Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Podziemny korytarz, od którego rozchodzą się cele, zdaje się schodzić coraz bardziej w dół, nie widać jego końca. Jest stale patrolowany przez służby porządkowe. Uzbrojeni po zęby w różdżki, pałki i łańcuchy czarodzieje przechadzają się dwójkami z jednego dalekiego końca w drugi, uważnie przyglądając się każdemu więźniowi z kolei. Sprawdzają, czy aresztowani zachowują się odpowiednio, uważnie wypatrują wszelkich kombinacji. Nocą patrole często, nie do końca zgodnie z regulaminem więzienia, zamieniają się na jednoosobowe.
27 lipca?
- Brendan - rzucił do niego, a właściwie do jego pleców. Pomimo stanowczości Skamandera Weasley nie miał problemów by wciąż trwać przy swoim. Zbył go, albo też tkwiąc w amoku swojej racji ogłuchł na otaczający go świat i zwyczajnie szedł dalej żwawym krokiem. Właśnie obaj wracali z sali przesłuchań na którym znajdował się świadek będący bratem podejrzanego. Trudno było powiedzieć, że czynność dobiegła końca, bo zdaniem Thonego została przerwana zbyt wcześnie, zbyt pośpiesznie.
- Brendan, czy wraz z ręką odjęło ci słuch? - Thony zmusił się do postawienia kilku kroków w truchcie by dogonić rudzielca. Gdy tylko mu się udało chwycił go za ramie i szarpnął na tyle by wymusić w nim postój...lub chociażby zwolnienie. Trochę głupia sprawa. Przez myśl w tym momencie mu przeszło, że byłoby wygodniej gdyby auror stracił stopę. Może wówczas by tak nie galopował. Jednak nie o to się w tym wszystkim miało rozchodzić. Skamander zaczerpnął oddechu - Mamy złego podejrzanego. On nie mógł tego zrobić. Tak, owszem, zeznania świadka go pogrążają, lecz też nie trzymają się kupy - zmarszczył sfrustrowany brwi bo może byłyby sensowniejsze gdyby Weasley, specjalnie czy też nie, nie zastraszył chłopaka. Ten od połowy przesłuchania nie dość, że się jąkał to do tego pocił ze stresu na myśl, że miałby zostać przetrzymany w tower na dobę, jak ściskana gąbka. Wymachiwanie kikutem w niczym nie pomagało. To po prostu szło źle - Dokąd w ogóle chciałeś czy też chcesz iść...? - spytał kontrolnie. Zmarszczka nie zadowolena przeistoczyła się w konsternację. O ile Weasley nie strącił ręki to Skamander wciąż go trzymał mając płonną nadzieję bycia dla niego kotwicą trzymająca okręt w miejscu. Gryfońska zapalczywość większości współpracowników przyprawiała go o ból głowy. Nie rozumiał, jak można było tak po prostu przeć mimo wszystko na przód bez jakiejś wcześniejszej refleksji - Pomyśl przez chwilę - coś tu jest nie tak. Jeżeli podejrzany faktycznie jest winny to jakim cudem jego brat mieszkając z nim nie miał o niczym pojęcia. W porządku - może być dobrym kłamcą, lecz czy na tyle dobrym by przez lata ukrywać wpływ czarnej magii na psychikę? Zaklęcia niewybaczalne nie są na tyle proste by je opanować od-tak. Musiałby coś podejrzewać dużo wcześniej niż zeznał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Brendan - rzucił do niego, a właściwie do jego pleców. Pomimo stanowczości Skamandera Weasley nie miał problemów by wciąż trwać przy swoim. Zbył go, albo też tkwiąc w amoku swojej racji ogłuchł na otaczający go świat i zwyczajnie szedł dalej żwawym krokiem. Właśnie obaj wracali z sali przesłuchań na którym znajdował się świadek będący bratem podejrzanego. Trudno było powiedzieć, że czynność dobiegła końca, bo zdaniem Thonego została przerwana zbyt wcześnie, zbyt pośpiesznie.
- Brendan, czy wraz z ręką odjęło ci słuch? - Thony zmusił się do postawienia kilku kroków w truchcie by dogonić rudzielca. Gdy tylko mu się udało chwycił go za ramie i szarpnął na tyle by wymusić w nim postój...lub chociażby zwolnienie. Trochę głupia sprawa. Przez myśl w tym momencie mu przeszło, że byłoby wygodniej gdyby auror stracił stopę. Może wówczas by tak nie galopował. Jednak nie o to się w tym wszystkim miało rozchodzić. Skamander zaczerpnął oddechu - Mamy złego podejrzanego. On nie mógł tego zrobić. Tak, owszem, zeznania świadka go pogrążają, lecz też nie trzymają się kupy - zmarszczył sfrustrowany brwi bo może byłyby sensowniejsze gdyby Weasley, specjalnie czy też nie, nie zastraszył chłopaka. Ten od połowy przesłuchania nie dość, że się jąkał to do tego pocił ze stresu na myśl, że miałby zostać przetrzymany w tower na dobę, jak ściskana gąbka. Wymachiwanie kikutem w niczym nie pomagało. To po prostu szło źle - Dokąd w ogóle chciałeś czy też chcesz iść...? - spytał kontrolnie. Zmarszczka nie zadowolena przeistoczyła się w konsternację. O ile Weasley nie strącił ręki to Skamander wciąż go trzymał mając płonną nadzieję bycia dla niego kotwicą trzymająca okręt w miejscu. Gryfońska zapalczywość większości współpracowników przyprawiała go o ból głowy. Nie rozumiał, jak można było tak po prostu przeć mimo wszystko na przód bez jakiejś wcześniejszej refleksji - Pomyśl przez chwilę - coś tu jest nie tak. Jeżeli podejrzany faktycznie jest winny to jakim cudem jego brat mieszkając z nim nie miał o niczym pojęcia. W porządku - może być dobrym kłamcą, lecz czy na tyle dobrym by przez lata ukrywać wpływ czarnej magii na psychikę? Zaklęcia niewybaczalne nie są na tyle proste by je opanować od-tak. Musiałby coś podejrzewać dużo wcześniej niż zeznał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 08.10.18 0:39, w całości zmieniany 1 raz
Był naprawdę wkurzony - kolejny zwyrodnialec, którego dorwali, miał zostać puszczony wolno z powodu braku dowodów; te, które mieli, jasno wskazywały na niego: nie mógł tak po prostu przypadkiem znaleźć się tamtej nocy w pobliżu miejsca zbrodni, do tego zakrwawiony - zaczynał mieć naprawdę dość całej tej ministerialnej szopki i procedur, które zatrzymywały ich o krok od ujęcia sprawcy i zaprowadzenia go - cóż, nie do Azkabanu, bo ten został rozwalony przez jemu podobnych - ale przynajmniej na najniższe piętro Tower, gdzie resztę dni spędzi rozgryzany przez wygłodniałe szczury szczury. Na nic więcej nie zasługiwał.
Mętne zeznania świadka denerwowały go jeszcze bardziej - Anthony może i nie był z tego zadowolony, ale groźba przetrzepania skóry temu chłopcu miała zmusić go do mówienia prawdy. Obrazowe przedstawienie sceny makabrycznej zbrodni miało mu uświadomić powagę sprawy. A wizja co prawda nieistniejącego Azkabanu wystraszyć przed składaniem fałszywych zeznań - może i jeszcze nikt nie trafił do Azkabanu za składanie fałszywych zeznań, ale reakcja młodego świadczyła o tym, że zdecydowanie nie był tego świadomy. Trochę pomogło - pomimo sceptyczności Skamandera świadek ostatecznie pękł i powiedział dokładnie to, co Brendan chciał usłyszeć - dalsze przesłuchanie nie miało sensu. Wynikało z niego, że jego brat faktycznie zniknął tamtej nocy, że znikał w ten sposób od miesięcy, że w jego zbiorach pojawiła się ostatnimi czasy księga traktująca o czarnomagicznych rytuałach. Nie zamierzał dłużej czekać - zamierzał wziąć podejrzanego za fraki, przyprowadzić do Tower i przesłuchać go raz jeszcze, zmuszając go, by opisał rzeczywisty przebieg tamtej nocy - a potem zaprowadzić prosto pod Wizengamot. Anthony próbował go zatrzymać - ale nie mieli czasu na gadanie, winny wciąż znajdował się na wolności i stanowił potencjalne niebezpieczeństwo. Dla wszystkich porządnych czarodziejów. Stanął dopiero, kiedy poczuł na ramieniu uścisk jego ręki.
- Thony, nie ma na to czasu - odparł ze zniecierpliwieniem, z impetem - ze złością - odwracając się w jego stronę. - Słuchałeś go w ogóle? Nasz podejrzany bywał na Nokturnie, zbierał wycinki z gazet o wszystkich najpaskudniejszych sprawach, jakie ostatnio mieliśmy, a koniec końców znaleziono u niego klucz od piwnicy, w której dokonano rytuału. To najprostsza sprawa, jaką mieliśmy w ciągu ostatnich lat - po prostu go zamknijmy, zanim zrobi krzywdę komuś jeszcze. - To naprawdę nie wymagało długiej debaty. - Jego brat powiedział, że to prawdopodobne, że zaczął się parać czarnoksięską sztuką. Powiedział nawet, przez łzy, że jest nim zawiedziony. Może ukrył to przed nim wcześniej, bo to kretyn i póki nie pokazałem mu sprawy palcem, przez myśl mu nie przeszło, że w jego domu działo się coś podejrzanego. Idę po tego świra - trzeba go zamknąć, zanim wydarzy się kolejna tragedia.
Mętne zeznania świadka denerwowały go jeszcze bardziej - Anthony może i nie był z tego zadowolony, ale groźba przetrzepania skóry temu chłopcu miała zmusić go do mówienia prawdy. Obrazowe przedstawienie sceny makabrycznej zbrodni miało mu uświadomić powagę sprawy. A wizja co prawda nieistniejącego Azkabanu wystraszyć przed składaniem fałszywych zeznań - może i jeszcze nikt nie trafił do Azkabanu za składanie fałszywych zeznań, ale reakcja młodego świadczyła o tym, że zdecydowanie nie był tego świadomy. Trochę pomogło - pomimo sceptyczności Skamandera świadek ostatecznie pękł i powiedział dokładnie to, co Brendan chciał usłyszeć - dalsze przesłuchanie nie miało sensu. Wynikało z niego, że jego brat faktycznie zniknął tamtej nocy, że znikał w ten sposób od miesięcy, że w jego zbiorach pojawiła się ostatnimi czasy księga traktująca o czarnomagicznych rytuałach. Nie zamierzał dłużej czekać - zamierzał wziąć podejrzanego za fraki, przyprowadzić do Tower i przesłuchać go raz jeszcze, zmuszając go, by opisał rzeczywisty przebieg tamtej nocy - a potem zaprowadzić prosto pod Wizengamot. Anthony próbował go zatrzymać - ale nie mieli czasu na gadanie, winny wciąż znajdował się na wolności i stanowił potencjalne niebezpieczeństwo. Dla wszystkich porządnych czarodziejów. Stanął dopiero, kiedy poczuł na ramieniu uścisk jego ręki.
- Thony, nie ma na to czasu - odparł ze zniecierpliwieniem, z impetem - ze złością - odwracając się w jego stronę. - Słuchałeś go w ogóle? Nasz podejrzany bywał na Nokturnie, zbierał wycinki z gazet o wszystkich najpaskudniejszych sprawach, jakie ostatnio mieliśmy, a koniec końców znaleziono u niego klucz od piwnicy, w której dokonano rytuału. To najprostsza sprawa, jaką mieliśmy w ciągu ostatnich lat - po prostu go zamknijmy, zanim zrobi krzywdę komuś jeszcze. - To naprawdę nie wymagało długiej debaty. - Jego brat powiedział, że to prawdopodobne, że zaczął się parać czarnoksięską sztuką. Powiedział nawet, przez łzy, że jest nim zawiedziony. Może ukrył to przed nim wcześniej, bo to kretyn i póki nie pokazałem mu sprawy palcem, przez myśl mu nie przeszło, że w jego domu działo się coś podejrzanego. Idę po tego świra - trzeba go zamknąć, zanim wydarzy się kolejna tragedia.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zacisnął szczękę mocniej tak by warkot niezadowolenia nie wydostał się przez zaciśnięte zęby. Chociaż słysząc szczek Brendana miał ochotę prychnąć w zdegustowaniu.
