Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Podziemny korytarz, od którego rozchodzą się cele, zdaje się schodzić coraz bardziej w dół, nie widać jego końca. Jest stale patrolowany przez służby porządkowe. Uzbrojeni po zęby w różdżki, pałki i łańcuchy czarodzieje przechadzają się dwójkami z jednego dalekiego końca w drugi, uważnie przyglądając się każdemu więźniowi z kolei. Sprawdzają, czy aresztowani zachowują się odpowiednio, uważnie wypatrują wszelkich kombinacji. Nocą patrole często, nie do końca zgodnie z regulaminem więzienia, zamieniają się na jednoosobowe.
Lord nie zajął miejsca, ale to samemu Kieranowi w żaden sposób nie przeszkadzało, choć zmarszczył odrobinę bardziej brwi po usłyszeniu uprzejmej odmowy. Przestał wpatrywać się intensywnie w Ollivandera, gdy ten podał mu pergamin. Przyjął dokument i zaczął sunąć spojrzeniem po jego treści. Miał sporządzić wyjaśnienie i podpisać się pod nim czytelnie, jak również powinien nałożyć oficjalną pieczęć Kwatery Głównej Aurorów. Z racji swojego niskiego stanowiska – po tylu latach wciąż był tylko aurorem – potrzebował kontrasygnaty innej osoby. Zdołał już wcześniej opowiedzieć o sprawie Hopkirkowi, który, dzięki byciu starszym aurorem, miał większe szanse na porozumienie się z funkcjonariuszami stojącymi wyżej w hierarchii. Oczywiście Kieran musiał lawirować pomiędzy półprawdami i drobnymi kłamstwami, jednak jego dobry kompan miał do niego na tyle zaufania, aby nie drążyć tematu. Rzecz jasna zażądał wstępnego raportu i Kieran nawet taki przygotował, starając się podawać szczegóły, które będą w pełni akceptowalne. Od razu odtworzył w myślach treść raportu. Jedna osoba usłyszała dziwne dźwięki dobiegające ze źródła anomalii umiejscowionej w jednym z pokoi w Dziurawym Kotle, dokładnie to w pokoju numer 14. Zaalarmowana weszła do środka, lecz nie odważyła się wejść tam sama. Ujrzała dwóch mężczyzn i broniła się przed ich bezpodstawnym atakiem. Jeden ze sprawców upuścił różdżkę. Informację o niepokojących dźwiękach i zamieszaniu potwierdził właściciel lokalu.
Od wrześniowego spotkania Zakonu Rineheart robił wszystko, aby poruszyć system i zdziałać coś legalnymi środkami przeciwko coraz bardziej zuchwałym Rycerzom. Na całe szczęście miał wsparcie ze strony samego Ministra Magii i z tym już sama Bones nie mogła walczyć, pomimo własnego zniechęcenia spowodowanego nieudolnością ministerialnych organów oraz zbyt szerokimi wpływami szlachty.
– Rozumiem, że nazwisko właściciela nie zostanie wyjawione póki nie wrócę z dobrze wypełnionym dokumentem – to nie było pytanie, lecz stwierdzenie, któremu nie brakowało surowości, ale tak naprawdę pozbawione było pretensji. Długo już żył na tym świecie i wiedział, że procedury powstały nie bez powodu. Chroniły interesów kanalii, ale zarazem służyły ochronie dobrych ludzi, bo i wyjawienie informacji choćby o różdżkach aurorów osobom postronnym nie mogło dzięki złożonym formalnościom mieć miejsca.
Aż się cisnęło na usta, żeby od razu wypowiedzieć to jakże wpływowe nazwisko, które rzucone przez Kierana z łatwością zabrzmiałoby niczym najgorsza obelga. Nie mógł jednak zdradzić swojej wiedzy, wszak musiał unikać narzucania swych opinii biegłym podczas sporządzania ekspertyzy. Tym razem znał stan faktyczny przez różdżkarzem, wciąż jednak potrzebował oficjalnego potwierdzenia.
– Proszę przyjrzeć się różdżce – rzekł spokojnie i opuścił różdżkarza, nie bojąc się odwrócić do niego plecami. Po prostu wierzył, że Julia Prewett, teraz już Ollivander, nie bez powodu została żoną tego oto czarodzieja.
Musiał powrócić do zbiorowej celi, w której stłoczeni zostali wszyscy aurorzy. Wypełnił wszystkie rubryki, postawił swój podpis, następnie podszedł do Hopkirka, który również podpisał dokument i położył pieczęć.
– Trzeba będzie wezwać na przesłuchanie właściciela różdżki – przypomniał mu kompan, na co Rineheart wykrzywił usta w krzywym uśmieszku.
