Szmaragdowy Zakątek
Zdarza się, iż zbłądzi tu zgubiona mugolska stopa; czasem taka stąd nie wyjdzie, padając ofiarą różnorakich magicznych bestii, które zwęszą bezbronną ofiarę. Zdarza się, iż pozostanie znaleziona kilka dni później, na skraju lasu, wycieńczona, wymęczona... i oszalała.
W głębi lasu, w pobliżu matecznika, gdzie liście połyskują nienaturalną wręcz szmaragdową zielenią rozłożono na miękkiej ściółce dywany i poduszki dla zmęczonych festiwalowymi uciechami uczestników Brón Trogain. Rozlokowano je w grupkach i odseparowano je od siebie tak, by liczne grupy mogły komfortowo wypoczywać z dala od zgiełku, głośnej muzyki i szumu. Miejsce to jest spokojne i idealne na chwilę wytchnienia, ale jednocześnie ze względu na bliskość matecznika budzące niepokój. To również aura połyskujących liści, przedzierającego się przez konary drzew światła księżyca, lekka mgła unosząca się nad ściółką — a może coś innego, dym.
Szelest liści, drobne gałązki pękające na ściółce zapowiadają czyją obecność jeszcze zanim z półmroku wyłoni się postać. Bardzo stara wiedźma, o siwych jak kamień włosach i długich aż do kolan, w czarnej, długiej powłóczystej szacie przechadza się pomiędzy odpoczywającymi czarodziejami. Na twarzy bladej jak śnieg i dłoniach widnieją czarne znaki i symbole narysowane tuszem lub atramentem — kreski kropki, koła i półksiężyce. Jest mocno przygarbiona, a jej kroki są powolne, chwiejne, lecz nie wygląda jakby potrzebowała czyjejkolwiek pomocy, choć kroczy z zamkniętymi oczami, szepcząc słowa w staroceltyckim języku. Modły o pomyślność, modły o płodność choć cichuteńkie, są doskonale słyszane przez wszystkich zgromadzonych kiedy przechodzi obok nich. W jednej dłoni trzyma glinianą miskę i palcami przytrzymuje w niej tlące się kadzidło; w drugiej krucze pióra, którymi niczym wachlarzem rozpyla specyficzny dym. Kiedy was mija, jego zapach was otula i otumania.
Jedna osoba z pary lub grupy rzuca kością k6 na rodzaj kadzidła rozpylanego przez starą wiedźmę.
1: Mieszanina żywicy i sosnowych igieł przepełniona jest też czymś, co pachnie jak świeże górskie powietrze. Bardzo orzeźwiająco, nieco otumaniająco. Zapach jest łagodny, koi zmysły, uspokaja nastroje, wzbudza zaufanie do rozmówców. Pobudza do szczerych wyznań i zdradzania sekretów, ale nie hamuje całkowicie naturalnych barier związanych z rozmową z osobami nieznajomymi lub takimi, przy których postać naturalnie czułaby się skrępowana.
2: Drzewny zapach musi mieć swoje źródło w drzewie sandałowym, które zmieszano z niedużą ilością suszu opium oraz ostrokrzewu; kadzidło jest trochę duszne, głębokie, wprowadza w przyjemne odrętwienie, spowalnia zmysły i pozwala w pełni odprężyć ciało. Pod jego wpływem trudniej jest zebrać myśli. Wprowadza w przyjemne otępienie i relaksację, odpędza troski, nakłania do myślenia o zmysłowych przyjemnościach.
3: Słodki zapach bergamotki przebija się przez skromniejszy bukiet egzotycznych owoców, które prowadzi passiflora oraz nieznacznie mniej wyczuwalne mango, zapach jest przyjemny, świeży, lekko cytrusowy, dodaje energii, poprawia nastrój. Dalsze nuty kadzidła lekko i przyjemnie otępiają. Czarodziej znajdujący się pod wpływem tego kadzidła staje się pobudzony do flirtu, a dobiegające z parteru dźwięki muzyki kuszą do udania się na parkiet.
4: Najpierw daje się wyczuć paczulę, indyjska roślina roztacza ciężką, duszną i drzewną toń. Przez nią przenikają się gryzące zioła, pieprz, rozmaryn i tymianek, które przemykają do odrętwionego umysłu, wyciągając z niego cienie. Niektórzy twierdzą, że to kadzidło oczyszcza umysł: pobudza smutek, zmusza do sięgnięcia po problemy i uzewnętrznienia ich, do szczerych wyznań odnośnie tego, co ostatnim czasem trapi czarodzieja, co jest jego zmartwieniem. Przelotnie smuci, ale dzięki temu pozwala przeżyć wzruszające katharsis: zostawić najczarniejsze myśli za sobą i przeżyć dalszą część wieczoru bez obciążeń, w lepszym nastroju.
5: Zapach wiedziony przez silnego irysa w towarzystwie polnych kwiatów wywołuje wesołość, a przy dłuższej ekspozycji - niekontrolowany śmiech. Rozmówcy wydają się czarodziejowi charyzmatyczni, on sam również nabiera pewności siebie i chęci do podzielenia się własnymi przemyśleniami albo opowiedzenia o swoich pasjach. Każda kolacja przy tym kadzidle minie w radosnej atmosferze, pozostawiając za sobą przyjemne wspomnienia żywej dyskusji.
6: Lawenda przeważnie koi zmysły, ale w towarzystwie czterolistnej koniczyny i konwalii odnosi podobny efekt na istoty, nie na ludzi. Czarodziejów zaczyna drażnić, roztrząsa najdawniejsze urazy. Pod jego wpływem niektórzy mogą stać się skorzy do drobnych złośliwości, a inni skorzy do zaufania rozmówcom i podzielenia się z nimi sprawami, które doprowadzają czarodzieja do złości lub pasji. W Azji palone przez mędrców, naukowców i reformatorów, którzy szukali przyczyny niedoskonałości świata zanim zabrali się za jego zmianę.
Skorzystanie z kadzideł przy ognisku zastępuje jedną wybraną używkę z osiągnięcia hedonista.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Chyba coś w tym jest - musiała przyznać jej rację, zgarniając królika, który ułożył się w swojej ulubionej pozycji, kładąc łebek na jej ramieniu. Z pewnością byłoby źle, gdyby czarodzieje lubili brać lekarstwa, nie po to z resztą zostały stworzone, by łykać je jak cukierki. Sama Florence zdecydowanie wolała bardziej tradycyjne metody, których również nauczyła ją matka. Herbata z ziół, odpoczynek, spokój i cisza - najprostsze dolegliwości bardzo często można było wyleczyć właśnie takim zestawem remediów.