- Tu NIGDY nie ma na nic czasu, a przez działanie w ten sposób tylko tracimy go więcej - praca w biurze od momentu przekroczenia progu zdawała się być nieustannym, trwającym kilkanaście godzin maratonem. Nie było miejsca na postoje. Zgadzał się w tym z Brendanem - każda sekunda była cenna. Dlatego nie rozumiał jak młodszy auror mógł z takim uporem być pewnym przeczucia wspartego na efektach czegoś co trudno było nazwać przesłuchaniem. Przypominało to bardziej popędliwe wyłuskiwanie tego co było potrzebne by wznieść te chwiejne filary. Chociaż kto wie, może Anthony się mylił. Może powinien zawierzyć pewnego swego gryfonowi. Może. Jednak nie potrafił.
- Nie było to łatwe przez histerię którą wywołałeś, lecz wyobraź sobie, że tak - słuchałem - zacisnął usta w wąską kreskę starając się podtrzymać pełne żaru zapalczywości spojrzenie Brendana. Nie było to łatwe. Młodszy auror robił wrażenie siłą swego przekonania i sylwetką. Taka postawa zachęcała jednak Anthonego by wyjść mu na przeciw z podobnym uporem odzianym w chłodną stanowczość - I też byłbym zawiedziony bratem gdyby z jego powodu jakiś furiat groził mi Azkabanem. AZKABABEN, Weasley - trochę pokrzyczeć to jedno, trochę postraszyć powagą sprawy to drugie, lecz w momencie gdy w grę wchodziła groźba zagrażająca życiu to człowiek tracił kontrolę. Zwłaszcza jeżeli był prosty i słaby - tak jak przesłuchiwany. Instynkt kazał przetrwać. W tym momencie zaś oznaczało to uwierzenie w słowa Brendana, zrobienie tego czego ten oczekiwał - przytaknięcie na wszystko na co przytaknięcia chciał - A co jeżeli podejrzany tak na prawdę sam jest na tropie faktycznego podejrzanego? Co jeżeli robi dokładnie to samo co my na własną rękę? Nie brzmi ci to sensownie? - rzucił myślą, która zaczęła mu się plątać od momentu w którym Brendan słusznie zauważył, że poszło łatwo. Jeżeli żadna refleksja nie zrodziła się w głowie Brendana Anthony był gotowy poświęcić kolejną minutę by strzelać za Weasleyem przekonującymi faktami bo tak jak on uważał że ma rację - tak samo sądził również Skamander.
- Tu NIGDY nie ma na nic czasu, a przez działanie w ten sposób tylko tracimy go więcej - praca w biurze od momentu przekroczenia progu zdawała się być nieustannym, trwającym kilkanaście godzin maratonem. Nie było miejsca na postoje. Zgadzał się w tym z Brendanem - każda sekunda była cenna. Dlatego nie rozumiał jak młodszy auror mógł z takim uporem być pewnym przeczucia wspartego na efektach czegoś co trudno było nazwać przesłuchaniem. Przypominało to bardziej popędliwe wyłuskiwanie tego co było potrzebne by wznieść te chwiejne filary. Chociaż kto wie, może Anthony się mylił. Może powinien zawierzyć pewnego swego gryfonowi. Może. Jednak nie potrafił.
- Nie było to łatwe przez histerię którą wywołałeś, lecz wyobraź sobie, że tak - słuchałem - zacisnął usta w wąską kreskę starając się podtrzymać pełne żaru zapalczywości spojrzenie Brendana. Nie było to łatwe. Młodszy auror robił wrażenie siłą swego przekonania i sylwetką. Taka postawa zachęcała jednak Anthonego by wyjść mu na przeciw z podobnym uporem odzianym w chłodną stanowczość - I też byłbym zawiedziony bratem gdyby z jego powodu jakiś furiat groził mi Azkabanem. AZKABABEN, Weasley - trochę pokrzyczeć to jedno, trochę postraszyć powagą sprawy to drugie, lecz w momencie gdy w grę wchodziła groźba zagrażająca życiu to człowiek tracił kontrolę. Zwłaszcza jeżeli był prosty i słaby - tak jak przesłuchiwany. Instynkt kazał przetrwać. W tym momencie zaś oznaczało to uwierzenie w słowa Brendana, zrobienie tego czego ten oczekiwał - przytaknięcie na wszystko na co przytaknięcia chciał - A co jeżeli podejrzany tak na prawdę sam jest na tropie faktycznego podejrzanego? Co jeżeli robi dokładnie to samo co my na własną rękę? Nie brzmi ci to sensownie? - rzucił myślą, która zaczęła mu się plątać od momentu w którym Brendan słusznie zauważył, że poszło łatwo. Jeżeli żadna refleksja nie zrodziła się w głowie Brendana Anthony był gotowy poświęcić kolejną minutę by strzelać za Weasleyem przekonującymi faktami bo tak jak on uważał że ma rację - tak samo sądził również Skamander.
Find your wings
W jednym Anthony miał rację - tu nigdy nie było na nic czasu. Czarnoksiężnicy byli zawsze krok przed nimi, bezkarni, zadowoleni z siebie, bezpieczni, a oni zawsze okazywali się zbyt wolni. Nie mieli czasu na czcze gadanie, czy tracili go w ten sposób więcej - niekiedy z pewnością, ale nie sądził, by przedłużające się dyskusje pozwoliły im to zmienić. Według niego musieli działać tak, jak pozwalała im na to sytuacja - może nieco niechlujnie, ale za to szybko i skutecznie, chroniąc ogół społeczeństwa przed zwyrodnialcami pozostającymi na wolności. Przewrócił na jego słowa oczami, nie jego wina, że dzieciak tak łatwo histerycznie wystraszył się jego gadania - a jeśli się wystraszył, to może nie bez powodu.
- Azkabanem - powtórzył za Anthonym, przytakująco, a jednocześnie pytająco. Nie dlatego, że nie wiedział, czym jest Azkaban i nie dlatego, że tego nie powiedział - nie rozumiał, do czego Skamander dążył. - To on histeryzował, nie ja - machnął ręką kategorycznie. - Gdyby jego brat był bez winy, nie zachowywałby się przecież aż tak dziwacznie. - Spostrzegł jednak, że niezależnie od jego opinii wyszło na to, że i tak stoją w tym cholernym korytarzu, bezczynnie, dyskutując o kwestiach, które nie miały większego znaczenia - przez co denerwował się coraz bardziej.
- Nie brzmi - przyznał wprost, uparcie trzymając się własnej wizji. - Naprawdę sądzisz, że ktoś, kto płacze na wspomnienie Azkabanu, byłby na tyle odważny, żeby przeprowadzić śledztwo na własną rękę? - Czym innym była wina, która uprawdopodabniała wizję strasznego więzienia. Gdyby ten człowiek był niewinny, musiałby mieć w sobie niezwykle dużo odwagi, by tropić prawdziwego mordercę: a odważny się nie wydawał. - Wielu psychopatów cierpi na syndrom interesowania się własna zbrodnią - oni marzą o sławie, o zbrodni doskonałej, ciągle sądząc, że taka jest w stanie zaistnieć. Co gorsza, utwierdzamy ich w tym przekonaniu - Czuł do nich tak wielką odrazę.
- A jeśli - hipotetycznie - robi to, co my, ale na własną rękę, tym bardziej powinniśmy zamknąć go jak najszybciej, za utrudnianie śledztwa. Nam to nie pomaga. Niszczy ślady, zabiera nam dowody. Czy to jest dla ciebie wystarczająco przekonujące, żeby zacząć działać, czy chcesz to przedyskutować jeszcze raz albo wcześniej napisać na ten temat książkę? - Tracili czas. Veritaserum wlane do gardła rozwiązałoby wszystkie ich problemy, ale na to nawet Longbottom nie zdecydował się wydać pozwolenia - nie rozumiał, dlaczego. - Idę o zakład, że w tym momencie planuje kolejny morderczy rytuał. Ruszmy się, zanim ktoś zginie, skonfrontujemy go ze wszystkim, co mamy.
- Azkabanem - powtórzył za Anthonym, przytakująco, a jednocześnie pytająco. Nie dlatego, że nie wiedział, czym jest Azkaban i nie dlatego, że tego nie powiedział - nie rozumiał, do czego Skamander dążył. - To on histeryzował, nie ja - machnął ręką kategorycznie. - Gdyby jego brat był bez winy, nie zachowywałby się przecież aż tak dziwacznie. - Spostrzegł jednak, że niezależnie od jego opinii wyszło na to, że i tak stoją w tym cholernym korytarzu, bezczynnie, dyskutując o kwestiach, które nie miały większego znaczenia - przez co denerwował się coraz bardziej.
- Nie brzmi - przyznał wprost, uparcie trzymając się własnej wizji. - Naprawdę sądzisz, że ktoś, kto płacze na wspomnienie Azkabanu, byłby na tyle odważny, żeby przeprowadzić śledztwo na własną rękę? - Czym innym była wina, która uprawdopodabniała wizję strasznego więzienia. Gdyby ten człowiek był niewinny, musiałby mieć w sobie niezwykle dużo odwagi, by tropić prawdziwego mordercę: a odważny się nie wydawał. - Wielu psychopatów cierpi na syndrom interesowania się własna zbrodnią - oni marzą o sławie, o zbrodni doskonałej, ciągle sądząc, że taka jest w stanie zaistnieć. Co gorsza, utwierdzamy ich w tym przekonaniu - Czuł do nich tak wielką odrazę.
- A jeśli - hipotetycznie - robi to, co my, ale na własną rękę, tym bardziej powinniśmy zamknąć go jak najszybciej, za utrudnianie śledztwa. Nam to nie pomaga. Niszczy ślady, zabiera nam dowody. Czy to jest dla ciebie wystarczająco przekonujące, żeby zacząć działać, czy chcesz to przedyskutować jeszcze raz albo wcześniej napisać na ten temat książkę? - Tracili czas. Veritaserum wlane do gardła rozwiązałoby wszystkie ich problemy, ale na to nawet Longbottom nie zdecydował się wydać pozwolenia - nie rozumiał, dlaczego. - Idę o zakład, że w tym momencie planuje kolejny morderczy rytuał. Ruszmy się, zanim ktoś zginie, skonfrontujemy go ze wszystkim, co mamy.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z takimi jak Weasley Anthony ścierał się w biurze na co dzień. Zmuszał ich do znoszenia namolnego siebie. O ile bowiem popędliwość i impulsywność w działaniu doskonale sprawdzała się w terenie w którym Skamander często zmuszony był wyrywać sobie żyły by nadążyć nie tyle co za czarnoksiężnikami, a właśnie takimi Weasleyami o tyle całe operacyjne biurowe zaplecze było jego jednym wielkim akwarium w którym czuł się wygodnie. Nie czuł oporów by opóźniać młodszego aurora, by robić za kulę u nogi waśnie tu, właśnie teraz kiedy widział jak błędną retorykę ryży auror podjął względem przesłuchiwanego. Oczami wyobraźni potrafił sobie wyobrazić jak ten prawdopodobnie wywracał oczami widząc na kursie zajęcia związane z poprawną retoryką przesłuchań. Prawdopodobnie, jak każdy gryfon.
- Jesteś aurorem z doświadczeniem, którego - jak zgaduję - mało co potrafi wprawić w histerie, a on cywilem. Powinieneś wziąć na to poprawkę i dostosować do tego swoją retorykę. Zastraszony do granicy w której na szalę stawiane jest jego życie przytaknąłby ci na wszystko - tak właściwie Anthony sam sobie był winny. Ciągle docierał się do innych aurorów w tym własnie do Brendana. Mógł wszystko bardziej dopilnować, a nie uznać, że z góry uznać, że standardowy schemat dobrego i złego gliny wypali. Nie przyszło mu do głowy, że Weasley tak popłynie chociaż powinno. Powinien już dostrzec, że ten popada w skrajności zatem jeżeli dostał zadanie postraszenia światka to do przewidzenia było, że świadek zrobi w gacie z wrażenia.
- Bzdura - to był fatalny pomysł. Jeżeli podejrzany faktycznie prowadził śledztwo na własną rękę to zamknięcie go pod kluczem było złym rozwiązaniem - Przestań na chwilę postrzegać go jako faktycznego winnego. Zaciera, niszczy, utrudnia - jest tak bo tak chcesz to widzieć. Nie ma sensu na nim się skupiać. Zatrzymaj sie na chwilę i pomyśl. Sam przyznałeś że ta sprawa jest najłatwiejsza od lat. Co jeżeli właśnie taka ma być i prawdziwemu winnemu jest to na rękę. Co jeżeli wrabia podejrzanego wystawiając go nam na złotej tacy chcąc byśmy to my się go pozbyli. Wtedy to dopiero by zyskał na czasie - żarliwie starał się popchnąć Brendana w wątpliwość co do której on sam był niemalże przekonany. Powoli jednak zaczynał powątpiewając czy słowa przedrą się przez upór Weasleya. Już teraz Anthony odnosił wrażenie, że nie trzyma męskiego ramienia, a kawał zmyślnie odlanego ołowiu - tak bardzo był spięty i gotowy do wyruszenia do akcji. Skamander puścił więc go w końcu pozornie oswobadzając. Zaraz jednak kilkoma szybkimi krokami wyprzedził i zatrzymał Weasleya ponownie napierając dłonią na tors z nadzieją, że ten nie złamie mu ręki.
