odnośnie tego, co ostatnim czasem trapi czarodzieja, co jest jego zmartwieniem. Przelotnie smuci, ale dzięki temu pozwala przeżyć wzruszające katharsis: zostawić najczarniejsze myśli za sobą i przeżyć dalszą część wieczoru bez obciążeń, w lepszym nastroju.
5: Zapach wiedziony przez silnego irysa w towarzystwie polnych kwiatów wywołuje wesołość, a przy dłuższej ekspozycji - niekontrolowany śmiech. Rozmówcy wydają się czarodziejowi charyzmatyczni, on sam również nabiera pewności siebie i chęci do podzielenia się własnymi przemyśleniami albo opowiedzenia o swoich pasjach. Każda kolacja przy tym kadzidle minie w radosnej atmosferze, pozostawiając za sobą przyjemne wspomnienia żywej dyskusji.
6: Lawenda przeważnie koi zmysły, ale w towarzystwie czterolistnej koniczyny i konwalii odnosi podobny efekt na istoty, nie na ludzi. Czarodziejów zaczyna drażnić, roztrząsa najdawniejsze urazy. Pod jego wpływem niektórzy mogą stać się skorzy do drobnych złośliwości, a inni skorzy do zaufania rozmówcom i podzielenia się z nimi sprawami, które doprowadzają czarodzieja do złości lub pasji. W Azji palone przez mędrców, naukowców i reformatorów, którzy szukali przyczyny niedoskonałości świata zanim zabrali się za jego zmianę.
Skorzystanie z kadzideł przy ognisku zastępuje jedną wybraną używkę z osiągnięcia hedonista.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Spojrzeń słanych w ich stronę Maria wolała nie widzieć. Stanowiąc po raz kolejny przeciwieństwo swej kuzynki, gdy nie dało się ich ignorować, wolała przypisywać uwagę jej właśnie, nie sobie. Nie lubiła przesadnie rzucać się w oczy, na pewno nie z negatywnych powodów, a dziś w dodatku zamykała w swym sercu pewien rodzaj klasycznie dziewczęcego paradoksu. Z jednej strony pragnęła być zauważona, pragnęła przykuć uwagę, ale nie za wiele i nie wszystkich, nie byle kogo. Szarozielone spojrzenie unikało więc męskich oczu, gdy tylko przypadkiem splątały się jej spojrzenia z jednym lub drugim przechodniem opuszczała skromnie wzrok albo od razu zwracała się do kuzynki, na której ramieniu była uwieszona. Dziwnie było myśleć o Elvirze Multon jako o kotwicy, swego rodzaju gwarancie bezpieczeństwa, lecz naiwna Maria Multon nie wiedziała o swej kuzynce wiele, nawet jeżeli ta otwierała się powoli przed nią, może nie z własnej woli, a przez wymuszenie okazją, nieprzyjemną zresztą. Słuchała za to powtarzanych bezustannie słów o tym, że może jej ufać, a skoro nie zdarzyło się jeszcze nic naprawdę złego (ślady po wbitych w rękę paznokciach znikały przecież wraz z upływem czasu), nie miała powodu, by w to wątpić.
— Nie jest — wyparowała na wydechu, dodatkowo kręcąc głową na boki. Włosy poruszyły się wraz z ruchem jej głowy, między pasma wplatał się nie tylko zapach kwiatów koniczyny, ale też opiumowa słodycz swe źródło mająca w rozprowadzonym przez starszą czarownicę kadzidle. Młódka na moment zacisnęła usta, spoglądając na Elvirę bardziej oskarżycielsko, gdy ta snuła własne rozważania na temat relacji łączącej jej młodszą kuzynkę z lordem Lestrange. — Jestem tylko Marią Multon — przypomniała jej, łagodnie, choć z wyczuwalną nutką melancholii. W tym samym momencie jej ramiona uniosły się nieco do góry, w równym tempie do klatki piersiowej. Musiała nabrać głęboki wdech, aby chwilę później wypuścić powietrze wraz z kolejnym westchnieniem. Jasna dłoń oparła się o pokryty różem policzek, sama dziewczyna przechyliła głowę w bok, aby oprzeć ją na owej dłoni. — Nie ma niczego, czego mogę chcieć od kogoś takiego, jak on — Elvira dzięki swej matce żyła w przeświadczeniu, że nie tylko może wszystko, ale że na to wszystko zasługuje. W pewnym sensie wydawać by się mogło, że Maria nieco lepiej radzi sobie w rozumieniu świata, rządzących nim podziałów, nawet włączając do tego jej naturalne skłonności do marzycielstwa, idealizowania rzeczywistości, w której przyszło jej żyć.
Ale nie miała czasu na długie trwanie w melancholii. Strach był o wiele silniejszą, gwałtowniejszą emocją, a podobna reakcja dziejąca się w mikroreakcjach przedstawianych przez Elvirę nie nastrajała jej dobrze; musiała więc przypomnieć sobie, jak się oddycha, choć instynkty podpowiadały jej, że jeżeli wstanie teraz, gotowa będzie rzucić się do ucieczki — kto wie, może nawet udanej. Ale nie mogła zostawić kuzynki samej, a logika podpowiadała, że nikt o zdrowych zmysłach nie skrzywdziłby ich tutaj — w tymczasowym centrum magicznego Londynu. Słodki zapach kadzidła z kolei połączył siły z logiką. Wbrew wcześniejszym znakom ostrzegawczym bijące szybko serce Marii zwalniało, podobnie jak oddech, który unormował się przednio, jakby pod wpływem uspokajających zaklęć. Na twarz Marii, w miejsce wcześniejszego wystraszonego grymasu zjawił się uśmiech, powieki przymknęły się na moment w narastającym błogostanie, a co jeszcze ciekawsze dla nieprzyzwyczajonej do podobnych sensacji dziewczęcia — poczęła czuć drobne mrowienie w nogach.
Nawet męski głos nie wprowadził jej w panikę; może dlatego, że przemawiający mężczyzna robił to cicho, a może złożyło się na to kilka okoliczności: to, że został poznany przez Elvirę, która odpowiedziała mu na pozdrowienie, a także że był dla jej kuzynki miły. Tak czy owak, młodsza z blondynek z zadowoleniem przyjęła rozluźnienie uścisku na dłoni, po ustaniu dotyku krewniaczki samej przesuwając palcami po jasnej skórze.
Pozostawała cicho, nie chcąc wtrącać się w rozmowę dorosłych. Nie rozumiejąc ukrytego w słowach przekazu, uniosła wzrok na mężczyznę tylko na moment — gdy wspomniał on o Cassandrze, którą Maria zdążyła naprawdę polubić. I wtedy też dotarło do niej, że oto stoi przed nią (Stoi! Gdy ona siedzi!) prawdopodobnie nikt inny, jak sam namiestnik Mulciber, o którym Elvira nie omieszkała jej napomknąć w liście, gdy pierwszy raz miała pomagać pani Cassandrze. Wspólna kąpiel nie wzbudziła wielkich wątpliwości — było lato, a pani Cassandra znalazła się wśród gości na przyjęciu Elviry, więc musiały być ze sobą blisko, przyjaciółki wybierały się wspólnie nad morze, rzekę, czy jezioro, aby spędzić wspólnie czas. Myśl, że Elvira nie była na tym świecie sama, choć sama mieszkała, była przyjemnie pokrzepiająca. Zawsze lepiej było kroczyć przez życie z kimś zaufanym, niż samotnie.
Szarozielone spojrzenie rozbłysło raz jeszcze, tym razem bez strachu, za to ze sporą dozą radości, gdy mężczyzna zwrócił się do niej. Onieśmielona sięgnęła wzrokiem do jego szarych oczu na kilka ułamków sekund, niedługo później opuszczając skromnie wzrok, aż podniosła się z miejsca ostrożnie, gdy kuzynka przeszła do przedstawiania ich sobie.
W kilku prędkich ruchach rozprostowała materiał sukienki, wreszcie kłaniając przed mężczyzną. Nie było w tym geście wiele dworskiej gracji, bo i nie było to dygnięcie cechujące osoby zaznajomione z protokołem dyplomatycznym. Gest miał swe źródło w porządnym wychowaniu, a i bardziej światowi czarodzieje mogli dostrzec w nim, a zwłaszcza w szerokim geście wykonanym ręką przy opuszczeniu z szacunkiem głowy, sposób powitania, którego nauczano przede wszystkim w Beauxbatons. Z pewnych rzeczy po prostu się nie wyrasta.
— To dla mnie wielki zaszczyt pana poznać — zaczęła cicho, na chwilę zerkając w kierunku kuzynki. — Elvira mi o panu opowiadała. Bardzo pana szanuje — i choć stwierdzenie to mogło zaskoczyć tak Elvirę, jak i Ramseya, z perspektywy Marii było jak najbardziej słuszne. Słyszała przecież wyłącznie superlatywy na temat dowództwa Multon, także rozciągnęła je również na Mulcibera. — Nie zechciałby pan spędzić z nami chwili? Zapraszamy — otwartą dłonią wskazała na dywan i poduszki, miejsca starczyłoby wszak dla jeszcze kilku osób, a nie wypadało tak po prostu zbywać kogoś, kto był tak ważny. Zwłaszcza gdy zapach kadzidła skutecznie tłumił wszystkie troski, pozwalając umysłowi skupić się wyłącznie na tym, co dobre, piękne i przyjemne. — Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę tylko powiedzieć — zaoferowała swą pomoc, przestępując z nogi na nogę. — Elviro, nie zechciałabyś może miodu lub owoców? — dla Marii taka drobna wyprawa nie byłaby czymś szczególnie problematycznym, a wciąż nieuśpiony zmysł gospodyni podpowiadał jej, że znacznie lepiej będzie im odpoczywać z poczęstunkiem.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
— Zawsze byliśmy — blisko; odpowiedział od razu, pogodnie i dźwięcznie, oddając się przyjemym oparom opium, które ich otoczyły. Nie kłamał, choć przecież ani ona ani on nie obnosili się w żaden sposób ze swoją znajomością. O tym, że łączyło ich cokolwiek wiedzieli nieliczni i tylko nieliczni mogli zorientować się, kiedy sytuacja dramatycznie się zmieniła we wrześniu. Śladami nowej prawdy, jedynej prawdy to nie miało jednak znaczenia. Zawsze byli blisko. I zawsze już będą. — Ale nie przeczę, sprawa z wdową nieco mnie zaskoczyła — odparł, postanawiając zagrać w tę grę. — Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego — wyjawił ze szczerością tchniętą w niemalże bezbronny wyraz twarzy. — Lamino w plecy — westchnął, choć już z przekorą i lekkim rozbawieniem. Kadzidło miało zachęcający wpływ, pchnęło go więc w rozważaniach dalej. Nie zatrzymywał się:— Pozdrowię, oczywiście. Ale muszę ci coś wyznać, przy okazji. I liczę, że weźmiesz sobie to, co ci teraz powiem do serca. Zrujnowałaś mi tą kąpielą cały tydzień.— Uniósł brew, poważniejąc. Przyjemny wyraz twarzy stał się na chwilę surowy, wręcz ponury. Zogniskował stalowe spojrzenie na czarownicy, wyraźnie oczekując czegoś w zamian. Rekompensaty za zrujnowane dni, które musiał spędzić na wysłuchiwaniu inwektyw w kierunku nieobecnej wiedźmy. Wziął głębszy wdech, zapach ziół unosił się między nimi. Ulgę przyniosła mu Maria. Drobna, urodziwa panna. Skierował spojrzenie w jej stronę, zawieszając na jej oczach własne spojrzenie. Szybko się zreflektowała, wstając — pochylając głowę grzecznie. Skłonił się więc w odpowiedzi na powitanie.— A więc kuzynka — powtórzył po starszej czarownicy, nie odrywając wzroku od dziewczęcia. Nazwisko i jasne włosy to jedyne co musiało je łączyć. Co do tego nie miał wątpliwości.— Maria Multon. Cassandra opowiadała mi o tobie wiele dobrego. Ponoć masz olbrzymi potencjał, panno Multon. Mówiła też, że jesteś bardzo pracowita i wrażliwa na krzywdę, a to bardzo ważne podczas pracy w lecznicy. — Uśmiechnął się zachęcająco — lubi cię, mówiło jego spojrzenie, mówiły usta wykrzywione pogodnie, ale nie mówiły słowa. Sam też nieznacznie mijał się z prawdą, wybierają z opowieści Cassandry to, co w danej chwili mogło mu się przydać. — Oczywiście, z przyjemnością — odpowiedział na zaproszenie dołączenia. Umysł powoli poddawał się postępującemu, narkotycznemu czarowi. — Wino byłoby lepszym wyborem od miodu — zasugerował — Marii, choć znacząco spoglądał na Elvirę, jakby to do niej należał rzeczywisty wybór. Liczył jednak na to, ze Maria zrozumie jego nieoczywistą prośbę; na miód mogli sobie pozwolić wszyscy, ale to właśnie wino gronowe proponowane przez młode dziewczęta potrafiło zaspokoić najbardziej wymagających degustatorów. Zajął miejsce na poduszce, bliżej Elviry niż miejsca zajmowanego przez Marię, ale z tej perspektywy to właśnie ją lepiej widział. — Festiwal wydaje się udany. Deirdre ma powody do radości.— Bowiem to jej, jako namiestnikowi zostaną przypisane zasługi za sukces tego święta. Godnie powitała gości.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Noc utkana była z stłumionych drogimi materiałami jęków i bezpruderyjnych krzyków, ze świeżości wilgotnego lasu i namiętnego zaduchu, z bolesnej tęsknoty i równie intensywnej bliskości; z samych przeciwieństw, które - jak zdawało się nigdy wcześniej - współgrały ze sobą, uzupełniały się, pozwalając odetchnąć pełną piersią. Zanurzyć się aż po krańce w doświadczaniu, jakiego do tej pory się obawiała. Potrzeba całkowitej kontroli zgasła, a Deirdre, otulona magiczną aurą lasów Waltham, pierwszy raz od dawna - od zawsze? - wolna. Od natrętnych myśli o pracy i służbie, od potrzeby planowania każdego kolejnego dnia w najdrobniejszych aspektach, od wewnętrznej walki z tym, czego naprawdę pragnęła. Pozwalała życiu się dziać, nie układała go podług własnej myśli, nie naginała hulańczej rzeczywistości do jakichkolwiek ram czy zasad: po prostu pozwalała sobie istnieć i czerpać pełnymi garściami z tego, na co tak wiernie pracowała.