- Na pewno będę go uważnie obserwować - obiecała, wyciągając z portmonetki podaną przez lekarkę kwotę i podając jej pieniądze. Co prawda nie mogła go obserwować przez cały czas, miała w końcu pracę, ale zamierzała obarczyć tym obowiązkiem również swojego brata. Kicek może i nie był królikiem należącym też do Floreana, ale mężczyzna z pewnością miał zbyt miękkie serce, by tak po prostu odciąć się od opieki nad zwierzakiem. Florence obieca mu na pewno za pomoc jakiegoś słodycza ze Słodkiej Próżności, a wtedy brat na pewno się zgodzi.
- Dziękuję za pomoc. Ulżyło mi, że nie było to nic poważnego - odezwała się jeszcze, kierując się do kominka w lecznicy - tym razem nie popełni tego błędu, bo skoro jest wygodny i szybki sposób podróżowania, to jednak z niego skorzysta. Przy okazji, przekona się czy Kicek nie będzie miał nic przeciwko - no bo jednak królik może inaczej zareagować na ten sposób przemieszczania się. - Do zobaczenia! - pożegnała się a potem zawołała głośno adres swojego miejsca zamieszkania, rzucając pod nogi garść zielonego pyłu. No i zniknęła.
zt
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Powiedziała łagodnie, z nieznacznym uśmiechem. Faktycznie tak myślała, zwierzęta może i owszem, wymagały ich opieki jednak nie były aż tak delikatne. Ten oto królik na pewno dość szybko poradzi sobie z nieznacznym problemem.
Odprowadziła spojrzeniem kobietę, która zdecydowała się skorzystać z kominka. Sama Prewett podała także na głos adres lecznicy - żeby panna Frotescau nie musiała go szukać w razie innej potrzeby, przyda się do kominka.
- Proszę go mocno trzymać. - poleciła jedynie, nie martwiąc się widocznie o podróżowanie w kominku ze zwierzęciem, jednak nie chcąc, by sama czarownica upuściła zwierzę przy nagłym szarpnięciu. Nie wątpiła z resztą, że jej nowa klientka wie czego oczekiwać po podróży kominkiem.
Proszek zawsze był, uzupełniany przez jej pracownice znajdował się w przymocowanej do kominka kamiennej misie, zawsze dostępny dla gości. Prewett musiała być przygotowana, skoro na swoją lecznicę wybrała tak odległe miejsce. Jednocześnie jednak sama nie mogła się przed tym oprzeć, uwielbiała las, lubiła te okolice z daleka od miasta, hałasu, zbyt dużych tłumów ludzi, w zamian w okolicy przytułku dla magicznych zwierząt, w lesie, w otoczeniu drzew, świeżego powietrza, zwierząt. Niewątpliwie z resztą jej pacjenci także doceniali tę okolicę, konie, aetony czy hipogryfy na pewno były tu dużo spokojniejsze i jeśli zachodziła konieczność zatrzymania ich na miejscu i doglądania, spokojna okolica czy miejsce w które mogła je wyprowadzić było sporą zaletą.
Tak czy inaczej kiedy klientka opuściła pomieszczenie w której badany był jej królik, Julia wróciła do swoich zajęć: przeszła do nielicznych zwierząt, które musiały zostać najczęściej na obserwacji, czasem z innych przyczyn w lecznicy, dziś była przez całe popołudnie sama, nie miała jednak nadmiaru pracy. W lecznicy wszystko (prócz zaplecza) było uporządkowane, mało kiedy faktycznie musiała gonić od klatki do klatki, od klienta do boksu, musiałoby wydarzyć się coś bardzo niespodziewanego i dużej skali.
zt
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Powietrze niemalże wibrowało od napięcia, a nadchodzące zmiany dało się wyczuć już w nawet najlżejszym podmuchu wiatru; niewtajemniczeni mogli tylko gdybać, cóż było tego powodem, lub z dużą dozą prawdopodobieństwa obstawiać udział anomalii. Caley nie miała powodów, by podejrzewać inaczej, nie posiadała wszakże wiedzy na temat organizacji, do której przynależeli najstarsi bracia, jednak transformacje zajść miały także w jej życiu, dlatego szykowała się na zmiany. W połowie czerwca wiedziała już, że jej małżeństwo jest skończone, a pierwsza scena ostatniego aktu rozpocznie się podczas świętojańskiej kolacji rodziny Goyle, na którą była zaproszona oczywiście z Cedrikiem. Dziwnie spokojna jak na kogoś, kto już niebawem miał stać się świadkiem lub ofiarą wielkich okropności, spędzała swoje dnie produktywnie – w pracowni eliksirów, zbrojąc się na przyszłość, w miejscach publicznych odnawiając znajomości lub zdobywając nowe. Obiecała, że nie zajrzy do portu, lecz i tę obietnicę udało jej się już złamać.
Nie mogła siedzieć bezczynnie, dlatego bez wahania zgodziła się towarzyszyć Eir w poszukiwaniu świeżych, wysokiej klasy składników roślinnych do eliksirów. Znała Szmaragdowy Zakątek i wiedziała doskonale, że znajdujące się w nim rośliny naprawdę mogą być lepsze od tych, które przyjdzie im kupić w aptece. Praca alchemika nie polegała jedynie na udawaniu się po zakupy, a we własnoręcznym zbieraniu ingrediencji było coś dodatkowo magicznego, mistycznego wręcz; Caley nieodłącznie kojarzyła to z opowieściami o nordyckich przodkach i ich powiązaniach z przyrodą. Rosnące w zacienionych miejscach, skąpane w rosie rośliny tylko czekały, aż ktoś schyli się, by je zerwać, nierzadko zostawiając ofiarę z kropel krwi skapujących na runo w wyniku nieostrożnego postępowania z nożykiem.
To właśnie nożyk pani Spencer-Moon włożyła do koszyka jako ostatni, kładąc go na parze skórzanych rękawiczek, a gdy szczelnie zapięła ciepłą pelerynę, mogła już bez oglądania się za siebie wyjść w domu i wkroczyć w noc, która powoli wypuszczała Londyn ze swoich objęć. Z Eir umówiły się u ujścia strumyka lasu Waltham, a następnie miały przespacerować się wzdłuż niego i w promieniach wschodzącego słońca zrywać wypatrzone cuda czarodziejskiej flory.
Sylwetkę bratowej rozpoznała już z daleka, a gdy były odpowiednio blisko, by widzieć swoje twarze, Caley uśmiechnęła się na widok drogiej przyjaciółki; podchodząc, uścisnęła ją lekko, uważając, by w żaden sposób jej nie urazić.
- Dawno już nie wstawałam o tej porze, by udać się na tak przyjemny spacer – przyznała, rozglądając się dookoła i przez moment nie puszczając jeszcze przedramion Eir. Cieszyła się, że to właśnie z nią przyjdzie jej spędzić ten poranek – Jeśli tylko poczujesz się gorzej, wracamy – zapowiedziała, mając oczywiście na myśli dbałość o zdrowie blondynki i dziecka, jakie nosiła pod sercem.
Za nic nie zaryzykowałaby krzywdą bratanicy, nawet gdyby chodziło o najrzadsze i najdroższe ze składników. Rodzina znaczyła dla niej wszystko.
