Szmaragdowy Zakątek
Zdarza się, iż zbłądzi tu zgubiona mugolska stopa; czasem taka stąd nie wyjdzie, padając ofiarą różnorakich magicznych bestii, które zwęszą bezbronną ofiarę. Zdarza się, iż pozostanie znaleziona kilka dni później, na skraju lasu, wycieńczona, wymęczona... i oszalała.
W głębi lasu, w pobliżu matecznika, gdzie liście połyskują nienaturalną wręcz szmaragdową zielenią rozłożono na miękkiej ściółce dywany i poduszki dla zmęczonych festiwalowymi uciechami uczestników Brón Trogain. Rozlokowano je w grupkach i odseparowano je od siebie tak, by liczne grupy mogły komfortowo wypoczywać z dala od zgiełku, głośnej muzyki i szumu. Miejsce to jest spokojne i idealne na chwilę wytchnienia, ale jednocześnie ze względu na bliskość matecznika budzące niepokój. To również aura połyskujących liści, przedzierającego się przez konary drzew światła księżyca, lekka mgła unosząca się nad ściółką — a może coś innego, dym.
Szelest liści, drobne gałązki pękające na ściółce zapowiadają czyją obecność jeszcze zanim z półmroku wyłoni się postać. Bardzo stara wiedźma, o siwych jak kamień włosach i długich aż do kolan, w czarnej, długiej powłóczystej szacie przechadza się pomiędzy odpoczywającymi czarodziejami. Na twarzy bladej jak śnieg i dłoniach widnieją czarne znaki i symbole narysowane tuszem lub atramentem — kreski kropki, koła i półksiężyce. Jest mocno przygarbiona, a jej kroki są powolne, chwiejne, lecz nie wygląda jakby potrzebowała czyjejkolwiek pomocy, choć kroczy z zamkniętymi oczami, szepcząc słowa w staroceltyckim języku. Modły o pomyślność, modły o płodność choć cichuteńkie, są doskonale słyszane przez wszystkich zgromadzonych kiedy przechodzi obok nich. W jednej dłoni trzyma glinianą miskę i palcami przytrzymuje w niej tlące się kadzidło; w drugiej krucze pióra, którymi niczym wachlarzem rozpyla specyficzny dym. Kiedy was mija, jego zapach was otula i otumania.
Jedna osoba z pary lub grupy rzuca kością k6 na rodzaj kadzidła rozpylanego przez starą wiedźmę.
1: Mieszanina żywicy i sosnowych igieł przepełniona jest też czymś, co pachnie jak świeże górskie powietrze. Bardzo orzeźwiająco, nieco otumaniająco. Zapach jest łagodny, koi zmysły, uspokaja nastroje, wzbudza zaufanie do rozmówców. Pobudza do szczerych wyznań i zdradzania sekretów, ale nie hamuje całkowicie naturalnych barier związanych z rozmową z osobami nieznajomymi lub takimi, przy których postać naturalnie czułaby się skrępowana.
2: Drzewny zapach musi mieć swoje źródło w drzewie sandałowym, które zmieszano z niedużą ilością suszu opium oraz ostrokrzewu; kadzidło jest trochę duszne, głębokie, wprowadza w przyjemne odrętwienie, spowalnia zmysły i pozwala w pełni odprężyć ciało. Pod jego wpływem trudniej jest zebrać myśli. Wprowadza w przyjemne otępienie i relaksację, odpędza troski, nakłania do myślenia o zmysłowych przyjemnościach.
3: Słodki zapach bergamotki przebija się przez skromniejszy bukiet egzotycznych owoców, które prowadzi passiflora oraz nieznacznie mniej wyczuwalne mango, zapach jest przyjemny, świeży, lekko cytrusowy, dodaje energii, poprawia nastrój. Dalsze nuty kadzidła lekko i przyjemnie otępiają. Czarodziej znajdujący się pod wpływem tego kadzidła staje się pobudzony do flirtu, a dobiegające z parteru dźwięki muzyki kuszą do udania się na parkiet.
4: Najpierw daje się wyczuć paczulę, indyjska roślina roztacza ciężką, duszną i drzewną toń. Przez nią przenikają się gryzące zioła, pieprz, rozmaryn i tymianek, które przemykają do odrętwionego umysłu, wyciągając z niego cienie. Niektórzy twierdzą, że to kadzidło oczyszcza umysł: pobudza smutek, zmusza do sięgnięcia po problemy i uzewnętrznienia ich, do szczerych wyznań odnośnie tego, co ostatnim czasem trapi czarodzieja, co jest jego zmartwieniem. Przelotnie smuci, ale dzięki temu pozwala przeżyć wzruszające katharsis: zostawić najczarniejsze myśli za sobą i przeżyć dalszą część wieczoru bez obciążeń, w lepszym nastroju.
5: Zapach wiedziony przez silnego irysa w towarzystwie polnych kwiatów wywołuje wesołość, a przy dłuższej ekspozycji - niekontrolowany śmiech. Rozmówcy wydają się czarodziejowi charyzmatyczni, on sam również nabiera pewności siebie i chęci do podzielenia się własnymi przemyśleniami albo opowiedzenia o swoich pasjach. Każda kolacja przy tym kadzidle minie w radosnej atmosferze, pozostawiając za sobą przyjemne wspomnienia żywej dyskusji.
6: Lawenda przeważnie koi zmysły, ale w towarzystwie czterolistnej koniczyny i konwalii odnosi podobny efekt na istoty, nie na ludzi. Czarodziejów zaczyna drażnić, roztrząsa najdawniejsze urazy. Pod jego wpływem niektórzy mogą stać się skorzy do drobnych złośliwości, a inni skorzy do zaufania rozmówcom i podzielenia się z nimi sprawami, które doprowadzają czarodzieja do złości lub pasji. W Azji palone przez mędrców, naukowców i reformatorów, którzy szukali przyczyny niedoskonałości świata zanim zabrali się za jego zmianę.