I nie miała na rozedrganej myśli zaszczytów związanych z festiwalem, a niemal stałej obecności u boku Tristana. Budzenia się z jego smakiem na ustach, z gorącym ciałem tuż obok, w namiocie pełnym subtelnych symboli szlacheckiego rodu. Jadła z nim śniadanie, delektując się każdym kęsem, leniwą rozmową prowadzoną jeszcze w półnegliżu, a później - mijała się z nim na leśnych włościach, tańczyła, dotykała go, subtelnie i z oddaniem przyjaciółki, lecz obydwoje wiedzieli, że dla niej zwykłe muśnięcie dłoni pod - oczywiście nie tak czujnym, rozkołysanym używkami i miłosną aurą - wzrokiem przypadkowych widzów równało się wymianie namiętnego pocałunku. Okazania przynależności, działającej według naiwnej interpretacji Deirdre, w obie strony. A potem - przychodziły długie wieczory przeradzające się w jeszcze bardziej nieskończone noce, znów spędzane razem. Tak smakowało szczęście. Tak smakowało spełnienie.
Ale wszystkim tym musiała się dzielić.
Czy była niewdzięczna? Zawsze łaknąca więcej, niż otrzymywała? Sięgająca po całą dłoń, ba, całą rekę, całe ciało, gdy tylko palec obrysowywał jej usta? Gdy znaleźli się już na małej polanie, a oczy przywykły do mroku, ledwie powstrzymała chęć wgryzienia się w odsłoniętą szyję Tristana; w skórę mieniącą się w blasku księżyca, gwiazd i komety. Chciała go oznaczyć, zabarwić krwią, w końcu nasycić się nim sama. Zachłysnąć się bliskością, do jakiej tylko ona uzurpowała sobie prawo. Była pewna - miała nadzieję - że i on tego chce, nachylił się przecież ku niej, lecz ktoś przemknął nieopodal ich zagajnika, powodując utrzymanie przyzwoitego dystansu. W nozdrza uderzył ją zapach ziół, tych znanych i orientalnych; specyficzna mieszanka, gęstniejąca w powietrzu między nimi.
- O tym, że twoja żona gości w moim łożu - wychrypiała cicho, z uśmiechem, przesuwając się na kocu w jego stronę, półleżąc naprzeciwko niego, tylko na moment podnosząc głowę, by podążyć za jego wzrokiem w górę, w niebo, lecz gwiazdy były dla niej niczym w porównaniu z jego twarzą. Z ciemnymi jak noc oczami, z ostrym zarysem nosa, z linią szczęki, z całą tą niedorzecznie przystojną twarzą, jakby stworzoną na podobiznę męskich rzeźb i obrazów; uwiecznioną by kusić, mącić w głowie, prowokować do czynów nie tylko nieobyczajnych - do czynów szalonych. Taki przecież był ich romans, namiętność łączącą ją z Evandrą. Niedorzeczna, niemoralna, żywcem wyjęta z czeluści absurdu. Czy dlatego Tristan nie traktował tego poważnie? Czy ona też nie powinna? Drgnęła lekko, słysząc jego cichy śmiech, mieszanina pomruku i warkotu, budząca w niej wewnętrzne drżenie.
- Nie mój - odparła cicho, nie pamiętając dokładnie ustaleń dotyczących rozpoczęcia festiwalu, planowała coś, sugerowała, ale pozostawiała detale w rękach szamanów i dojrzalszych magów orientujących się w legendach i tradycjach, a nie zamierzała przywłaszczać sobie sukcesów innych. Ani drążyć tego tematu, kolejne wydawały się bardziej interesujące. - Jacy przodkowie? Ci, którzy ukrywali się w jaskiniach, bazując na plemiennych tradycjach, podlegający samcowi alfa? - dopytała nieco rozbawiona, nieco zamyślona, sięgając dłonią ku jego piersi, muskając odkrytą przez rozchełstaną koszulę skórę, ciepłą, lekko wilgotną. Czuła pod opuszkami palców bicie jego serca. I, fantomowo, własne, przyspieszające, kiedy usłyszała jego pytanie.
Na to jej nie odpowiedział, ale nie myślała teraz o zasadach, szczerze zdziwiona - i zaskoczenie z pewnością odmalowało się na jej twarzy. Kiedy ostatni raz zapytał ją o coś podobnego? O coś, co nie dotyczyło jej ubioru czy sposobu wypełnienia jego rozkazu, ale jej marzeń, motywacji, pragnień? Co nie sprowadzało jej do roli kurwy, ale czarownicy? Wpływowej namiestniczki? Zamilkła, a dłoń na jego piersi zamarła; udało się mu wprowadzić ją w zdumienie, odsłaniajace dziwnie ludzką twarz Deirdre. Twarz niemal niewinną, pozbawioną chciwlowo drapieżnego rysu. - O czym marzę? - powtórzyła niemal bezradnie, głucho; upojona kadzidłem nie potrafiła przekształcić odpowiedzi na to pytanie na swą korzyść, wykreować słowa tak, by się opłacały. Spoglądała prosto w oczy Tristana bez mrugnięcia, zaskoczona i poruszona. - O byciu wolną - odpowiedziała odruchowo, pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy. - O byciu twoją - tak naprawdę - i kolejna, paradoksalnie sprzeczna z poprzednią. Zacisnęła usta, nie chciała podążać tą ścieżką, lecz pragnienia zostały już zwerbalizowane, a zielony aromat, unoszący się w powietrzu, rozwiązywał język. - O większej władzy. O tym, byś to mi ufał bardziej niż swojej żonie. Byś mnie docenił. O rosnącej sile naszych dzieci. O naszym zwycięstwie, ostatecznym, niemożliwym do odwrócenia - wymieniała dalej, szczerze, a osobiste, niemal wstydliwe marzenia mieszały się z tymi wielkimi. A każde z nich - było dla niej równie ważne.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Nie spodziewała się po Marii tak słodko gniewnej reakcji; spojrzenia spod rzęs i włosów, w którym mogłaby kryć się wrogość, gdyby Maria była do niej zdolna. Chyba robiła się już stara, bowiem miała ochotę roześmiać się w głos na widok tego rumieńca, tej dziewczęcej i jakże niewinnej wstydliwości. Czy kiedykolwiek przejawiała podobną subtelność? Nie przypominała sobie, lecz wszak gdy była w wieku Marii większość swojego czasu spędzała między zimnym prosektorium w podziemiach Munga a samotnymi stolikami w szarych kątach Londyńskiej Biblioteki. Nie chodziła na randki, nie oglądała się za chłopcami, to nigdy nie leżało w sferze jej zainteresowań. Inni ludzie zaledwie drażnili ją swoją - w jej mniemaniu - niedoskonałością. W tamtym czasie jeśli ktoś nie był do niej w każdym calu podobny uznawała go za personę niewartą marnowanego czasu. Chciała wierzyć, że to się zmieniło, że była teraz bardziej otwarta, a przez to - bardziej zaangażowana w życie innych. Jej nieporadność po latach samotności była jednak dla otoczenia tak żenująco widoczna, że pewnie prędko wróciłaby do mroku własnej piwnicy gdyby tylko miała jej pełną świadomość. Z natury była kobietą bardzo dumną; jej dumę było też przez to znacznie łatwiej urazić.
Maria była za to skromna. Skromna i wrażliwa. Zbyt wrażliwa. Chciała wyplenić z niej te słabość, tę i każdą inną, ale choć nie mogła upodobnić dziewczęcia do siebie - to byłoby niemożliwe - mogła jej przekazać parę cennych lekcji.
W tym celu sięgnęła do jej gładkiej twarzy i schwyciła ją za brodę. Zrobiła to znacznie delikatniej niż dotychczas, zaledwie nakierowując jej spojrzenie do siebie, nie szarpiąc ani nie wpijając paznokci, gdyż na to była dziś zbyt rozluźniona, zbyt rozleniwiona w parnym, szmaragdowym lesie. Niektórzy mogliby ten dotyk nazwać czułym. Zmusiła jednak dziewczynę, by zetknęły się wzrokiem.
- Nie. Nie rób tego, zabraniam ci. Zabraniam ci kiedykolwiek znowu mówić, że jesteś "tylko" Marią Multon. Może i nie jesteś lady, to prawda. Nie masz też zbyt wiele pieniędzy. Ale jesteś pełnokrwistą czarownicą z dobrego domu i masz bardzo wiele do zaoferowania światu. Tylko ty decydujesz o tym kim się staniesz. Niektórzy mają w życiu trudniej, jak ty czy ja. Bo nie mamy pieniędzy ani nazwiska, na którego dźwięk otwierają się wszystkie drzwi. Bo jesteśmy kobietami. Ale nie jesteś i nigdy nie byłaś "tylko" Marią Multon. Jeżeli będziesz tak twierdzić, to znaczy, że już się poddałaś, Mario. - mówiła cicho, niemal szeptem, ale nie zawahała się przed żadnym słowem, podkreślając ich znaczenie zapalczywością w głosie, wyrazem twarzy, na której nie zadrżał ani jeden mięsień.
Kwestia dumy - z bycia czarownicą, z bycia kobietą, nawet z bycia Multonką - nie była dla niej kwestią żartów.
Dopiero gdy to powiedziała, gdy jej palce zsunęły się lekko z brody Marii i zawitały na jej policzku - gładko, pieszczotliwie - na jej twarz wrócił uśmiech, który dla osób, które znały ją dłużej niż Maria mógłby wydać się nienaturalny.
- Nie ma niczego, czego mogłabyś chcieć... ale i tak chcesz, prawda? - Och, jak dobrze to znała! - Mi możesz powiedzieć - zaznaczyła, z nutą oschłości, która jak na złość lubiła wkradać się do jej głosu w najmniej odpowiednich momentach. Bo przecież nie lubiła prosić.
Nie dowiedziała się jednak wszystkiego czego by chciała; nie dowiedziała się nawet części. Towarzystwo Ramseya Mulcibera ostatecznie ograniczyło ich szansę na szczerość i należną kobietom dyskrecje. Choć zgodziła się, żeby się do nich przysiadł, choć w jakimś nawet stopniu udawała zadowoloną, nie próbowała już aż tak nad wyrost karmić Mulcibera swoim szacunkiem. Zwłaszcza, gdy opary kadzideł przyjemnie rozplątywały myśli. Niemal mogła poczuć ich słodycz na języku; opium przywoływało wyłącznie dobre wspomnienia.
I tylko dlatego mogła na niego patrzeć. Na tę uśmiechniętą, znajomą twarz, w której zwykle nie umiała dostrzec niczego poza pogardą. Zabawił się wszak jej kosztem i Cassandra uczyniła to samo. Dopiero niedawno zaczęła w pełni dostrzegać jak niewiele tak naprawdę wiedziała o jej prywatnym życiu, dopiero niedawno zaczęło układać się to w spójniejszą całość. Wciąż odczuwała pewien opór przed myślą, że istotka tak mądra i niewinna jak Lysandra mogła pochodzić z nasienia tego podłego człowieka. Ale tak musiało być, czy nie tak? Oburzenie Cassandry, ich wspólne pojawienie się na festiwalu, Lysa i Umhra w jego domu... a teraz to. Jego słowa, ociekające kpiną.
Na zewnątrz parsknęła śmiechem, niemal dziewczęcym, a w środku zapiekło ją w klatce piersiowej. I tak przyszła do Cassandry po Locus, śmiertelnie poraniona z nazwiskiem swojego oprawcy na wargach, i tak Cassandra nie powiedziała jej nic?
Przyjaciółka. Niech ją Merlin piorunem trzaśnie.
- Przepraszam, Ramsey, nie nawykłam do tego, by ludzie, którym ufam, utrzymywali przede mną takie sekrety. - Miała nadzieję, że nie pomyśli iż mowa o nim, choć w tych okolicznościach wydawało jej się to prawie zabawne. - Pozwól, jeśli mogę spytać... jak długo to trwa? - Przygryzła wargę, a potem uniosła brew widząc jak Maria gramoli się na nogi. Powinna być z niej dumna, z tego ukłonu i grzecznych słów, ale chętnie by ją też za to złapała za sukienkę i siłą pociągnęła w dół. Powstrzymała się jednak. Przed tym i każdym kolejnym impulsem. - Och, wybacz - pospieszyła z odpowiedzią, choć zdradziecki uśmieszek wpełzł jej na usta i nie chciał zniknąć. Chciałaby go sobie wyobrazić zdominowanego przez kobietę, ale jakoś w to powątpiewała. Cassandra musiała się czegoś obawiać. Inaczej nie utrzymywałaby tego w takim sekrecie. - Będę musiała ci to zrekompensować. Czego sobie życzysz?
Kiedy Maria usiadła, schwyciła ją za dłoń, z instynktownej potrzeby kontrolowania przebiegu rozmowy. Mogła ją teraz mocno ścisnąć, jeśli palnie coś głupiego. Jak na razie jednak tylko łagodnie głaskała ją po ręce.
- Oczywiście, nie jest to dla mnie zaskoczeniem. Maria to zdolna i uczynna dziewczyna - I choć cieszyła się z jej sukcesów w lecznicy w Warwick (ostatecznie sama ją tam poleciła), poczuła też ukłucie żalu i zazdrości. Nie miała wśród swoich złożonych obowiązków wystarczająco dużo czasu, by naprawdę przysiąść z Marią do nauki magii leczniczej, a jednak czuła, że to ona powinna być tą, która ją w to wprowadzi. Maria była jej podopieczną, jej obowiązkiem. Jej małą kuzynką, którą chciała kształtować i przygotować do rozwinięcia pełni potencjału. Myśl o tym, że ze wszystkich ludzi robi to teraz Cassandra wydawała jej się cierpka i bolesna. - Nie jesteś służbą, Mario - zwróciła uwagę cichszym, karcącym tonem. Po polanie chodziło mnóstwo dziewcząt z dzbanami. A jednak gdy Ramsey przystał na tę propozycję, mogła co najwyżej spojrzeć na niego z niechęcią. Podejrzewała, że świetnie się bawił. Siedział zdecydowanie za blisko niej, dlatego bez namysłu odsunęła się nieco, tak jakby chciała go lepiej widzieć. - Z pewnością. Zasłużyła na uznanie. - Puściła rękę Marii, by ta mogła wstać. - Niech będzie wino. - przytaknęła w końcu, machając dłonią. Jeśli już musiała coś przynieść, wolała dobry trunek do niewygodnego towarzystwa.
will you be satisfied?