- Trzy wypłaty - wypalił z zamysłem by taka informacja znikąd zbiła rudzielca nieco z pantałyku na chociażby kolejne kilkanaście sekund utrzymując go w miejscu - trzy wypłaty o to, że podejrzany za którym chcesz biegać bezsensownie po całym mieście jest nikim innym jak zwykłą przynętą - może była to dziecięca zagrywka, lecz trochę ta cała kłótnie w oczach Anthonego powoli wyglądała jak szkolne przepychanki i może tez po środki takiego kalibru należało sięgnąć by spór rozstrzygnąć - Nie jest sprawcą. Daj mi kwadrans, nie - dziesięć minut na ponowna rozmowę ze świadkiem - udowodnię to. Wyłuskam co trzeba. Przynajmniej miał taką nadzieję.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Jesteś aurorem z doświadczeniem, którego - jak zgaduję - mało co potrafi wprawić w histerie, a on cywilem. Powinieneś wziąć na to poprawkę i dostosować do tego swoją retorykę. Zastraszony do granicy w której na szalę stawiane jest jego życie przytaknąłby ci na wszystko - tak właściwie Anthony sam sobie był winny. Ciągle docierał się do innych aurorów w tym własnie do Brendana. Mógł wszystko bardziej dopilnować, a nie uznać, że z góry uznać, że standardowy schemat dobrego i złego gliny wypali. Nie przyszło mu do głowy, że Weasley tak popłynie chociaż powinno. Powinien już dostrzec, że ten popada w skrajności zatem jeżeli dostał zadanie postraszenia światka to do przewidzenia było, że świadek zrobi w gacie z wrażenia.
- Bzdura - to był fatalny pomysł. Jeżeli podejrzany faktycznie prowadził śledztwo na własną rękę to zamknięcie go pod kluczem było złym rozwiązaniem - Przestań na chwilę postrzegać go jako faktycznego winnego. Zaciera, niszczy, utrudnia - jest tak bo tak chcesz to widzieć. Nie ma sensu na nim się skupiać. Zatrzymaj sie na chwilę i pomyśl. Sam przyznałeś że ta sprawa jest najłatwiejsza od lat. Co jeżeli właśnie taka ma być i prawdziwemu winnemu jest to na rękę. Co jeżeli wrabia podejrzanego wystawiając go nam na złotej tacy chcąc byśmy to my się go pozbyli. Wtedy to dopiero by zyskał na czasie - żarliwie starał się popchnąć Brendana w wątpliwość co do której on sam był niemalże przekonany. Powoli jednak zaczynał powątpiewając czy słowa przedrą się przez upór Weasleya. Już teraz Anthony odnosił wrażenie, że nie trzyma męskiego ramienia, a kawał zmyślnie odlanego ołowiu - tak bardzo był spięty i gotowy do wyruszenia do akcji. Skamander puścił więc go w końcu pozornie oswobadzając. Zaraz jednak kilkoma szybkimi krokami wyprzedził i zatrzymał Weasleya ponownie napierając dłonią na tors z nadzieją, że ten nie złamie mu ręki.
- Trzy wypłaty - wypalił z zamysłem by taka informacja znikąd zbiła rudzielca nieco z pantałyku na chociażby kolejne kilkanaście sekund utrzymując go w miejscu - trzy wypłaty o to, że podejrzany za którym chcesz biegać bezsensownie po całym mieście jest nikim innym jak zwykłą przynętą - może była to dziecięca zagrywka, lecz trochę ta cała kłótnie w oczach Anthonego powoli wyglądała jak szkolne przepychanki i może tez po środki takiego kalibru należało sięgnąć by spór rozstrzygnąć - Nie jest sprawcą. Daj mi kwadrans, nie - dziesięć minut na ponowna rozmowę ze świadkiem - udowodnię to. Wyłuskam co trzeba. Przynajmniej miał taką nadzieję.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 17.10.18 23:51, w całości zmieniany 1 raz
Opieszałość Anthony'ego, był pewien, nie działała na ich korzyść: rozmyślanie i refleksje były wskazane, kiedy ktoś próbował pisać poemat, w sytuacjach takich jak ta - sytuacjach zagrożenia życia - liczyło się przede wszystkim działanie i czas, w jakim to działanie zostanie zakończone. Liczył się efekt, a gadanie do efektu nie prowadziło. Był zwolennikiem działania - szybkiego i konkretnego, nie czczych dywagacji. Być może dlatego rozmowa jako taka nie była jego najmocniejszą stroną - wolał dostać informacje i działać.
- Powinienem zaproponować mu kawę, czy zapytać, czy odpowiada mu temperatura pokoju? To bandyci, Anthony, nie ma sensu rozmawiać z nimi inaczej - inaczej do nich nie dociera - oświadczył ze zdecydowaniem, w pędzie nie mając nawet czasu zastanowić się nad tym, o czym Skamander mówił. A może nie potrafił - nie odczuwał szczególnej empatii wobec tych, których uważał za zwyrodnialców, podobnie jak nie potrafił opanować nerwów, wykazać się cierpliwością czy zwątpić w winę kogoś, czyja wina wydawała się oczywista. Zbyt wiele było w nim gniewu wobec nie tylko tego człowieka ale i jemu podobnych - zbyt wiele poczucia niesprawiedliwości i złości. Techniki przesłuchań nie były nigdy jego mocną stroną - wolał zresztą, kiedy zajmowali się tym inni. Ale skoro miał to zrobić - to zrobił, najlepiej i w jedyny sposób, jaki potrafił.
- Jest winny, czy ty sądzisz, że on ma jakiekolwiek kompetencje do dokonywania oględzin? Jeśli trafi nie w niewłaściwe miejsce o niewłaściwej porze, albo zatrze nam faktycznie poszlaki nieumiejętnym śledztwem albo zginie. Trzymanie go pod kluczem, niezależnie od tego, kim jest, pomoże jemu, nam albo potencjalnym ofiarom. - Niech będzie: może i miał rację, szukając drugiego dna w prostocie sprawy, może, tak naprawdę w grę wchodziło tylko jego przeczucie. Może właśnie marnowali czas, przedłużając sprawę, która mogłaby być zamknięta od razu. Kiedy Skamander go puścił, od razu ruszył dalej w przód - prędko napotkawszy kolejną przeszkodę. Skamandera - ponownie. Spojrzał wpierw na jego rękę, potem na niego i przez chwilę jeszcze patrzył tak na niego w konsternacji, z mieszaniną lekkiego zaskoczenia, niedowierzania i zastanowienia. I nawet nie chodziło o pieniądze, a ich sens - utrata wypłaty z dwóch miesięcy miała szansę okazać się wystarczającym obciążeniem, by Skamander następnym razem zastanowił się dwa razy, czy na pewno jest sens przeciągać śledztwo w podobny sposób.
- Dobra - oświadczył w końcu, wzruszając ramionami. Przeznaczenie na to chwili w tym momencie brzmiało rozsądnie, jeżeli Anthony miał dzięki temu w przyszłości wiedzieć, kiedy powinien umilknąć. Wysunął z kieszeni szaty kieszonkowy zegarek i zawiesił go przez palce na łańcuszku. - Dziesięć minut, ani sekundy dłużej - zastrzegł, czy naprawdę - dziesięć minut było w stanie coś zmienić? - Idę z tobą - zaznaczył, bo zamierzał przy tym być - nie zamierzam się odzywać - skonkretyzował (uspokajająco?), gdy uchwycił jego wzrok - chwilę później kontynuując swój marsz w przeciwną stronę - z powrotem do pokoju przesłuchań. Magiczni policjanci mieli go stamtąd wyprowadzić, ale jeszcze nie pojawili się na miejscu. Pchnął drzwi, westchnięciem kwitując jego reakcję na siebie - i obejrzał się na Skamandera.
- Powinienem zaproponować mu kawę, czy zapytać, czy odpowiada mu temperatura pokoju? To bandyci, Anthony, nie ma sensu rozmawiać z nimi inaczej - inaczej do nich nie dociera - oświadczył ze zdecydowaniem, w pędzie nie mając nawet czasu zastanowić się nad tym, o czym Skamander mówił. A może nie potrafił - nie odczuwał szczególnej empatii wobec tych, których uważał za zwyrodnialców, podobnie jak nie potrafił opanować nerwów, wykazać się cierpliwością czy zwątpić w winę kogoś, czyja wina wydawała się oczywista. Zbyt wiele było w nim gniewu wobec nie tylko tego człowieka ale i jemu podobnych - zbyt wiele poczucia niesprawiedliwości i złości. Techniki przesłuchań nie były nigdy jego mocną stroną - wolał zresztą, kiedy zajmowali się tym inni. Ale skoro miał to zrobić - to zrobił, najlepiej i w jedyny sposób, jaki potrafił.
- Jest winny, czy ty sądzisz, że on ma jakiekolwiek kompetencje do dokonywania oględzin? Jeśli trafi nie w niewłaściwe miejsce o niewłaściwej porze, albo zatrze nam faktycznie poszlaki nieumiejętnym śledztwem albo zginie. Trzymanie go pod kluczem, niezależnie od tego, kim jest, pomoże jemu, nam albo potencjalnym ofiarom. - Niech będzie: może i miał rację, szukając drugiego dna w prostocie sprawy, może, tak naprawdę w grę wchodziło tylko jego przeczucie. Może właśnie marnowali czas, przedłużając sprawę, która mogłaby być zamknięta od razu. Kiedy Skamander go puścił, od razu ruszył dalej w przód - prędko napotkawszy kolejną przeszkodę. Skamandera - ponownie. Spojrzał wpierw na jego rękę, potem na niego i przez chwilę jeszcze patrzył tak na niego w konsternacji, z mieszaniną lekkiego zaskoczenia, niedowierzania i zastanowienia. I nawet nie chodziło o pieniądze, a ich sens - utrata wypłaty z dwóch miesięcy miała szansę okazać się wystarczającym obciążeniem, by Skamander następnym razem zastanowił się dwa razy, czy na pewno jest sens przeciągać śledztwo w podobny sposób.
- Dobra - oświadczył w końcu, wzruszając ramionami. Przeznaczenie na to chwili w tym momencie brzmiało rozsądnie, jeżeli Anthony miał dzięki temu w przyszłości wiedzieć, kiedy powinien umilknąć. Wysunął z kieszeni szaty kieszonkowy zegarek i zawiesił go przez palce na łańcuszku. - Dziesięć minut, ani sekundy dłużej - zastrzegł, czy naprawdę - dziesięć minut było w stanie coś zmienić? - Idę z tobą - zaznaczył, bo zamierzał przy tym być - nie zamierzam się odzywać - skonkretyzował (uspokajająco?), gdy uchwycił jego wzrok - chwilę później kontynuując swój marsz w przeciwną stronę - z powrotem do pokoju przesłuchań. Magiczni policjanci mieli go stamtąd wyprowadzić, ale jeszcze nie pojawili się na miejscu. Pchnął drzwi, westchnięciem kwitując jego reakcję na siebie - i obejrzał się na Skamandera.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Nie rozumiem po co tu ta zgryźliwość - podzielił się wrażeniem obrastając w chmurne niezadowolenie z tego, że Weasley pozwalał sobie na taką kpinę względem niego. Nie miał zamiaru tego komentować jakoś szerzej by nie odbiegać od głównego wątku, choć naprawdę w głębi duszy tego pragną. Potrzebę tą zakopał w siebie starając się zachować mimo wszystko trzeźwy osąd nie pozwalając wyprowadzić się ani temperamentnemu Brendanowi ani też narastającej z chwili na chwili presji czasu. Nie było to takie proste, jednak mimo wszystko starał się zachować odpowiedni dystans. Być może pomocną było nie tylko jego usposobienie, lecz również umiejętności. Zdarzyło mu się nie raz wykorzystywać legilimencję na czarnoksiężnikach, winnych, plugawych, mających coś za uszami. Poszerzało to perspektywę postrzegania niektórych rzeczy w sposób niebezpieczny, a jednak jeżeli posiadało się dostatecznie trzeźwy umysł, to przy tym wyjątkowo korzystny. Mając zatem bezpośredni wgląd w perspektywę mordercy, czarnoksiężnika, dostrzegał zgrzyt w całym tym obrazku być może nieco wyraźniej od Brendana - zdecydowanie było to wszystko za łatwe, a on chyba przypuszczał dlaczego. Być może był bardzo odważny w swoich teoriach, lecz musiał, jeżeli coś z tego miało wywrzeć jakikolwiek wpływ na Weasleya. Zmusił też mimikę swej twarzy by nie ukazywała cienia satysfakcji z tego, że młodszy auror przyjął propozycję przystając na to by przez najbliższe dziesięć minut się nie szarpać. Zresztą może faktycznie nie było co zapeszać i mówić hop - Skamander mimo wszystko się nie spodziewał, że Brendan wyciągnie zegarek z zamiarem odliczania czasu co do sekundy. Trochę to utrudniało sprawę. Nie bardziej niż sytuacja w której Weasley miałby być wpuszczony na salę przesłuchań ponownie. Anthony parsknął.