– Przecież na to liczę.
Zabrał dokument w powrotem do różdżkarza, z beznamiętnym wyrazem twarzy przemierzając chłodne korytarze. Bez przeszkód dotarł do mocno improwizowanego archiwum i podał wypełnione nienagannie pismo Ollivanderowi.
Od wrześniowego spotkania Zakonu Rineheart robił wszystko, aby poruszyć system i zdziałać coś legalnymi środkami przeciwko coraz bardziej zuchwałym Rycerzom. Na całe szczęście miał wsparcie ze strony samego Ministra Magii i z tym już sama Bones nie mogła walczyć, pomimo własnego zniechęcenia spowodowanego nieudolnością ministerialnych organów oraz zbyt szerokimi wpływami szlachty.
– Rozumiem, że nazwisko właściciela nie zostanie wyjawione póki nie wrócę z dobrze wypełnionym dokumentem – to nie było pytanie, lecz stwierdzenie, któremu nie brakowało surowości, ale tak naprawdę pozbawione było pretensji. Długo już żył na tym świecie i wiedział, że procedury powstały nie bez powodu. Chroniły interesów kanalii, ale zarazem służyły ochronie dobrych ludzi, bo i wyjawienie informacji choćby o różdżkach aurorów osobom postronnym nie mogło dzięki złożonym formalnościom mieć miejsca.
Aż się cisnęło na usta, żeby od razu wypowiedzieć to jakże wpływowe nazwisko, które rzucone przez Kierana z łatwością zabrzmiałoby niczym najgorsza obelga. Nie mógł jednak zdradzić swojej wiedzy, wszak musiał unikać narzucania swych opinii biegłym podczas sporządzania ekspertyzy. Tym razem znał stan faktyczny przez różdżkarzem, wciąż jednak potrzebował oficjalnego potwierdzenia.
– Proszę przyjrzeć się różdżce – rzekł spokojnie i opuścił różdżkarza, nie bojąc się odwrócić do niego plecami. Po prostu wierzył, że Julia Prewett, teraz już Ollivander, nie bez powodu została żoną tego oto czarodzieja.
Musiał powrócić do zbiorowej celi, w której stłoczeni zostali wszyscy aurorzy. Wypełnił wszystkie rubryki, postawił swój podpis, następnie podszedł do Hopkirka, który również podpisał dokument i położył pieczęć.
– Trzeba będzie wezwać na przesłuchanie właściciela różdżki – przypomniał mu kompan, na co Rineheart wykrzywił usta w krzywym uśmieszku.
– Przecież na to liczę.
Zabrał dokument w powrotem do różdżkarza, z beznamiętnym wyrazem twarzy przemierzając chłodne korytarze. Bez przeszkód dotarł do mocno improwizowanego archiwum i podał wypełnione nienagannie pismo Ollivanderowi.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mimowolnie skinął głową, potwierdzając wniosek Rinehearta - bez formalności nie miał podstaw do wyjawienia żadnych poufnych informacji; nie ruszył się i nie rozglądał, gdy auror oddalił się w celu wypełnienia pisma - uwaga Ollivandera skupiła się już na różdżce - póki co oglądał jedynie szczegóły zdobień, bowiem w niuansach często kryło się znacznie więcej niż można by się spodziewać. Bez trudu rozpoznał charakterystyczny styl swojego przodka, zanim odnalazł skrzętnie skrytą sygnaturę mistrza, potwierdzającą przypuszczenia co do autorstwa - choć w tak lichym świetle wyszukiwanie bardzo drobnych szczegółów nie było najprostszym zadaniem, zwyczajnie wiedział, gdzie szukać. Mimo koncentracji na rzeźbieniach, nie mógł odłożyć identyfikacji drewna i rdzenia na później, same przeplatały palce oczywistościami - palisander, twarde i mocne drewno, bardzo odporne, ciężkie w obróbce, w tym przypadku zadbane. Wraz z rdzeniem stanowiło bardzo ciekawe połączenie, łuska smoka wydawała się odpowiednio aktywna, lecz całość sprawiała ciężkie wrażenie, bez dwóch zdań właściciel miał silny charakter, nie uginał się pod presją i parł przez życie z pewnością godną jednostek dosyć wyjątkowych.