- Sankthans zbliża się wielkimi krokami – wspomniała mimochodem, gdy ruszyły ścieżką wzdłuż strumyka, kierując się prosto w delikatną mgłę – Wiesz, że możesz liczyć na moją pomoc w każdym aspekcie. Polerowanie sreber czy trzymanie Cadana lub Hjala z dala od kuchni… wystarczy jedno słowo – puściła bratowej oczko, przytrzymując mocniej swój koszyk.
Nastrojem nie przypominała samej siebie z początków maja, a powód jej dobrego humoru spał teraz zapewne niespokojnym snem w swojej kapitańskiej kajucie, daleko stąd.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
Ostatnio zmieniony przez Caley Spencer-Moon dnia 04.03.18 17:28, w całości zmieniany 1 raz
the pain
Obudziła się jeszcze w nocy, zsuwając się z łóżka ostrożnie, żeby nie obudzić Cadana. Ubrała wygodną, zapinaną z przodu szatę w kolorze granatu przeplatanego złotem, czarny, ciepły płaszcz i spakowała do swojego starego, wysłużonego, wiklinowego koszyka wszystkie materiały potrzebne do dzisiejszych łowów. Zanim włożyła do środka niewielki, podręczny sierpik do ścinania ziół, obróciła go w dłoniach. Runiczne wycięcia na rączce przypomniały jej o rodzinnych stronach, o surowym ojcu i matce pachnącej zawsze unoszącymi się pod sufitem jej pracowni zapachami tak różnymi, jak różne były warzone przez nią mikstury. Nim zdecydowała się opuścić dom i teleportować niedaleko Waltham, zajrzała do pokoju Hjalla, żeby sprawdzić, czy eliksir słodkiego snu wciąż działał. Chłopiec spał twardo, bez snów. Mógł podziwiać tylko czerń pod swoimi powiekami. Zdecydowała się wejść do środka i ucałować go w odsłoniętą skroń, po czym wyszła, zamknęła drzwi i z cichym pyknięciem zniknęła z Grimmauld Place.
Powitał ją wpierw śpiew budzących się ptaków i szelest traw, po której powoli stawiała kroki, mimowolnie podtrzymując swój brzuch, dopiero chwilę później dostrzegła przed sobą znajomą, jasnowłosą postać. Jej widok wywołał na jej ustach lekki, ciepły uśmiech. Z ochotę przytuliła ją do siebie. Dzieląca ich ciała odległość już za dwa i pół miesiąca miała się zmniejszyć.
– Ja też – odparła z cichym westchnieniem, przypominając sobie, że kiedy nie było blisko Cadana, to ona wstawała do Hjalla w środku nocy, a potem chodziła przez kolejne miesiące jak zmora, udając, że jeszcze nie oduczyła się mrugania i oddychania. Sięgnęła do jej dłoni, gładząc ją swoimi palcami z troską. – Ostrzegę cię, jeśli będę chciała mdleć. Chociaż jeszcze mi się nie zdarzyło. Wszystko w porządku, Leyli.
Cichy śmiech wyrwał się spomiędzy jej warg niepewnie, jakby był nieproszonym gościem, którego mimo oburzeń przyjęto do domu. Ostatnio rzadko się śmiała, racząc przyjaciół i krewnych prędzej drgnięciami warg niż faktycznie tembrem swojego wygrywanego na strunach entuzjazmu głosu. Te lekkie tony zazwyczaj zostawiała dla Hjalla.
Podjęły spacer wśród chłodnej rosy i przestrzelonej mchem ziemi. Eir słuchała jej, chociaż rozpoczęcie tematu najbliższego wydarzenia nie wyrwało jej serca do przodu. Cadan był jej mężem, Caley przyjaciółką, a ich matka czasami pomagała jej z Hjallem, gdy jeszcze był niemowlęciem, ale z pozostałą częścią rodziny nie utrzymywała chyba zbyt dobrych stosunków. Przecięte morską solą twarze Caelana, Calhouna i i ich ojca, Cadmona, nie wydawały się być do niej zbyt przyjaźnie nastawione. Zawsze stawiała ich ponad wszystkimi podziałami, byli wszak rodziną jej męża, ale jednak coś mówiło jej, że była dla nich obca.
– Cadan chyba czułby się lepiej w kuchni niż przy braciach i ojcu – uśmiechnęła się kątem ust, niezbyt wesoło. – Ale polerowanie sreber to dobry pomysł biorąc pod uwagę fakt, że sporo będę musiała ich wyjąć z szafy. Odczekały swój rok. Ale może lepiej powiedz mi, jakie nastroje teraz krążą w domu. Mam się czego obawiać? I od razu napomknij, co takiego się stało, że uśmiech ci z ust nie schodzi. Gdzie ta blada Caley, którą znają moje oczy?
Wyjrzała na nią za kotary prostych, jasnych włosów. Mimo ciemności tęczówki obu kobiet lśniły nienaturalnie jasno.
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Eir była ucieleśnieniem tego wszystkiego, o czym kiedyś marzyła Caley, widząca bratową jako kobietę spełnioną i zadowoloną z życia i roli, jaką przyszło jej odgrywać. Niepozbawioną trosk, lecz na tyle twardą, by stawiać czoło wyzwaniom i problemom. Żona, matka, utalentowana alchemiczka – z boku wszystko wyglądało niemalże idealnie, a nawet jeśli Spencer-Moon wiedziała, że na tym obrazku znajdują się rysy, bez wahania wybrałaby każdą z nich ponad to, co sama posiadała. Nigdy nie okazała zawiści wobec dawnej panny Borgin, całkiem naturalnie i szczerze zdobywając jej zaufanie, a w końcu i przyjaźń. Wsparcie Eir było dla niej bardzo ważne, a choć nie podzieliła się z blondynką wszystkimi swoimi tragediami, w swoim mniemaniu próbując ją w ten sposób chronić, miała przeczucie, że żona jej brata odwzajemnia jej uczucia i sympatię.
Wspólne spacery o wschodzie słońca mogły tylko scalić ich znajomość; nawet wyraźnie zaokrąglony brzuch bratowej nie stanowił już najmniejszego powodu do żalu, chociaż przecież nie tak dawno temu Caley po raz drugi straciła własne dziecko. Wędrowanie ku Szmaragdowemu Zakątkowi było w pewien sposób oczyszczające, relaksujące. Mistycyzm tego miejsca uspokajał ją, koił wszystkie nerwy, a wizja nadchodzącego spotkania rodzinnego paradoksalnie także nie wzbudzała paniki.
Przyjęła zapewnienie swojej towarzyszki i dalej wędrowały ramię w ramię, a magiczna knieja odkrywała przed nimi swoje tajemnice.
- Nie mogę się doczekać, aż wreszcie ją poznam – święcie przekonana o płci nienarodzonego dziecka, nie mogła doczekać się pojawienia bratanicy, kolejnej młodej panny Goyle, do której los tym razem miał się uśmiechnąć. Cadan z pewnością miał być dla niej sto razy lepszym ojcem, niż Cadmon kiedykolwiek był dla Caley.