- Chcesz mi potrzymać drzwi? - tym razem to on zdecydował się na kpiący przytyk nawiązujący do chadzających parami do łazienek dziewczyn. Czaiło się mu coś dosadniejszego sugerującego, ze dość już zrobił, lecz nie chciał się kłócić. Konkretyzacja zamiarów Weasleya wcale nie wprawiała Skamandera w lepszy humor. Wolał go mieć mimo wszystko za drzwiami. Skrzywił się - Nie ma mowy. Jak będziesz świdrował go z taką zaborczością jak mnie teraz to i godzina nic nie da - nie był cudotwórcą - Zostaw nas samych - zażądał od Brendana, który mimo wszystko znalazł się w środku. Wyciągnął w jego kierunku swoją różdżkę by ten ją zabrał co by nie było wątpliwości co do tego, jaki też sposób w sali przesłuchań Anthony wydobywał informacje. Lustrując spojrzeniem swojego partnera sugerował by ten na prawdę się wycofał. Gdy drzwi się zamknęły przesłuchanie się zaczęło - na nowo. Trudno było wyłuskać jednoznaczne informacje w tak krótkim czasie, lecz pojawiły się poszlaki wskazujące na to, że faktycznie prawdziwym podejrzanym może być ktoś inny zaś ten na którego mieli polować może być kolejnym celem. Być może nie tyle co chciał pomóc działając na własną rękę, lecz z jakiejś przyczyny już wcześniej się tego domyślił i mógł chcieć się zająć sprawą osobiście. Pomoc Biura Aurorów była by mu nie na rękę przez wzgląd na to, że być może faktycznie parał się czarną magia - jednak nie był mordercą którego poszukiwali. Wszystko to było jednak ciągle domysłem. wszystko miało się okazać dopiero w chwili pojmania, a na te mieli szansę dziś nad Jeziorem Brzydoty. Tam mógł się znajdować wstępny podejrzany, którego obserwacja mogła doprowadzić do faktycznego zabójcy. Należało jeszcze tylko do tego przekonać Brendana próbując odwlec w czasie chęć aresztowania podejrzanego. To powinno być prostsze.
- Chcesz mi potrzymać drzwi? - tym razem to on zdecydował się na kpiący przytyk nawiązujący do chadzających parami do łazienek dziewczyn. Czaiło się mu coś dosadniejszego sugerującego, ze dość już zrobił, lecz nie chciał się kłócić. Konkretyzacja zamiarów Weasleya wcale nie wprawiała Skamandera w lepszy humor. Wolał go mieć mimo wszystko za drzwiami. Skrzywił się - Nie ma mowy. Jak będziesz świdrował go z taką zaborczością jak mnie teraz to i godzina nic nie da - nie był cudotwórcą - Zostaw nas samych - zażądał od Brendana, który mimo wszystko znalazł się w środku. Wyciągnął w jego kierunku swoją różdżkę by ten ją zabrał co by nie było wątpliwości co do tego, jaki też sposób w sali przesłuchań Anthony wydobywał informacje. Lustrując spojrzeniem swojego partnera sugerował by ten na prawdę się wycofał. Gdy drzwi się zamknęły przesłuchanie się zaczęło - na nowo. Trudno było wyłuskać jednoznaczne informacje w tak krótkim czasie, lecz pojawiły się poszlaki wskazujące na to, że faktycznie prawdziwym podejrzanym może być ktoś inny zaś ten na którego mieli polować może być kolejnym celem. Być może nie tyle co chciał pomóc działając na własną rękę, lecz z jakiejś przyczyny już wcześniej się tego domyślił i mógł chcieć się zająć sprawą osobiście. Pomoc Biura Aurorów była by mu nie na rękę przez wzgląd na to, że być może faktycznie parał się czarną magia - jednak nie był mordercą którego poszukiwali. Wszystko to było jednak ciągle domysłem. wszystko miało się okazać dopiero w chwili pojmania, a na te mieli szansę dziś nad Jeziorem Brzydoty. Tam mógł się znajdować wstępny podejrzany, którego obserwacja mogła doprowadzić do faktycznego zabójcy. Należało jeszcze tylko do tego przekonać Brendana próbując odwlec w czasie chęć aresztowania podejrzanego. To powinno być prostsze.
Find your wings
Nie spodobało mu się, że Anthony zamierzał wyrzucić go z sali przesłuchań - wolał przy tym być, trzymać rękę na pulsie, kontrolować sytuację i samemu ocenić otrzymane przez Skamandera informacje. Nie uważał, żeby strach świadka przed jego osobą był przeszkodą w czymkolwiek, był zdania, że ludzie, którzy mieli swoje za uszami i kryli prawdziwych sprawców wręcz powinni się bać; za czyny, których dokonali, nigdy wszak nie odpokutują - ani wyssana przez dementora dusza ani samo dno wilgotnej celi w Tower nie oddadzą życia tym, którzy odeszli za sprawą ich czarnoksięskich sztuczek. Nie był też tak opanowany jak Anthony - nie potrafił oddzielić powinności od złości, wszechogarniająca bezkarność czarodziejów sięgających po najpodlejszą magię wywoływała trudną do zaspokojenia frustrację. Ale w końcu dostrzegł różdżkę trzymaną przez Anthony'ego i pojął, co ten chciał uczynić. Przez moment się jeszcze zawahał, ostatecznie jednak wycofał - drastyczne zbrodnie wymagały drastycznych środków i co do tego żadne z nich nie mogło mieć wątpliwości.
- Trzymać drzwi będę dopiero teraz - burknął trochę obrażony, wychodząc, w istocie opierając się o zamknięte plecami - ze skrzyżowanymi rękoma na piersi obserwując przesuwające się po tarczy kieszonkowego zegara wskazówki. Dziesięć minut nie minęło, kiedy auror zakończył swoje dzieło - bez bardziej entuzjastycznego wyrazu wsłuchał się w jego słowa i westchnął, nie podobała mu się wizja odwlekania aresztu dla podejrzanego - ale ostatecznie zgodził już wcześniej na propozycję Anthony'ego i nie bardzo czuł, by mógł się z niej jeszcze wycofać. A do Walii był kawał drogi - organizacja świstoklika zajęła więcej czasu, niż się spodziewali, podobnie zresztą jak sama akcja.
Podejrzany faktycznie był na miejscu - odnaleźli go na łące pośrodku ginącego w nocnych ciemnościach lasu, monitorując obszar na miotłach. Powstrzymany przez Anthony'ego nie wyrwał się w jego stronę - obserwowali go z ukrycia przez kilka godzin, choć ten wyraźnie coś kombinował - manewrował przy trzech amuletach, miał glinianą misę, w której bulgotała brunatna maź, widzieli to zbyt wiele razy: smoła zmieszana z krwią, oby bydlęcą. Proces nakładania klątw był skomplikowany i choć żaden z nich nie znał jego podstaw, oboje opatrzyli się skutków wystarczająco dużo razy, by potrafić go rozpoznać. W końcu, kiedy zakończył rytuał, zabrał wszystkie swoje rzeczy i zgodnie z przewidywaniem Anthony'ego zaprowadził ich do człowieka, który koordynował jego działaniami. Faktycznego sprawcy. Niech go szlag - Skamander miał rację. Ruszył do akcji dopiero, kiedy Anthony dał znak - widząc wcześniej wspomnienia świadka podobnego zdarzenia mógł doskonale ocenić sytuację. Błyski zaklęć, nagły zryw i bieg pośród sękatych gałęzi drzew za obojgiem, adrenalina uderzyła w skronie szybkim, pulsującym tętnem, usuwając jakiekolwiek inne bodźce - nie widział już ani nie pamiętał niczego innego. W pewnym momencie się rozdzielili, Brendan pomknął za człowiekiem, który pojawił się w sprawie jako nowy, pędząc za nim co sił: był szybki, ale Brendan okazał się szybszy. Po wymianie ognia ostatecznie powalił go petryfikusem i spętał magicznymi kajdanami. Pozostało razem z nim wrócić do Anthony'ego - pewnie pojmał drugiego czarodzieja. Potrzebowali pomocy, żeby przetransportować ich do Tower i ostatecznie skonfrontować z dowodami - wszystko zaczynało układać się w spójną całość.
- Dobra, miałeś rację - burknął, kiedy ponownie połączyli siły - pchnąwszy czarodzieja przed siebie na tyle mocno, by ten za sprawą spętanych razem stóp stracił równowagę i upadł. Kiedy leżeli, prościej ich było kontrolować. Położył na jego plecach stopę, dla własnego komfortu i prostszej kontroli jego ruchów. Przyznanie się do błędów nie było proste, wyciągnięcie z niego lekcji tez nie - ale musiał przyznać, że przez własną zapalczywość mogli dać doskonałe alibi szefowi tego przedsięwzięcia. - Powinieneś z nim pogadać, kiedy wrócimy - dodał, choć trudno było mu to przyznać - rzadko doceniał wartość rozmowy jako takiej. Działanie wydawało mu się mieć więcej sensu. - Mógł mieć więcej ludzi - wysunął różdżkę, unosząc ją lekko w górę, inkantując zaklęcie patronusa:
- Expecto patronum - potrzebowali wysiłków. - Wygląda na to, że wygrałeś - nie zamierzał migać się od przekazania wygranej. Może to nie Anthony, a on odczuje brak wypłaty. Cóż, dobrze, że miał spore oszczędności - wystawne życie nigdy go nie kręciło.
- Trzymać drzwi będę dopiero teraz - burknął trochę obrażony, wychodząc, w istocie opierając się o zamknięte plecami - ze skrzyżowanymi rękoma na piersi obserwując przesuwające się po tarczy kieszonkowego zegara wskazówki. Dziesięć minut nie minęło, kiedy auror zakończył swoje dzieło - bez bardziej entuzjastycznego wyrazu wsłuchał się w jego słowa i westchnął, nie podobała mu się wizja odwlekania aresztu dla podejrzanego - ale ostatecznie zgodził już wcześniej na propozycję Anthony'ego i nie bardzo czuł, by mógł się z niej jeszcze wycofać. A do Walii był kawał drogi - organizacja świstoklika zajęła więcej czasu, niż się spodziewali, podobnie zresztą jak sama akcja.
Podejrzany faktycznie był na miejscu - odnaleźli go na łące pośrodku ginącego w nocnych ciemnościach lasu, monitorując obszar na miotłach. Powstrzymany przez Anthony'ego nie wyrwał się w jego stronę - obserwowali go z ukrycia przez kilka godzin, choć ten wyraźnie coś kombinował - manewrował przy trzech amuletach, miał glinianą misę, w której bulgotała brunatna maź, widzieli to zbyt wiele razy: smoła zmieszana z krwią, oby bydlęcą. Proces nakładania klątw był skomplikowany i choć żaden z nich nie znał jego podstaw, oboje opatrzyli się skutków wystarczająco dużo razy, by potrafić go rozpoznać. W końcu, kiedy zakończył rytuał, zabrał wszystkie swoje rzeczy i zgodnie z przewidywaniem Anthony'ego zaprowadził ich do człowieka, który koordynował jego działaniami. Faktycznego sprawcy. Niech go szlag - Skamander miał rację. Ruszył do akcji dopiero, kiedy Anthony dał znak - widząc wcześniej wspomnienia świadka podobnego zdarzenia mógł doskonale ocenić sytuację. Błyski zaklęć, nagły zryw i bieg pośród sękatych gałęzi drzew za obojgiem, adrenalina uderzyła w skronie szybkim, pulsującym tętnem, usuwając jakiekolwiek inne bodźce - nie widział już ani nie pamiętał niczego innego. W pewnym momencie się rozdzielili, Brendan pomknął za człowiekiem, który pojawił się w sprawie jako nowy, pędząc za nim co sił: był szybki, ale Brendan okazał się szybszy. Po wymianie ognia ostatecznie powalił go petryfikusem i spętał magicznymi kajdanami. Pozostało razem z nim wrócić do Anthony'ego - pewnie pojmał drugiego czarodzieja. Potrzebowali pomocy, żeby przetransportować ich do Tower i ostatecznie skonfrontować z dowodami - wszystko zaczynało układać się w spójną całość.