Przemyślenia przerwał powrót Kierana, oznajmiony już wcześniej krokami, których odgłos zdążył zapaść Ulyssesowi w pamięci. Bez słowa komentarza odebrał od aurora pismo, uważnie przebiegając wzrokiem po linijkach, by ostatecznie odłożyć je na poniszczony, drewniany blat stolika i w ciszy powrócić do oględzin powierzonego mu artefaktu. Im dłużej pozwalał różdżce na osobliwy bunt we własnych dłoniach, spowodowany przeciwieństwami i różnicami między właścicielem a różdżkarzem, tym więcej drobnostek wyczytywał. Tylko zmarszczone brwi zdradzały konsternację, kiedy wreszcie postanowił podzielić się czymkolwiek z aurorem. Personalia nie były mu jeszcze znane, potrzebował na odnalezienie ich chwili, aczkolwiek w tym przypadku był przekonany, że będzie w stanie wykopać je z pamięci. Nie chodziło nawet o przeczucie, urastające już do pewności - w niedawnej przeszłości na pewno owe połączenie przemknęło w świadomości. Musiał tylko znaleźć właściwy tor.
- Ciekawy przypadek, dosyć szlachetne połączenie, mimo tego przesiąknięte czarnomagicznymi praktykami - skomentował, przenosząc spojrzenie na starszego od siebie mężczyznę. - Palisander złączony z łuską smoka, znakomita do obrony, ostatecznie poddała się czarnej magii i współpracowała pod dyktandem posiadacza, bez dwóch zdań twardo stąpającego po ziemi, nieugiętego, niepodatnego na manipulacje - nietrudno było wywnioskować pewne kwestie, zwłaszcza jeśli z niektórymi mógł się identyfikować. - Proszę dać mi jeszcze moment. Nie miałem wcześniej styczności z tym egzemplarzem, lecz wydaje mi się, że personalia są mi znajome - wyjaśnił spokojnie, obracając różdżkę w dłoni. - Czy została utracona w zeszłym miesiącu? - zapytał jeszcze, czując, że coś świta, dokładnie w tym kierunku prowadząc myśli. Wyjątkowo świeża sprawa.
Przemyślenia przerwał powrót Kierana, oznajmiony już wcześniej krokami, których odgłos zdążył zapaść Ulyssesowi w pamięci. Bez słowa komentarza odebrał od aurora pismo, uważnie przebiegając wzrokiem po linijkach, by ostatecznie odłożyć je na poniszczony, drewniany blat stolika i w ciszy powrócić do oględzin powierzonego mu artefaktu. Im dłużej pozwalał różdżce na osobliwy bunt we własnych dłoniach, spowodowany przeciwieństwami i różnicami między właścicielem a różdżkarzem, tym więcej drobnostek wyczytywał. Tylko zmarszczone brwi zdradzały konsternację, kiedy wreszcie postanowił podzielić się czymkolwiek z aurorem. Personalia nie były mu jeszcze znane, potrzebował na odnalezienie ich chwili, aczkolwiek w tym przypadku był przekonany, że będzie w stanie wykopać je z pamięci. Nie chodziło nawet o przeczucie, urastające już do pewności - w niedawnej przeszłości na pewno owe połączenie przemknęło w świadomości. Musiał tylko znaleźć właściwy tor.
- Ciekawy przypadek, dosyć szlachetne połączenie, mimo tego przesiąknięte czarnomagicznymi praktykami - skomentował, przenosząc spojrzenie na starszego od siebie mężczyznę. - Palisander złączony z łuską smoka, znakomita do obrony, ostatecznie poddała się czarnej magii i współpracowała pod dyktandem posiadacza, bez dwóch zdań twardo stąpającego po ziemi, nieugiętego, niepodatnego na manipulacje - nietrudno było wywnioskować pewne kwestie, zwłaszcza jeśli z niektórymi mógł się identyfikować. - Proszę dać mi jeszcze moment. Nie miałem wcześniej styczności z tym egzemplarzem, lecz wydaje mi się, że personalia są mi znajome - wyjaśnił spokojnie, obracając różdżkę w dłoni. - Czy została utracona w zeszłym miesiącu? - zapytał jeszcze, czując, że coś świta, dokładnie w tym kierunku prowadząc myśli. Wyjątkowo świeża sprawa.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brak komentarza odnośnie oficjalnego pisma odebrał jako pełne zaakceptowanie jego treści. Gdyby do dokumentu były jakiekolwiek zarzuty, badający różdżkę czarodziej nie skupiłby się na niej znowu bez słowa i z pełnym zaangażowaniem. Niesamowicie było przyglądać się działaniom rzemieślnika. Uważne spojrzenie doszukiwało się detali, a zręczny i pewny chwyt magicznego tworu mówił o dużym doświadczeniu. Kieran w milczeniu wysłuchał wstępnej opinii, chętnie zapoznając się z tym, co o właścicielu mówiła jego różdżka. Wcale nie spodobała mu się perspektywa starcia z człowiekiem nieugiętym. Tak naprawdę każdego można złamać, trzeba tylko dobrze poznać słabe punkty jednostki, żeby atak na jego ducha był dotkliwy i precyzyjny.