Brón Trogain było swego czasu jednym z ulubionych świąt Rigela. Uwielbiał jego tajemniczą i elektryzującą atmosferę, jak i poczucie, że uczestnicząc w nim, kontynuuje coś naprawdę prastarego, sięgającego swymi korzeniami do samych źródeł magii. Było jeszcze coś. Gdzieś w głębi duszy liczył na to, że w końcu los obdarzy go kimś bliskim. Tą miłością, której również było dedykowane święto.
Obecnie jednak wiele rzeczy się zmieniło, wszelkie uczuciowe rzeczy odeszły gdzieś na dalszy plan, a swoje uczestnictwo w tegoroczny święcie arystokrata motywował poczuciem obowiązku i przyzwyczajeniem. Czuł pewne ukłucie smutku, kiedy wspominał o tym, jak znakomicie się bawił lata temu; należał przecież do ludzi niezwykle sentymentalnych. Teraz, przemykając wśród tłumu, bardzo chciał pozostać anonimowym najdłużej, jak tylko się dało. Dlatego też mimo ogromnej chęci sięgnięcia po wyjątkowe elementy garderoby, wybrał rzeczy w swoim mniemaniu neutralne: jasną lnianą koszulę, granatowe spodnie w drobne paski na szelkach oraz brązową kamizelkę z roślinnym haftem — prezent od matki. Była to chwila, kiedy Black wolał uniknąć ciekawskich spojrzeń oraz niewygodnych pytań od znajomych, w stylu, dlaczego nie był na oficjalnym otwarciu wydarzenia i dlaczego ma rozcięcie w poprzek nosa. Co miał im powiedzieć? Prawdę? Oczywiście, że nie. Niestety, w takim stanie wymyślenie prawdopodobnej historyjki również graniczyło z cudem.
Schować się, oddać niewidocznym siłom cześć. Wrócić do domu, by tam w spokoju zaszyć się w laboratorium i na spokojnie dojść do siebie po przemianie.
Powoli przyzwyczajał się do myśli, że właśnie tak będzie wyglądać jego życie do samego końca. Chociaż patrząc z pewnej perspektywy, klątwa nie wywróciła wszystkiego do góry nogami — Black od lat ukrywał wiele rzeczy: emocje, myśli, obawy, kochanków i ich sekrety. Nosił maski, których pozbywał się tylko w wyjątkowych sytuacjach. I w tym wypadku kolejna tajemnica nie robiła już aż tak wielkiej różnicy. Pozostało jedynie nauczyć się z tym żyć, zrozumieć swoją nową naturę, dostosować się i wyciągnąć z obecnej sytuacji maksimum korzyści dla siebie. Wiedział, że istnieją na świecie takie zjawiska, z którymi nie ma sensu walczyć. Lepiej je… oswoić.
Z tych rozważań wyrwał go jednak bardzo charakterystyczny i intrygujący zapach. Nie zastanawiając się dłużej, podążył za wonią, która zaprowadziła mężczyznę do zakątka, w którym to odpoczywali na rozłożonych na ściółce dywanach znużeni zabawą ludzie.
Chyba właśnie tego szukał. Spokoju, miejsca na uboczu.
Idealne.
Wśród mnóstwa zapachów, unoszących się w powietrzu, uwagę czarodzieja zwróciły bardzo wyraźne nuty polnych kwiatów. Budził on wiele przyjemnych, ciepłych emocji, jakie były dokładnie tym, czego potrzebował. Nawet nie przeszkadzało mu to, że w miejscu, gdzie zapach irysa był najmocniejszy, już ktoś był. I wyglądał na takiego, z kim można było spędzić czas w wyjątkowy sposób.
— To bardzo nietypowy przedstawiciel magicznej flory, nieprawdaż? — odezwał się do mężczyzny, opierającego się o drzewo. — Słyszałem, jakoby w tej części lasu udało się zachować skrawek pierwotnej magicznej puszczy w stanie nienaruszonym.
Tuż obok nich przeszła bardzo stara wiedźma, trzymająca w rękach miskę z dymiącym się kadzidłem. Mimo iż Rigel nie rozumiał dokładnej treści jej słów, wiedział, że wznosi modły o pomyślność.
Bogowie lubią różne ofiary. Emocje też są jednymi z nich.
— Kiedyś czytałem też bardzo ciekawą książkę o duchach drzew. Podobno istniało plemię, które specjalnie chowało swoich zmarłych z nasionami drzew, by w taki sposób, stając się więcej niż duchem, ich bliski do nich wrócił i chronił rodziny przed zagrożeniami. Ciekawe, czy i w tym miejscu można spotkać tego typu istoty?
Niebo, w które się wpatrywał, przewracało się jak obraz kalejdoskopu, jedne konstelacje ustępowały miejsca kolejnym, nakrapiały nocną płachtę niby rozsypany na niej chaotycznie elfi pył, zaczynały się kręcić, w końcu wirować, musiał zamknąć oczy, by nie dać oślepić się ich blaskowi. W jego krwi już od kilku dni krążyło niewiele wody, za to wiele używek, a on był pewien, że okresu zawieszenia broni nie mógłby spędzić lepiej, niż teraz. Bezkarna bliskość Deirdre i Evandry równocześnie dawały mu spełnienie, jakiego wcześniej nie znał, a jakiemu pełni hedonistycznego nierządu oddawał się bez jakiegokolwiek opamiętania. Gdy kochanka sprecyzowała swoje pytanie, Tristan roześmiał się bezgłośnie, nie otwierając oczu. Myśli wirowały nie mniej łagodnie od nieba, wziął głęboki oddech świeżym orzeźwiającym leśnym powietrzem, lecz pachniało kadzidłem rozpalonym przez starą wiedźmę, na obecność której nie zwrócił większej uwagi. Duchota ziół usiłowała przedostać się do jego obaw, poruszających wrażliwą strunę piętrzących się co dzień problemów zepchniętych pod sam grzbiet podświadomości nieskrępowaną zabawą w zalanym winem plenerze.
- Właściwie, to ty gościsz w naszym - sprecyzował jej odpowiedź, jeszcze nie do końca wyrwany z nocnych przyjemności. Wciąż czuł smak gorących ust, serce nie do końca zdążyło odnaleźć jeszcze spokojnego rytmu. Gdy sunął dłońmi po kształtnych liniach ich bioder, jedną dłonią po rozgrzanej skórze Evandry, drugą po Deirdre, wyczuwał pod opuszkami palców różnice w ich fakturze i znamionach, w reakcjach na dotyk, w codziennych pragnieniach. Mógłby w nich utonąć. - Sądziłem, że to zaczęło się tamtej nocy - odparł w końcu, nie patrząc na Deirdre. Czy mylił się, nie dostrzegł czegoś już wcześniej? - Nie bądź niedorzeczna, wyobrażasz sobie Cronosa jako przywódcę stada? - Każdy wiedział, że jego rola była marionetkowa, prawdziwą władzę pełnił wszak kto inny, ktoś, kto wolał oddawać się cieniowi. I to oni byli jego wysłannikami, nie Malfoy. Kąciki jego ust uniosły się bezwiednie, gdy przywołał obraz tej wizji, szanował go publicznie, to wystarczało. Miał go za pożytecznego, nic więcej. - Mówię o tej ceremonii. Wielkim święcie, pełnym spełnienia i miłości. Czy nie zasługujemy na te wzruszenia? Pewnie odeszliśmy od nich, odkąd mugole zaczęli rozprzestrzeniać się po lasach. Wycinać je i wznosić swoje dymiące, duszące infrastruktury. A przecież tylko tak można oddać cześć naturze magii. - Czy rzeczywiście chodziło mu o tradycję, czy jednak o własną przyjemność, to zapewne stanowiło zagadkę również dla niego samego.
- Nigdy nie będziemy już wolni - odparł, jego głos nie miał w sobie ni goryczy, ni żalu, ni szczęścia, ni radości. Nie nosili ciężkich żelaznych kajdan, lecz tatuaż węża był od nich cięższy. Wiązał ich dusze na wieczność, niekoniecznie tylko do śmierci. Wierzył w swojego pana. Wierzył we wszystko, co mógł mu dać i wierzył we wszystko, o co walczył. Nie mógł mieć w sobie żalu, pragnął tego. Pragnął być mu wiernym. - Jesteś moja - odparł na jej dalsze słowa, ze zdecydowaniem, z pewnością wybrzmiewającą w głosie silnie jak stal. Czy kiedykolwiek sądziła, że mogłoby być inaczej? Że oddałby ją, pozwolił odejść jak wtedy? Niezadowolenie wkradło się na jego usta dopiero, gdy wspomniała o Evandrze, niechętnie otworzył oczy, ale wciąż patrzył w niebo. Wydało się nieco spokojniejsze, niż jeszcze kilka chwil temu. Bardziej nieruchome. - Dlaczego ci na tym zależy, Deirdre? - Na zaufaniu? Nigdy jej nie ufał. Nigdy nie zaufałby jej w pełni. Oszukała go i zwiodła, zdradziła. Sądziła, że może odnaleźć szczęście u boku innego mężczyzny. Zabiłby każdego. Ale nie o to tu chodziło, a o Evandrę. - Jej zamiary są czyste. Jak cała ona - stwierdził, z zachwytem, najprawdopodobniej rzeczywiście nieświadom tego, jak te słowa kontrastowały z nieczystą i rozpustną nocą. - Pewnego dnia spytała mnie, czy moglibyśmy funkcjonować razem, w jedności. Bez masek, kłamstw i podchodów. Jak idealna synergia, wspólnie wprawiająca w ruch wszechświat - Tego już nie mówiła, przemawiał za to alkohol i smoczy pazur w jego krwi. To pod ich wpływem najczęściej wzburzały się w nim poetyckie emfazy. Namiętność serca, ta sama, która czyniła go oddanym kochankiem i jednym z najgorliwszych wyznawców Czarnego Pana. Pragnął tego jak niczego innego, siły uczuć. W narkotycznych transach odnajdywał nowe idee, jak wtedy, gdy po raz pierwszy opowiedział jej o tym, kim był Czarny Pan i dlaczego warto zrzec się dla niego własnego życia. - Jak jedna siła. Żywioł, potężniejszy od wszystkiego, co znane ludzkiemu sercu. Coś, co wykracza poza granice ludzkiego poznania. Pomyśl, jak wiele moglibyśmy dzięki temu osiągnąć. Ograniczony umysł nie mógłby tego dostrzec - westchnął z zawodem, jakby coś nagle przekreśliło jego pragnienia, jakby poderwane do lotu skrzydła przecięła nagle i gwałtownie strzała łucznika. Czy umysł Deirdre był zbyt ograniczony? Zawsze miał ją za mimo wszystko dość bystrą, by rozumieć swoją pozycję. Evandra mogła przynajmniej spróbować zażądać jej odejścia, ale tego nie uczyniła. Nigdy nie próbowała. To ona ofiarowała Deirdre bezpieczeństwo.
- Czasem się tego boję - przytaknął właściwie jej słowom, a może ciągnął wcześniejsze rozważania, zignorował to, co mówiła o władzy, bo nie było to dla niego wygodne. - Co się stanie, gdy zawiedziemy. Jeśli okaże się, że nasza siła to za mało, by zmienić świat. Że losy wojny się odwrócą, nagle jedna porażka pogoni drugą, a my wszyscy skończymy na mugolskich stosach. - Opary kadzideł wyciągały z serca najgłębsze obawy. Podjudzały je, mamiły, kazały obnażać. - Czy nie to jest najważniejsze, by ogień nie przestawał płonąć? Byśmy nawet na mugolskich stosach gotowi byli wykrzyczeć: Chwała wielkiemu Czarnemu Panu. By nasze dzieci pewnego dnia dokonały to, czego nam nie było dane. Zaczynam zastanawiać się, do jakiej wielkości doszliby moi chłopcy, gdyby mieli swoje wzajemne wsparcie. - Marcus i Evan będą potężnymi czarodziejami, był tego pewien. Lecz samotna potęga prowadzi do pychy i upadku, jak u Grindelwalda. Jemu całe życie wpajano, że to więzy krwi są wszystkim.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Uśmiechnęła się lekko słysząc jego stłumiony śmiech, tęskniła za tym dźwiękiem. Niskim i wibrującym jednocześnie, satysfakcjonującym, powodującym gęsią skórkę. Kiedyś słyszała go niemal stale, potrafiła rozpoznać go wśród gwaru rozmów, pokrzykiwań i muzyki, które wypełniały komnaty Wenus równie gęsto, co woń piżma i alkoholu. Lubiła, gdy się śmiał - nawet, jeśli w innych kurtyzanach ta melodia budziła instynktowny lęk; kiedy Tristan Rosier się cieszył zazwyczaj oznaczało to dla przebywającej z nim dziewczyny coś bolesnego. Miu traktował inaczej, lepiej, a ona, najpierw zaślepiona pragnieniem bogactwa i wpływu, później zaś budującym się na fundamencie uczucia oddaniem, nie skarżyła się na to, jak ją traktował. Wolała widzieć jego uśmiech niż grymas gniewu, najbardziej jednak bała się smutku. Ten zasnuwał ciemnością oczy, wyostrzał zęby, zamieniał go w nieprzewidywalnego szaleńca, gotowego uczynić wszystko, by ulżyć sobie w tym dyskomforcie. By złagodzić żałobę za ukochaną siostrą, by wyrzucić z siebie tęsknotę za wymarzoną szlachcianką o złotych włosach, by zdusić - razem z czyimś oddechem - niepewność związaną z własną pozycją. Cieszyła ją więc jego radość, nawet jeśli ta kruszyła się z każdą sekundą ich nocnej ucieczki, gdy skryci poza wzrokiem postronnych mogli bratać się z nocą.