Skorzystanie z kadzideł przy ognisku zastępuje jedną wybraną używkę z osiągnięcia hedonista.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Niestety obawiam się, że sprawiedliwość szlachecka nie istnieje. Oczywiście mimo to życzę ci jak najlepiej. I z późnym zamążpójściem i ze stałością charakteru twego partnera - odpowiedziała pogodnie, nawet, jeśli przez umysł przewijały się pesymistyczne myśli. Naprawdę zrobiło się chłodniej, czy to chłód wysnuwanych raz po raz wniosków wprawiał jej ciało w lekkie drżenie? Uśmiechnęła się kwaśno do świata i do siebie, snującej nigdy-niespełniające-się fantazje, będąc tym samym rozczarowana swym postępowaniem. Zazwyczaj się tak nie zachowywała.
Pytania zadane przez Lyrę dotarły do świadomości półwili z lekkim opóźnieniem. Spojrzała na przyjaciółkę zdziwionym wzorkiem, dopiero po krótkiej chwili analizując jej słowa i odpowiedź, której powinna jej udzielić. Powinna czy chciała?
- Nie i... nie - zaszokowała się ponownie, tym razem zaskakującymi wnioskami, do których doszła tylko i wyłącznie ze względu na poruszoną przez Weasleyówne kwestię. Cała ich sytuacja oraz relacja były tak pokraczne, pokrętne i nieprawdopodobne, że aż dziw, iż możliwe. Na moment między dziewczynami zapanowała dziwna cisza, podczas której Liliana szukała odpowiednich słów, aby to wszystko odpisać.
- On jest... - zaczęła niemrawo, momentalnie się czerwieniąc; spowodowane to było pewnymi wstydliwymi wspomnieniami, o których obiecała nikomu nie mówić i słowa zamierzała dotrzymać. - Starszy kilkanaście lat. I... niesamowicie mądry. Jest naukowcem w Ministerstwie, osobą spoza arystokracji i... bratem mojej przyjaciółki. To takie dziwaczne. Domyślasz się: traktuje mnie jak małolatę, koleżankę siostry. Nic w tym dziwnego, to zupełnie zrozumiałe, logiczne i właściwe, ale naprawdę nie mam pojęcia dlaczego czuję się z tym tak źle. Z drugiej strony... to tak czy owak nie ma przyszłości, więc bez sensu się zmieniać, prawda? - wyrzuciła z siebie w końcu, co nie było wcale prostym. Lilka nie lubiła się zwierzać, mówić o swoich uczuciach i odczuciach, uważała je za głupie po prostu. Łatwiej wychodziły jej rozmowy o nauce z tego względu, że jest ona faktem, czyli nie musi się jej wstydzić. Emocje z kolei rzadko były racjonalne czy odpowiednie. - Na pewno mi się odwidzi - zakończyła zgrabnie temat, chcąc naprawdę wmówić sobie właściwsze rzeczy - tak było po prostu lżej.
- Też żałuję, ale choroba nie wybiera. Widocznie skakanie w wodzie całymi dniami musiało się na mnie odbić. - Przypomniała sobie siebie biegnącą nad wodę przy każdej możliwej okazji. Miała najwidoczniej jakąś dziwną fazę... czy coś takiego.
Lilka w przeciwieństwie do Lyry nie zaplatała wianka, zrobiła zwykły bukiecik z niezwykłych kwiatów. Zamierzała je postawić w wazonie w sypialni, a kiedy już się na nie napatrzy, ususzy je - dla potomnych. Problem z chochlikami był problemem na tyle, że podczas szamotaniny upuściła swoje dzieło, które teraz leżało rozsypane na ziemi. Pozbierała je szybko, lecz to, co teraz uformowała nie wyglądało już tak pięknie jak pierwowzór. Nieco to zmartwiło Yaxley, szczęśliwie nie na długo. - Tak, chodźmy, może wystarczy, że będziemy omijać krzaki - powiedziała prostując się. Zaraz potem pognała za rudowłosą. - Zrobiłaś piękny wianek, nauczyłaś się na festiwalu? - spytała z zaciekawieniem oglądając splot roślinny już na jej głowie.
- Z twoimi umiejętnościami z dziedziny zaklęć nic nam nie grozi - odparła wesoło, mając nadzieję, że wędrówka zajmie ją na tyle, aby nie myślała wreszcie o g ł u p o t a c h. Chyba powinna raczej zaszyć się w domu i czytać książki, zamiast marzyć o rzeczach nieosiągalnych i lekkomyślnych.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
- Muszę być dobrej myśli – powiedziała, uśmiechając się lekko, po czym wysłuchała opowieści Lilki na temat mężczyzny, którego ona obdarzyła zainteresowaniem. – Zapowiada się sympatycznie, a to, że jest starszy, pewnie nie budziłoby większych kontrowersji, Glaucus również jest ode mnie dużo starszy, o dwanaście lat. Problem tylko... – urwała, nie wiedząc, jak poruszyć kwestię statusu krwi. – Lubicie się? Wie o tym, że się nim interesujesz? Och, naprawdę szkoda, że pewnie nie zostałby zaakceptowany przez twoją rodzinę...
Choć Lyra nie wiedziała, kim jest mężczyzna z opowieści, uważała, że czystokrwiści naprawdę wiele tracili, skupiając się na własnym gronie i nie dając szansy osobom o nieszlachetnej krwi. Oczywiście, czasami zdarzały się wyjątki, ale głównie w sytuacji, kiedy to kobieta posiadająca skazę w rodowodzie wychodziła za szlachetnie urodzonego mężczyznę. Tak wyglądała na przykład sytuacja z rodzicami Lyry; jej matka pochodziła z rodziny Morganów o czystej, ale nie szlachetnej krwi, i została zaakceptowana przez Weasleyów.
- Może w przyszłym roku ci się uda? Dla mnie to był pierwszy festiwal, bo kiedy odbywał się ubiegłoroczny, byłam jeszcze w Mungu – posmutniała. Kiedy jej rówieśnicy spędzali wesoło wakacje, i potem opowiadali o nich w szkole, ona spędziła je całe w łóżku. – Ale w tym roku już mogłam zabrać się z bratem. Spotkałam tam też wielu innych znajomych.
Wciąż w wianku na głowie szła między drzewami, starannie omijając jednak kępy krzaków. Wśród zwykłej roślinności dostrzegała sporo roślin magicznych, z których część pewnie miałaby zastosowanie do robienia eliksirów, gdyby oczywiście Lyra miała do nich talent. Ale pewnie Eilis wiedziałaby, co robić z poszczególnymi roślinami.