– Zgadza się – odpowiedział na jego pytanie bez chwili zawahania, całkiem chętnie podchodząc do wizji tej chwilowej współpracy z różdżkarzem. – Znaleziona została osiemnastego sierpnia po wizycie przedstawicieli odpowiednich służb na miejscu anomalii – wyjaśnił krótko, pozwalając sobie wyjawić tylko te szczegóły, które sam uznał za istotne. I trochę nagiął fakty, wszak różdżkę otrzymał od Diggory pod koniec wrześniowego spotkania Zakonu. Nie podał dokładnego miejsca samej anomalii, zaś data sama w sobie nie zdradzała wiele. Przynajmniej osobie postronnej, ponieważ Kieran nie wątpił, że Ollivander spróbuje cofnąć się pamięcią do ostatnich dni sierpnia, aby przypomnieć sobie personalia nabywców nowych różdżek. Co prawda był to okres, w którym sklep należący do jego rodziny oblegany był przez wiele, jednak z całą pewnością dorośli już klienci wyróżniali się znacząco, wręcz wybijali się z całej tej masy młodych adeptów sztuki czarodziejskiej. Zresztą, chyba trudno przeoczyć obecność człowieka, jaki został krótko scharakteryzowany przez różdżkarza. Szlachetne połączenie drewna i magicznego rdzenia skażone przez czarną magię. Zdobienia sugerujące zamożne pochodzenie właściciela. Twardo stąpający i nieugięty posiadacz różdżki. Rineheart znał już odpowiedź, ale nie mógł się z nią zdradzić, dając tym samym nieprzychylnym osobom argument, że właściwie to ją ekspertowi narzucił. Musiał wykazać się cierpliwością, poczekać na to, aż lord sam natrafi na odpowiedni trop. Mógł tylko niezbyt natarczywie go nakierować. Na całe szczęście miał do czynienia z człowiekiem inteligentnym, który szybko ruszył odpowiednim torem myślowym, skoro sam zadawał adekwatne pytania.
– Zgadza się – odpowiedział na jego pytanie bez chwili zawahania, całkiem chętnie podchodząc do wizji tej chwilowej współpracy z różdżkarzem. – Znaleziona została osiemnastego sierpnia po wizycie przedstawicieli odpowiednich służb na miejscu anomalii – wyjaśnił krótko, pozwalając sobie wyjawić tylko te szczegóły, które sam uznał za istotne. I trochę nagiął fakty, wszak różdżkę otrzymał od Diggory pod koniec wrześniowego spotkania Zakonu. Nie podał dokładnego miejsca samej anomalii, zaś data sama w sobie nie zdradzała wiele. Przynajmniej osobie postronnej, ponieważ Kieran nie wątpił, że Ollivander spróbuje cofnąć się pamięcią do ostatnich dni sierpnia, aby przypomnieć sobie personalia nabywców nowych różdżek. Co prawda był to okres, w którym sklep należący do jego rodziny oblegany był przez wiele, jednak z całą pewnością dorośli już klienci wyróżniali się znacząco, wręcz wybijali się z całej tej masy młodych adeptów sztuki czarodziejskiej. Zresztą, chyba trudno przeoczyć obecność człowieka, jaki został krótko scharakteryzowany przez różdżkarza. Szlachetne połączenie drewna i magicznego rdzenia skażone przez czarną magię. Zdobienia sugerujące zamożne pochodzenie właściciela. Twardo stąpający i nieugięty posiadacz różdżki. Rineheart znał już odpowiedź, ale nie mógł się z nią zdradzić, dając tym samym nieprzychylnym osobom argument, że właściwie to ją ekspertowi narzucił. Musiał wykazać się cierpliwością, poczekać na to, aż lord sam natrafi na odpowiedni trop. Mógł tylko niezbyt natarczywie go nakierować. Na całe szczęście miał do czynienia z człowiekiem inteligentnym, który szybko ruszył odpowiednim torem myślowym, skoro sam zadawał adekwatne pytania.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ollivanderowie pamięć do różdżek mieli wręcz wybitną, nawet kiedy ich dziesiątki przepływały przez palce w trakcie zaledwie tygodnia - nowe, stare, zniszczone czy ledwo odświeżone - najłatwiej zapamiętywało się te, z którymi osobiście miało się styczność, zwłaszcza gdy trafiały w ręce nie pierwszy, a kolejny raz. Wtedy skojarzenia potrafiły pojawiać się momentalnie, najprościej - jeśli dany egzemplarz został przez danego rzemieślnika stworzony. W tym wypadku sprawa nieco się komplikowała, choć wystarczyłoby zajrzeć do ksiąg z dokumentacją - często nie było takiej potrzeby - potrzebował jedynie daty, a gdy usłyszał ją, kiwnął w zamyśleniu głową, werbalizując zaraz najbardziej powierzchowny strzępek myśli. Z wewnętrznym zaciekawieniem przyjął każdą informację, dociekliwa natura chwytała i zapamiętywała szczegóły mimowolnie, wyćwiczona od dzieciństwa - tu nie mógł wnikać w poufne akta, tylko data była kluczowa, więc to jej temat pozostawił ujęty w słowa, nie odnosząc się do niczego innego.