-To zaczęło się wcześniej. Kilka miesięcy, może tygodni - odpowiedziała szczerze, powoli, dalej ciekawa jego reakcji. - Nie mówiłam ci wcześniej, bo chciałam być pewna. Dać ci to, czego pragnąłeś. Pozwolić zachłysnąć się finalnym efektem - kontynuowała, nie tłumacząc się ani nie zdradzając wszystkiego. Nie musiała. Obraz jego wykrzywionej w zachwycie twarzy miał wyryć się na zawsze w jej pamięci. - Smakowałam jej w waszej oranżerii. Jest taka słodka, ciągle nie mogę się nadziwić - szepnęła, podnosząc głowę do góry, spoglądając na niego niewinnie, zwinięta tuż u jego boku, leżąc już tak blisko, że mogli rozmawiać szeptem pozyskiwanym z własnych oddechów. Szeptem niefrasobliwym, poruszającym tematy odległe od polityki - a przynajmniej tak chciała spędzić te wykradzione godziny, mające należeć tylko do nich.
Okazało się to jednak niemożliwe, powietrze gęstniało, pęczniało od kadzideł, a ich rozmowy ześlizgiwały się powoli w nietknięte jeszcze rejony. - Cóż, Cronus jest na pewno odpowiednim czarodziejem na odpowiednim stanowisku- skomentowała w lekkim rozbawieniu, dyplomatyczna nawet tutaj, teraz, pośrodku nocy, zamknięta pod jej cienkim kloszem z ostatnią osobą, z jaką pragnęłaby być w pełni szczera. Niezależnie, czy chodziło o opinię o marionetkowym Ministrze Magii, czy o sednie własnych uczuć. Bała się prawdy, usilnie ignorując fakt, że Rosier już dawno zdołał ją dostrzec, niezależnie, czy ukrywała ją pod chłodnym profesjonalizmem namiestniczki czy pod wyrafinowanym wyuzdaniem, do którego wracała, nie mogąc całkowicie odnaleźć się w roli namiestniczki. - Nie musisz czekać na wielkie święto, by celebrować w sposób, w jaki lubimy - kontynuowała, jak zwykle odbierając jego słowa w jeden sposób. Wielkie idee, wielkie przyjemności; ideologia często mieszała się w słowach Rosiera z namiętnością, wątpiła więc, by pragnął powrotu do życia w lasach - jeśli już, to pragnął tego, co stało się podczas rytuału i później, swobody, szaleńczego poddania się uczuciom, wyzbycia się sztywnych zasad. Rozumiała go, sama poruszała się po płaszczyźnie sprzeczności, pomiędzy konserwatyzną zachowawczością a niepohamowanym hedonizmem. - Możemy robić to częściej, razem - zaproponowała szeptem, rozpinając kolejny guzik jego koszuli, jeszcze kilka spajało lniany materiał, tęskniła nie tylko za jego śmiechem, ale i wspólną zabawą, coraz rzadszą w natłoku nawarstwiających się obowiązków.
Zamilkła, słysząc jego odpowiedź, dziwnie ciężką w kontraście z wcześniejszym tematem. Atmosfera stawała się gęstsza, poważniejsza, ziołowa mgiełka otulała ich ściślej, barwiąc wilgotne, nocne powietrze głęboką zielenią, ciężkim szmaragdem, rozbłyskującym gdzieniegdzie jaskrawszą barwą świetlików. Dłoń opadła z jego piersi, nie odsunęła jej jednak, leżała tuż przy jego ciele, na miękkim materiale koca.
- Nie o taką wolność mi chodzi - szepnęła, bo przecież nie potrafiła ująć w słowa tego, o co jej naprawdę chodziło. Albo ciągle nie potrafiła wypowiedzieć ich na głos, objaśnić, że miała na myśli inne więzienie. Utkane z krótkich wspomnień, ze świadomości, ciągle stał nad nią z batem, że wisiała nad nią czarna chmura długów, że gdy budziła się rano w wygodnym łożu, w miejscu, które zaczęła nazywać domem, z zapachem męskiego ciała obok, z szczęśliwego snu budził ją brzęk galeonów odkładanych przez Tristana na blat stolika, tak, jakby dalej była byle kurwą. - I nie o taką własność - dodała już niemal bezgłośnie. - Jestem twoja jak Apollin albo Chasseur; zwierzę na łańcuchu. Nawet nie jak smoki, te kochasz i szanujesz, nawet, jeśli musisz je spętać i pouczyć - z jej ust wylał się nie jad i nawet nie żal, a smutek. Nie potrafiła go powstrzymać - i nie wiedziała, dlaczego, chociaż nieco pikantny zapach ziół coraz wyraźniej przesiąkał przez jej włosy i sukienkę. - Bo zaufałeś jej z własnym życiem - a kim ona jest, co osiągnęła, czym przekonała cię, byś to ją uznał za godną? - odpowiedziała od razu, ból wywołany oddaniem najcenniejszego przedmiotu na świecie w ręce półwili wydawał się równie świeży, co w dniu, kiedy dowiedziała się o przekroczeniu przez Rosiera ostatniej granicy wielkości, potęgi silniejszej od śmierci. Nie musiała mówić o szczegółach, wiedział, że miała na myśli horkruksa. - To ja towarzyszyłam ci w tej drodze, krok za krokiem. To mnie Czarny Pan wywyższył spośród innych. To ja znam cię lepiej od niej, to ja jestem u twojego boku, gdy walczymy - mówiła szybko, lecz nie zajadle, nie było w tej wypowiedzi typowej, szamoczącej się od uczuć wściekłości, tylko żal. Rozumiała względy rozsądku, obrączka była bezpieczniejsza w Chateau Rose - chociaż, jak się okazało, wcale nie było to tak pewne miejsce - Wiem, że są - zgodziła się powoli, milknąc na dłuższą chwilę. - I nie rozumiem, dlaczego - zamyśliła się, szczerze; nie rozumiała intencji Evandry, jej dobroci i łagodności, wyrozumiałości i otwartości. Nie miało to najmniejszego sensu, nie w kontekście krzywdy, jakiej doznawała ze strony niewiernego męża. - Ale nie, nie jest czysta. Gdyby była, nie zgodziłaby się na to, czego doświadczamy. I nie pałałaby żądzą w kierunku kobiet - zawiesiła głos, mówiła prawdę; każda normalna czarownica nie przyjęłaby w swym życiu - ani tym bardziej w łożu - innej kobiety, nie pozwoliłaby na zdradę, a jeśli już, nie chciałaby brać udziału w tak niemoralnej namiętności, obserwując z bliska niewierność ukochanego męża. Nie miałaby też sodomijnej słabości do tej samej płci. A przede wszystkim nie byłaby tak otwarta na…właściwie, na co? Deirdre zamarła, słuchając Tristana uważnie, lecz w pierwszej chwili bez zrozumienia. Razem, w jedności. Uznała, że mówi o nich, o małżeństwie, o nierozerwalnej więzi nestora i lady doyenne, lecz wkrótce pojęła, że Evandra pytała o nich troje. O nią, będącą elementem tej układanki. - I co jej odpowiedziałeś? - spytała głucho, niemal na przejętym wdechu, wpatrując się w jego twarz niemal bez mrugnięcia, jak kot przyczajony w półmroku nocy, z jedynie wielkimi ślepiami widocznymi pod jej ciemnym woalem. Czy widział dla nich szansę? Czy chciał widzieć ją na równi z żoną? Czy w ogóle to było możliwe? Dla niej, teraz - nie, nie wyobrażała sobie, jak mogłoby to wyglądać, jak miałoby to zadziałać, gdy wszyscy znajdowali się na świeczniku, będąc przykładem tradycyjnego ładu. Perfekcji, moralni i niewzruszeni.
Może dlatego aż wzdrygnęła się po jego kolejnych słowach. Pierwszy raz przyznawał się do lęku tak wprost, tak szczerze, lecz wcale nie wydawał się słaby, wręcz przeciwnie, coś w tym spokojnym smutku niosło ze sobą przejmującą siłę. Hardość. Świadomość ryzyka i gotowość, by je podjąć, a później, niezależnie od wyniku, nieść swoją wiarę do końca. - W koszmarach widzę to samo. Stosy. Rycerzy. Śmierć. I Myssleine i Marcusa, odebranych mi, skazanych na wychowywanie się wśród szlamu - zacisnęła usta, nie chcąc mówić dalej, jakby obawiała się, że słowa zdołają w jakiś sposób zaprószyć złe sny na podatne podłoże rzeczywistości. Skuliła się nieco u jego boku, tak bardzo chcąc znaleźć się bliżej - i zapewne wsunęłaby się w jego ramiona, wtuliła w tors, nie bacząc na to, gdzie się znajdowali, lecz…Znów udało mu się ją zszokować, już drugi raz podczas tej krótkiej rozmowy. Musiał to zauważyć, zdarcie z twarzy Deirdre perfekcyjnej maski reakcji zdarzało się rzadko.
Czuła, że jej oczy wilgotnieją, że gardło się zaciska - nie, na Merlina, nie może dać się ponieść ckliwemu rozczuleniu. Moi chłopcy. Czy naprawdę tak powiedział? Nazwał ich dzieci własnymi, myślał o Marcusie w takim samym kontekście, w jakim myślał o swym pierworodnym, prawowitym synu. Szczęście wibrowało w jej sercu, lecz radosny trzepot zamieniał się w nerwowy galop, a zszokowana czułość ustępowała lękowi. To także było zbyt piękne, by okazało się prawdą, a Evandra nigdy nie mogła dowiedzieć się o tym, że tuż obok żyją dzieci Tristana; dzieci, mogące kiedyś zagrozić jej własnym. Dzieci, będące ostatecznym dowodem na to, że Deirdre nie była ich wspólną zabawką, rozrywką na nudne, małżeńskie wieczory, prywatną powierniczką i bezpiecznym wentylem bezpieczeństwa dla zmysłowych słabości damy o chorobliwych skłonnościach.
-Ona je zabije, gdy dowie się o ich istnieniu - powiedziała cicho, powoli, była tego świadoma, a kadzidło umożliwiało lękom wyczołganie się na światło dzienne, rozpostarcie połamanych skrzydeł, obnażenie się w całej plugawej okazałości. - Nie możesz jej o nich powiedzieć - dodała bezgłośnie, chwytając go za dłoń mocno, rozpaczliwie, choć rozsądek podpowiadał, że reaguje przesadnie, że przecież Tristan nigdy nie chciałby, by ten sekret wyszedł na jaw, że nie zwierzy się żonie z faktu posiadania bękartów, że to więcej niż absurdalne.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Nie można było spodziewać się po Marii podobnej reakcji; przede wszystkim dlatego, że ona sama do końca nie wiedziała, jak powinna do tego wszystkiego podejść. Trudno było jej w ogóle nazwać to, co czuła. Wiedziała tylko, że zdarzenia pierwszosierpniowej nocy były pierwszymi takimi w jej życiu, że chyba nie powinna, ale przecież było tak ciepło i tak bezpiecznie, i blisko... Nie wiedziała, co takiego w nią wstąpiło, co sprawiło, że przekroczyła pewną nieprzekraczalną do tej pory granicę zaufania. Że pozwoliła się trzymać tak blisko. Ale pamiętała, wciąż pamiętała jego odpowiedź na obietnicę, którą sobie złożyli. Przez jedną, jedyną noc byli tylko swoi.
Ale ta noc już minęła. A Maria pozostała z mętlikiem w głowie, który poruszany uwagami Elviry wzbudzał w niej niespotykaną wcześniej, nerwową reakcję.
Rozchylone lekko usta wypuściły z siebie zaskoczone westchnienie, gdy palce kuzynki sięgnęły do jej brody. Zacisnęła odruchowo szczęki, oczekując szarpnięcia, jakiejś siły wynikającej z gestu. Wszak kuzynka miała tendencje do niepotrzebnej nagłości i agresji, Maria znała już podobne przypadki. Spodziewała się więc nagany, jakiegoś niezadowolonego słowa. Ale gdy ból nie nadchodził, posłusznie złączyła ich spojrzenia ze sobą, wciąż nie pozwalając sobie na pełen ulgi wydech. Mięśnie napięły się, gotowe do ucieczki lub prób obrony, ale nie odwracała wzroku. I słuchała wszystkiego, co przekazywała jej kuzynka.
— Ja nie jestem... — pełnokrwista, przecież wiesz. Nie dokończyła jednak tego zdania, gardło związało się ze wstydu, który musiała czuć ze względu na błędy swego ojca. Gdyby nie ożenił się z czarownicą półkrwi, jego potomstwo byłoby tak samo czystokrwiste jak on, jak dzieci jego braci, w tym Elvira. Teraz Maria—pokutnica odpowiadała za grzechy pochodzenia swych rodziców; ale czy mogłaby być prawdziwie sobą, gdyby nie ta skaza? Gdyby nie wrażliwość, która przeszła jej w krwi matki?
— Nie wszyscy są równi — odpowiedziała szeptem, nie kryjąc zupełnie smutku, który wypływał z tego twierdzenia. Elvira wiedziała, sama przecież pokrętnie przekazała tę samą prawdę w swych słowach. — Ale to nie oznacza, że się poddaję... — dodała po chwili, przymykając lekko powieki, gdy dłoń Elviry zsunęła się na jej policzek. Potrzebowała pewnej przerwy, skrycia się pod powiekami. Czuła przecież, że jej własne policzki opowiadają inną historię od tej, którą chciała jej przekazać słowami. Była zawstydzona, dogłębnie dotknięta emocjami, których zwyczajnie nie rozumiała. I nie była gotowa na ich roztrząsanie. Jeszcze nie.
— Nic nie chcę... — powtórzyła raz jeszcze, wreszcie odwracając głowę w bok. Wciąż z przymkniętymi powiekami próbowała uspokoić rozkołatane serce. Głębokie wdechy i wydechy wpuszczały słodkawy zapach kadzidła do organizmu, dając nadzieję, że to ćwiczenia oddechowe wpłynęły na rozluźnienie, które niedługo później na nią spadło.
Gdy otworzyła oczy, widziała już Elvirę rozmawiającą z tajemniczym, choć uśmiechniętym mężczyzną. Poruszane przez nich tematy, ich prawdziwa natura i gra, której się podjęli była dla niej zupełnie nieznana. Dlatego też uznała, że poza powierzchowną treścią nie istniał żaden inny podtekst. W tym stwierdzeniu umacniało ją dodatkowo słodkie kadzidło, dzięki któremu miała odwagę przynajmniej na chwilę dłużej zatrzymać spojrzenie na mężczyźnie, który — jak okazało się niedługo później — nie był wcale takim przypadkowym znajomym jej starszej kuzynki.