- Dobra, miałeś rację - burknął, kiedy ponownie połączyli siły - pchnąwszy czarodzieja przed siebie na tyle mocno, by ten za sprawą spętanych razem stóp stracił równowagę i upadł. Kiedy leżeli, prościej ich było kontrolować. Położył na jego plecach stopę, dla własnego komfortu i prostszej kontroli jego ruchów. Przyznanie się do błędów nie było proste, wyciągnięcie z niego lekcji tez nie - ale musiał przyznać, że przez własną zapalczywość mogli dać doskonałe alibi szefowi tego przedsięwzięcia. - Powinieneś z nim pogadać, kiedy wrócimy - dodał, choć trudno było mu to przyznać - rzadko doceniał wartość rozmowy jako takiej. Działanie wydawało mu się mieć więcej sensu. - Mógł mieć więcej ludzi - wysunął różdżkę, unosząc ją lekko w górę, inkantując zaklęcie patronusa:
- Expecto patronum - potrzebowali wysiłków. - Wygląda na to, że wygrałeś - nie zamierzał migać się od przekazania wygranej. Może to nie Anthony, a on odczuje brak wypłaty. Cóż, dobrze, że miał spore oszczędności - wystawne życie nigdy go nie kręciło.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Kiedy Anthony wyciągnął swą różdżkę w stronę Brendana nie miał być to znak manifestacji brutalnego zamiaru, lecz sądząc po nastawieniu Brendana i jego żądzy niepopuszczania zwyrodnialcowi prawdopodobnie właśnie tak został zrozumiany. Bez wątpienia legilimencja w tym momencie błyskawicznie utorowała im drogę ku rozwiązaniu. Poniekąd obawiałby się, że faktycznie mogłoby to podważyć rzetelność śledztwa, lecz również zwyczajnie nie przekroczył jeszcze tej granicy moralności by na bezbronnym przesłuchiwanym podczas rozmowy w sali przesłuchań, w siedzibie biura używać zakazanej umiejętności. W terenie po tym jak obezwładnił czarnoksiężnika - owszem. Po to by dowiedzieć się czy działał sam, co planował, w poszukiwaniu powiązać, a być może wszystko to było tylko wymówką by sięgnąć po nagrodę...? Być może, lecz nie dziś. Tu, z takim materiałem do przesłuchania mógł wyciągnąć informacje opierając się na swoich faktycznych umiejętnościach retoryki. Poruszył więc nagląco różdżką wymowniej sugerując by ją zabierał bo lobotomii nie będzie mu robił.
- Bierz, a nie patrz jak sroka w gnat, czas ucieka - mruknął, a potem westchnął z lekką ulgą w chwili w której został z przesłuchiwanym sam na sam prawdopodobniej będąc na równi z nim rad, że w tej sali znajdują się jedynie w dwójkę.
Przesłuchanie skończyło się nieco przed czasem i całe szczęście bo od teraz musieli bardo się śpieszyć jeżeli mieli wszystko w czas zorganizować. Na miejscu pojawili się późną nocą. Pomimo wstępnie poczynionych ustaleń i tak nie obeszło się bez studzenia zapału Weasleya. Mimo wszystko Anthony miał nadzieję, że ma rację. Co prawda wiele przesłanek na to wskazywały, lecz pojawił się podszept, że być może i on w tym momencie przeinterpretowywał fakty by układały się w sposób który pragną. W grę wchodziło również zwykłe prawdopodobieństwo. Wszystko miało lada moment się rozstrzygnąć, a gdy się to stało to wszystko wydało się momentalnie klarowniejsze. Sygnał do akcji i ruszyli. W tym zalewie iskrzących się uroków oraz pędu nie trzeba było długo czekać by Brendan niczym dzikie zwierze niezwykłym pędem ruszył po trofeum taranując drobną roślinność. Anthony ni tylko nie był na tyle zwinny, lecz ni potrafił poddać się w ten sposób instynktom - został w tyle decydując się obrać za cel drugiego mężczyznę co też nie było łatwym. Łutem szczęścia dla aurora i pechem dla ściganego okazała się wywołana przez niego anomalia, za sprawą której Anthonemu udało się pochwycić ściganego.
- Prawda - otrzepywał szatę po tym jak się wywrócił w tych ciemnościach i obkleił leśną ściółką i tak właściwie miał nadzieję, że aby tylko nią. Choć mógł brzmiąc nieco arogancko tak właściwie zdawał się sprawę, że nie tyle miał rację, a udało mu się wybrać jeden z bardziej prawdopodobnych scenariuszy. Ryzykował. Ryzykowali - Tak, to całkiem możliwe. Dobrze jednak, że nie było ich dziś tu więcej. Chyba. - no dobrze, dopiero teraz przyszło mu do głowy by na wszelki wypadek w tej ciemności nie odkładać różdżki z dłoni. Stanął koło Brendana patrząc na leżących na ziemi pojmanych. Wygrzebał jakąś też gałązkę z włosów. Czuł ogromną potrzebę wykąpania się - tak sobie pomyślał, kiedy zadarł głowę wyżej patrząc na patronusa znikającego w dal świetlistego niedźwiedzia.
- Mhm, moje gobliny skontaktują się z twoimi - mruknął z całkowitą powagą, lecz po chwili uśmiechnął się pod nosem rozbawiony nieco absurdalnym finałem tego dnia.
|zt
- Bierz, a nie patrz jak sroka w gnat, czas ucieka - mruknął, a potem westchnął z lekką ulgą w chwili w której został z przesłuchiwanym sam na sam prawdopodobniej będąc na równi z nim rad, że w tej sali znajdują się jedynie w dwójkę.
Przesłuchanie skończyło się nieco przed czasem i całe szczęście bo od teraz musieli bardo się śpieszyć jeżeli mieli wszystko w czas zorganizować. Na miejscu pojawili się późną nocą. Pomimo wstępnie poczynionych ustaleń i tak nie obeszło się bez studzenia zapału Weasleya. Mimo wszystko Anthony miał nadzieję, że ma rację. Co prawda wiele przesłanek na to wskazywały, lecz pojawił się podszept, że być może i on w tym momencie przeinterpretowywał fakty by układały się w sposób który pragną. W grę wchodziło również zwykłe prawdopodobieństwo. Wszystko miało lada moment się rozstrzygnąć, a gdy się to stało to wszystko wydało się momentalnie klarowniejsze. Sygnał do akcji i ruszyli. W tym zalewie iskrzących się uroków oraz pędu nie trzeba było długo czekać by Brendan niczym dzikie zwierze niezwykłym pędem ruszył po trofeum taranując drobną roślinność. Anthony ni tylko nie był na tyle zwinny, lecz ni potrafił poddać się w ten sposób instynktom - został w tyle decydując się obrać za cel drugiego mężczyznę co też nie było łatwym. Łutem szczęścia dla aurora i pechem dla ściganego okazała się wywołana przez niego anomalia, za sprawą której Anthonemu udało się pochwycić ściganego.
- Prawda - otrzepywał szatę po tym jak się wywrócił w tych ciemnościach i obkleił leśną ściółką i tak właściwie miał nadzieję, że aby tylko nią. Choć mógł brzmiąc nieco arogancko tak właściwie zdawał się sprawę, że nie tyle miał rację, a udało mu się wybrać jeden z bardziej prawdopodobnych scenariuszy. Ryzykował. Ryzykowali - Tak, to całkiem możliwe. Dobrze jednak, że nie było ich dziś tu więcej. Chyba. - no dobrze, dopiero teraz przyszło mu do głowy by na wszelki wypadek w tej ciemności nie odkładać różdżki z dłoni. Stanął koło Brendana patrząc na leżących na ziemi pojmanych. Wygrzebał jakąś też gałązkę z włosów. Czuł ogromną potrzebę wykąpania się - tak sobie pomyślał, kiedy zadarł głowę wyżej patrząc na patronusa znikającego w dal świetlistego niedźwiedzia.
- Mhm, moje gobliny skontaktują się z twoimi - mruknął z całkowitą powagą, lecz po chwili uśmiechnął się pod nosem rozbawiony nieco absurdalnym finałem tego dnia.
|zt
Find your wings
Wiązka światła uformowała się w kształt niedźwiedzia: rosłego, nabitego, który spokojnym lotem udał się w kierunku Anglii, do Londynu. Przekazał mu wiadomość, w której prosił o posiłki - potrzebowali pomocy, żeby zgarnąć ich do miasta. Przez dłuższą chwilę przyglądał się tak jednemu, jak i drugiemu, większą uwagę poświęcając jednak temu, który dziś okazał się brakującym elementem układanki. Zastanawiał się, czy jego twarz była znajoma. Czy natrafili na niego kiedykolwiek wcześniej. Czy jego gęba figurowała na jakimkolwiek liście gończym - nie potrafił odpowiedzieć na żadne z tych pytań, ale z pewnością sprawdzi to, dotrą na miejsce.
- Dobrze - przytaknął mu krótko, przysiadając na pobliskim pieńku. Było już późno, a oni tak naprawdę nie byli przygotowani na nocną przebieżkę po lesie. Mieli zamknąć tę sprawę kilka godzin temu, od razu. Nie byli zresztą tez przygotowani na bardziej wymagającą walkę - byli we dwóch, ale nie wzięli ze sobą ani ekwipunku ani eliksirów. Arogancką odpowiedź Anthony'ego puścił mimo uszu, ostatecznie miał do niej pełne prawo. Odruchowo powiódł spojrzeniem za ruchem Skamandera, sam też był brudny, ale zdawał się nie zwracać na to większej uwagi - tak nogawki jego spodni, jak koszula, obklejone były błotem. Nocna rosa nie sprzyjała sterylności. Zamiast tego pochylił się, wspierając się łokciami o zgięte kolana, przenosząc wzrok gdzieś w bok, w ciemności przysłaniające kraniec lasu. Jego usta drgnęły w powstrzymywanym uśmiechu, kiedy wspomniał o goblinach.
Powstał dopiero, kiedy zjawiły się posiłki. Wraz z Anthonym pomogli im unieruchomić obu podejrzanych - w zasadzie teraz już sprawców - i przerzucić przez miotły. Utrudniona teleportacja uniemożliwiała wiele rutynowych czynności, ale działalność najważniejszych departamentów - Brendan był zdania, że wszystkie poza tym, w którym służyli, były w zasadzie zbędne i można je było ograniczyć do połowy pracowników pozostawiając kilka mądrych decyzyjnych osób - nie mogły zostać zawieszone. Wraz z posiłkami do miasta powrócili już na miotłach, smagani nieprzyjemnym nocnym wiatrem.
/zt
- Dobrze - przytaknął mu krótko, przysiadając na pobliskim pieńku. Było już późno, a oni tak naprawdę nie byli przygotowani na nocną przebieżkę po lesie. Mieli zamknąć tę sprawę kilka godzin temu, od razu. Nie byli zresztą tez przygotowani na bardziej wymagającą walkę - byli we dwóch, ale nie wzięli ze sobą ani ekwipunku ani eliksirów. Arogancką odpowiedź Anthony'ego puścił mimo uszu, ostatecznie miał do niej pełne prawo. Odruchowo powiódł spojrzeniem za ruchem Skamandera, sam też był brudny, ale zdawał się nie zwracać na to większej uwagi - tak nogawki jego spodni, jak koszula, obklejone były błotem. Nocna rosa nie sprzyjała sterylności. Zamiast tego pochylił się, wspierając się łokciami o zgięte kolana, przenosząc wzrok gdzieś w bok, w ciemności przysłaniające kraniec lasu. Jego usta drgnęły w powstrzymywanym uśmiechu, kiedy wspomniał o goblinach.
Powstał dopiero, kiedy zjawiły się posiłki. Wraz z Anthonym pomogli im unieruchomić obu podejrzanych - w zasadzie teraz już sprawców - i przerzucić przez miotły. Utrudniona teleportacja uniemożliwiała wiele rutynowych czynności, ale działalność najważniejszych departamentów - Brendan był zdania, że wszystkie poza tym, w którym służyli, były w zasadzie zbędne i można je było ograniczyć do połowy pracowników pozostawiając kilka mądrych decyzyjnych osób - nie mogły zostać zawieszone. Wraz z posiłkami do miasta powrócili już na miotłach, smagani nieprzyjemnym nocnym wiatrem.
/zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
|1 września
Każdy Departament miał swój rytm i nie inaczej było w przypadku Departamentu Przestrzegania Prawa, a w szczególności Kwatery Głównej Aurorów. Wstęp tej myśli brzmi bardzo znajomo, prawda? Z początkiem czerwca dokładnie taka myśl zrodziła się w umyśle Skamandera i jak na razie nie zapowiadało się by zmienił co do tego zdanie. Być może od tamtego czasu w owy rytm wkradło się zaburzenie, które wybiło z taktu zgraną orkiestrę, lecz to nie oznacza, że występ dobiegł końca. Czasy się zmieniły, minione wydarzenia zmusiły do dostosowania się, jednak niektóre aspekty pracy aurora nie uległy zmianie. Rytm był ten sam. Jak zwykle.
Dzień standardowo zaczął się od porannej odprawy. O ile wcześniej zdarzało się by część pracowników narzekała na metraż jednej z sal odpraw w Ministerstwie tak teraz, kiedy nie było już budynku, nie był to problem. Poniekąd dlatego, że niektórzy tamtego dnia zmarli pod gruzami wprowadzając ponurym brakiem swojej obecności nieco luzu między ciągle żyjących pracowników, a poniekąd dlatego, że w tym momencie zmorą było wejście do obecnej sali. Nieco za wąskie by dwie osoby mogły się w nim swobodnie mijać co przysparzało zdecydowanych trudności przy zapełnianiu, jak i opróżnianiu jej z czynnika ludzkiego. Framuga drzwi była również nieco za niska dla niektórych czarodziei. Zwłaszcza dla tych, którzy nie zwykli się w drzwiach pochylać by nie oberwać. Na szczęście cała jedna ściana od strony korytarza nie była już kratą, a wnętrze jedną z licznych zbiorowych, zaszczanych cel, które również zostały przeobrażona w gabinety i pokoje biurowe dla pracowników. Wszystko to było poniekąd w dużym stopniu wciąż czasowym i nieustannie modyfikowaną prowizorką. Wszyscy wątpili w to by cokolwiek na poważnie zostało tu przyszykowane do czasu zakończenia pogłębiania Tower. Raczej nie zapowiadało się na to by Departament Przestrzegania Prawa szybko zmienił swoją siedzibę. Prawdopodobnie.
Sama odprawa choć przybrała surowszego charakteru nie odbiegała zbytnio od codziennego schematu. Nocni przekazują pałeczkę Dziennym. Nad wszystkim czuwa Głównodowodząca. Anthony jeszcze nie wiedział, że będzie tego dnia słał do niej sowę z zapytaniem dotyczącym śledztwa w Kent. Nie miał jeszcze na jej temat wiedzy. Dowie się o nich później. Teraz słuchał o nowościach w procedurach w związku ze stanem wojennym. Jej naglący głos przypominał zaległych spraw. Przydzielała czarodziejom również nowe. Anthony był tym szczęśliwcem któremu oberwało się dwiema sprawami, całkiem nowymi - świadczyły o tym jeszcze nie zniszczone życiem teczki. Była to przyjemna odskocznia od przekładanych od miesięcy trupów. Przez myśl mu nie przeszło narzekać. Tak się składało, że w ubiegłym miesiącu udało mu się wraz z Brendanem rozwikłać jedną całkiem grubą zagadkę, a lubił czuć się odpowiednio dociążony. Nie czekając na koniec odprawy, stojąc w rogu sali uchylił okładkę zaglądając do wnętrza akt. Pierwsze do dostrzegł to magiczna fotografia przypięta w prawy górny róg przedstawiający kobietę przed trzydziestką. Miała pociągłą twarz i długie brązowe włosy. Rysy twarzy miała zniekształcone przez opuchliznę powstałą w wyniku brutalnego pobicia. Pochylił fotografię by pod nią znaleźć kolejne zdjęcie z magomedycznej obdukcji ofiary na którym uwieczniono charakterystyczny ślad po adolebitque. Pojawiło się też więcej bolesnych zasinień świadczących o użyciu znacznej siły przez przeciwnika wobec ofiary, którą była czarownica Meridith Constein. Sama Dorothy mieszkała w Londynie wraz z mężem i córką od 1954. Wcześniej mieszkała z rodziną w Yeovil. Przeprowadzka motywowana była zmianą pracy męża. Wyglądało na to, że jej życie niczym nie odbiega od życia innych typowych, magicznych rodzin. Pewnego dnia Meridith zostawiła córkę u sąsiadów, by spokojnie pójść na zakupy. Gdy wróciła wieczorem do pustego domu ktoś nagle zaatakował ją w ciemnościach. Drętwota, adolebitque - zaskoczona nie miała szansy na obronę. Szczęśliwie podczas upadku rozszczelniło się trzymane przez nią lusterko dwubiegunowe połączone z drugim będącym w posiadaniu matki ofiary. To ona zawiadomiła służby porządkowe, które przybyły co prawda z opóźnieniem, lecz w porę spłoszyły napastnika. Konieta niestety nie umiała powiedzieć nic o napastniku, jedyne co pamiętała to to, że nagle ktoś na nią wyskoczył. Pomimo iż obrażenia twarzy wskazują na to że musiała być odwrócona w jego stronę to nie potrafiła go opisać z powodu noszonej przez niego maski. Wypytywał ją o mężczyznę o wschodnio brzmiącym imieniu - Silwiju. Groził, że jeżeli go nie wyda to dziecku stanie się krzywda. Ofiara twierdziła, że nie zna nikogo o takim imieniu nie jest jednak pewna tego, czy nie miała z nim nieświadomie kontaktu. Od kiedy bowiem spłonęło Ministerstwo jej mąż do dnia dzisiejszego przebywał w śpiączce. Kobieta więc dorabia jako pomoc domowa oraz pomimo braku licencji pokątnie sprzedając eliksiry z którymi sobie radziła niezgorzej. Problem polegał na tym, że klientów miała różnych, nie wypytywała ich o dane personale. Motywem nie była napaść seksualna ani kradzież, ponieważ z domu nic nie zginęło. Ktoś zdawał się wiedzieć, że Meridith wróci do domu sama, dostał się tam jakimś sposobem i czekał na nią w ciemności, by z premedytacją zrobić jej krzywdę.
Cała sprawa zapowiadała się wyjątkowo dziwnie. Zdaniem Anthonego ofiara ewidentnie w którymś miejscu, może niekoniecznie kłamała, lecz mijała się z prawdą. Zeznała, że wytwarza jedynie proste mikstury na kaszel oraz maści na bóle, lecz w takim wypadku - z jakiej racji miałby korzystać z jej usług jakiś typ spod ciemnej gwiazdy ścigany przez kogoś jeszcze bardziej ciemniejszego. Może znała Silwija? Czyżby kochanek? A może te dziwne powiązania wcale nie były związane z nią, a nieprzytomnym mężem? Może to on miał kłopoty, a przeprowadzka była spowodowana czymś więcej niż tylko awansem? Oprawcy zdawali się być profesjonalistami. Wiedzieli o zwyczajach ofiary co świadczy o tym, że przed tym, jak uderzyli uważnie ją obserwowali przez dłuższy już czas. Chodziło więc zdecydowanie o coś więcej niż źle uwarzony syrop na suchy kaszel, a przynajmniej auror nie słyszał jeszcze o tym, by za to ktoś kogoś cruciatował i groził. No ale jak to się teraz często wspominało - czasy się zmieniają. Drugiej sprawy nie zdołał już podejrzeć. A przynajmniej nie w sali bo właśnie nadszedł sygnał nawołujący do ruszenia tyłków i zabrania się za pracę. Wychodziło więc na to, że akta drugiej sprawy przyjdzie mu przestudiować do porannej kawy, lecz wcześniej - udał się jeszcze do działu administracyjnego by zobaczyć czy nie przyszły do niego listy z Departamentu Współpracy Międzynarodowej. Miał również jeden przygotowany do wysłania. Wierzył, że jeśli teraz go nada to jeszcze przed zmierzchem dostanie odpowiedź zwrotną. Ci mieli chyba jakoś niedawno jakąś reorganizację pracy bo bardzo sprawnie funkcjonowali. Po odfajkowaniu tej czynności w droidzę do swojego stacjonarnego miejsca pracy zatrzymała się by z biurka sekretariatu przywłaszczyć sobie dzisiejszą prasę. Każdy szanujący się detektyw bez względu na to do jak specjalnego oddziału należał nie powinien lekceważyć wścibskości dziennikarzy. Tak też załadowany - w akta nowych spraw, w odebraną korespondencję oraz wciąż pachnącą magicznym tuszem prasę zasiadł i po kolei pochylał się nad wersami zebranej dokumentacji. Towarzyszyła mu w tym zadaniu przesłodzona do granic możliwości kawa. To miał być bardzo długi dzień - i tak też było. Po przeczytaniu akt przeanalizował skrupulatnie raz jeszcze przebieg każdego zajścia oraz spisał sobie plan działania, a dokładnie główne pytania oraz kolejność przeprowadzania przesłuchania. Zastanowił się również kto mógłby mu pomóc i do jakiego działu przyjdzie mu wysłać zapytania dotyczącego działalności nielegalnych wschodnio języcznych mniejszości w Anglii. Miał dziwne przypuszczenie, że pierwsza sprawa oprze się o Nokturn i konieczna będzie współpraca z wiedźmią strażą. Odebrana korespondencja rzucała trochę światła zaś na stare sprawy tym samym zamykając jedną. A dzisiejsza prasa...cóż, zmotywowała go do wystosowania prośby do samej Bones. Nim jednak do tego doszło było już popołudniu, a więc Głównodowodząca znajdowała się poza biurem. Trudno. Najwyżej jutro przyjdzie mu odczytać odpowiedź, a do tego czasu nie ma co zawracać sobie głowy - po domknięciu biurowych spraw, spisaniu kilku adresów sam ruszył na łowy. Oby obfite.
|zt
Każdy Departament miał swój rytm i nie inaczej było w przypadku Departamentu Przestrzegania Prawa, a w szczególności Kwatery Głównej Aurorów. Wstęp tej myśli brzmi bardzo znajomo, prawda? Z początkiem czerwca dokładnie taka myśl zrodziła się w umyśle Skamandera i jak na razie nie zapowiadało się by zmienił co do tego zdanie. Być może od tamtego czasu w owy rytm wkradło się zaburzenie, które wybiło z taktu zgraną orkiestrę, lecz to nie oznacza, że występ dobiegł końca. Czasy się zmieniły, minione wydarzenia zmusiły do dostosowania się, jednak niektóre aspekty pracy aurora nie uległy zmianie. Rytm był ten sam. Jak zwykle.
Dzień standardowo zaczął się od porannej odprawy. O ile wcześniej zdarzało się by część pracowników narzekała na metraż jednej z sal odpraw w Ministerstwie tak teraz, kiedy nie było już budynku, nie był to problem. Poniekąd dlatego, że niektórzy tamtego dnia zmarli pod gruzami wprowadzając ponurym brakiem swojej obecności nieco luzu między ciągle żyjących pracowników, a poniekąd dlatego, że w tym momencie zmorą było wejście do obecnej sali. Nieco za wąskie by dwie osoby mogły się w nim swobodnie mijać co przysparzało zdecydowanych trudności przy zapełnianiu, jak i opróżnianiu jej z czynnika ludzkiego. Framuga drzwi była również nieco za niska dla niektórych czarodziei. Zwłaszcza dla tych, którzy nie zwykli się w drzwiach pochylać by nie oberwać. Na szczęście cała jedna ściana od strony korytarza nie była już kratą, a wnętrze jedną z licznych zbiorowych, zaszczanych cel, które również zostały przeobrażona w gabinety i pokoje biurowe dla pracowników. Wszystko to było poniekąd w dużym stopniu wciąż czasowym i nieustannie modyfikowaną prowizorką. Wszyscy wątpili w to by cokolwiek na poważnie zostało tu przyszykowane do czasu zakończenia pogłębiania Tower. Raczej nie zapowiadało się na to by Departament Przestrzegania Prawa szybko zmienił swoją siedzibę. Prawdopodobnie.