Nie tylko radosna Spencer-Moon była pewnego rodzaju nowością – również cichy śmiech Eir był przyjemną, dawno niesłyszaną melodią.
Mam się czego obawiać?
- Nie – odpowiedziała twardo – Jesteś częścią naszej rodziny – zapewniła, intensywnie wpatrując się w oczy przyjaciółki, jakby chciała przelać na nią swoją pewność siebie i spokój w tej kwestii – Jednocześnie nie zamierzam cię okłamywać i mamić, że to będzie przyjemna, beztroska kolacja. Mój ojciec i wszyscy bracia w jednym pomieszczeniu nigdy nie zwiastują dobrego połączenia, ale jak już wspomniałam, możesz liczyć na moją pomoc. Także w tej kwestii.
Rodzina była dla niej najważniejsza i położyłaby na szali bardzo wiele, o ile nie wszystko, by utrzymać ją w ryzach. Jednocześnie nie mogła zaprzeczyć podekscytowaniu, jakie towarzyszyło jej na myśl o tym spotkaniu na szczycie; Caley wiedziała, że nie obejdzie się bez ofiar i być może właśnie to interesowało ją najbardziej.
- Calhoun wrócił – rzuciła mimochodem, tłumacząc jednocześnie powód swojego dobrego nastroju, jak i zapowiadając sztorm na rodzinnej kolacji – Więc to będzie szalony wieczór, ale w ogóle nie czuję się tym zestresowana.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
the pain
– Myślisz, że to dziewczynka? – zaskoczyła ją pewność w głosie Caley, ale nie miała ku temu przeciwności. Sama bardzo by się cieszyła, gdyby urodziła córkę. Mogłaby jej przekazać swoją wiedzę, nieodpowiednią dla chłopców, którzy od swoich najmłodszych lat uczeni byli surowości morza i tysięcy sposobów wiązania lin na pokładzie. Córka odziedziczyłaby jej dziedzictwo, którego nie mogła przekazać Hjallowi. Uśmiechnęła się łagodnie. – Skąd ta pewność?
Gdzieś z tyłu jej głowy wciąż tkwiła troska o zdrowie Hjalla, ale teraz, kiedy były tu całkiem same ze swoimi myślami, mogła na chwilę odetchnąć. Poza tym w razie czego Cadan był na miejscu i mógł przypilnować syna. Brakowało jej tej intymności, tej chwili prywatności, którą mogłaby spędzić tylko z bratnią duszą, którą Caley na pewno była.
– Tego jestem jeszcze świadoma – śmiech szybko dziwnie umilkł, zastąpiony cichym, kiepsko skrywaną obawą i nutą rozczarowania. Nie bała się samych mężczyzn z rodu Goyle, ich postawnych sylwetek, mięśni wyrobionych przez szalejące bałwany wód, posępnych twarzy, na których morska sól wyrzeźbiła wiele bruzd. Bała się tego, co mogli zrobić, wiedzeni nie tylko swoim gwałtownym temperamentem, ale i każdą pojedynczą prowokacją, która na pewno nie jeden raz przemknie nad stołem. – Boję się po prostu… powinnaś znać to uczucie – westchnęła cicho, wsuwając dłoń pod ramię Liley. – Boję się, że w jadalni ktoś skończy jako trup. Nie wiem, czy to obawa z pokryciem, ale zdaję sobie sprawę z tego, że to całkiem możliwe. Powiedz mi, że mam przestać tak myśleć.
Zerknęła na nią, za chwilę wracając wzrokiem pod stopy, gdzie mijały kępy traw, odradzające się spod śniegowej pierzyny. Przystanęła na chwilę nad zbiorowiskiem wciąż rozwijających pąki stokrotek. Tak świeże okazy miały zbawienny wpływ dla łagodzenia trujących właściwości niektórych ingrediencji zwierzęcych. Kucnęła ostrożnie, powoli i nachyliła się, by uciąć lekko cieniutkie łodyżki. Spojrzała do góry na Caley, nie kryjąc już zadowolenia.
– Uspokoił twoje serce? – podała jej swoją dłoń, szukając wsparcia we wstawaniu. Usiąść zawsze było znacznie łatwiej. – Dobrze słyszeć twój śmiech, Caley. I dobrze, że wywołany jest akurat wizytą Calhouna, a nie obecnością twojego męża. Inaczej podejrzewałabym cię o początki szaleństwa.
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
- To bardzo mocne przeczucie – przyznała, mimowolnie raz jeszcze spoglądając w kierunku brzucha swojej towarzyszki – Córka i siostra byłaby idealnym dopełnieniem dla Waszej trójki – oczyma wyobraźni widziała już czworo jasnowłosych Goylów na rodzinnym zdjęciu, na którym każde z nich uśmiecha się w ten sam lekko ironiczny sposób – A ja wreszcie miałabym komu robić jeszcze więcej błyskotek.
Pozwoliła sobie na drobny żart odnośnie swojej pasji, lecz tak naprawdę czuła podobnie, co Eir. Borginowie byli rodziną z tradycjami, a Barbara Goyle przekazała córce tylko część swojego talentu – gdyby więc pani Goyle doczekała się teraz córki, z każdej strony spłynęłyby na nią umiejętności, dzięki którym zapewne królowałaby nad swoim kociołkiem od wczesnego dzieciństwa. Być może Hjall w przyszłości zwróci swe oczy w kierunku alchemii, ale na razie nic tego nie zapowiadało, dlatego jedyną nadzieją pozostawała przyszła bratanica Caley, w tej chwili śpiąca smacznie w brzuchu swojej matki.
Bez najmniejszego sprzeciwu przyjęła dłoń Eir, wsuwając ją pod swoje ramię; ten dotyk zawsze był dla niej miły i pożądany.
- Nikt, kto zasiądzie przy stole, nie straci życia w tę noc – zapewniła z mocą, świadomie nie wspominając o pobycie w jadalni, bowiem jej słowa nie mogły chronić służby czy skrzatów, którzy mogliby się nawinąć pod rękę rozszalałym mężczyznom z rodu Goyle – Prawda jest taka, że chociaż oficjalnie moi bracia mogą uznawać to wszystko za farsę, oni tego po prostu potrzebują. Gdyby nawet skoczyli sobie do gardeł, patrząc z większej perspektywy pozbędą się w końcu tych wszystkich negatywnych emocji, które w nich siedzą. To dosłownie i w przenośni będzie noc oczyszczenia. I to my, kobiety, niczym szare eminencje zadbamy o to, by naszym ukochanym nie spadł z głowy o włos za dużo.