Nie spodziewała się, że ktoś taki jak on mógł w ogóle mieć świadomość, że istnieje. Oczywiście, padły już słowa o bliskości z panią Cassandrą — Maria w nietypowych, nagłych okolicznościach stała się także gościem Niedźwiedziej Jamy — uznała więc, że musiała łączyć ich więź małżeńska. Nie spodziewała się, że pani Cassandra opowiadała o ich współpracy, ale chyba po tym, co zdarzyło się w Szpitalu, musiała mu się zwierzyć. Tak czy inaczej, szeroki uśmiech wystąpił na wargi Marii, która opuściła jednocześnie skromnie zarówno spojrzenie, jak i głowę, kolejnym drobnym pokłonem dziękując za komplement. Gdy tylko spojrzało się na twarz młodej dziewczyny, widać było jak na dłoni, że cała niemal promieniała.
— Bardzo się cieszę, że pani Cassandra wzięła mnie pod swoje skrzydła — odpowiedziała radośnie, niemalże śpiewnie. Na moment zerknęła przez ramię, na Elvirę, jakby chciała jej pokazać, że wreszcie może być z niej dumna. Dlatego też, gdy zasiadła raz jeszcze, sama ścisnęła dłoń kuzynki, jakby chciała jej przekazać, że wreszcie wszystko się układa. Że staje na własnych nogach, że nie musi się jej wstydzić. Dzięki narkotycznym właściwościom kadzidła zupełnie nie wyczuła rozczarowania Elviry. I chyba dobrze, bo jedynie uwaga o służbie dotarła do jej myśli.
— To grzeczność... — szepnęła w odpowiedzi; wszak ostatecznie wybór Ramseya był jasny i prosty, a dziewczęta z dzbanami z winem spacerowały wyraźnie zbyt daleko od miejsca, które zajmowali w Zakątku. Gdy Ramsey zasiadł na poduszkach przy nich, uśmiechnęła się więc do niego zachęcająco, po części dziękczynnie. — Wrócę najszybciej jak mogę, proszę wybaczyć mi nieobecność — zwróciła się raz jeszcze do Mulcibera, słodko i miękko, szczerze naiwnie. Po chwili podniosła się zwinnie z miejsca, aby ruszyć na poszukiwania wina gronowego. Pozostawiła Elvirę i Ramseya samych sobie na kilka dłuższych chwil, nim dotarła do jednej z dziewcząt ubranych na biało, prosząc ją o pomoc w przyniesieniu zarówno dzbana, jak i trzech kieliszków, z których mieli raczyć się winem.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
- Słodka - powtórzył za nią, smakując się w tym sformułowaniu. Nie określiłby jej w inny sposób, lecz słyszeć to z ust innej osoby, innej kobiety, było doświadczeniem zupełnie dla niego nowym. Mocno nabrał w usta powietrza, karmiąc się pachnącym ciężkim dymem kadzidła. - Jest bardzo słodka - przytaknął z zastanowieniem. - Opowiedz mi więcej - poprosił. - O tym, jak smakuje - I właśnie te fantazje, wyśnione, ziszczały się w rzeczywistości. Pragnął się nimi delektować, chciał o nich słuchać, chciał wiedzieć więcej.
- Pragniesz prawdziwej wolności, Deirdre? Chcesz być wolna ode mnie? - zadrwił, bo dobrze wiedział, że ani nie było to możliwe, ani wcale tego nie chciała. Nowa pozycja dawała jej nowe możliwości, a jednak wciąż pozostawała mu w pełni podporządkowana. - Życie jest niewolą, Deirdre. Nie oswobodzisz się od teraźniejszości i konwenansów, bo wtedy skończysz na bruku. Nie oswobodzisz się od bliskich, bo wtedy utracisz siłę. Ludzie nie są z natury wolni. Zakuci w zasady i nakazy, zawsze tacy będziemy. - Ileż lat w buncie usiłował przeciwstawić się pokładanym w nim oczekiwaniom? Ileż to lat drwił z wielkich przyjęć, jednocześnie wykorzystując te okazje do odnalezienia w nich własnych przyjemności, nie dostrzegając nawet momentu, w którym stał się ich częścią? Czy jeszcze dekadę temu potrafiłby wyobrazić sobie sam siebie z sygnetem rodu na dłoni? I wreszcie, czy był zniewolony też jej, nie chcąc i nie potrafiąc dać jej odejść? Kadzidło, którym oddychał, pobudzało ukryte wątpliwości, wyciągało obawy, lęki i smutki, które na co dzień spychał w dalekie odmęty podświadomości. - Kim bylibyśmy bez nich? Prymitywnymi istotami wiedzionymi pustymi instynktami. Wszyscy tacy sami, równo traktowani niezależnie od krwi, urodzenia i klasy. Zmuszeni do walki o przetrwanie czarodzieje zdziczeliby jak bezpańskie psy. Kąsaliby i atakowali na ślepo rujnując wszystko, do czego doszła nasza cywilizacja. - A przecież to wszystko było tak ważne. Tracąc przywileje utraciłby wszystko. Tożsamość, wagę tego kim był, siłę swojego rodu. Sens. - I to teraz, gdy zbliżmy się do jej szczytu - Ideologia czystej krwi miała wszystko naprostować, przywrócić na właściwe tory.
- Wysoko cenię każdą posiadaną klacz - sprostował jej słowa, zwierzęta w jego stajniach były zadbane i dobrze ułożone, lubił poświęcać im wolne chwile. - To bardzo wyjątkowe zwierzęta, przeznaczone do wymagającej hodowli. Mają wydać na świat czempiony warte fortunę. Uwłacza ci to porównanie? - Kilka miesięcy temu słyszał podobne z ust siostry, czy to Czarownica, czy inne pismo dla kobiet, rozpoczęło podobną modę? Należała do niego jak wszystko inne co posiadał. Zmarszczył brew, gdy pytała, czym przekonała go Evandra, czy w ogóle potrafiła się usłyszeć? Rozgniewałby się w każdej innej chwili, w tej zapach kadzideł tłumił gniew, szukał czegoś innego, czegoś, co jednak nie towarzyszyło tym emocjom. - Nie życzę sobie, żebyś wyrażała się w taki sposób o mojej żonie, Deirdre - westchnął, kiedy zniszczyła przyjemny nastrój; leniwie wstał, podciągnął tułów do góry, nie podnosząc się jednak z pniaka. Niedbale wsparł łokcie o kolana, wbijając wzrok w tańczące nad ogniskiem płomienie rozbijające nocne mroki. Nie przestawało kręcić mu się w głowie, przetarł pulsujące skronie. - Do niczego mnie nie przekonywała. Podjąłem decyzję - sprostował krótko, gdy w skutek dalszych słów zrozumiał, o czym mówiła. O jego duszy. - U niej miała być bezpieczna. Nie sądziłem, że rebelianci odważą skrzywdzić się kogoś takiego jak ona. Spróbują kiedykolwiek obedrzeć ją z tego, kim jest. - Pokręcił głową, wspominając jej porwanie. Wciąż miał przed oczyma jej widok, bladej i nieprzytomnej w szarych kurzach ciemnej piwnicy. - Myliłem się - stwierdził gorzko. - Nie wie, czym jest jej pierścień. Gdyby wiedziała, już by go straciła. - Może tak byłoby lepiej. Czy to nie adekwatna cena za jej wolność? Zakon by na nią przystał, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. I on sam - on też oddałby za nią wszystko. - Dlatego pierścień i wiedza o nim nie mogą być w tych samych rękach - Istniały sposoby na wyciągnięcie informacji również wbrew cudzej woli. Również wbrew woli Deirdre. Była Śmierciożerczynią. Narażała się w imię Czarnego Pana. A razem ze sobą - narażałaby jego. Ofiarowanie jej horkruksa byłoby absurdem. Był zły. Zły, że zapytała. - Walczymy - stwierdził gorzko. - Chcesz pogrzebać moją duszę razem ze sobą? - spytał z niechęcią, nie patrząc na nią. I nie chodziło już tylko o horkruksa, nie chciał też jej śmierci. - Wolałbym, żebyś jej strzegła. Jej i kobiety, która ją przechowuje. - Nie poprawił rozpiętego przez nią guzika koszuli, rozchełstana koszula chwytała nocny wiatr, kojący, trzeźwiący. Otulający niemal tak przyjemnie, jak kontrastowo ciepłe oddechy w namiocie.
- W miłości dwóch kobiet nie ma nic nieczystego - rzucił od niechcenia, oczywiście, że zdecydowanie większą część społeczeństwa to burzyło, że prawda o Evandrze nie mogła objawić się światu, bo świat by tego nie zrozumiał, ale Tristan nie pierwszy raz działał według własnego, wybiórczego i mało precyzyjnego kompasu moralnego, za moralne w istocie uznając to, co sprawiało przyjemność jemu. Coś, co było tak piękne, nie mogło być nieczyste, ciężkie tematy nie pozwalały mu się jednak dostatecznie delektować tą myślą. - Że to możliwe - odparł zgodnie z prawdą. Sądził, że Deirdre znała swoje miejsce, że doceniała łaskę, jaką obdarzyła ją jego żona, dopuszczając ją tak blisko. - Tu też się myliłem - stwierdził z goryczą, czuł ciężar własnej głowy, ale nie chciał kłaść się obok niej. Kim była Evandra? Czego dokonała? Naprawdę zadawała te wszystkie pytania, choć tak dobrze znała ich historię? Płonące stosy. Czy mogłyby być wybawieniem od tego, co toczyło się tu i teraz? Pod wpływem kadzidła nie był do końca sobą. Smutki narastały. Kłębiły się w jego głowie, wylewały na wierzch, choć nauczony był je tłamsić. Nie dopuszczał ich do siebie, nie chciał, nie mógł.
- Śmierć jest wolnością, o której mówiłaś, Deirdre. Tylko w niej będziemy wolni. Prawdziwie wolni. My, nasze dzieci, wszyscy. - Wolni od trosk, zmartwień, doczesności. Być nie może nie było się czego obawiać. - Zostanie tylko pamięć. Czy dobra, czy zła, zależeć będzie od tego jak zginiemy. - Alphard już był bohaterem i legendą, choć jedną z jego większych zasług - była śmierć. - Wolałbym widzieć je martwe, niż pośród szlamu - stwierdził, wyzwolone, jeśli tylko będzie na to szansa, powinni zabrać je na inny świat ze sobą. - Nie bądź śmieszna - zanegował jej lęk od razu. - Nie skrzywdzi moich dzieci. - Czy mogłaby zwrócić się przeciwko niemu tak otwarcie? Tak brutalnie? Wątpił w nią niekiedy, zwykle niesłusznie. Nie chciał już wątpić.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
- Bo sam niewiele wiesz o jej bukiecie? - pozwoliła sobie na drobną prowokację, nie drażniła się z nim nigdy na tej płaszczyźnie, lady Lestrange pozostawała świętością, bóstwem, dopiero niedawno ściągniętym na ziemię. Może dlatego tak łatwo jej uległa - kolejne wyjaśnienie słabości, cegiełka budująca wątły mur, mający oddzielić Deirdre od prawdziwych motywacji, stojących za jej bliskością z półwilą. - Pamiętasz egzotyczne przysmaki w Wenus? Te najsłodsze, najrzadsze; złocista sapodilla - westchnęła cicho, bogaty asortyment wyrafinowanych przekąsek z najodleglejszych miejsc na świecie był jedną z niewielu zalet tamtego miejsca. - Smakuje tak samo. Z lekko słoną nutą, jak te wyjątkowe magiczne owoce, które wyrastają tylko na ziemi zanurzonej w morskiej wodzie - szeptała dalej, gotowa odmalować w najbardziej zmysłowych detalach smak jego żony, którym delektowali się we dwoje zaledwie kilka kwadransów wcześniej. Spętani namiętnością - w tym miał rację, wolność wydawała się pojęciem abstrakcyjnym, zaczynała żałować, że pozwoliła sobie na szczerość, ale nie zamierzała się wycofywać, nawet, gdy kolejne słowa Tristana wciągały ją głębiej pod taflę smutku. Blask dwuznacznej namiętności zanikał, rozmywał się w cieniu dziwnego, nostalgicznego chłodu. Prawdziwego, pomimo gasnącego upojenia.
- Chcę być wolna od tego, co mnie ogranicza, co przykuwa łańcuchem tak, że nie mogę sięgnąć po więcej: wiedzy, siły, potęgi - odparła, resztkami sił pragnąc, by zrozumiał, ale wiedziała, że była to walka z góry przegrana. - Zmieniłeś się - dodała cicho, bez urazy, stwierdzała fakt po raz pierwszy tak jednoznacznie, boleśnie się z nim godząc. Nie tęskniła jednak za dawnym Tristanem, rozchwianym, podatnym na najdrobniejsze podmuchy emocji; wtedy był ledwie młodzieńcem, a choć nie minęło wiele lat, niezwykle dojrzał. Ona, wbrew temu co sądził, też. Zaśmiała się cicho, lecz smutno, na jego przytyki dotyczące posłuszeństwa prawu. - Całe życie oddałam wierności zasadom, ciągle w nie wierzę, ale dopiero w chwili, w której sięgnęłam po to, co zakazane, podobno złe i plugawe - dostałam to, co mnie uszczęśliwiło - mówiła patrząc dalej prosto w jego twarz. Wenus upodliło ją i złamało perfekcyjną ścieżkę kariery, ale znalazła tam jego. A razem z nim potęgę o jakiej nie była w stanie marzyć, nie do porównania z dziewczęcymi mrzonkami o zostaniu Ministrą Magii.