- Właśnie tak, choć na festiwalu nie trafiłam w tak piękne miejsce, jak to. Mój wianek był bardzo skromny, nawet obawiałam się, że w ogóle nie zostanie wyłowiony – wyjaśniła.
Szły przez las, rozmawiając. Lyra od czasu do czasu zachwycała się różnymi rzeczami, czy to wonnymi kwiatami, czy wiewiórkami oraz barwnymi ptakami, jakie od czasu do czasu przemykały w koronach drzew. Na szczęście nie zostały już zaatakowane przez chochliki, choć od czasu do czasu słyszały ich brzęczenie w zaroślach. Podczas tego spaceru, od czasu do czasu przerywanego, by usiąść i odpocząć lub coś zjeść (przyniesione przez Lyrę ciasteczka doskonale spełniły zadanie), kompletnie straciły poczucie czasu. Dopiero czerwonawa poświata zachodzącego słońca, którego promienie zaczęły przedzierać się między drzewami, uświadomiły Lyrze, że zbliża się wieczór.
- Chyba już powinnyśmy powoli wracać – zauważyła, choć nie bez żalu.
Nie było jednak rozsądnie pozostawać po zmroku w miejscu, gdzie żyły magiczne stworzenia. Choć sama mogłaby się teleportować z dowolnego miejsca, Lilka nie posiadała tej umiejętności, więc musiały dojść bliżej drogi, skąd mogłaby złapać Błędnego Rycerza. Oby Garrett wracał dziś później do domu; od pewnego czasu wydawał się jeszcze bardziej przewrażliwiony na jej punkcie, a Lyra nie chciała słuchać kolejnych wyrzutów i gróźb o odesłaniu jej do domu.
- Jak myślisz, którędy powinno być najbliżej do tej drogi, przy której się spotkałyśmy? – zapytała. Na początek zaczęły się cofać tą samą drogą, którą przyszły z polanki, jednak mimo kluczenia między drzewami nie potrafiły ponownie jej odnaleźć. – Mam nadzieję, że się nie zgubiłyśmy... – zaczęła ostrożnie, próbując wypatrzeć coś charakterystycznego, jednak Lyra, choć miała znakomitą pamięć, jeśli chodzi o odtwarzanie szczegółów podczas malowania czegoś, posiadała kiepską orientację.
- Kontrowersji na pewno nie - zaczęła. - Chodzi po prostu o to, że dla niego jestem dzieckiem. Wyobrażasz sobie, abyś miała się związać z kimś, kogo masz za dzieciaka? Katorga - stwierdziła, nie mogąc powstrzymać się od kolejnego westchnięcia. Pokręciła głową zrzucając złote pukle z powrotem na ramiona. Ściółka leśna wciąż przyjemnie szeleściła pod trzewikami; pomimo poważnych tematów nieustannie przygrywał im melodyjny śpiew ptaków siedzących na niemal gołych gałęziach.
- Chyba wie, zawsze, jak go widzę, to zachowuję się jak idiotka: policzki mi płoną żywym ogniem i patrzę się na niego jak sroka w gnat. Trudno tego nie zauważyć, szczególnie, że jego siostra często ma o to do mnie pretensje. Ale nie umiem inaczej, to tak samo z siebie - wyznała w przypływie szczerości, zerkając od czasu do czasu na rudowłosą przyjaciółkę idącą obok. - On... wiadomo, czasem zachowuje się dziwnie, lecz to dla niego chyba normalne. Poza tym moje geny mimo wszystko działają na facetów, mniej lub bardziej, ale to na pewno dlatego. Gdyby był zainteresowany, zrobiłby pierwszy krok? - zakończyła pytaniem. Spojrzała pytająco na Weasleyównę, unosząc wysoko brwi. Ciężar zwierzeń zaczął coraz mocniej ją uwierać, ponieważ wcale nie była pewna, czy powinna mówić takie rzeczy na głos. Uświadamiając to sobie n i e u c h r o n n i e zbliżała się do prawdy, ta z kolei bardzo bolała powodując niespokojne kołatanie serca. Uśmiech, którym starała się zmazać wypowiedziane przed momentem winy zdradzał niezdefiniowany smutek skryty tyle-o-ile. Tylko po co się nad tym rozwodzić?
- No trudno - uznała, tak ostatecznie. Co miało zostać zamknięte poprzez bezwiedne wzruszenie ramion. Wszystko, co mogło zostać powiedziane, opuściło już ich usta i naprawdę więcej nie trzeba.
- Bardzo bym się ucieszyła. Bardzo lubimy i cenimy Prewettów, dobrze byłoby ich nie zawieść w przyszłym roku - powiedziała lekko. Wciąż czując na języku posmak poprzedniej konwersacji, bardzo starała się skierować myśli na inny tor. Tor pełen łąk, słońca, pięknych krajobrazów i ciekawych atrakcji przygotowanych przez kilka znamienitych rodów w jednym miejscu.
Starała się także puścić w niepamięć incydent z chochlikami, lecz szczypanie skóry na rękach nie chciało tak prędko ustąpić, wciąż bezwstydnie przypominając o żenującej sytuacji kiedy to nie potrafiła rzucić prostego zaklęcia. Skandal!
- To była jakaś konkurencja? Ktoś wygrał? Albo czyjś wianek nie został wyłowiony? - dopytywała z zainteresowaniem. Od czasu do czasu podrygując, pokazując co piękniejsze rośliny i część z nich zrywając dokładając do uprzedniego, chaotycznego bukietu. Rozmawiało się naprawdę dobrze, obie straciły zupełne poczucie czasu. Słońce chyliło się ku zachodowi i coraz trudniej było cokolwiek rozpoznać. Dlatego też pokiwała z uznaniem głową - ojciec będzie niezadowolony, kiedy Liliana wróci zbyt późno do domu.