- Sierpień to bardzo intensywny miesiąc, jeśli chodzi o sprzedaż różdżek, tuż przed wyjazdem do szkół - wszelkie trafione i nietrafione dopasowania kłębiły się w umyśle, mieszając chaotycznie z tymi, które zostały nabyte przez dorosłych czarodziejów, choć na ogół niewielu kupców pozostawało tak charakterystycznych. Mimo tego, przez moment Ulysses skupił się na tym nieszczęsnym sierpniu, próbując wykopać z tłumu pierwszorocznych tę konkretną osobistość. Minutę, może nieco ponad, zajęło mu sięgnięcie do września i to w nim znalazł odpowiedź. Momentalnie, już z początkiem, kiedy kontrast okazał się największy - pierwszego dnia, kiedy sklep już opustoszał po fali nowicjuszy, w atmosferze na tyle leniwej, że asystent zasypiał na zapleczu. - Z początkiem września - pierwszego, uściślając - pojawiła się jedna osoba - nie musiał przypominać sobie, kim czarodziej był - nietrudno było go zapomnieć, ostatecznie nietrudno też było połączyć dzierżoną właśnie różdżkę z wrześniowym spotkaniem. Również po głosie Ollivandera dało się słyszeć, że odnalazł odpowiedź. - Biorąc pod uwagę daty i wszelkie inne szczegóły, w tym fakt nabycia nowej różdżki, bez wątpienia jest to własność lorda Edgara Burke - uzupełnił dosyć sucho, nie triumfując nad swoim sukcesem, nie mając też z owym mężczyzną żadnych bliższych relacji. Ze spokojem oddał znakomite dzieło aurorowi, spodziewając się, że będzie musiał złożyć podpis, oficjalnie uwiarygodniający identyfikację. Najbardziej obciążająca część współpracy.
- Sierpień to bardzo intensywny miesiąc, jeśli chodzi o sprzedaż różdżek, tuż przed wyjazdem do szkół - wszelkie trafione i nietrafione dopasowania kłębiły się w umyśle, mieszając chaotycznie z tymi, które zostały nabyte przez dorosłych czarodziejów, choć na ogół niewielu kupców pozostawało tak charakterystycznych. Mimo tego, przez moment Ulysses skupił się na tym nieszczęsnym sierpniu, próbując wykopać z tłumu pierwszorocznych tę konkretną osobistość. Minutę, może nieco ponad, zajęło mu sięgnięcie do września i to w nim znalazł odpowiedź. Momentalnie, już z początkiem, kiedy kontrast okazał się największy - pierwszego dnia, kiedy sklep już opustoszał po fali nowicjuszy, w atmosferze na tyle leniwej, że asystent zasypiał na zapleczu. - Z początkiem września - pierwszego, uściślając - pojawiła się jedna osoba - nie musiał przypominać sobie, kim czarodziej był - nietrudno było go zapomnieć, ostatecznie nietrudno też było połączyć dzierżoną właśnie różdżkę z wrześniowym spotkaniem. Również po głosie Ollivandera dało się słyszeć, że odnalazł odpowiedź. - Biorąc pod uwagę daty i wszelkie inne szczegóły, w tym fakt nabycia nowej różdżki, bez wątpienia jest to własność lorda Edgara Burke - uzupełnił dosyć sucho, nie triumfując nad swoim sukcesem, nie mając też z owym mężczyzną żadnych bliższych relacji. Ze spokojem oddał znakomite dzieło aurorowi, spodziewając się, że będzie musiał złożyć podpis, oficjalnie uwiarygodniający identyfikację. Najbardziej obciążająca część współpracy.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lord Ollivander jedynie potwierdził jego podejrzenia co do tłumów przybywających w sierpniu po nowe różdżki. Bał się, że to może uczynić kwestię zidentyfikowania właściciela obecnie znajdującego się w dłoniach czarodzieja narzędzia przewodzącego magię o wiele trudniejszą. Jednak nie wyraził na głos swojej największej obawy; postanowił cierpliwie czekać na jakiekolwiek wnioski ze strony samego różdżkarza. Pozostawał dobrej myśli, a wszystko przez mocno skupiony wyraz twarzy szlachcica. Gołym okiem widać było, że intensywnie zastanawiał się nad tożsamością właściciela, próbował przywołać z odmętów pamięci potrzebne wspomnienia, a wraz z nimi pożyteczne informacje. Właśnie takiego zaangażowania wielu osobom brakowało, dlatego Rineheart naprawdę je doceniał. Brak nacisków z jego strony opłacił się, te zresztą w obecnej sytuacji były całkowicie niepotrzebne, gdyż mężczyzna przed nim chętnie współpracował, łatwo wchodząc w rolę eksperta. Dnia pierwszego września po nową różdżkę przybyła pewna osoba, która utkwiła lordowi w pamięci. Oczekiwał już tylko podania nazwiska. Potrzebował go.