Zakończyła swoją wypowiedź mrugnięciem do bratowej i lekkim poklepaniem jej po dłoni, lecz już po chwili musiała wypuścić ją ze swojej, gdyż blondynka zdecydowała się schylić po stokrotki. W tym samym czasie Caley odeszła kilka kroków i dobywając nożyka zaczęła zbierać hipnotyzująco zielone liście paproci zwyczajnej. Rozglądając się za ciemiernikiem dostrzegła także żywokosty. Szmaragdowy Zakątek zaiste obfitował w prawdziwe smaczki dla zbieraczy, którzy wiedzieli, czego szukać.
Pomagając swej towarzyszce podnieść się możliwie najdelikatniej, uśmiechnęła się pod wpływem tematu, jaki poruszyły.
Uspokoił twoje serce?
- Wręcz przeciwnie, dlatego właśnie czuję, że żyję – pozwoliła sobie na ciche westchnięcie, nie zważając na to, jak bardzo odkrywa to jej intencje i prawdziwe uczucia - Jego pojawienie się to istne spiritus movens dla naszej rodziny, dla mnie. Nie mieliśmy kontaktu przez dwa lata, na ląd zszedł teraz zupełnie inny człowiek i poznawanie go jest fascynujące – pragnęła, by wszyscy widzieli Calhouna takiego, jakim ona go widziała, a jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że to niestety niemożliwe.
Zresztą, Eir i tak miała już swojego ukochanego Goyla.
- Czy czujesz się spokojniejsza teraz, gdy Cadan nie planuje kolejnych wypraw i skupia się na rodzinie? Ten rozdział może być dla Was wspaniałą wspólną przygodą, wierzę w to – malachitowe oczy błyszczały w najlepsze po raz pierwszy od miesięcy.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
the pain
Uśmiechnęła się, wysłuchując głosu Caley. Miała rację. Córka byłaby idealnym dopełnieniem rodziny Goyle’ów, każdy coś by z tego miał. Hjall szybko nauczyłby się odpowiedzialności i umiejętności dzielenia się tym, co dobre, ze swoimi najbliższymi krewnymi, Eir miałaby swoją dziedziczkę, Cadan ukochaną córkę, a reszta rodziny, zwłaszcza Caley, posiadałaby w niej pewną odskocznię od typowo męskiego składu Goyle’ów.
– Jeśli to faktycznie dziewczynka, mam nadzieję, że nie będziesz miała mi za złe, jeśli będę wysyłała ją tylko i wyłącznie do ciebie na naukę języków – uśmiechnęła się wyraźnie. Jej wyobraźnia szybko podłapała myśl, zbyt szybko. Jasne włoski, oczy jak okruchy lodu, cienka skóra z plączącymi się pod nią niteczkami żyłek. – A na błyskotki przyjdzie czas. Będzie miała własną szkatułkę – za marzenia przecież nie karzą. – Chciałbym dać jej na imię Freja. Co o tym sądzisz?
Wyjrzała z ciekawością na jej twarz, szukając emocjonalnych oznak na zgodę albo też i niechęć. Końcowe zdanie i tak należało do Cadana, ale może udałoby jej się przemycić mu cichą sugestię. Może i Caley wzięłaby w tym udział.
Parły powoli do przodu, pozwalając, by skraj lasu pochłaniał je szelestem swoich liści i zapachem wyrastających spod ziemi łodyg ze zbyt prędko rozkwitającymi kwiatami. Nagły wybuch, który nawiedził Wielką Brytanię pierwszego maja, nie był tym, czego fauna teraz potrzebowała. Wiosna tym razem nie tylko dla czarodziejów była niezwykle trudna.
– Zawsze miałam wrażenie, że kiedy przychodzi czas rodzinnego spotkania, są gotowi wypróbować na sobie wszystkie znane ludzkości narzędzia torturujące. Łącznie z czarną magią – odparła na słowa przyjaciółki. Cadana znała, jego postawę w pewnym stopniu rozumiała, Caelan zawsze wydawał jej się ostoją jako najstarszy brat. A Calhoun? Jak oko cyklonu. Dlatego tak bardzo była zdziwiona, słysząc Caley. – Mówisz o tym samym Calhounie, którego znam ja, czy jednak minęłyśmy się w obserwacji? Bo wydaje mi się, że jednak mamy w swoich głowach wyobrażenie o dwóch różnych mężczyznach. – faworyzacja wydawała jej się w tej chwili wyraźna, ale co sprawiło, że akurat tak to wyglądało? Nie odnosiła się tak do Caelana i Cadana, którzy również zeszli na ląd. – Co na to twój mąż?
Pokręciła głową, unosząc się z jej pomocą z ziemi, układając palcami stokrotki w koszu. Rozglądała się dalej, miała nadzieję znaleźć kwitnącą gryfonię.
– Odzwyczaiłam się od niego, jeśli mam być szczera. Oboje się od siebie odzwyczailiśmy – westchnęła cicho, szybko przypominając sobie o stracie, jakiej doznał Cadan. – Zmienił się, widzę to. I nie wiem, czy w jego stanie szybko odnajdziemy starą nić porozumienia. Ale masz rację, skupia się na rodzinie, powinno mi to wystarczać.
Ale czy wystarczało?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
- Z radością nauczę ją wszystkiego, czego zapragnie. I zadbam o to, by najpiękniejszy naszyjnik niczym Brísingamen zdobił jej szyję – nordyckie mity nie były obce żadnej z nich, dlatego blondynka była pewna, iż nie musiała tłumaczyć bratowej swoich słów.
To nie ona miała dostąpić sprowadzenia na świat kolejnego członka rodziny, a mimo to czuła nadzieję związaną z rychłym pojawieniem się małej istoty pomiędzy zwaśnionymi członkami rodu. Dziecko oznaczało nowy początek, zmianę i scalenie – Caley mogłaby rozkoszować się symbolami przez cały pozostały czas spaceru, jednak nie chciała odpływać myślami za daleko. Radowała się, że Eir ufała jej na tyle, by powierzać swoje obawy i niektóre sekrety, by dzielić się radościami i smutkami. Choć nie do końca potrafiła odwdzięczyć się tym samym, być może kiedyś nadejdzie czas, w którym to właśnie żona Cadana dostąpi zaszczytu wysłuchania wszelkich tajemnic, jakie skrywała obecnie pani Spencer-Moon.
Wędrując dalej, obie nie mogły się nadziwić temu, jakie zmiany w otoczeniu poczyniły anomalie. Kwiaty, których nie powinno tu jeszcze być, znajdowały się w pełnym rozkwicie, a czarodziejska otoczka i atmosfera Szmaragdowego Zakątka zmieniała się z chwili na chwilę, z niemalże złowrogiej po ciepłą i przyciągającą swoim światłem. Schylając się po kolejne ingrediencje, Caley kontynuowała temat swojej rodziny.
- Być może tak właśnie jest – westchnęła, wiedząc doskonale, że czarna magia nie była obca żadnemu z Goylów – Ale gdyby ktoś z zewnątrz spróbował ich skrzywdzić, nie pozwoliliby na upuszczenie choćby kropli krwi – trwała w naiwnej wierze, że tak właśnie jest, że czas niczego nie zmienił, a dorosłość i wojna nie wymagały wcale drastyczniejszych środków i zachowań.