- To chyba tam! - krzyknęła, pokazując palcem w kierunku, z którego zdawało się, że przyszły. Dlatego zawróciły, klucząc pomiędzy drzewami i krzewami, lecz... Yaxley nie potrafiła zidentyfikować niczego, co pojawiło się na ich drodze. Wszystko wyglądało dziwnie obco, zero specyficznych punktów, które mogłyby być wskazówką pozwalającą na spokojny powrót do domu. Lyra miała o tyle lepiej, że potrafiła się teleportować - niestety, biedna półwila tego nie potrafiła, dlatego stresowała się coraz mocniej. Mimo to nie chciała tego dać po sobie poznać, dlatego raźno pokonywała kolejne metry. - Nie, coś ty. To na pewno już niedaleko - powiedziała spokojnie, powstrzymując głos od drżenia. Tak, za moment znajdą dróżkę, na pewno.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
- To pewnie tylko kwestia czasu, później przekonałby się, że wcale nie jesteś aż takim dzieckiem. – Lyra zaśmiała się cichutko. – Może też jest nieśmiały lub nie wie, jak okazać ci swoje względy?
W końcu Liliana była półwilą, co mogło działać na mężczyzn nieco ogłupiająco. Lub po prostu naprawdę był nieśmiały, w końcu ta cecha nie musiała być zarezerwowana widocznie dla młodziutkich dziewcząt takich jak panna Weasley.
Swoją drogą, czy to, że Lyra tak rumieniła się na widok pewnego młodego aurora, Samuela, również o czymś świadczyło? Ale nie, szybko zganiła się za te myśli. Lubiła go, w dodatku wyciągnął ją parę razy z tarapatów (za co była mu wdzięczna), no i imponował jej swoją odwagą... Ale przecież nie mogła, nie wolno jej było niczego do niego poczuć, poza sympatią. Była zaręczona... Zresztą on przecież też mógł już kogoś mieć.
Ale w końcu skończyły temat niepewnych uczuć, co samej Lyrze również przyniosło ulgę, mimo że jej sytuacja była jaśniejsza w tym względzie.
- My także. Ignatius, który prowadził tegoroczny festiwal, jest bliskim przyjacielem mojego brata – wyjaśniła. – A wianków było tak dużo... Na plaży panował spory chaos. Mężczyźni wbiegali do wody, kilku nawet pobiło się później na plaży. – Nie wiedziała jednak, jak skończył się ten konflikt, gdyż wtedy pojawił się Glaucus z jej wiankiem i zabrał ją ze sobą.
Po drodze także zrywała leśne kwiaty, tym razem splatając je w mały bukiecik, który miała zamiar wysuszyć i postawić na biureczku w swoim pokoju lub powiesić na nitce na klamce od okna. Mimo że była coraz bardziej zmęczona, taki spacer chyba dobrze jej zrobił. Powinna zresztą przyzwyczajać swoje ciałko do dłuższych spacerów po ubiegłorocznym wypadku.
- Naprawdę nie chciałabym się zgubić. Garrett znowu zacząłby przeżywać, że się narażam i znikam na całe dnie. Najchętniej odesłałby mnie do matki i zamknął w domu – skrzywiła się. – Wiesz, że jest mi bardzo bliski, ale czasami przesadza. Tym bardziej, że przecież ma na głowie tylu różnych problemów, i jeszcze pracę aurora...
Chyba jeszcze długo nie uwolni się od jego nadopiekuńczości, tym bardziej, że odkąd zamieszkała z nim w Londynie, wydawało się, że niemal przyciągała do siebie rozmaite kłopoty. Zamiast udowodnić bratu swoją dorosłość, wskutek pechowych zbiegów okoliczności utwierdzała go w przekonaniu, że wciąż wymaga troski.
- Wydaje mi się, że widziałam to drzewo. – Uniosła dłoń i wskazała na rozdwojone drzewo o przebarwiających się na żółto liściach. Szły dalej, próbując odnaleźć ścieżkę do polanki. Może nie powinny wcześniej tak lekkomyślnie z niej schodzić? Teraz były gdzieś w głębi lasu, nawet nie wiedząc, gdzie znajduje się miejsce, w którym się spotkały. A skoro się ciemniło, będzie go coraz trudniej odnaleźć. Lyra parę razy prawie potknęła się o wystające korzenie, więc w końcu wyjęła różdżkę i rzuciła ciche „Lumos”, by oświetlić im drogę. Na końcu różdżki wykwitła mała kula światła, której blask padł na otaczające je drzewa. Jednak mimo niej, wszystkie szelesty wokół nich wciąż wydawały się brzmieć bardzo głośno, a one same doskonale widoczne za sprawą światła.
Błądziły tak chyba dobrą godzinę, zapewne czując coraz większą panikę, zanim udało im się trafić do polanki. Niebo ponad nimi miało chabrowy kolor, a słońce jakiś czas temu zupełnie zaszło.
- Już myślałam, że do rana jej nie znajdziemy! – westchnęła, z ulgą wychodząc na otwartą przestrzeń. – Stąd już chyba niedaleko do wyjścia z lasu, prawda?
Wtedy jednak obie mogły usłyszeć szelest. Który tym razem wcale nie brzmiał jak brzęczenie chochlików. Lyra mimo lęku skierowała w tamtą stronę różdżkę, jednak niczego nie zauważyła.
- Lepiej się pospieszmy – wymamrotała tylko, przyspieszając kroku, zanim to coś (miała nadzieję, że to tylko jakieś niemagiczne zwierzę, typu sarna czy zając) pójdzie za nimi.
Nieśmiały mężczyzna. Tak, to mogło być clue całej ich relacji. Wszak czego oczekiwać po naukowcu, który niemalże całe dnie i noce spędzał na badaniach? I który miał już ponad trzydzieści lat, a wciąż się nie ustatkował? Ba, dbała o niego dużo młodsza siostra, bez niej prawdopodobnie umarłby z głodu lub odwodnienia. Miał za to mnóstwo innych zalet cenionych przez młodą półwilę, tylko... co z tego wynikało? Prędzej spłonęłaby ze wstydu, aniżeli zrobiłaby pierwszy krok. Tak nawet nie wypadało.