Nazwisko wreszcie padło. To oczekiwane, już od samego początku Kieranowi znane, brzmiące w jego głowie w sposób stwierdzający jedną z największych oczywistości. Różdżka, która poddała się czarnej magii, należała do Edgara Burke’a. Wyartykułowanie potwierdzenia tej prawdy przez różdżkarza sprawiło, że poczuł ulgę i satysfakcję, lecz doskonale maskował wszelkie emocje i w tej chwili nie było inaczej.
– Wie pan, że muszę to mieć na piśmie – wspomniał o tej oczywistości w chwili, gdy odbierał z powrotem różdżkę. Potem ruszył się, ale nie odszedł zbyt daleko. Wszedł do jednej z cel, cały czas widoczny dla drugiego czarodzieja, choć chwilę przez metalowe kraty. Pomiędzy dokumentami udało mu się odnaleźć odpowiedni formularz, jak i kałamarz z piórem. Te przybory do pisania odłożył na zniszczony stolik, utrzymując na nim przez chwilę spojrzenie nieco sugestywnie. Aż cisnęło mu się na usta usiądź pan w końcu i pisz co trzeba. Nie powiedział jednak nic równie bezpośredniego. – Procedurom musi stać się zadość – dodał jeszcze, może trochę niepotrzebnie, ale chciał zaznaczyć swój stosunek do tych biurokratycznych formalności.
Nazwisko wreszcie padło. To oczekiwane, już od samego początku Kieranowi znane, brzmiące w jego głowie w sposób stwierdzający jedną z największych oczywistości. Różdżka, która poddała się czarnej magii, należała do Edgara Burke’a. Wyartykułowanie potwierdzenia tej prawdy przez różdżkarza sprawiło, że poczuł ulgę i satysfakcję, lecz doskonale maskował wszelkie emocje i w tej chwili nie było inaczej.
– Wie pan, że muszę to mieć na piśmie – wspomniał o tej oczywistości w chwili, gdy odbierał z powrotem różdżkę. Potem ruszył się, ale nie odszedł zbyt daleko. Wszedł do jednej z cel, cały czas widoczny dla drugiego czarodzieja, choć chwilę przez metalowe kraty. Pomiędzy dokumentami udało mu się odnaleźć odpowiedni formularz, jak i kałamarz z piórem. Te przybory do pisania odłożył na zniszczony stolik, utrzymując na nim przez chwilę spojrzenie nieco sugestywnie. Aż cisnęło mu się na usta usiądź pan w końcu i pisz co trzeba. Nie powiedział jednak nic równie bezpośredniego. – Procedurom musi stać się zadość – dodał jeszcze, może trochę niepotrzebnie, ale chciał zaznaczyć swój stosunek do tych biurokratycznych formalności.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie wątpił w ostateczne powodzenie nawet przez moment, także na samym początku, dopiero zapoznając się z podsuniętą mu przez Kierana różdżką - zdawał sobie sprawę z czasu potrzebnego do nieomylnej identyfikacji, domyślał się także, iż auror w przeszłości korzystał z podobnej pomocy Ollivanderów, bez wątpienia wiedział więc, że zagadka nie zawsze zostawała rozwiązana natychmiast. Ostatecznie cały proces nie zajął Ulyssesowi przesadnie wiele czasu, mimo wszystko trenowana regularnie pamięć działała bardzo sprawnie, zwłaszcza jeśli chodziło o różdżki oraz szczegóły z nimi związane - charakterystyczny temperament lorda Burke także był tu znacznym ułatwieniem oraz niemałą wskazówką do całościowego obrazu, finalnie rysującego się w bardzo wyraźnych, aczkolwiek mocno ponurych barwach.