- Uwłacza - odpowiedziała spokojnie, z powagą, sprzeciwiając się mu najłagodniej jak potrafiła. Kadzidło utrudniało kłamstwo, czuła się w tej szczerości obco, ale w nieznany sposób komfortowo, jakby rozpięła zbyt ciasny gorset i w końcu mogła oddychać pełną piersią. - Nie jestem zwierzęciem - brzmiało to absurdalnie, otrzymała Mroczny Znak, wiernie służyła Czarnemu Panu w najbliższym mu kręgu, władała czarną magią odważnie i z finezją, otrzymała najwyższe zaszczyty, władała stolicą magicznej Wielkiej Brytanii, a mimo tego musiała udowadniać, że zasługuje na szacunek. Że jest kimś więcej niż zwierzęciem, więcej niż tylko ciałem. Mierziły ją te porównania, być może z powodu wypalonego na stałe piętna Wenus, podkopującego pewność siebie namiestniczki, wątłą jeszcze, niemal przezroczystą. Musiała ją wzmocnić, dlatego nie potrafiła wycofać się jak zbity pies, gdy zarzucił jej brak szacunku wobec Evandry.
- W jaki sposób? Zadałam pytania oparte na faktach - w jej głosie rozkwitła gorycz, inna jednak niż zazwyczaj, pozbawiona buty, podszyta smutkiem. Uczuciem odrzucenia. Niedocenienia. Samotności - wzmożonej jeszcze bardziej, gdy Rosier się od niej odsunął, budując fizyczny dystans. Umknął spod jej dotyku, ale też i wzroku, już nie mogła patrzeć mu prosto w oczy. Na moment jej dłoń zawisła w powietrzu, tam, gdzie przed momentem wyczuwała pod opuszkami palców bicie serca - zanim opadła bezradnie na miękki koc. - Dalej nie wie, czym jest? I dalej - będzie w jej posiadaniu? - spytała cicho, współodczuwając jego zawód i frustrację, mimo wszystko lekko spokojniejsza; świadomość, że Evandra pozostaje w mroku, że nie wie wszystkiego, że Tristan nie traktuje jej z całkowitym zaufaniem, osłodziła odrzucenie choć odrobinę, powstrzymując ją od skulenia się lub umknięcia z polany. Dalej boleśnie odczuwała pustkę tuż obok swego ciała, zacisnęła wargi, hamując kolejne pytanie - dlaczego znów ją porzucał?
- Nie - odpowiedziała krótko na ostrą sugestię podwójnej śmierci, znów nie o to chodziło, ale nie zamierzała już mu tego tłumaczyć. Nie, kiedy mimo fizycznego oddalenia wyraził troskę o nią. O nią, tak, przecież nie mówił o Evandrze, jej nie chciała chronić, ale i tak to robiła, instynktownie. Dla niego, wbrew sobie, chociaż skłamałaby twierdząc, że nie działała tak dla swoich korzyści. W tym tych zmysłowych, opartych nie tylko na niemal bolesnym pięknie półwili, ale na jej bliskości z Tristanem - to świadomość, że pieści kobietę należącą do niego sprawiała najwięcej satysfakcji. Nieczystej, oczywiście, że tak, nie zgadzała się z nim ponownie, lecz słuchała go w milczeniu, czujnie, po raz kolejny zdumiona odpowiedzią.Naprawdę uważał, że to możliwe? Że mogliby stworzyć we troje coś prawdziwego? Że byliby wtedy na równi? Że doprowadziłoby to do czegoś dobrego dla kogokolwiek poza nim samym? Patrzyła na tę marzycielską wizję z surową brutalnością, dla Tristana wydawało się to idealnym rozwiązaniem, on sam i powoli budowany harem, stały dostęp do używki, którą kochał chyba bardziej od smoczego pazura. Podobnie dla Evandry, możliwość zaspokajania swej słabości w bezpieczeństwie alkowy, przywiązania męża do siebie jeszcze bardziej, bawienie się uczuciami kogoś, kto w tej relacji skazany był na cierpienie. Deirdre mogłaby spojrzeć na to beznamiętnie, potraktować jako szansę dostania się wyżej i bliżej; wślizgnięcia się w łaski lady doyenne, by potem to wykorzystać - i dawna Miu na pewno tak by zrobiła, oszołomiona radością z tak idealnej perspektywy, lecz wtedy nie targały nią silne uczucia. Nie ciążyło przywiązanie. Nie paliła zazdrość, uniemożliwiająca podążenie za tym, co łatwe i pozornie przyjemne. - Gdybym była wyrachowana, mogłabym skłamać, że tak, to możliwe; że to wspaniałe rozwiązanie -
- wyszeptała w odpowiedzi, znów cicho, kładąc się na plecach. Sukienka Evandry podsunęła się wyżej, odsłaniając smukłe, nagie uda, ale nie dbała o to, przymykając na chwilę oczy. Głos Tristana brzmiał nie jak melodia, raczej jak złowroga baśń, mroczna przypowieść, zapewniająca dzieciom nieprzespaną noc. I tak się czuła, jak dziewczynka słuchająca pięknej historii o makabrycznym zakończeniu. Żyli we troje długo i szczęśliwie - nie, to nie miało racji bytu. Zbyt mocno go kochała, by zadowolić się ochłapami, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wyglądały na wyrafinowane, gwarantujące sytość dania.
Wolała myśleć o śmierci niż o miłości, ta drugie wyznanie zbyt mocno cisnęło się jej na usta. - Jak więc mnie zapamiętasz? - spytała więc miękko, czując, że zapada się w miękkość koca i wilgotnej trawy, że czarne włosy, rozsypane wokół jej głowy ciemną koroną zlewają się z otulającym ich mrokiem. Nie widziała teraz Tristana w ogóle, tak było łatwiej. - Bo zabijesz mnie, czuję, że tak będzie - powiedziała nagle, niemal czule, uśmiechała się, ale jej głos pozostał smutny, wilgotny, ciężki już nie podekscytowaniem, a dziwną żałobą, mrokiem wybiegającym w bynajmniej świetlaną przyszłość. - To nie byłoby takie złe, wręcz przeciwnie - zamilkła, dalej na niego nie patrząc, choć otworzyła oczy. Spoglądała w niebo - na tę samą gwiazdę, co Rosier? - uważnie jakby tam ukrywał się sekret jej przyszłości. Krwawej, tragicznej, ostatecznej. Może to kadzidła, może aura festiwalu, może oślepiający blask komety - wydawała się tego spokojnie pewna. Ile razy zatrzymał się w ostatnim momencie, rozluźniając uścisk dłoni na jej szyi? Ile razy wyhamowywał uderzenie dłoni? Ile razy niema groźba przebijała się z jego spojrzenia? - Zabijesz mnie, prawda? Wolę być martwa niż sądzona przez szlam - sparafrazowała jego słowa, chcąc złagodzić wcześniejsze wyznanie. Nie kłamała, widziała też taką perspektywę; już nie sypialnianą, nie śmierć w zaciszu łoża, gdy Rosier przekroczy kolejną granicę, wygłodniały doznań, a śmierć z szacunku do niej. Uchronienie przed losem gorszym od koszmarów, którymi się dzielili. Wieczny spokój i wolność - czy naprawdę tego chciała? Kadzidło obnażało smutek, nie pozwalało jednak na panikę. - Proszę, nie mów jej o naszych dzieciach - powtórzyła szeptem, niemal bezgłośnie, dalej wpatrzona w noc, na wpół wystraszona, na wpół rozczulona określeniem, którego użył. Ich dzieci. Jedyne, co należało tylko do nich, we dwoje. I chciała, by tak zostało.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
- Wszyscy się zmieniają - rzucił niechętnie, ignorując jej pragnienie władzy. Nie chciał, żeby ją miała. - Ty też - Dawniej nie była tak arogancka. Cieszyło ją to, co jej dawał. Rozpuścił ją zbyt mocno, winien odebrać z tego lekcję. Sukcesywnie podkopywał jej wiarę w siebie, ale najwyraźniej niewiele to dawało - zrozumiała, że mogła być silna. Zrozumiała, że wcale go nie potrzebowała. - Całe życie? Kurwisz się już od ładnych paru lat - zanegował zatem jej słowa jak zawsze, stawiając ją w roli błahej i niewiele znaczącej. - Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie sztywnej i oddanej regulaminom. Chcesz mi powiedzieć, że w Ministerstwie nikt cię nie prowadził? Nie miałaś żadnego protektora? - Oczywiście, że miała, był o tym przekonany. Znała tylko jeden sposób prowadzenia kariery, a taka mogła upaść z hukiem dokładnie tak, jak upadła Deirdre.
- Nie - zgodził się z nią. Nie była zwierzęciem. - Kim zatem? Człowiekiem? Znaczą dla mnie tyle, co nic. Czarownicą? Obcowanie z niewieloma sprawia mi przyjemność. Piękną kobietą? Z pewnością, lecz jak się to ma do przywiązania? - Psy gończe, cenne wierzchowce, smocze dziedzictwo, wiele z tych stworzeń było dla niego ważniejszych i cenniejszych niż ludzie. Nie zwykł werbalizować podobnych myśli na głos, magia kadzideł rozwiązywała mu jednak język, zakrywając smutkiem emocje. - Należysz do mnie, jesteś moja. Zawsze będziesz. Nie zapominaj o tym - oznajmił ze zdecydowaniem, a może nawet wyrzutem.
- Kazałem ci skończyć - przypomniał ostrzejszym tonem, gdy próbowała dyskutować o faktach. Kierowała pod adresem Evandry zarzuty, co do których najpewniej sama ona wiedziała, że nie są prawdziwe. Nie zamierzał tłumaczyć jej, że niebo jest niebieskie. Jeśli sama tego nie widziała, tracił przy niej czas. Był zmęczony. Znużony dusznym dymem i tą rozmową. Całe życie uczono go kryć emocje, zachować smutki dla siebie, dlaczego tak usilnie próbowały wydostać się na wierzch? Nigdy nie sprawiało mu trudności ukryć je za gniewem, gniew był dozwolony, gniew był silny. Dlaczego teraz nie potrafił? - Naprawdę pytasz mnie, czy zabiorę jej pierścionek zaręczynowy? - powtórzył z niedowierzaniem, nie urodziła się wczoraj, wiedziała, jak działał świat. Nie dostanie tej błyskotki, należała do Evandry. I będzie do niej należała na wieki, zadba, by została z nią w grobowcu. Podjął decyzję, nic jej nie cofnie.
- Jesteś wyrachowana - przypomniał jej, to wyrachowanie sprawiło, że klęknęła przed nim tamtego dnia i poprosiła o otworzenie przed nią bram do innego świata. To wyrachowanie doprowadziło ją do Białej Willi. To wyrachowanie sprawiało, że w milczeniu słuchała jego młodzieńczych wynurzeń, licząc zostawianą u niej gotówkę. To wyrachowanie sprawiło, że gdy nadszedł dzień jego ślubu, bez trudu znalazła sobie możnego absztyfikanta, który nie dał jej więcej, niż mogła dostać od Tristana. Czy to wyrachowanie sprawiło, że ostatecznie do niego wróciła? - Ale sądziłem, że mimo wszystko jesteś też mądra, Deirdre. Że zdajesz sobie sprawę z tego, kim jestem. Że wiesz, że mam rodzinę. Że zrozumiesz, jaki spotyka cię zaszczyt, gdy moja żona, tak inna od mdłych i zazdrosnych kochanek, godzi się na twoją obecność. Mogła kazać cię przepędzić, ale tego nie zrobiła. - Czy on by jej usłuchał? Potrzebował Deirdre, potrzebował też Evandry. Fakt, że to Deirdre kazała mu wybierać, sprawiał, że to od niej zaczynał się odsuwać. Nie zwrócił uwagi na jej wulgarnie odsłonięte uda, odurzony kadzidłem, późną nocą, znużony zaspokojeniem, zirytowany rozmową, zasmucony za sprawą magii ziół. Zmęczony nieszczerością, bo jeszcze parę chwil temu, gdy spijał jej pocałunki, nie wydawała się tak zrozpaczona.
- Będę musiał dużo wypić, żeby nie pamiętać cię przez pryzmat tej nocy - odpowiedział szczerze, niechętnie. Gdyby zmarła jutro, nie chciałby pamiętać jej takiej: marudnej, złośliwej, nieprzyjemnej. Łączyło ich tak wiele pięknych wspomnień, dlaczego ich nie dostrzegała? Niesiony przez zioła smutek sprawił, że poczuł się odrzucony. - Może - rzucił obojętnie, wpatrzony w tańczące płomienie ognia. Urwał nagle, jakby wahając się, czy winien sięgać tak głęboko, lecz magia kadzidła nie pozwalała mu ukrywać niczego. - Tamtego dnia - zaczął, nie patrząc na nią. - Gdy po raz pierwszy spotkałem Morrigan, zesłała mi wizję twojego ciała. Krwawiłaś, a ja próbowałem zatrzymać ten potok, choć krew prześlizgiwała mi się przez palce. Patrzyłem w twoje martwe oczy. Moja blizna na plecach - Nigdy o nią nie spytała, choć przecież widziała ją setki razy. Wiedziała, kiedy się pojawiła. Potrójna szrama po okrutnie głęboko wbitych soplach lodu. - Nie byłem w stanie się bronić. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. - Pamiętał przecież, ból, pustkę, nagły szum w uszach, który sprawił, że wszystko przestało mieć znaczenie. Trwająca walka, chciał tylko zatrzymać w niej życie. Chciał zatrzymać ją przy sobie. - Całą tamtą podróż byłem przekonany, że odeszłaś. Przez cały czas miałem twoją krew na swoich dłoniach. Pod paznokciami. Dopiero kiedy cię zobaczyłem... - Nie mogła wiedzieć dlaczego był taki. Nigdy jej o tym nie mówił. - Nie chcę twojej śmierci. Nie chcę przechodzić przez to drugi raz. Wyrżnąłbym w pień ten cały mugolski sąd zamiast pozwolić im cię osądzić. - Nigdy nie godził się z porażkami, nigdy nie chciał się na nie przygotowywać. Chciał walczyć, wierząc, że tylko tak mógł odnieść sukces. Wiedząc, że tylko biorąc to, czego pragnął, mógł to dostać.