- Tak, coś w tym jest - przytaknęła niechętnie, spuszczając nos na kwintę. - Ale... nie ma co dłużej o tym mówić. Mogłabym cię zamęczać tematem przez okrągły tydzień i nic by to nie dało. To z a k a z a n e, bez względu na wszystko. Nie chcę zawieść ojca czymś takim, i tak ma mnie już za czarną owcę w rodzinie. Nie chcę tego. To trudne. Zwłaszcza, że jedynie teoretyzuję. To na pewno zwykłe zadurzenie, które niebawem minie - wyjaśniła. Co z tego, że nie mijało praktycznie odkąd poznała Polly i jej brata po raz pierwszy? Każdy ma prawo do drobnych miłostek, zawirowań w życiu. Ot, urozmaicenie, nic ponadto. Tak widziała to Lilka, będąc przekonaną o słuszności swoich myśli. Nie zwykły jej zawodzić w życiu, dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Dobrze, że temat się urwał. Niedobrze, że zaatakowały je chochliki. Szczęśliwie znalazły miejsce, gdzie mogły przebywać nie narażając się więcej na gniew tychże stworzeń. Mogły poruszyć zgoła ciekawszą kwestię, mianowicie Festiwalu Lata u Prewettów. Jako nieobecna na nim Yaxley pragnęła usłyszeć na jego temat jak najwięcej informacji - cudownie się złożyło, że miała od kogo.
- Naprawdę? - Zdziwiła się. - Bardzo żałuję, że mnie tam nie było. Chętnie obejrzałabym to widowisko - zaśmiała się po chwili. Nie miała pojęcia, jak bardzo przykre w konsekwencje było ostatecznie całe zajście - w Czarownicy czytała tyle-o-ile, nie była fanką plotek.
Niestety, rozmowa, choć miła, przedłużała się za mocno. Do tego stopnia, że robiło się ciemniej i zimniej, a drogi ani śladu. Liliana bardzo chciała skupić się na rozmowach, lecz orientacja pośród kniei zaprzątała całą jej uwagę.
- Mój ojciec też będzie niezadowolony. Tyle się teraz mówi o handlu wilami... - mruknęła, odgarniając kolejne gałęzie. Mimo wszystko z pewnością się martwił, tak uważała. Dlatego była bardzo zdeterminowana, żeby znaleźć wspomnianą wcześniej dróżkę. Zignorowała pieczenie pokąsanych rąk i także wyciągnęła różdżkę, by to nią oświetlić sobie drogę. Której jak nie było, tak nie ma. Lilianie zaczęło nawet burczeć w brzuchu kiedy dotarły nareszcie do miejsca docelowego. I do kolejnych, szemrzących krzewów wzbudzających panikę.
- Tam, chodźmy prędko - zadecydowała wskazując jeden z kierunków. Po długim, acz szybkim marszu obie dziewczyny dotarły na skraj lasu, najpewniej Lyra odprowadziła przyjaciółkę do miejsca, skąd mogła zawołać Błędnego Rycerza. Obie były wymęczone, wygłodniałe, poobijane i... szczęśliwe, że wróciły do domu.
koniec!
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Majesty spędzała czas w siodle i to pomimo wszystkich doznanych przed laty nieprzyjemności. Zawód jeźdźca wymagał porozumienia z wierzchowcem, ale także ciągłego doskonalenia własnych zdolności, nic więc dziwnego, że panna Carrow postanowiła przeznaczyć dzisiejsze popołudnie na przejażdżkę. Czy mogło być coś lepszego niż pęd na grzbiecie swojego ukochanego wierzchowca, nawet pomimo mrozu szczypiącego w policzka? Dzięki biegom w naturalnym środowisku, mogła ćwiczyć swoje umiejętności, a jako że w London Borough of Waltham Forest miała odbyć się jedna z nadchodzących gonitw, wybrała właśnie ten las.
Barry dzisiejszego popołudnia wyjątkowo został wysłany z jednym z młodych Ollivanderów, który przyuczał się do zawodu, by ocenić stan jednego z drzew. Być może razem mieli łatwiej odnaleźć się w gęstym lesie, o którym krążą najróżniejsze podania. Ponoć właśnie tutaj znajdował się niezwykle piękny kasztanowiec, z którego można było pozyskać wyjątkowej jakości drewno. Czy to tylko plotki czy rzeczywiście wędrówka do serca lasu jest warta swojej ceny? Byli już praktycznie u celu, gdy Barry usłyszał błagalne jęki o pomoc. Dlaczego jego towarzysz pozostawał obojętny, czyżby nie słyszał zrozpaczonych dźwięków? Weasley postanowił odłączyć się na chwilę, przecież Ollivander nagle mu nie zniknie, a rudzielec tylko się upewni, kto wzywa pomocy. Po przejściu przez jedną z chaszczy trafił na niezwykłą polanę, jakich wcale nie mało w tym lesie. Nietypowy, szmaragdowy kolor roślinności budził w każdym pewnego rodzaju niepokój, jednak wzrok Barry'ego od razu powędrował w kierunku rudej kulki w pobliżu kamienia. Najwyraźniej to pochwycony w pułapkę Kuguchar, był odpowiedzialny za dźwięki, które zaintrygowały kotoustego mężczyznę. Czy zdecyduje się pomóc zwierzęciu?
Majesty nie przemęczała już konia po serii naprawdę wyczerpującego galopu. Jej aetonan spisywał się doskonale - razem pokonywali każdą przeszkodę, nie bacząc na zarośla i żyjące w lesie stworzenia. Przynajmniej do czasu, gdy wypadli na polanę - wierzchowiec nagle stanął dęba, a panna Carrow, niczego się nie spodziewając, została zrzucona z siodła. Upadek zamortyzowała niewielka warstwa śniegu, jednak Majesty niefortunnie uderzyła głową w wystający korzeń, przez co na chwilę została oszołomiona. Szczęśliwie Neptun nie oddalił się zbytnio, zwolnił bieg tuż przy linii drzew, całkowicie nie porzucając swojej właścicielki. Całej tej scenie przyglądał się Barry. Najwyraźniej dzisiaj będzie musiał uratować jeszcze kogoś.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Nie spodziewał się dzisiaj wypadu w teren. Nie, całkiem zdziwiony, lecz także zachwycony przyjął wieść, że dziś ruszy - oczywiście nie sam, ale chyba będzie w stanie siebie kontrolować od zbędnych słów - w poszukiwaniu kasztanowca. I tak we dwójkę ruszyliśmy w las, będąc w całkowitym zachwycie. Las był bogaty w różnorodną florę, lecz nie można było ujrzeć tego drzewa, który dzisiaj był celem. Brnęliśmy po ścieżce niczym bracia, którzy nie bali się tego, co może ich spotkać.