Wzrok przeniesiony ze zwracanej różdżki na rozmówcę nie pozostawał mniej przenikliwy niż dotychczas. Czujność pozwoliła mu dojść do ciekawych wniosków już podczas oględzin, zaś po oficjalnym podaniu nazwiska tylko owe spostrzeżenia wzmocniła - Ulysses nie wyczuł ze strony Kierana ciekawości, prędzej mu było do zniecierpliwienia - przeciętego satysfakcją, którą udało mu się dostrzec nawet w tak lichych warunkach, w tak słabym i rozedrganym świetle świec, choć i one mogły podkreślić drobną ekspresję, możliwe że niewidoczną dla oczu ignorantów, jednak dla niego całkiem oczywistą - bądź co bądź, obserwacja była jednym z jego największych hobby. Gdzie byli ludzie, tym bardziej jednostki dosyć ciekawe, czujne oko nie spoczywało, najwyraźniej nadrabiając nie do końca sprawny zmysł węchu. Niemniej, była to reakcja nieco inna niż zazwyczaj w podobnych sytuacjach, żadnych zaskoczeń, trochę ulgi - może dlatego zwróciła uwagę.
- Wiem - odpowiedział zwięźle i kiwnął spokojnie, prawie niezauważalnie głową, potwierdzając wypowiedziane przez Rinehearta słowa - wiedział, dlatego też zawczasu zatroszczył się o odpowiednie pismo dla siebie, nie zamierzał też protestować przy podobnej formalności ze strony Biura Aurorów. Podążył za mężczyzną wzrokiem, gdy ten oddalił się do jednej z cel po odpowiedni świstek, niedługo później lądujący na stole - znów nuta niecierpliwości, przez którą kącik ust prawie drgnął w uśmiechu. Nie wnikał, czy Kieran potrzebował tylko potwierdzenia informacji, czy rzeczywiście dane na temat różdżki nie były mu znajome - składając podpis na formularzu, zanotował sobie tylko w pamięci, niejako potwierdzając parę wcześniejszych, bardzo luźnych podejrzeń, że Burke może być częścią czegoś większego. Każda wiedza zdawała się teraz bezcenna.
- Powodzenia w prowadzeniu sprawy - dodał jeszcze, kiedy formularz wrócił do rąk mężczyzny, co oznaczało, że mogą się rozejść.
| zt
Wzrok przeniesiony ze zwracanej różdżki na rozmówcę nie pozostawał mniej przenikliwy niż dotychczas. Czujność pozwoliła mu dojść do ciekawych wniosków już podczas oględzin, zaś po oficjalnym podaniu nazwiska tylko owe spostrzeżenia wzmocniła - Ulysses nie wyczuł ze strony Kierana ciekawości, prędzej mu było do zniecierpliwienia - przeciętego satysfakcją, którą udało mu się dostrzec nawet w tak lichych warunkach, w tak słabym i rozedrganym świetle świec, choć i one mogły podkreślić drobną ekspresję, możliwe że niewidoczną dla oczu ignorantów, jednak dla niego całkiem oczywistą - bądź co bądź, obserwacja była jednym z jego największych hobby. Gdzie byli ludzie, tym bardziej jednostki dosyć ciekawe, czujne oko nie spoczywało, najwyraźniej nadrabiając nie do końca sprawny zmysł węchu. Niemniej, była to reakcja nieco inna niż zazwyczaj w podobnych sytuacjach, żadnych zaskoczeń, trochę ulgi - może dlatego zwróciła uwagę.
- Wiem - odpowiedział zwięźle i kiwnął spokojnie, prawie niezauważalnie głową, potwierdzając wypowiedziane przez Rinehearta słowa - wiedział, dlatego też zawczasu zatroszczył się o odpowiednie pismo dla siebie, nie zamierzał też protestować przy podobnej formalności ze strony Biura Aurorów. Podążył za mężczyzną wzrokiem, gdy ten oddalił się do jednej z cel po odpowiedni świstek, niedługo później lądujący na stole - znów nuta niecierpliwości, przez którą kącik ust prawie drgnął w uśmiechu. Nie wnikał, czy Kieran potrzebował tylko potwierdzenia informacji, czy rzeczywiście dane na temat różdżki nie były mu znajome - składając podpis na formularzu, zanotował sobie tylko w pamięci, niejako potwierdzając parę wcześniejszych, bardzo luźnych podejrzeń, że Burke może być częścią czegoś większego. Każda wiedza zdawała się teraz bezcenna.