- Więc... - urwał, więc sama jej powiedz cisnęło mu się na usta, lecz prędko zrozumiał, że wcale nie mógł jej na to pozwolić. Nie był w stanie jej zaufać po tym, co usłyszał dzisiaj. - Nie bądź głupia - westchnął. - Jeśli mają coś znaczyć, prędzej czy później i tak się dowie - A miały. Po tym, co się wydarzyło, musiały. - Chcę, żeby Evan miał w Marcusie brata - oznajmił pod wpływem kadzidła, trąc dłonią wpółprzytomną skroń.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
I który za każdym razem wciskał jej głowę pod taflę lodowatej wody. Nie mogła wziąć oddechu, nie mogła wytworzyć żadnej logicznej myśli, szamocząc się, przerażona i samotna, dopóki - również dzięki niemu - nie nauczyła się poddawać. Przyjmować ciosy w milczeniu, także te, które otrzymywała teraz. W kółko to samo, dożywotnie skazanie na śliską pogardę - w jego oczach pozostawała kurwą. Nie matką jego dzieci, nie Śmierciożerczynią, nie namiestniczką. Na jej ustach zadrżał dziwny grymas, niema zapowiedź płaczu, ale wątpiła, by go spostrzegł; wolałaby, by tak nie było, dawno nie okazała, jak bardzo ją ranił podobnymi słowami. Powstrzymała emocje, dalej wpatrzona w bezkresne niebo.
- Nie miałam. Black chciał być moim mentorem, chciał mnie posiadać w ten sposób, ale odmówiłam. Dlatego mnie zniszczył - odpowiedziała cicho, niemal bezgłośnie, nie lubiła wracać do tamtego okresu, nawet teraz, gdy objęła w posiadanie ziemie należące również i do dawnego opiekuna. Uwierzyła w jego szczere intencje, porzuciła Corneliusa, przekonana, że ten poprowadzi ją ku wielkości, ale myliła się - jeśli zapłatą za sukces miało być jej ciało, wolała opaść na dno. Dopiero później zmieniła swoje poglądy, życie zmusiło ją do ich przewartościowania, w tym Rosier miał rację. Uśmiechnęła się smutno, gorzko; miała wszystko, a mimo to ta noc wydawała się ciężka od nostalgii i żalu. Osłodzonego tylko wyrzutem, z jakim mówił o tym, że należała do niego. Czy tylko tyle mogła oczekiwać? Warkliwego uznania przynależności? Nałożenia po raz kolejny obroży - obrączki? - nie z szacunku czy pragnienia uznania jako ważnej, ale po to, by nikt inny nie położył dłoni na ulubionej zabawce? Zamilkła, zgodnie z jego prośbą, bez słowa wpatrując się w jego profil, ostry, zacięty w grymasie niezadowolenia i smutku. Odezwała się dopiero po chwili, gdy nie mogła powstrzymać pragnienia zaprzeczenia.
- Wobec ciebie nie jestem - wyznała nieśmiało, kolejna prawda, która z trudem przechodziła przez jej ściśnięte gardło. Chciałaby być. Chciałaby wykorzystać nadarzającą się okazję, ograć całą niemoralną sytuację na swoją korzyść, wyssać zarówno z Evandry, jak i Tristana to, co najcenniejsze i gwarantujące jej największe korzyści. Bez spoglądania na własne emocje i pragnienia, bez wyrzutów sumienia, bez próby zatroszczenia się o to, czego naprawdę potrzebowała. Nie potrafiła jednak działać w ten beznamiętny sposób, już nie. Pokochała go. I paradoksalnie to miłość sprawiała, że nie była w stanie ślepo podążyć w poliamoryczną idyllę. Gdyby chciała ich wykorzystać, sprawa byłaby znacznie łatwiejsza, czas Miu, wijącej się wokół możliwości rozwoju niczym wąż, wślizgującej się w najcieńsze szczeliny, byleby tylko wznieść się wyżej, minęły. Potrzebowała czegoś więcej - ale nie tego, o co oskarżał ją Tristan. Znów zaśmiała się krótko, cicho, niewesoło.
- Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Że chcę pierścionka, obrączki i noszenia twego nazwiska? Naprawdę masz o mnie tak żałosne mniemanie? - żachnęła się, nie rozumiała, dlaczego ciągle ją upokarzał, uznając ją za kretynkę, zaślepioną skrajnymi emocjami. Wiedziała, że łaskawość Evandry otwiera wiele drzwi, nie gardziła tą opcją, znała swoje miejsce - i miejsce żony, matki rodu, szlachcianki i oficjalnej wybranki. Nigdy nie aspirowała do tego, by zająć tron należny półwili; nie była naiwną dziewczynką marzącą o ślubie i wielkiej, szczęśliwej rodzinie. Nie chciała pieniędzy, zaszczytów, nobilitacji. To jego pragnęła. Uwagi, miłości, przywiązania. Sekretów, które dzieliliby tylko we dwoje. Ryzyka, które podejmowaliby ramię w ramię. Mocy, którą zgłębialiby tylko w swoim towarzystwie, pewni, że wyłącznie druga osoba rozumie ich tak, jak tego potrzebowali.
Zamilkła, obejmując się ramionami; ręce zaplotła na piersi, nie z chłodu, noc była upalna, ale w podświadomym obronnym geście. Na usta cisnęło się jej gorzkie wyzwanie, więc nie pij, zdawała się krzyczeć jej urażona duma, nie pij i nie zapomnij, bo w końcu powiedziałam coś szczerego, zamiast łasić ci się do nóg, błagając o ochłap uczucia; powstrzymała jednak pragnienie wyrzucenia z siebie żalu, rozumiejąc, że to bezsensowne działanie, labirynt bez wyjścia, pułapka bez szansy na oswobodzenie. - Chcę tylko - aż - ciebie. Twojej uwagi, twojej wiedzy, twojego pożądania, twojej obecności, twojego szacunku i uznania - powiedziała niemal beznamiętnie, choć obydwoje wiedzieli, jak wielką wagę niosło ze sobą to wyznanie. I jak wiele ją kosztowało. Podniosła się do siadu, zwinnie, wystraszona wypowiedzianymi słowami, gotowa odejść w mrok, pragnąc zostać sama ze smutkiem, z wzgardą, jaką jej okazał, lecz zanim stanęła na równe nogi, głos Tristana zatrzymał ją w pół gestu, w klęczącej pozycji. Obróciła się przez ramię, słuchając go uważnie, niemal spijając krwawą opowieść z jego spierzchniętych ust. Bał się o nią. Myślał, że odeszła, na zawsze - i to rozdarło go na dwoje, zraniło, przeraziło, podsyciło morderczy szał. Wilgotne spojrzenie Deirdre złagodniało, zaciśnięte wargi rozluźniły się. Czy to wyznanie jej wystarczało? Czy fakt, że nie chciał jej śmierci zadowalał ją? Czy mogła uznać to za wyznanie szczerego uczucia? Nie kłamał, potrafiła to rozpoznać, nawet, gdy nie patrzyli sobie w oczy; świadomość tego, że Deirdre może odejść, coś w nim zmieniła, pozostawiła bliznę, niewidoczną, płytszą od tych na plecach, ale wyraźną na tyle, by zasiać w nim ziarno...właśnie, czego? Przywiązania? Szacunku? Tęsknoty? Czy to świadomość, że może ją utracić - nie na rzecz kogoś innego, nie z powodu nieposłuszeństwa, o jakie ją ciągle oskarżał, ale z przyczyn ostatecznych, wykraczających nawet poza wpływ Śmierciożercy.
Nie skomentowała jego słów, zamiast tego podniosła się już całkiem, bose stopy stąpały po miękkim kocu, nie uciekała jednak w las. Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu, pieszczotliwie i prawie nieśmiało, jakby bała się, że odtrąci ją i w ten sposób. - Chcę stworzyć to, co ty. By służyć Mu wiernie w nieskończoność. I by równie długo ci towarzyszyć - myślała o horkruksie już od jakiegoś czasu, gotowa była podjąć ryzyko sięgnięcia po coś, co niemożliwe. Także dla swoich dzieci, ich dzieci. To sposób, w jaki Tristan wypowiadał się o Marcusie sprawił, że została przy nim, że nie uniosła się dumą, że nie pozwoliła słonej wilgoci spłynąć z kącików oczu. - I chcę, by byli braćmi. By dalej nieśli nasze dziedzictwo. Razem z Myssleine - wyszeptała, dotykając dłonią policzka Tristana, szorstki zarost drażnił delikatną skórę, ale większy ból sprawiała świadomość, jaki stał się daleki. Odsunął się od niej, odepchnął ją wręcz, karcił za to, że ośmieliła się wyrazić swój żal. A ona, mimo wszystko, trwała przy nim, powracała, czołgała się z powrotem, z nadzieją na to, że kolejny cios okaże się tym ostatnim.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
- Niczego cię to nie nauczyło? - spytał niechętnie, przelotnie spoglądając na jej profil, najwyraźniej niczego, gdyby było inaczej, zwracałaby się teraz do niego z większym szacunkiem i nie zapominała, kim naprawdę była. Zachłysnęła się tym, co jej dał. Rozpieścił ją. Pozwolił zapomnieć o tym, co przeszła i pozwolił jej uwierzyć, że mogła być od tego wolna. Nie mogła. A on mógł ją dzisiaj zniszczyć równie łatwo, co Black wtedy. Smutek wdzierał się do jego umysłu zdradliwie, szeptał do uszu drażniące przestrogi, które sprawiały, że chciał stąd odejść; uczono go nie okazywać słabości, nie okazywać emocji, a te wylewały się z najgłębszych odmętów świadomości niby gęsta lawa. Chciał od niej zrozumienia, większego poświęcenia, oddania, czy to naprawdę było tak wiele, jeśli zrównać to ze wszystkim co dał jej on? Nie mogła sądzić, że zostawi dla niej żonę - nie była tak głupia, nigdy jej zresztą tego nie obiecywał. Rozmowa o tym była dla niego drażniąca i niewygodna, chciał ją skończyć, bo nie widział celu jej kontynuacji. A jednak odurzony kadzidłem siedział na miejscu, zawieszony między wstrętem a niechęcią, niezadowolony z jej słów. Prychnął, gdy zarzuciła mu, że nie była wyrachowana wobec niego, czym zatem była ta rozmowa? Czuł, że tracił czas, gdy wyrzucała mu, że nie chce obrączek, czy nie przeczyła sama sobie? Czy spodziewała się, że przez te płaczliwe wyznania znajdą się nagle bliżej? Czy miała powody wyrzucać mu, że jej nie pożądał, że nie darzył jej uwagą, że krył przed nią swoja wiedzę? Męczyło go to, czuł jej niewdzięczność, nie odpowiedział nic, wpatrując się w trzaskające w ogniu gałązki drzew. Kątem oka spostrzegł, że zbierała się do odejścia, niech idzie, mówił do siebie, bo sam pragnął teraz samotności. Jak nie on - zwykle wiedział, co powiedzieć, odurzony kadzidłem milczał jak zaklęty. Jej słowa przytłaczały, gdy przecież dawał jej to wszystko, o czym mówiła, lecz nie potrafił albo nie był w stanie dać jej tego wystarczająco wiele. Czy nie odczuła nocą jego pożądania? Jej pocałunki wydawały się tak prawdziwe. Stracił czujność i zaufał, sam był sobie winien. Kąsała rękę, która ją karmiła, bo pozwalał jej na zbyt wiele. Może nie powinien był pozwolić jej znaleźć się tak blisko jego żony. Może wślizgnęła się w jego życie zbyt mocno i dlatego pragnęła teraz więcej i więcej. Może za mocno rozluźnił jej smycz, wierząc, że była gotowa iść u jego boku bez nadmiernego strofowania, mylił się, ale dziś nie miał ni chęci ni ochoty na tresurę. Miejsce też wydawało się mało właściwe. W końcu poczuł na ramieniu jej dłoń, nie poruszył się. Słuchał jej, choć niechętnie. Głośno wypuścił z ust powietrze, gdy zrozumiał, o co jej chodziło.
- Jesteś matką moich dzieci, Deirdre. Jeśli nie potrafisz być kochanką, spełnij się chociaż w tej roli. Jak to sobie wyobrażasz, że wyrosną same? Że nie będą cię potrzebowały? Że zrobisz coś tak ryzykownego, nie znając, nie potrafiąc przewidzieć konsekwencji, a dzieci przetrwają mimo to, bo nie trzeba im nic, bo poradzą sobie same? Walczyłaś o nie. Nie pozwoliłaś mi ich od ciebie zabrać. Więc zajmij się nimi tak, jak powinna robić to matka, albo znajdę dla nich inny dom - odparł krótko, ze zdecydowaniem, znała ten ton jego głosu, nie zamierzał wdawać się w dyskusje. Dzieci okazały swoją moc. Były czarodziejami czystej krwi. Jego krwi. I nie zamierzał pozwolić jej ich zaniedbać. - Musisz przestać bujać w obłokach, Deirdre, tu i teraz jest dzisiaj, wokół ciebie, nie w twojej głowie. Tu i teraz masz określone zadania do wykonania. Zajmiesz się nimi albo pójdziesz żyć marzeniami, a ja chcę tu i teraz usłyszeć twój wybór - zażądał od niej decyzji, zimne i puste spojrzenie kierując wprost ku jej twarzy. Mogła pragnąć z całego serca aroganckiej ambicji. Mogła pragnąć mu dorównać, mogła pragnąć go przerosnąć, mogła pragnąć nieskończonej władzy. Miała przecież możliwości, szansę lepszą, niż kiedykolwiek wcześniej - została namiestniczką i mogła ten tytuł wykorzystać. Mogła wyrwać się z tego wszystkiego, co dla niej stworzył i z tego wszystkiego, co ich spotkało. Ze wszystkiego, co ich połączyło.
Albo mogła pozostać przy nim. Nie mógł jej kochać i rywalizować z nią jednocześnie, koncepcja równości była mu obca. Uczono go, że ma znaleźć się na szczycie, niezależnie od poniesionej ceny. Jeśli zamierzała odejść własną drogą, zwracała się przeciwko niemu.