Była świecie przekonana, że członkowie rodziny byliby w stanie poświęcić naprawdę wiele, o ile nie wszystko, by ratować siebie nawzajem. Być może robiliby to tylko dlatego, by sami mogli później wbić nóż w plecy, lecz zastanawianie się nad motywami poszczególnych osób nie miało teraz znaczenia.
- Mój mąż szaleje z zazdrości – przyznała, a cień bezczelnego uśmieszku zatańczył na jej twarzy w świetle promieni słonecznych, przebijających się przez korony wysokich drzew.
Nie bała się przyznać otwarcie, że Cedrikowi nie podoba się obecność Calhouna, zataiła jednak fakt, że ona sama napędzana jest zazdrością o brata, czego dowodem była wizyta u jego powierniczki. To wszystko miało stracić na znaczeniu, gdy Spencer-Moon spocznie wreszcie sześć metrów pod cmentarną ziemią.
Wspomnienie Cadana kazało jej na chwilę zatrzymać się i uważnie przyjrzeć twarzy towarzyszki; to on był jej bratem, lecz uważała, że rada, jaką miała wypowiedzieć, nie zraniłaby go, a jedynie pomogła jemu i Eir na nowo odnaleźć do siebie drogę.
- Jeśli nie wystarczy, bądź z nim szczera. Nie zgadzaj się na mniej, jeśli pragniesz więcej i wiesz, że to ci się należy. Niebawem urodzisz mu drugie dziecko, jesteście razem tyle lat… on jest w trudnej sytuacji, dlatego bądź przy nim, jednak nie akceptuj minimum. Wam obojgu należy się o wiele więcej – kibicowała temu małżeństwu jak żadnemu innemu.
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
the pain
Brisingamen. Uśmiechnęła się do siebie z mieszaniną pewnej ulgi i przyjemności.
Mimo że przyroda wewnętrznie cierpiała, bo anomalie naruszyły jej delikatną strukturę, zmusiły do przestawienia zegarów biologicznych, wciąż tchnęła świeżością – a może właśnie dlatego, że przyroda tak nagle została zabita i równie nagle musiała przebudzić się do życia. Czuła rosę ścierającą się ze świeżymi liśćmi, czuła gnijące pod obutymi stopami leśne runo. Czuła śmierć i życie toczące między sobą walkę.
– Lojalności nigdy nie mogłam im odmówić – odpowiedziała, nawlekając na igłę wspomnień wszystkie te momenty, które były dowodem na to, że Cadan miał jednak braci. Braci w pełnym tego słowa znaczeniu. Spojrzała jeszcze raz na Caley akurat, by uchwycić ten uśmieszek wdzierający się na jej usta. Nie powstrzymała cichego śmiechu. Wyglądała przy tym jak nimfa, która właśnie spłatała zagubionemu wędrowcowi figla i wpędziła go na bagna zamieszkałe przez krwiożercze aligatory. – Och, Caley – pokręciła głową, ale w jej głowie nie zabrzmiała ani nuta reprymendy ani zawodu, raczej i zwyczajnie humor. – Zazdrośni mężowie potrafią posunąć się do wielu niewygodnych dla żon kroków. Uważaj na siebie.
Nikomu nie życzyła trwania w związku, w którym nie było miejsca na obopólne zrozumienie i szacunek. Nie zawsze gościło w nich uczucie, w tych czasach taka była kolej rzeczy, ale nigdy nie pozwoliła, żeby Cadan traktował ją z pogardą. Caley nie życzyła tego samego i chociaż jej małżeństwo ze Spencer-Moon’em okryte było wciąż ciężką kurtyną tajemnicy, cokolwiek działo się między nimi, nie mogło to wyjść jej na złe. Nie godziła się na to.
Temat Cadana znów poruszył te delikatne struny w jej umyśle. Do tej pory wszystko było w porządku, ustalony cykl roczny, które głównie opierał się na tym, że Cadan wypływał, a Eir zostawała sama z Hjalmarem, pozwalał jej samej trzymać pieczę nad całym domostwem, a teraz wszystko miała układać od początku. Oboje należeli do Rycerzy Walpurgii, oboje mieli wobec organizacji nowe obowiązków. Pogodzenie tego razem z życiem rodzinnym, które nagle znalazło się w dość niewygodnej pozycji, było trudniejsze, niż sądziła. Kiedy wspomniała o dziecku, mimowolnie jej dłoń lekko zacisnęła się wokół przedramienia Caley.
– Chcę być przy nim. Powroty na ląd nigdy nie były łatwe, od zawsze należał do morza – odparła, wzdychając ciężko. – Po prostu… Cadan się zmienił. Śmierć Timothy’ego go zmieniła. Żebyś ty go widziała w ten dzień, kiedy siłą własnych mięśni rozwalił wszystkie meble w pokoju. Od tamtej pory traktuję go z jakąś dozą ostrożności. I… – przypomniała sobie. Te kilka wypowiedzianych słów, które zatrzęsły ich małym światem na Grimmauld Place 4. – On podejrzewa o morderstwo swoich braci, Caley. Właśnie to mówi mi, że powinnam na niego uważać.
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Spencer – Moon cieszyła się, że mogła choć przez chwilę ujrzeć ulgę i rozbawienie na twarzy swojej przyjaciółki. W obecnym stanie było to Eir naprawdę potrzebne, niemal zbawienne. Nie mogła zamartwiać się stanem męża oraz anomaliami i ich wpływem na Hjalla, jeśli nie istniała żadna przeciwwaga dla tych ciężarów. Caley cieszyła się, że chociaż drobny spacer pomógł przynieść bratowej ulgę, lecz ich wyprawa niechybnie zbliżała się do końca. Słońce wschodziło coraz wyżej, a Szmaragdowy Zakątek zaczął skrywać przed nimi coraz to więcej swoich tajemnic, wyraźnie dając znać, że poznały już ich zbyt wiele. Obie kobiety wiedziały, że czas już wracać, dlatego powoli udały się w drogę powrotną do serca miasta, które już je do siebie przywoływało.
- Będę miała oczy dookoła głowy – obiecała, nie chcąc ignorować słów swojej towarzyszki, na które jednak nie umiała odpowiedzieć inaczej; nie chciała jej zbywać, lecz zwierzenie się z tego, jak naprawdę wyglądało jej małżeńskie życie, mogłoby zagrozić spokojowi ciężarnej czarownicy. Nie mogła teraz niepokoić się dodatkowo, dlatego również kolejny temat przez nią poruszony sprawił, że Caley zmarszczyła brwi, przyglądając się pani Goyle przez chwilę w ciszy.