- Z czym byś połączył kasztanowiec? - rudzielec zadał swemu kompanowi pytanie poprawiając kołnierz, gdyż im głębiej wchodzili w las, tym zima dawała o sobie znać i było nieco chłodniej. Nawet i ślady na śniegu stawały się coraz to wyraźniejsze, lecz nikt z nich się tym nie przejmował.
Przynajmniej dopóki rudzielec nie usłyszał czyjegoś głosu. Automatycznie obrócił głowę we wszystkie strony chcąc ujrzeć, skąd dobiega ten głos. Kto woła o pomoc. Nawet spostrzegłem, że i mój kompan, który szedł dalej do przodu, nie zwrócił na to uwagi. Weasley aż stanął w miejscu i znów usłyszał czyjś błagalny głos. Pomocy nie dawało to rudzielcowi spokoju i postanowił odłączyć się od Ollivandera. Skoro on chce zignorować te wołanie, to rudzielec przynajmniej spróbuje pomóc. Miał wrażenie, jakby Ollivander był nieczuły na czyjeś wołania, jakby świadomie ignorował czyjeś kłopoty. A Weasley nie zostawi nikogo w potrzasku, jeśli słyszy czyjeś wołanie o pomoc. W końcu jego gryfońska dusza nie dałaby jemu wieczorem wybaczyć, że zostawił kogoś na pastwę losu, bo ... no właśnie.
Dlatego brnął po nieznanym terenie, idąc w kierunku, skąd dobiegał głośniejszy głos. Po przejściu nieprzyjemnych chaszczy znalazł się na polanie, lecz nie czuł się tu swojo. Miał wrażenie, że powinien opuścić te miejsce, nawet i barwa roślinności nie dawała jemu spokoju.
Tutaj jestem, pomóż mi!
Rudzielec słysząc te głosy, ujrzał rudą kulkę, która charakterystycznie wyróżniała się w terenie. Zmarszczył brwi i podszedł do owej kulki, która się okazała być kugucharem. Jego wzrok skierował się w stronę kamienia, który widocznie leżał na ogonie kuguchara. - Już jestem. Nie bój się, zaraz ci pomogę. - powiedział spokojnie głaszcząc kuguchara za futro, a chwilę później wyjął swą różdżkę i wycelował ją w kamień. Confringo - wyszeptał kierując snop różdżki na kamień, który zaraz rozkruszył się i uwolnił kuguchara z zbędnego bólu. Ruda kulka sierści spojrzała na rudzielca zaciekawiona, kiedy Weasley chował różdżkę do kieszeni. - Nie bój się, nic ci nie zrobię. Zmykaj do swej rodziny. - powiedział łagodnie w stronę kotowatego, kiedy chwilę później usłyszał jakiś tupot. Nie, pęd koński, który kierował się właśnie w stronę polany, na której obecnie rudzielec się podziewa. Barry odwrócił głowę w stronę nowego głosu i zaraz ujrzał pędzącego aetonana, który niebezpiecznie zatrzymał się na polanie i przy okazji zrzucił jeźdźca z siebie. Barry odruchowo wstał i podbiegł w stronę osoby, która leżała przy konarze zostawiając kuguchara jego woli. Barry ujrzał kępkę rudych włosów - więc musiała to być dziewczyna. Potrzebował kilku sekund, by rozpoznać ową dziewczynę - Majesty.
- Wszystko w porządku? - rzucił niepewnie w stronę Carrowówny zastanawiając się co zrobić. Jeśli będzie nieprzytomna, może posmarować ją białym puchem? Bo raczej balneo byłoby całkiem nie na miejscu, a i magia lecznica jest jemu całkiem obca. Ale wydawała się być w miarę przytomna, bo Barry ujrzał jak mruga powiekami. - Coś cię boli może? - dodał troskliwie nie wiedząc, czy coś sobie złamała, czy coś jeszcze jej się stało. Chciał jej pomóc wstać i wiedzieć, czy nie napotka po drodze jakichś przeszkód z jej strony. Dlatego wyciągnął rękę w jej stronę.
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
Spadała z konia wielokrotnie. Nie ma co się oszukiwać - tak naprawdę, do momentu pierwszego upadku ciężko jest jeździć w pełni swobodnie. No bo jak wejść w galop, skoro ma się wrażenie, że przy każdym kłusie i tak walczy się o życie? Nie mówiąc o locie. Tylko nie spadnij, tylko nie spadnij! W takiej sytuacji człowiek nie boi się konia, wysokości czy prędkości. Boi się tego, co siedzi w jego głowie i gryzie jego podświadomość.
Swoją przygodę z koniami zaczęła na całe szczęście na tyle wcześnie, że pierwszy upadek nie wiązał się z żadnymi poważniejszymi urazami. Otarte kolano i kilka łez, dziesięć minut płaczu - jako, że Majesty była przez długi czas beksą - a chwilę później koń szturchnął ją przyjacielsko w ramię i incydent poszedł w niepamięć. Od tamtej pory jeździła bez strachu, martwiąc się jedynie o to, czy przy kolejnym upadku nie narazi na ból konia, a nie siebie.
W pewnym momencie życia była tak bardzo pewna swoich umiejętności, że przestała rozsądnie myśleć. Upadek z aetonana z pewnością jest bardziej niebezpieczny niż ze zwykłego konia - chociaż i tutaj los bywa przewrotny - ale nie zważała na konsekwencje. Jak się to skończyło? Chyba nie trzeba wnikać w szczegóły.
Od ostatniego poważniejszego upadku minęło już sporo czasu. Znów odzyskała pewność siebie, głównie ze względu na wygrane wyścigi. Neptun był wyjątkowym wierzchowcem - jako jeden z niewielu aetonanów w stadninie Deimosa galopował równie zgrabnie, co zwykłe konie, pomimo dodatkowego obciążenia w postaci skrzydeł. Majesty ufała Neptunowi i dbała o niego, wiedząc, że jest jej przepustką do wolnego świata.