- Ale - wtrącił, nim zdążyła odpowiedzieć. - Ostrzegam cię, Deirdre. Nie jestem tak łaskawy jak Black. Życie nie zawsze daje nam to, czego pragniemy. Ja o swoje zamierzam walczyć. Z tobą lub bez ciebie, choć dotąd sądziłem, że nasze cele są zbieżne. - Czy tyle tylko miała mu do powiedzenia po tym, co razem przeszli? Czy pragnęła strącić go z piedestału, sama święcić triumfy, rozbłysnąć najjaśniej? Czy po to prowadził ją tą drogą ślepą i głuchą, pomagając po omacku rozpoznać znaki, by teraz szukała sposobności na wbicie mu w plecy noża, poszukiwanie niezależności? - Jesteś mi winna wierność i posłuszeństwo, pamiętasz? - spytał, wciąż oschle, bo zawodziła z każdym kolejnym wypowiadanym słowem. - To nie tego pragniesz. Nie władzy. Nie ambicji. Nie siły i potęgi. Nie wolności. - Choć mogła spróbować po to wszystko sięgnąć, na jego twarzy objawił się niechętny grymas. - A może jednak, Deirdre? O to chodzi? Już nie nasze, a twoje zwycięstwo staje się teraz najważniejsze?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
— Może za mało jej ufałaś, żeby się nim podzieliła z tobą — zastanowił się głośno, na moment poważniejąc. Brak uśmiechu nie wskazywał na kpinę, choć niewątpliwie jego słowa nią były. Patrzył na kobietę bardzo poważnie — czy była w stanie pojąć sens własnych żądań, czy ten etap rozwoju miała już za sobą? Wątpił, by zrozumiała. Musiałaby najpierw zastanowić się nad sensem tego, co sama rzekła, a problem tkwił w tym, że naprawdę nie potrafiła. On sam był ułomny w relacjach międzyludzkich, lecz głównie dlatego, że tego, co czuli normalni ludzie nie znał z autopsji. Uczył się za to jak każdy żyjący organizm poprzez naśladownictwo, ale i ten myślący, najdoskonalszy ze wszystkich — przez analizę. Sama obserwacja nie wykraczała poza możliwości Elviry, umyślnie blokowała sygnały, które docierały zewsząd. Uśmiechnął się w końcu, czując odprężenie. Być może gdyby nie kadzidło zareagowałby ostrzej, dosadniej, ale wszystko rozchodziło się po jego ciele przyjemnym mrowieniem, a świat według Elviry przyjemnie go bawił, nie drażnił. — Ale niepotrzebnie się irytujesz. Wiedzieli wyłącznie najbliżsi — co wydawało się oczywiste. Nigdy z niczym się nie obnosili. Ani on nie mówił wiele o sobie, ani Cassandra. Omówili to już; gdyby istniała szansa, że ktoś mógłby podważyć ich wersję wydarzeń nigdy by się na nią nie zdecydowali, ale całe życie otaczały ich tajemnice, nawet wśród ludzi, którzy sądzili, że ich znają. — Ale wierzę, że ty dzielisz się swoimi sekretami z tymi, którzy ci ufają. Opowiadała ci, prawda? O sytuacji, o której rozmawiamy?— zwrócił się do Marii; miał na myśli spotkanie z Cassandrą — to, które zrujnowało mu czas. Vablatsky grzmiała, a dom trząsł się w posadach. Cierpliwie przyjął jej złość pewien, że nadarzy się jeszcze okazja by sobie to odbić. — Tak założyłem — usprawiedliwił się, uśmiechając szelmowsko. W rzeczywistości założył, że nie; ale jeśli Elvira tak stawiała sprawę, musiał wykonać podobny ruch. Na młodszą wersję Multon patrzyło się przyjemniej, bo jej głos był bardziej dźwięczny, oczy naiwne, pełne zaufania, wiary,— I co o tym myślisz? — Starał się ją zapewnić, że nie zamierzał nieelegancko mówić półsłówkami na tematy, w których nie mogła uczestniczyć. Jeśli była tak uprzejma, by zaprosić go do dołączenia, nie mógł strofować jej w rozmowie — chętnie podzieli się więc tematami, które poruszyli. Wróciwszy spojrzeniem do Elviry, przechylił lekko głowę i uniósł dłoń, by zaczesać włosy do tyłu. Temperatura, atmosfera i świętowanie festiwalu nadało mu mniej formalnego wyglądu, włosy zwykle schludnie zaczesane opadały na czoło odejmując mu lat, ale i powagi. — Masz na myśli moje małżeństwo? — spytał niewinnie, na ułamek sekundy unosząc wzrok w kierunku koron drzew, jakby się zastanawiał. Liczył jednak znacznie szybciej. — Dłużej niż się znacie — odparł enigmatycznie, zakładając — zupełnie na ślepo — że Elvira znała się z Cassandrą krócej. — Moja córka skończyła siedem lat — przypomniał jej, podpowiadając odrobinę w rachunku. Głowa powoli przechyliła się na drugą stronę; była ciężka, pozbawiona dręczących myśli; świadomość, że gdy wróci do namiotu odnajdzie ukojenie i sen w kobiecych ramionach odprężała go jeszcze silniej. To było rzeczywiście nowe i wciąż niezwykłe, wszak u boku żadnej ze swoich kochanek nie zasnął nigdy. Uśmiechnął się do młodej dziewczyny, kiedy wyraziła podekscytowanie pracą z jego żoną.
— Nie znam drugiej tak utalentowanej uzdrowicielki — przyznał zupełnie szerze, nie odrywając spojrzenia od Marii z pełną świadomością mówiąc to w towarzystwie Elviry. Z tego, co słyszał zajmowała się jednak martwymi, a w związku z tym mógł bezceremonialnie wyrażać swój osąd głośno. — Wiele cię z pewnością nauczy — dodał po chwili, nie wspominając jednak, co musiała dać w zamian za niezwykłą wiedzę; to były ustalenia między nimi i nie zamierzał się w nie angażować, zgodnie z tym co zaoferował jej już w maju — sprawy szpitala, lecznicy pozostawały wyłącznie w jej dyspozycji; i zgodnie z tym, o co prosiła go w dniu ślubu nie zamierzał stać jej na drodze do osiągania rzeczy, których pragnęła i potrzebowała. Nie musiała dłużej walczyć — mogła mieć wszystko.
— Zagrajmy w grę — odpowiedział od razu Elvirze, kiedy wspomniała o rekompensacie, spoglądając jej prosto w oczy, jakby znał odpowiedź na pytanie nim je głośno zadała. — Prawdę za prawdę. Ja zacznę — zaproponował i tak tez zrobił, nie czekając na zbędny sprzeciw: — Czego dowiedziałaś się o sobie, kiedy utraciłaś przywileje wśród Rycerzy?— Uniósł brwi wysoko; był naprawdę ciekaw, ale nie zdradzał się z tym, czy miał w tym pytaniu głębszy cel. Uniesione lekko brwi opadły odrobinę, a w końcu ściągnęły się ku sobie w mozolnym wyczekiwaniu. Przyglądał jej się uważnie, próbując doszukać się prawdy bądź kłamstwa w jej słowach, ale odurzony kadzidłem umysł nie był w stanie tak łączyć faktów. Prędko więc stracił zainteresowanie zabawą, spoglądając na młodą dziewczynę, która wstała. Uznał to za uprzejmą propozycję, na którą przystał z nieskrywanym zadowoleniem. Dobre wychowanie i maniery były Elvirze obce pomimo całej tej teatralnej otoczki ostatnich miesięcy i z pewnością gdyby nie wpływ kadzidła westchnąłby ostentacyjnie, tylko po to by ją zdeprymować. Maria była młodziutka, z całej trójki też najodpowiedniejsza by skierować się do jednej z kobiet oferujących wino i poprosić, by się tu zjawiła by poczęstować ich alkoholem. To, co dla niego było przejawem dobrego wychowania dla Elviry musiało być próbą sił, więc z pobłażliwością spojrzał na nią błyszczącymi, szarymi oczami.
— Skąd się to bierze, Elviro? Ta cała wrogość, niechęć do nas wszystkich. Brak zaufania, szacunku, wiary — spytał i machnął też ręką nonszalancko, wskazując na nią. Mierzył ją wzrokiem — miłą dla oka, rzeżącą dla ucha. Mimo to nie pragnął jej milczenia. Odprężające kadzidło wprawiało go w dobry nastrój, przesuwał się więc po jej sylwetce powoli zachęcony zapachem ziół do fantazji i własnych wyobrażeń. — Masz przemiłą krewną. I jest piękna — zauważył, przyglądając jej się bez mrugnięcia. — I bystra. Polubiłem ją.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Była jak ćma ciągnąca do płomieni żarzących się w całunie czerni, tańczących między zakrzywioną linią atramentowych drzew i mgliście oświetlających przemykające zacienionymi ścieżkami sylwetki zwarte w bliskości. Była jak ćma, która łaknęła ciepła ognia, trzepocząca skrzydłami pod rozgwieżdżonym niebem, a gdyby spojrzeć ku górze, tam również odnalazłaby ognisko - jarzące się szkarłatem oko spoglądającej na nich komety, trwającej obok księżyca w wiecznym zamrożeniu, świetlistego węża kuszącego tajemnicą. Leśne głębiny pełne były szemrzących oddechów i roziskrzonych szeptów, wsłuchiwała się więc w otaczającą ją melodię z niekrytą przyjemnością, wiedziona tam, dokąd poniosą ją nogi, bo w nienaturalnej sobie manierze uznała, że noc była jeszcze zbyt młoda na powrót do namiotu. Utrzymujące się w żyłach opary kadzidła rozpalonego podczas uroczystości tkały cichą sugestię, że być może zresztą nie należało pokazywać się tam przedwcześnie; Mulciberowie zniknęli z polany, a jeśli złączeni w pary odnaleźli drogę do tymczasowego gniazda, Yelena szczerze nie pragnęła im przeszkadzać.
Wracała więc od Heather ku majaczącym ogniskom, wracała z ustami nabrzmiałymi od skradzionych potajemnie pocałunków, o których obie zapomną wraz z wzejściem pierwszego refleksu słońca, wracała z rękoma unużanymi w zaschniętej krwi położonej sztyletem bestii, której kostny podarek spoczywał na dnie kieszeni sukienki opalizującej naprzemiennie ciemnym szmaragdem i ciemnym szafirem; włosy, wcześniej starannie ułożone w warkocz, teraz spływały już na jej plecy nieposkromioną, nieco zmierzwioną kaskadą, i miała wrażenie, że gdyby tylko wsunęła dłonie w ich jasne kosmyki, poczułaby wciąż zaplątany tam dotyk Moribund. Musiała od niej odejść, zanim przekroczona zostałaby granica; musiała, bo nigdy wcześniej, a i zapewne nigdy później, nie patrzyła na kobiety w ten sposób, jak dzisiejszego wieczora spojrzała na Heather. Wspomnienie o tym wciąż przywodziło na policzki łagodne rumieńce, otumaniona błogością Yelena uśmiechała się do siebie ledwo dostrzegalnie, niemalże nie dowierzając w magię zaklętą w przebiegu tego dnia. Otaczający ją gaj chętnie chłonął sekrety, nie tak gęsty jak norweskie bory, które przemierzała niegdyś pod wodzą zaznajomionego z nimi nastolatka, za to dyskretny jak milczący posąg. Trzewiki zapadały się łagodnie w ściółce, dłonie opierały na chropowatych pniach mijanych drzew, w nozdrza uderzał kojący zapach przeszłości. Przed nią dogorywały ostatnie języki tlące się na gasnących drewnianych polanach; widziała opustoszały koc, miejsce, w którym mogłaby odpocząć, zakątek, w którym mogłaby uspokoić oddech. Mknęła do niego zatem jak ćma. Nie zważała na nic, bo wokół niej tańczyła jedynie ciemność, ludzie pragnący tej samej rozrywki zdążyli osiąść na innych posłaniach przygotowanych przez organizatorów; była tu sama, tylko ona i norweska głusza, nie, londyńska głusza, i te dogorywające płomyki.
Aż nagle przestała być sama.
Ciało uderzające o ciało przeszkodziło w wędrówce, byłaby gotowa przyrzec, że intruz wyrósł przed nią jak materializująca się postać utkana z czarnej mgły, przecież zupełnie go nie zauważyła; srebrne kolczyki w kształcie niedźwiedzich łap zakołysały się przy uderzeniu, wsparła się zatem na męskim przedramieniu, żeby złapać równowagę. - Przepraszam - rzuciła z zaskakującą lekkością, po czym podniosła wzrok wyżej, chcąc odnaleźć oczy obiektu swej kolizji, lecz zamiast tego zalały ją gwałtownie wdzierające się do umysłu wspomnienia. Podobne rysy, jednak młodsze, podkreślone ciepłem słońca witanego nad zalesionym urwiskiem; drżące na smaganym wiatrem lustrze leśnego jeziora; obserwowane z boku podczas leniwego wylegiwania się na porośniętych mchem kamieniach zamierzchłych ruin, większych od nich samych. Stał przed nią, jak gdyby nic się nie zmieniło, choć zmieniło się wszystko. - Och - skwitowała bez zwyczajowych niechęci czy rozczarowania, jednym tym dźwiękiem po prostu stwierdziwszy fakt - własnego zdziwienia jego nagłym objawieniem. Dobrze, że tu był, żaden Macnair nie powinien przepuścić okazji Brón Trogain, wspierając nowego namiestnika Suffolku w publicznym pokazie rodzinnych więzi, tyle nawet ona, zajadła w swojej zadrze, musiała przyznać. - Nie zauważyłam cię podczas rytuału na polanie świetlików - uzmysłowiła sobie to dopiero teraz, na jego widok, zakrwawioną dłonią odgarniając z czoła kosmyk rozjaśnionych magią włosów. - Czyżbyś skrył się w tłumie poza kręgiem? - jeśli tam był, z pewnością wiedział, o jaki krąg chodziło, a jeśli nie, nie dodała nic więcej, jak gdyby nigdy nic odstępując go o krok i zbliżając się do dywanu rozłożonego na leśnym poszyciu. Z zadowolonym westchnieniem ułożyła się na nim, sięgnąwszy przy tym do kieszeni, by w głębokiej gardzieli odnaleźć różdżkę, którą zamierzała na nowo zatlić ogień, w czymś bowiem musiała spłonąć, w czymś musiała się spopielić. W wątłym blasku płomyków srebrnawa, wilcza koronka sukienki wydawała się cieplejsza. - Jak się bawisz, Igorze? Chłoniesz dobroci czystego festiwalu? - spytała z krzywym, aczkolwiek kolorowanym relaksem uśmiechem, jak kocię przyzwyczajone do złośliwości, a wyciszające je na czas pieszczoty. Niespiesznie obróciła różdżkę w dłoniach, jeszcze przez chwilę ciesząc się ciężarem mroku, nim oczy na nowo będą musiały przywyknąć do światła.