Sama odprawa choć przybrała surowszego charakteru nie odbiegała zbytnio od codziennego schematu. Nocni przekazują pałeczkę Dziennym. Nad wszystkim czuwa Głównodowodząca. Anthony jeszcze nie wiedział, że będzie tego dnia słał do niej sowę z zapytaniem dotyczącym śledztwa w Kent. Nie miał jeszcze na jej temat wiedzy. Dowie się o nich później. Teraz słuchał o nowościach w procedurach w związku ze stanem wojennym. Jej naglący głos przypominał zaległych spraw. Przydzielała czarodziejom również nowe. Anthony był tym szczęśliwcem któremu oberwało się dwiema sprawami, całkiem nowymi - świadczyły o tym jeszcze nie zniszczone życiem teczki. Była to przyjemna odskocznia od przekładanych od miesięcy trupów. Przez myśl mu nie przeszło narzekać. Tak się składało, że w ubiegłym miesiącu udało mu się wraz z Brendanem rozwikłać jedną całkiem grubą zagadkę, a lubił czuć się odpowiednio dociążony. Nie czekając na koniec odprawy, stojąc w rogu sali uchylił okładkę zaglądając do wnętrza akt. Pierwsze do dostrzegł to magiczna fotografia przypięta w prawy górny róg przedstawiający kobietę przed trzydziestką. Miała pociągłą twarz i długie brązowe włosy. Rysy twarzy miała zniekształcone przez opuchliznę powstałą w wyniku brutalnego pobicia. Pochylił fotografię by pod nią znaleźć kolejne zdjęcie z magomedycznej obdukcji ofiary na którym uwieczniono charakterystyczny ślad po adolebitque. Pojawiło się też więcej bolesnych zasinień świadczących o użyciu znacznej siły przez przeciwnika wobec ofiary, którą była czarownica Meridith Constein. Sama Dorothy mieszkała w Londynie wraz z mężem i córką od 1954. Wcześniej mieszkała z rodziną w Yeovil. Przeprowadzka motywowana była zmianą pracy męża. Wyglądało na to, że jej życie niczym nie odbiega od życia innych typowych, magicznych rodzin. Pewnego dnia Meridith zostawiła córkę u sąsiadów, by spokojnie pójść na zakupy. Gdy wróciła wieczorem do pustego domu ktoś nagle zaatakował ją w ciemnościach. Drętwota, adolebitque - zaskoczona nie miała szansy na obronę. Szczęśliwie podczas upadku rozszczelniło się trzymane przez nią lusterko dwubiegunowe połączone z drugim będącym w posiadaniu matki ofiary. To ona zawiadomiła służby porządkowe, które przybyły co prawda z opóźnieniem, lecz w porę spłoszyły napastnika. Konieta niestety nie umiała powiedzieć nic o napastniku, jedyne co pamiętała to to, że nagle ktoś na nią wyskoczył. Pomimo iż obrażenia twarzy wskazują na to że musiała być odwrócona w jego stronę to nie potrafiła go opisać z powodu noszonej przez niego maski. Wypytywał ją o mężczyznę o wschodnio brzmiącym imieniu - Silwiju. Groził, że jeżeli go nie wyda to dziecku stanie się krzywda. Ofiara twierdziła, że nie zna nikogo o takim imieniu nie jest jednak pewna tego, czy nie miała z nim nieświadomie kontaktu. Od kiedy bowiem spłonęło Ministerstwo jej mąż do dnia dzisiejszego przebywał w śpiączce. Kobieta więc dorabia jako pomoc domowa oraz pomimo braku licencji pokątnie sprzedając eliksiry z którymi sobie radziła niezgorzej. Problem polegał na tym, że klientów miała różnych, nie wypytywała ich o dane personale. Motywem nie była napaść seksualna ani kradzież, ponieważ z domu nic nie zginęło. Ktoś zdawał się wiedzieć, że Meridith wróci do domu sama, dostał się tam jakimś sposobem i czekał na nią w ciemności, by z premedytacją zrobić jej krzywdę.
Cała sprawa zapowiadała się wyjątkowo dziwnie. Zdaniem Anthonego ofiara ewidentnie w którymś miejscu, może niekoniecznie kłamała, lecz mijała się z prawdą. Zeznała, że wytwarza jedynie proste mikstury na kaszel oraz maści na bóle, lecz w takim wypadku - z jakiej racji miałby korzystać z jej usług jakiś typ spod ciemnej gwiazdy ścigany przez kogoś jeszcze bardziej ciemniejszego. Może znała Silwija? Czyżby kochanek? A może te dziwne powiązania wcale nie były związane z nią, a nieprzytomnym mężem? Może to on miał kłopoty, a przeprowadzka była spowodowana czymś więcej niż tylko awansem? Oprawcy zdawali się być profesjonalistami. Wiedzieli o zwyczajach ofiary co świadczy o tym, że przed tym, jak uderzyli uważnie ją obserwowali przez dłuższy już czas. Chodziło więc zdecydowanie o coś więcej niż źle uwarzony syrop na suchy kaszel, a przynajmniej auror nie słyszał jeszcze o tym, by za to ktoś kogoś cruciatował i groził. No ale jak to się teraz często wspominało - czasy się zmieniają. Drugiej sprawy nie zdołał już podejrzeć. A przynajmniej nie w sali bo właśnie nadszedł sygnał nawołujący do ruszenia tyłków i zabrania się za pracę. Wychodziło więc na to, że akta drugiej sprawy przyjdzie mu przestudiować do porannej kawy, lecz wcześniej - udał się jeszcze do działu administracyjnego by zobaczyć czy nie przyszły do niego listy z Departamentu Współpracy Międzynarodowej. Miał również jeden przygotowany do wysłania. Wierzył, że jeśli teraz go nada to jeszcze przed zmierzchem dostanie odpowiedź zwrotną. Ci mieli chyba jakoś niedawno jakąś reorganizację pracy bo bardzo sprawnie funkcjonowali. Po odfajkowaniu tej czynności w droidzę do swojego stacjonarnego miejsca pracy zatrzymała się by z biurka sekretariatu przywłaszczyć sobie dzisiejszą prasę. Każdy szanujący się detektyw bez względu na to do jak specjalnego oddziału należał nie powinien lekceważyć wścibskości dziennikarzy. Tak też załadowany - w akta nowych spraw, w odebraną korespondencję oraz wciąż pachnącą magicznym tuszem prasę zasiadł i po kolei pochylał się nad wersami zebranej dokumentacji. Towarzyszyła mu w tym zadaniu przesłodzona do granic możliwości kawa. To miał być bardzo długi dzień - i tak też było. Po przeczytaniu akt przeanalizował skrupulatnie raz jeszcze przebieg każdego zajścia oraz spisał sobie plan działania, a dokładnie główne pytania oraz kolejność przeprowadzania przesłuchania. Zastanowił się również kto mógłby mu pomóc i do jakiego działu przyjdzie mu wysłać zapytania dotyczącego działalności nielegalnych wschodnio języcznych mniejszości w Anglii. Miał dziwne przypuszczenie, że pierwsza sprawa oprze się o Nokturn i konieczna będzie współpraca z wiedźmią strażą. Odebrana korespondencja rzucała trochę światła zaś na stare sprawy tym samym zamykając jedną. A dzisiejsza prasa...cóż, zmotywowała go do wystosowania prośby do samej Bones. Nim jednak do tego doszło było już popołudniu, a więc Głównodowodząca znajdowała się poza biurem. Trudno. Najwyżej jutro przyjdzie mu odczytać odpowiedź, a do tego czasu nie ma co zawracać sobie głowy - po domknięciu biurowych spraw, spisaniu kilku adresów sam ruszył na łowy. Oby obfite.
|zt
Find your wings
Za sobą miał ślub, przed sobą zaś Stonehenge, lecz mimo tego do pracy powrócił niemalże natychmiast, znajdując w niej choć trochę potencjału odciągającego i uspakajającego myśli. Buzowały jeszcze po ostatnich dniach, niosąc echo pojedynczych spraw i zmartwień, powoli zmieniając się w kłębek podejrzeń oraz wyobrażeń na temat szczytu - wyobraźnia nie dawała wytchnienia, podburzana chwiejną polityką oraz rosnącym niezadowoleniem konserwatywnych rodów. Ollivanderowie pierwszy raz od wieków pozwolili sobie na wyjście poza strefę komfortu, coraz śmielej głosząc swoje zdanie, lecz nie znaczyło to, że z łatwością odrzucili neutralność, rzucając się w ogień walki i wiążących deklaracji - nadchodzące obrady malowały się więc w oczach Ulyssesa jako ostateczność i nawet nie wiedząc, do czego podczas nich dojdzie, obawy wyrastały jak grzyby po deszczu. Wiele z nich pojawiało się jeszcze, gdy tuż przed wyjściem przekopywał szuflady pełne dokumentów, w poszukiwaniu formalnego pisma, bez którego nie mógł się obejść podczas przekazywania informacji aurorowi. Otrzymany od Kierana list był marną dokumentacją całego procederu, z doświadczenia wiedział też, że gdy przy identyfikacji różdżki padało nazwisko, wszelkie inne sprawy potrafiły zejść na dalszy plan - nietrudno było zapomnieć o oficjalnym piśmie, zobowiązującym do wyjawienia specyfikacji badanego przedmiotu, a także personaliów właściciela, jeśli istniała taka możliwość. Z punktu widzenia różdżkarzy taka formalność była niemożliwa do pominięcia, późniejsze konsekwencje mogły wlec się za nimi latami - któż chciał być ścigany przez sądy za wyciąganie brudów? Nawet jeśli w większości przypadków ich rola pozostawała zatajona, ryzyko pozostawało.
Osobiście wolał uniknąć zarówno niedopatrzenia z własnej strony, jak i zapominalstwa albo niedokładności z czyjejś - z odpowiednim pergaminem w skórzanej teczce przekroczył próg Tower of London, nie rozglądając się zanadto po holu, gdy kierował kroki do recepcji. Miejsce to nie było - i nie miało być - żadną miarą przyjemne.
- Ulysses Ollivander - przedstawił się krótko, skinąwszy głową na powitanie osobie odpowiedzialnej za przyjmowanie interesantów, wyjawiając zaraz cel wizyty. - Oczekuje mnie pan Kieran Rineheart.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W jednym z nieco szerszych korytarzy, który pełnił rolę powitalnego holu dla petentów, przy jednej z krat postawiono kwadratowy stolik a przy nim dwa krzesło. Było to stanowisko osoby mającej za zadanie wprowadzać osoby zainteresowane zgłoszeniem sprawy do jednego z urzędujących tu organów Ministerstwa Magii. Tymczasowe przeniesienie Departamentu Przestrzegania Praw Czarodziejów do Tower of London z całą pewnością nie służyło jego wizerunkowi, jednak czarodzieje zmuszeni do stawiennictwa różnymi sposobami chcąc nie chcąc docierali w to ponure miejsce. Grube mury i wszechobecne kraty nie zachęcały nikogo do przebywania pomiędzy nimi. Dlatego też widok schludnego mężczyzny był niecodzienny w tym posępnym przybytku. Zapał swoistego recepcjonisty zniknął, gdy padło nazwisko aurora.
– Rineheart – powtórzył ostrożnie urzędnik, zerkając na lorda z dziwną mieszanką uczuć skrytych w oczach. Jawiła się w nich odrobina współczucia, ogromna ciekawość, lekka niechęć i dziwna pretensja, jakby właśnie zmuszano mężczyznę do uczynienia jednej z najgorszych rzeczy na świecie. I rzeczywiście wywołanie Rinehearta ze zbiorowej celi pełnej aurorów w oczach jeszcze niezbyt zatwardziałych funkcjonariuszy mogło jawić się jako nie lada wyzwanie. – Proszę chwilę zaczekać – wyrzucił z siebie jeszcze jegomość siedzący za drobnym stolikiem z księgą wpisów. – W międzyczasie może się pan wpisać do księgi – dodał, gdy tylko poderwał się z miejsca, pozostawiając jeszcze na blacie stolika pióro i kałamarz. Nad wyraz powolnym krokiem wszedł do obecnej siedziby Kwatery Głównej Aurorów i niezbyt spiesznie zawędrował do jednego z wąskich biurek, wokół którego przestrzeń oświetlała do połowy wypalona świeczka. Przynajmniej nie kopciło się z niej, chociaż tyle dobrego. W ograniczonej przestrzeni podobna rzecz stałaby się nie do zniesienia. Aurorzy stłoczeni jak bydło, właśnie takiego zdania był Kieran, który podniósł spojrzenie niebieskich oczu, aby z chłodem łypnąć na nieszczęśnika, co to zbliżył się do jego stanowiska pracy. – Ktoś do pana, panie Rineheart – mruknął ledwo wyraźnie, po czym momentalnie obrócił się na pięcie i pognał drogą powrotną, jakby coś go goniło. Tymczasem auror poderwał się z drewnianego krzesła i z ulgą powstał zza parszywego biureczka. Jego awersja do papierkowej roboty wzmogła się przez panujące w Tower of London warunki do pracy. Gdyby mógł, brałby udział tylko w akcjach w terenie.
Udało mu się rozprostować nieco kości, choć wciąż czuł się tak, jakby się zasiedział. Potarł lekko zbolały kark, po czym napiął barki, próbując zwalczyć dolegliwość. W końcu wyszedł na korytarz i przeszedł przez szeroko otwartą kratę.