Czy to możliwe, by Cadan miał już pewność? Czy naprawdę wypowiedział na głos to, czego ona nie była w stanie? Nie chciała się nad tym zastanawiać, nie tu i nie teraz, a najlepiej nigdy. Wyparcie stanowiłoby idealne lekarstwo, lecz czarownica wiedziała, że nie będzie mogła wiecznie spoglądać w drugą stronę i udawać, że nie widzi problemu tam, gdzie jego chaotyczne źródło pulsowało w najlepsze.
- Łatwiej mu teraz skupić winę na kimś innym – okłamywanie Eir miało gorzki posmak, lecz Caley uważała, że jest w tej chwili jej powinnością. Z każdym krokiem ważyła swoje słowa, dobierane tak, by nie zdenerwować ciężarnej przyjaciółki – Potrzebuje czasu, jestem pewna, że za kilka tygodni pogodzi się z faktem, że to wszystko było tylko nieszczęśliwym wypadkiem – uścisnęła dłoń alchemiczki, pragnąc zapewnić ją w swoich racjach.
Choć ich spotkanie było dla niej niezmierni miłe, poczuła ulgę, gdy znowu znalazły się na rozwidleniu dróg i tym razem musiały rozstać. Nie mogła dłużej kłamać i spoglądać przy tym żonie brata prosto w oczy; Eir nie zasługiwała na takie traktowanie i nie zmieniały tego nawet szlachetne pobudki jej szwagierki. Pożegnanie miedzy kobietami było wylewne, lecz krótkie i po kilku zapewnieniach, że na pewno zobaczą się już niebawem, każda udała się w swoją stronę z koszykiem pełnym świeżych ingrediencji.
| zt
Drag me down to the water and
hold me down until I'm full.
Until I struggle no longer,
until I've drowned in my
sinful will
the pain
Noc była słodka, odurzająca w swej zapowiedzi lata, niewinnie zmysłowa niczym dziewica pierwszy raz przywdziewająca suknię z głębszym dekoltem. Powietrze dalej pachniało wiosenną świeżością, lecz już nie chłodną i orzeźwiającą, unosząc ze sobą zdecydowanie więcej soczystych, dojrzałych nut pełnego rozkwitu kwiatów. Brakowało jeszcze jednego, wyjątkowego aromatu, czyniącego ciemność kompletną - żelaznej, rdzawej poświaty krwi, czerwonej mgiełki unoszącej się w wieczornym powiewie wraz z ostatnim oddechem ofiary.
Na razie w pełni żywej, spętanej Imperiusem, biernej, wręcz uśmiechniętej. Towarzyszący Dei młody mężczyzna nieczystej krwi, postawny, urodziwy był doskonałym kompanem wieczornego spaceru. Cichy, bezproblemowy, tracący nagle swe szowinistyczne zapędy, powstrzymujący dłonie, które jeszcze dwie godziny temu próbowały wślizgnąć się pod suknię Mericourt w jednym z mniej eleganckich barów na przedmieściach Londynu. Wychowała go, opętała i teraz mogli wyglądać jak para zachwycająca się zachodem słońca skrywającym się za koronami rozłożystych drzew. Cnotliwie, bo wkrótce miała dołączyć do nich przyzwoitka. Pozory nie mogły mylić bardziej, ale Deirdre nauczyła się je utrzymywać w bardziej szalonych okolicznościach, dlatego w danym momencie - choć zachowywała tak wielbioną stałą czujność - pozwoliła sobie po prostu na relaks. Zadowolenie z faktu, że nie spędza tej nocy z dwójką coraz ruchliwszych dzieci lub samotnie, ze świadomością, że gdzieś indziej, na krawędzi białych klifów, dzieje się inny, lepszy świat. Od silnych emocji zawsze uciekała w pracę, nie inaczej zachowywała się w tym przedziwnym, magicznym czasie czystki, gdy od razu przyjęła propozycję Lyanny.
Spostrzegła ją od razu. Nie spóźniła się, oczekiwała przy wschodnim wejściu - dobrze, nie zamierzała na nią czekać, ale wiedziała też, że Zabini poważnie podchodzi do spraw związanych z Rycerzami Walpurgii. Owszem, podczas ich ostatniego spotkania wykazała się obraźliwą niefrasobliwością, lecz Deirdre odkładała prywatne animozje na bok. Zamierzała zrobić wszystko, by pomóc brunetce rozwinąć swe czarnomagiczne zdolności, zgłębić magię, wyszlifować talent, w końcu im silniejsza stawała się poszczególna jednostka w tej naoliwionej maszynie organizacji służącej Czarnemu Panu, tym mocniejsi byli oni wszyscy, razem, solidarni przeciwko terrorowi szaleńców. Troska o przyszłość świata przejawiała się w najprostszych zadaniach, a Mericourt podejmowała się ich z takim samym skupieniem i oddaniem, z jakim stawała naprzeciw olbrzymów lub zaciekle walczyła z Zakonnikami.
- To tutaj. Nikt nie będzie nam przeszkadzał - powiedziała po kilkunastominutowej wędrówce, gdy we troje dotarli do serca lasu, do miejsca gwarantującego dyskrecję. O tej porze, w tej przestrzeni, na bezpiecznych terenach Londynu nie powinni natknąć się na nikogo. - To... - Deirdre zsunęła z głowy kaptur płaszcza, wskazując bladą dłonią na stojącego bezradnie na środku polanki mężczyznę; zapomniała zapytać go o imię - nazwijmy go Theo - zdecydowała gładko, na cześć jednego z bardziej nieprzyjemnych klientów, którzy odwiedzali ją w Wenus. Zastępcza zemsta pozwalała na wykrzesanie z siebie silniejszych emocji. - A może damy mu inne imię? Kogoś, kto cię zranił? Kogoś, kim gardzisz? Kogoś, kto wzbudza w tobie gniew, żal, nienawiść? - zwróciła się do Zabini, powoli okrążając złotowłosego blondyna, spętanego zaklęciem Imperiusa. Tylko nieco matowe spojrzenie mogło zdradzić, że nie jest sobą - a wkrótce miał stać się niczym. Wierzyła, że to Lyanna do tego doprowadzi, szkoląc się na żywym organizmie.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Teraz już nie musiała wybijać się ponad status. Od przeszło miesiąca funkcjonowała jako czarownica czystej krwi, w pełni wartościowa część świata, który próbowali zbudować Rycerze Walpurgii. Już nie coś gorszego od pozostałych, nigdy więcej coś gorszego. To jeszcze bardziej zmotywowało ją do tego, by umieć lepiej i więcej.
Deirdre była potężną czarownicą. Posiadała moc, o jakiej Lyanna w tym momencie mogła jedynie marzyć, a jednak podczas poprzedniego spotkania tak niefrasobliwie wypowiedziała słowa, które mogły przekreślić ich kobiece porozumienie i możliwość nauki. Na szczęście okazało się, że Deirdre nie chowała urazy i była gotowa pokazać jej, jak powinno się używać czarnej magii.