Pędzili przez las, jak to mieli ostatnio w zwyczaju - młoda Carrow wybierała coraz to dziwniejsze miejsca na swoje treningi, powoli zapominając o odpowiedzialności. Zazwyczaj wszechświat daje pstryczka w nos tym, którzy nie uczą się na własnych błędach. Tak było i tym razem. Sekundy rozciągnęły się na minuty, a Majesty dosłownie w zwolnionym tempie odczuła swój upadek. Może gdyby wybrała sprawdzone miejsce na trening, taka sytuacja w ogóle by się nie zdarzyła... Ale obecnie leżała na zimnym śniegu, także nie było sensu gdybać.
Teraz leżała na ziemi, zbyt oszołomiona, by trzeźwo myśleć. Dopiero słysząc czyjeś słowa, zamrugała kilkukrotnie, przykładając dłoń w okolice skroni.
- N-nie... - odparła zdezorientowana, nie czując na dany moment żadnego bólu. Najwyraźniej adrenalina działała na tyle mocno, by zniekształcić jej postrzeganie rzeczywistości. Jak przez mgłę dostrzegła twarz... Barry'ego?! - Właściwie to... Nie wiem - dodała lekko załamanym tonem. Może miała omamy?
Niepewnie chwyciła dłoń Weasleya, podnosząc się do pozycji siedzącej. Na obecną chwilę była za bardzo zamroczona, by stanąć na równe nogi.
- Co tu robisz?... - zapytała, bardziej niedowierzając, że nie pozostała na pastwę losu w tym kolorowym i nieco... Przerażającym lesie? No cóż, z pozycji podłoża z pewnością nie był już tak intrygujący.
Pieprzyć kulturę osobistą i napompowany ton.
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
A teraz widział jak dziewczyna straciła panowanie nad koniem i upadła na zimny śnieg. A dopiero co uratował biednego kuguchara, który widząc to, chciał uciec, lecz za to schował się w cieniu i obserwował ich. Jakby bał się podejść do nich z powodu braku zaufania do dwunożnych postaci.
Lecz rudzielec nie interesował się poczynaniem kuguchara. Gdyby mógł to owszem, pogadałby z nim i spędził chwilę czasu, a następnie popytał o drzewo, lecz teraz dziewczyna przejęła jego priorytet. Ech, i jak teraz dogoni Ollivandera, który poszedł w las? Barry potrząsnął głową i zaraz pomógł dziewczynie nieco podnieść ją na tyle, ile ona zdołała się utrzymać. Czyli w tej kwestii do siadu. No cóż, rudzielec kucnął, bo przecież nie będzie stać z prawie 190 centymetrów na małą kulkę, która próbuje wyjść z pierwszego szoku.
- Dobra, a ile widzisz palców?- postanowił sprawdzić czy może już jest jej lepiej, więc pokazał jej trzy zgrabne, nieco wychudzone palce. Bo przecież nie pozwoli jej samej podejść do konia, jeśli będzie miała problem z orientacją. Już i tak postanowił zignorować wszelkie zasady kultury, bo czy ono pozwoli dziewczynie szybko wrócić do trzeźwego stanu? W myślach próbował sobie ułożyć plan, co zrobić. Czy może pójść po konia, może zawołać jego? Posadzić dziewczynę na koniu, czy pozwolić, by postała przy nim i powdychała chłodnego, wręcz niepewnego powietrza?
- Ja szukam drewna do różdżek z młodym Ollivanderem... praca... A ty co, wybrałaś się na zimową przejażdżkę?- mówił spokojnie, nie ganiąc ją za pomysł jeżdżenia zimą po lesie. Nie, i tak to byłoby nie na miejscu, kiedy ona jest nieco zamroczona. Spojrzał na jej dumnego wierzchowca, który zaczął do nich podchodzić. - Jak się zwie?- dopytał się jednocześnie uśmiechając do konia. Ten jednak prychnął na rudzielca, jakby nie był godny jego uwagi i swe zmartwione spojrzenie utkwił na Majesty. Tak więc i Barry spojrzał na Carrowównę jednocześnie myśląc, co dalej.
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
Pierwszy szok dalej trzymał młodą Carrow, pomimo jej usilnych prób odzyskania pożądanego stanu normalności. Na pytanie o ilość palców chciała Barry'ego trzepnąć w rękę -
- Trening, mój drogi, trening... - mruknęła, mrużąc oczy i rozmasowując obolałe miejsce na tyle głowy tak mocno, by odczuć efekt swojej zbytniej pewności siebie z z wystarczającą siłą. Naprawdę nie mogła uwierzyć, że na takim odludziu rzeczywiście spotkała kogoś znajomego... Przy okazji, kogoś w miarę porządnego, przynajmniej jak na spotkanie w środku pustego lasu. - Drewna? Z Ollivanderem? Nie sądziłam, że pójdziesz w różdżkarstwo, Weasley - mruknęła zaintrygowana, zerkając na niego na tyle, na ile pozwalała jej obecna sytuacja w połączeniu z obolałym i zesztywniałym karkiem. Tak właściwie, to nie miała z Barrym większego kontaktu od dłuższego czasu, więc ta informacja naprawdę ją zaskoczyła.
Oddychając głęboko, usłyszała znajomy odgłos kopyt swojego niepokornego przyjaciela.
- Ty cholero... - rzuciła niezbyt elegancko i z wyjątkowym wyrzutem w kierunku aetonana, na tyle głośno, by ten się przynajmniej wzdrygnął i zrozumiał, że nie postąpił za dobrze. Nie było to zbyt wychowawcze, bo przecież z własnej woli wrócił i powinien zostać za to nagrodzony, ale w tej sytuacji... No cóż, Majesty nie miała zbytniej ochoty zgrywać wspaniałego i wyrozumiałego hodowcy. - Ten wredny śmierdziel to Neptun - rzuciła w tej chwili koniowatemu naprawdę zabójcze spojrzenie, a ten - prawie jakby rozumiał - prychnął tylko z pogardą na swojego jeźdźca, bo przecież w znacznej mierze była to wina właśnie Carrow. - Mój ukochany wierzchowiec, bratnia dusza i takie tam - dokończyła naprawdę kąśliwie, cały czas patrząc prosto w oczy temu brązowemu niewdzięcznikowi, który mógłby czasami być inteligentniejszy od niej samej!