– Lord Ollivander – potwierdził krótko. Otrzymał nawet zaproszenie na jego ślub dzięki przychylności poczciwej Julli Prewett, tak jak i wszyscy członkowie Zakonu, ale nie skorzystał z niego. Dobrze wiedział, że nie nadaje się zbytnio do tak radosnych uroczystości, a swoimi wiecznie zmarszczonymi brwiami zepsułby humor niejednej osobie. Trudno też byłoby mu w jakikolwiek sposób świętować w obliczu tych wszystkich nieszczęść z ostatnich miesięcy. – Zapraszam – rzucił jeszcze i zaraz ruszył, lecz nie do sali pełnej wrażliwych, jak i ciekawskich uszu, ale dalej korytarzem, aby na jego końcu wejść w jeden z tych węższych, prowadzący do tymczasowego archiwum aurorów. Potrzebowali spokoju i prywatności. Kieran przystanął dopiero przy jednym z małych stolików – tu pełno było tylko małych mebli – i położył na jego blacie różdżkę, której od spotkania Zakonu pilnował jak oka w głowie. Jeszcze oficjalnie nie znalazła się w rejestrze dowodów, choć już miał wypełniony świstek w tej sprawie. Ale najpierw musiał zdobyć inne dowody na winę Burka. Był przekonany o jego winie, wiedział, że to jego różdżka, ale potrzebował potwierdzenia profesjonalisty.
– Proszę usiąść – zaproponował w końcu, choć przez jego zwyczajowo stanowczy ton zabrzmiało to niczym nakaz. – Znaleźliśmy tę różdżkę na miejscu anomalii – wyjaśnił krótko, bo chyba więcej informacji różdżkarz nie potrzebował. Cel swojej wizyty przecież znał – ustalenie personaliów właściciel różdżki. A raczej ich potwierdzenie na piśmie potrzebne Kieranowi do dobrania się do jednego z Rycerzy drogą oficjalną.
– Rineheart – powtórzył ostrożnie urzędnik, zerkając na lorda z dziwną mieszanką uczuć skrytych w oczach. Jawiła się w nich odrobina współczucia, ogromna ciekawość, lekka niechęć i dziwna pretensja, jakby właśnie zmuszano mężczyznę do uczynienia jednej z najgorszych rzeczy na świecie. I rzeczywiście wywołanie Rinehearta ze zbiorowej celi pełnej aurorów w oczach jeszcze niezbyt zatwardziałych funkcjonariuszy mogło jawić się jako nie lada wyzwanie. – Proszę chwilę zaczekać – wyrzucił z siebie jeszcze jegomość siedzący za drobnym stolikiem z księgą wpisów. – W międzyczasie może się pan wpisać do księgi – dodał, gdy tylko poderwał się z miejsca, pozostawiając jeszcze na blacie stolika pióro i kałamarz. Nad wyraz powolnym krokiem wszedł do obecnej siedziby Kwatery Głównej Aurorów i niezbyt spiesznie zawędrował do jednego z wąskich biurek, wokół którego przestrzeń oświetlała do połowy wypalona świeczka. Przynajmniej nie kopciło się z niej, chociaż tyle dobrego. W ograniczonej przestrzeni podobna rzecz stałaby się nie do zniesienia. Aurorzy stłoczeni jak bydło, właśnie takiego zdania był Kieran, który podniósł spojrzenie niebieskich oczu, aby z chłodem łypnąć na nieszczęśnika, co to zbliżył się do jego stanowiska pracy. – Ktoś do pana, panie Rineheart – mruknął ledwo wyraźnie, po czym momentalnie obrócił się na pięcie i pognał drogą powrotną, jakby coś go goniło. Tymczasem auror poderwał się z drewnianego krzesła i z ulgą powstał zza parszywego biureczka. Jego awersja do papierkowej roboty wzmogła się przez panujące w Tower of London warunki do pracy. Gdyby mógł, brałby udział tylko w akcjach w terenie.
Udało mu się rozprostować nieco kości, choć wciąż czuł się tak, jakby się zasiedział. Potarł lekko zbolały kark, po czym napiął barki, próbując zwalczyć dolegliwość. W końcu wyszedł na korytarz i przeszedł przez szeroko otwartą kratę.
– Lord Ollivander – potwierdził krótko. Otrzymał nawet zaproszenie na jego ślub dzięki przychylności poczciwej Julli Prewett, tak jak i wszyscy członkowie Zakonu, ale nie skorzystał z niego. Dobrze wiedział, że nie nadaje się zbytnio do tak radosnych uroczystości, a swoimi wiecznie zmarszczonymi brwiami zepsułby humor niejednej osobie. Trudno też byłoby mu w jakikolwiek sposób świętować w obliczu tych wszystkich nieszczęść z ostatnich miesięcy. – Zapraszam – rzucił jeszcze i zaraz ruszył, lecz nie do sali pełnej wrażliwych, jak i ciekawskich uszu, ale dalej korytarzem, aby na jego końcu wejść w jeden z tych węższych, prowadzący do tymczasowego archiwum aurorów. Potrzebowali spokoju i prywatności. Kieran przystanął dopiero przy jednym z małych stolików – tu pełno było tylko małych mebli – i położył na jego blacie różdżkę, której od spotkania Zakonu pilnował jak oka w głowie. Jeszcze oficjalnie nie znalazła się w rejestrze dowodów, choć już miał wypełniony świstek w tej sprawie. Ale najpierw musiał zdobyć inne dowody na winę Burka. Był przekonany o jego winie, wiedział, że to jego różdżka, ale potrzebował potwierdzenia profesjonalisty.
– Proszę usiąść – zaproponował w końcu, choć przez jego zwyczajowo stanowczy ton zabrzmiało to niczym nakaz. – Znaleźliśmy tę różdżkę na miejscu anomalii – wyjaśnił krótko, bo chyba więcej informacji różdżkarz nie potrzebował. Cel swojej wizyty przecież znał – ustalenie personaliów właściciel różdżki. A raczej ich potwierdzenie na piśmie potrzebne Kieranowi do dobrania się do jednego z Rycerzy drogą oficjalną.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pierwsze odwiedziny w nowym miejscu były idealną okazją do zaznania uroków Tower of London - potraktował to jako ciekawe doświadczenie już na wstępie. Za czasów Ministerstwa Magii nie stawiał się w Departamencie Przestrzegania Prawa regularnie, aczkolwiek wezwania do współpracy pojawiały się coraz częściej, będąc prawdopodobnie konsekwencją rosnącej rozpoznawalności różdżkarza - niemniej, różnica w warunkach okazała się diametralna, choć na tle wielkiej tragedii nie stanowiła dużego zaskoczenia, przynajmniej nie w oczach Ollivandera, nie na samym wejściu. Na Ministerstwo składało się wiele organów, które teraz trzeba było upychać na siłę w innych lokalizacjach, zaś ta była zwyczajnie wyjątkowo ponura i parszywa ze względu na swój charakter - tak sądził, zatrzymując się przy stoliku, nie mając jeszcze pojęcia, że aurorom nie zapewniono nawet względnie oświetlonych biur, zamiast tego ściskając ich w... celi. Kiwnął głową ze spokojem, w bezgłośnym potwierdzeniu wywołanego wcześniej nazwiska, racząc mężczyznę typowym dla siebie, przenikliwym spojrzeniem - nie odstąpiło niewzruszenia nawet po dostrzeżeniu swoistej bolączki w oczach recepcjonisty. Nie zajął miejsca przy stoliku, nie spodziewając się długiego oczekiwania, tylko bez słowa sięgnął po podane pióro, by złożyć w księdze elegancki podpis, przedstawiający się dosyć komicznie na tle ponurej, obskurnej, więziennej otoczki. Podobnie posępny okazał się auror, z którym do tej pory nie przyszło Ulyssesowi współpracować - mógł być w wieku zbliżonym do jego ojca, a chmurne spojrzenie wydawało się gotowe do strzelenia gromem w każdej chwili. Nie poczuł z tego powodu dyskomfortu - pewność emanująca od postawy Kierana wzbudziła raczej szacunek niż lęk, jednocześnie przyczyna reakcji recepcjonisty na jego nazwisko prędko się wyjaśniła - ktoś o charakterze mniej twardym i pewnym, prawdopodobnie ulegał przytłoczeniu groźną aurą w bardzo krótkiej chwili. Kiwnął głową na powitanie, nie tracąc spokoju, lecz rezygnując z wtrącania dzień dobry - zwłaszcza drugie ze słów mogło nabrać karykaturalnego wydźwięku w obecnych warunkach i okolicznościach. Ściany Tower zdawały się drżeć od zbrodni i występków więźniów; dopiero podążając za wysokim aurorem pozwolił sobie na dokładniejsze oględziny przestrzeni, w jakiej nie miał okazji bywać. Uważnie wyłapywał szczegóły, by dojść do krótkiego wniosku - było gorzej niż się spodziewał, choć parę słów na ten temat zdążył już usłyszeć od Fredericka, z którym dawno nie miał okazji spędzić tyle czasu, co ostatnio.
- Dziękuję, nie ma potrzeby - odmówił zajęcia miejsca, nie tracąc w żaden sposób panowania nad spokojem, niezbyt zdziwiony specyficznym wydźwiękiem słów, niekoniecznie nim też wzruszony - mógł stać i miał wrażenie, że w ten sposób będzie czuł się pewniej w towarzystwie rosłej postaci, przemawiającej surowym głosem. Nie był chucherkiem, jednakże do Kierana trochę mu brakowało, spoczęcie na krześle tylko pogłębiłoby tę niekomfortową różnicę. Zerkał już na różdżkę, odłożoną na stolik, lecz nie sięgnął po nią jeszcze, wyjmując przyniesione ze sobą pismo.
- Potrzebuję oficjalnego nakazu - wręczył Kieranowi świstek do wypełnienia. Zwłaszcza w dzieleniu się wiedzą na temat konkretnych ludzi musieli być ostrożni, nie zajmując posadek w Ministerstwie, usprawiedliwiających dzielenie się informacjami. Nie spieszyło mu się z odebraniem pergaminu, dlatego po przekazaniu go sięgnął po różdżkę, nie czekając na zwrot, a przechodząc od razu do krótkiego badania. Nie wnikał w szczegóły, nie mając ku temu żadnych podstaw ani potrzeb, choć ciekawość naturalnie go zjadała. Nie miał tej różdżki wcześniej w dłoniach, a jednak wydała mu się dziwnie znajoma, przez co zmarszczył brwi, unosząc ją na tło lichego światła świecy, osadzonej w prostym, żeliwnym kandelabrze. - Nie była używana dłużej niż dwadzieścia pięć lat - choć to jeszcze nie świadczyło o niczym, nie musiała być pierwszą w rękach podejrzanego czarodzieja. Powiódł palcami po zdobieniach - na unikaty nie każdy mógł sobie pozwolić. - Wykonana bardzo precyzyjnie, właściciel prawdopodobnie nosi wpływowe nazwisko - kto by pomyślał?
- Dziękuję, nie ma potrzeby - odmówił zajęcia miejsca, nie tracąc w żaden sposób panowania nad spokojem, niezbyt zdziwiony specyficznym wydźwiękiem słów, niekoniecznie nim też wzruszony - mógł stać i miał wrażenie, że w ten sposób będzie czuł się pewniej w towarzystwie rosłej postaci, przemawiającej surowym głosem. Nie był chucherkiem, jednakże do Kierana trochę mu brakowało, spoczęcie na krześle tylko pogłębiłoby tę niekomfortową różnicę. Zerkał już na różdżkę, odłożoną na stolik, lecz nie sięgnął po nią jeszcze, wyjmując przyniesione ze sobą pismo.
- Potrzebuję oficjalnego nakazu - wręczył Kieranowi świstek do wypełnienia. Zwłaszcza w dzieleniu się wiedzą na temat konkretnych ludzi musieli być ostrożni, nie zajmując posadek w Ministerstwie, usprawiedliwiających dzielenie się informacjami. Nie spieszyło mu się z odebraniem pergaminu, dlatego po przekazaniu go sięgnął po różdżkę, nie czekając na zwrot, a przechodząc od razu do krótkiego badania. Nie wnikał w szczegóły, nie mając ku temu żadnych podstaw ani potrzeb, choć ciekawość naturalnie go zjadała. Nie miał tej różdżki wcześniej w dłoniach, a jednak wydała mu się dziwnie znajoma, przez co zmarszczył brwi, unosząc ją na tło lichego światła świecy, osadzonej w prostym, żeliwnym kandelabrze. - Nie była używana dłużej niż dwadzieścia pięć lat - choć to jeszcze nie świadczyło o niczym, nie musiała być pierwszą w rękach podejrzanego czarodzieja. Powiódł palcami po zdobieniach - na unikaty nie każdy mógł sobie pozwolić. - Wykonana bardzo precyzyjnie, właściciel prawdopodobnie nosi wpływowe nazwisko - kto by pomyślał?
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Korytarz
Szybka odpowiedź