Postanowiła nie nawiązywać do tamtej rozmowy, nie przywoływać jej wspomnień ani negatywnych emocji, jakie wtedy między nimi zaistniały – a niepotrzebnie. Konflikty w łonie organizacji były zbędne i niewskazane, zwłaszcza że ich, czarownic, było tam tak niewiele. Bo nieważne było to, kim Deirdre była w przeszłości, ważne było to, kim była teraz i jak blisko Czarnego Pana się znalazła, udowadniając tym samym, że czarownice również mogły zajść wysoko i nie były skazane na miejsce w cieniu mężczyzny.
Punktualnie o czasie stała już przy bramie wyprostowana, ze splecionymi przed sobą dłońmi okrytymi rękawiczkami równie czarnymi jak reszta odzienia, z piękną twarzą częściowo zakrytą kapturem. Obie miały dziś być piękne – i niebezpieczne dla nieszczęśnika, który stanie się dla niej obiektem nauki znacznie ciekawszym niż zwierzęta, na jakich trenowała w lasach nieopodal swego domu. Dziś nie miała być śliczną, niewinną panienką, w jaką czasem się przeistaczała, gdy uważała to za wygodne. Dziś miała być groźną adeptką czarnej magii.
To było ważne. By Lyanna mogła godnie służyć Czarnemu Panu i jak najlepiej wypełniać powierzone jej zadania, musiała potrafić więcej niż już potrafiła. Różdżka nie mogła jej zawieść, nie mógł jej zawieść też charakter. Musiała raz na zawsze odrzucić sentymenty i resztki ludzkich odruchów pozostałych z czasów zanim postawiła pierwszy krok na ścieżce wiodącej ku mrokowi. Słabością i współczuciem nie zatriumfują nad światem przez lata coraz bardziej dominowanym przez szlam i ich miłośników.
- Idealnie – powiedziała, gdy ich oczom ukazało się miejsce odpowiednie, gwarantujące dyskrecję i brak wścibskich oczu. Miasto zostało oczyszczone z mugoli i szlam, a gdyby jakiś i tak się tu pojawił... Najwyżej będą mieć drugi obiekt do ćwiczeń.
Mężczyzna, którego sprowadziła Deirdre, szedł z nimi potulnie jak cielę prowadzone na rzeź, zapewne potraktowany odpowiednim zaklęciem mającym stłumić zalążki buntu i chęci walki o swoje życie. To potrafiła zrobić czarna magia, zmusić do uległości i posłuszeństwa każdego.
- Theo to dobre imię. Wzbudza odpowiednie emocje – zgodziła się, wspominając swojego byłego, który porzucił ją, gdy dowiedział się, że była półkrwi. Odszedł i zniknął z jej życia, bo nie chciał wiązać się z czarownicą o skalanym statusie. To wtedy jej serce stwardniało i nigdy więcej nie wpuściła do niego nikogo. Teraz już nie była półkrwi, ale gniew i żal nadal były w niej żywe, choć minęło kilka lat, odkąd mężczyzna o tym imieniu najpierw zakradł się do jej serca, a później je zdeptał. Deirdre zaskakująco trafnie wybrała imię. Gdyby się bardzo skupiła, mogłaby nawet dopatrzeć się w twarzy jakichś drobnych podobieństw do byłego, poza kolorem włosów, bo Theo, który ją porzucił, miał je ciemne. To na tych ulotnych podobieństwach w rysach pragnęła się skupić, żeby wyzwolić z siebie negatywne emocje niezbędne do rzucenia czarnomagicznych zaklęć – a wiedziała już, że to negatywne uczucia, a zwłaszcza nienawiść, były najlepszą pożywką dla mrocznej mocy, że to wtedy czarna magia działała najlepiej, kiedy naprawdę chciało się jej użyć.
Czy chciałaby jej użyć na tym, który kiedyś złamał jej serce, a niedawno los znów postawił go na jej drodze? Czy go nienawidziła? Trudno jej było odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Zbliżyła się nieznacznie, zatrzymując się parę metrów od niego.
- Witaj, Theo – powiedziała więc, odrzucając kaptur i pozwalając, by mężczyzna po raz pierwszy zobaczył jej piękną, porcelanową twarz otoczoną gęstymi, ciemnymi falami. I tak miał tej nocy umrzeć, więc nie bała się ukazywać mu swego oblicza. Postanowiła, dla rozgrzewki, zacząć od czego prostego. Oby się nie skompromitowała. – Coli – wypowiedziała, kierując koniec różdżki na mężczyznę.
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k10' : 6
- Nieźle. Celnie. Pewnie. Bez zawahania - pochwaliła Lyannę zdawkowo, omijając z daleka jęczącego cicho z bólu Theo, by znów przystanąć przy swej dzisiejszej uczennicy. - Mogę wiedzieć, dlaczego to imię wzbudza w tobie silne emocje? - spytała bez nacisku, ot, jak profesorka zastanawiająca się nad motywacjami protegowanej. - Ugnij odrobinę łokieć, to sprzyja przepływowi mocy. Sztywna ręka wcale nie oznacza mocniejszego zaklęcia - poradziła, dotykając stanowczo, ale delikatnie ramienia Lyanny, by ustawić wiodącą rękę w odpowiednim położeniu. Nie za giętkim, nie za sztywnym: wbrew pozorom postura miała wielkie znaczenie przy rzucaniu czarnomagicznych zaklęć. Ba, każdy detal odgrywał tutaj istotną rolę, poprawnie wypowiedziana inkantacja, śmiałość w sercu, bezwzględność spojrzenia, a przede wszystkim sięgnięcia do tego, co w duszy najmętniejsze, najostrzejsze, dające największy potencjał. - Dziś poćwiczymy zaklęcia atakujące. Na te taktyczne przyjdzie czas później, wymagają większej wprawy i innego otoczenia - dodała z subtelną sugestią, że chętnie wesprze Zabini w nauce i rozwijaniu swych talentów. - Spróbujmy coś, co zadaje fizyczne obrażenia, co narusza tkankę, co rani - aż do pojawienia się krwi - postanowiła, przekrzywiając nieco głowę, by lepiej przyjrzeć się mężczyźnie, pobladłemu na twarzy. - Gladium! - uniosła własną różdżkę, dbając o to, by Lyanna mogła dostrzec każdy ruch nadgarstka, zgięcie palców obejmujących zitanową różdżkę oraz usłyszeć melodię inkantacji. Krótkiej, zdecydowanej, sztywnej, zawierającej w sobie złość i pogardę, które miały wkrótce przeobrazić się w namacalną torturę, w rozcinające skórę przedramion ostrza, sięgające głęboko aż do żył, zalewające ciało ofiary świeżą krwią. Chciała to zobaczyć, zagłębić się w mięśniach, tkance i ciele, sprawić ból, skrzywdzić i choć nie miała prywatnych animozji względem blondyna, to osiągnęła już ten poziom zaawansowania, by móc wlewać w prawie każdą inkantację całą swoją moc. A przynajmniej taką miała nadzieję, nie chcąc wyjść przy Lyannie na uzurpatorkę magicznej wiedzy.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