Czując spojrzenie Weasleya na swojej osobie, sama przeniosła wzrok na twarz rudzielca.
- Nie patrz się tak, nic mi nie jest, naprawdę. Chwilkę tu posiedzę i wracam do domu... - stwierdziła, powoli wracając do fizycznej normy, jednak gdzieś z tyłu głowy odczuła pewien dyskomfort na myśl o ponownym wejściu na aetonana. Czyżby instynkt samozachowawczy? Strach? Oby tylko nie ta nieszczęsna trauma, znowu.
For we didn't fall
Can the broken sky unleash
One more sunrise for the dawn
Czego się spodziewałem, kiedy dołączałem do Zakonu Feniksa? Spodziewałem się, że będę walczył o lepsze jutro. W jaki sposób? Oczywiście poprzez walkę ze złymi ludźmi lub ewentualnie poprzez dywersję. W ogóle nie przeszło mi przez głowę, że kiedykolwiek będę zmuszony odprowadzić zagubionego olbrzyma. Powtórzę: odprowadzić zagubionego olbrzyma. Gdybym chociaż dowiedział się o tym miesiąc wcześniej - powziąłbym wtedy odpowiednie kroki, by czegoś się o nich nauczyć. A tak? Dowiedziałem się o tym tego samego dnia i nawet nie wiedziałem czy ktokolwiek przyjdzie mi z pomocą. Na szczęście w lesie pojawił się Titus, choć szczerze powiedziawszy, miałem nadzieję, że pojawi się ktoś bardziej doświadczony. Najlepiej dwumetrowy auror z trzydziestoletnim stażem pracy. Ja miałem niewiele ponad metr siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, podczas gdy taki olbrzym miał... Cóż, o wiele więcej. Szedłem przez gąszcz ramie w ramie ze swoim towarzyszem, będąc czujnym jak nigdy! - Tito, nie miałem jeszcze okazji podziękować ci za śpiewające lody - powiedziałem, chcąc przerwać tą napiętą ciszę, bo sprawiało to, że się mniej denerwowałem. - Ciągłe słuchanie lodów cytrynowych wyśpiewujących arie z Latającego Holendra były uciążliwe, ale kiedy truskawkowe zaczęły śpiewać w kółko tą samą piosenkę Celesty Warbeck, stałem się fanem opery - dodałem rozbawiony, choć wtedy aż tak do śmiechu mi nie było. Szczególnie, że każdy klient nagle zastygał po zjedzeniu lodów karmelowych, a że kiedyś posądzali mnie o trucie klientów, lekko się zestresowałem. Kto wie, może dalej mnie obserwują, wciąż uważając za czarnoksiężnika? Jakkolwiek idiotycznie by to nie zabrzmiało.
- Słyszysz to? - Zapytałem nagle, choć raczej jasnym było, że Titus usłyszał to samo co ja. Krzyki. Jedne wysokie i rozbawione, drugie tubalne i przestraszone. Nie musieliśmy przejść wielu metrów, by zauważyć wielkiego olbrzyma otoczonego trójką wyraźnie zadowolonych z siebie czarodziejów. Kucnąłem, chowając się w chaszczach, chcąc najpierw ogarnąć sytuację. Mężczyźni otoczyli olbrzyma i wyraźnie się nad nim znęcali, wykrzykując przy tym hasła o wyższości krwi. Niby mieli nad nami przewagę, ale niewielką. Szczególnie, że mogliśmy ich wziąć z zaskoczenia. To olbrzym mnie przerażał, bo nie wiedziałem, jak się zachowa. Weźmie naszą stronę? Miałem wrażenie, że i nas zaatakuje, a wtedy już nie wiedziałbym co zrobić.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
- To Bertie był pomysłodawcą całej akcji, ja tylko spełniałem swoje obowiązki. - zawtórował swojemu kompanowi śmiechem. Bott miał łeb do takich akcji... Titus zresztą także! Od zawsze lubił się wydurniać, co przecież spędzało sen z powiek jego ojca - Dobrze, że nie jesteś o to zły, nie każdy potrafi docenić subtelną sztukę jaką jest robienie dowcipów, chylę czoła panie Fortescue. - i skłonił przed nim głowę. Niektórzy to w ogóle nie mieli poczucia humoru i pewnie niejeden byłby zły jak osa! Weźmy takich nauczycieli z Hogwartu - nawet w dzień dowcipów bez mrugnięcia okiem i jakby z jakąś dziwną satysfakcją wlepiali mu szlabany. Na szczęście miał już to za sobą.
Uśmiech spełzł z jego lica, kiedy do uszu dotarły niepokojące dźwięki. Kiwnął głową i wraz z Floreanem ruszył w kierunku, z którego dochodziły krzyki - długo nie musieli szukać swojego olbrzyma, ale już na wstępie pojawiły się pewne komplikacje. Nie wyglądało to dobrze... Titus przyklęknął tuż obok swojego kompana, już teraz zaciskając palce na różdżce.
- Co robimy? Masz jakiś plan? - zapytał szeptem, wbijając spojrzenie w lodziarza. Potrzebowali planu, to jasne, bo dobry plan to podstawa w każdej sytuacji, a ta w szczególności go wymagała, bo przecież tamtych było więcej, a dodatkowo mieli do czynienia z rozjuszonym olbrzymem, który raczej nie gadał po angielsku. Ani po rosyjsku. Ani w centaurskim.
If they can do it,
why not us?
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
'k100' : 5
I wtedy do akcji włączył się Ollivander, wyskoczył z tych krzaków jak Filip z Konopi, w pierwszym odruchu wprawiając wszystkich w niemałe zaskoczenie - kolejna postać pojawiająca się znikąd (a to akurat miał we krwi, Ollivanderowie zawsze pojawiali się znikąd), kolejna z wyciągniętą różdżką i kolejna z zaklęciem na ustach.
- Orcumiano! - miał nadzieję, że chociaż jego nie obgryzł aż do kości i że już za moment cała trójka wyląduje w głębokim dole, najlepiej z olbrzymem na karkach... To by dopiero mieli nauczkę! A jeśli się nie uda, to może chociaż tamci umrą ze śmiechu i też będą mieli spokój.
If they can do it,
why not us?
Strona 2 z 14 • 1, 2, 3 ... 8 ... 14