- Powodzenia w prowadzeniu sprawy - dodał jeszcze, kiedy formularz wrócił do rąk mężczyzny, co oznaczało, że mogą się rozejść.
| zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd
Pełne powątpiewania spojrzenie niebieskich oczu spoczęło na Skamanderze. Naprawdę pytał o to, dlaczego nie wykorzystywać kociołka do eliksirów do gotowania zupy? Niby auror, niby cżłowiek wykształcony, bystry i światły, a jednak trzeba mu tłumaczyć takie oczywistości. Mężczyźni.
- Kociołek jest do eliksirów, a nie zupy, jeszcze się zatrujesz - westchnęła lekko i skończyła temat. Nie maiała zamiaru teraz rozwodzić się nad możliwą szkodliwością pozostałości po wywarach, nie wszystkich zdatnych do picia, Pamiętała do tego, że Anthony miał naturę dyskutanta i drążył temat aż za mocno, zamiast po prostu przyjąć coś do wiadomości jak Merlin przykazał.
- Wiem, to skomplikowane... - bąknęła zawstydzona.
Rzeczywiście zaplanowanie tego wszystkiego logistycznie sprawiało jej duże problemy. Nie mogła prosić nikogo, aby celowo wystawił się na działanie zaklęć, które zadają mocne obrażenia; prosiła tych, dla których było to nieuniknione - aurorów nieustannie biorących udział w pojedynkach, czy to ćwiczebnych, czy podczas pracy w terenie. Musiała, nie było innego wyjścia, aby to przetestować - a nie mogła przecież rozprowadzać niesprawdzony wywar. Na to nie pozwalalło jej sumienie.
- Będę ci niesłychanie wdzięczna, jeśli pozwolisz mi pojechać ze sobą. Obiecuję nie sprawiać kłopotów - ucieszyła się lekko.
Wróciła do zupy, w międzyczasie wyjmując w wiklinowego kosza wywar pieprzowy, który powinien był doprowadzić Skamandera do względnego porządku (do tego para buchnęła mu z uszu, ale przynajmniej się rozgrzał). W czasie, kiedy obiad gotował się na kuchence, opowiedziała Anthonemu więcej o prowadzonych przez siebie badaniach.
Po przygotowanym przez Poppy posiłku, o odpowiedniej porze, włożyła swój płaszcz, zabrała koszyk i oboje wyruszyli w podróż do Tower. Było to nieprzyjemne, ponure miejsce miejsce, które przyprawiało pannę Pomfrey o ciarki. Szła obok Skamandera w milczeniu, mając nadzieję, ze nie będzie miał kłopotów przez to, że ją przyprowadził. Usiadła we wskazanym przezeń miejscu i cierpliwie czekała, aż on i jego kuzyn zakończą swój trening. Starała nie przyciągać do siebie uwagi. Wcześniej dała mu, rzecz jasna, fiolkę z eliksirem; wciąż w myślach analizowała jego skład i recepturę, próbując odnaleźć jego słabe punkty. To, czy działał miało okazać się po zakończonym treningu Anthonego.
Pełne powątpiewania spojrzenie niebieskich oczu spoczęło na Skamanderze. Naprawdę pytał o to, dlaczego nie wykorzystywać kociołka do eliksirów do gotowania zupy? Niby auror, niby cżłowiek wykształcony, bystry i światły, a jednak trzeba mu tłumaczyć takie oczywistości. Mężczyźni.
- Kociołek jest do eliksirów, a nie zupy, jeszcze się zatrujesz - westchnęła lekko i skończyła temat. Nie maiała zamiaru teraz rozwodzić się nad możliwą szkodliwością pozostałości po wywarach, nie wszystkich zdatnych do picia, Pamiętała do tego, że Anthony miał naturę dyskutanta i drążył temat aż za mocno, zamiast po prostu przyjąć coś do wiadomości jak Merlin przykazał.
- Wiem, to skomplikowane... - bąknęła zawstydzona.
Rzeczywiście zaplanowanie tego wszystkiego logistycznie sprawiało jej duże problemy. Nie mogła prosić nikogo, aby celowo wystawił się na działanie zaklęć, które zadają mocne obrażenia; prosiła tych, dla których było to nieuniknione - aurorów nieustannie biorących udział w pojedynkach, czy to ćwiczebnych, czy podczas pracy w terenie. Musiała, nie było innego wyjścia, aby to przetestować - a nie mogła przecież rozprowadzać niesprawdzony wywar. Na to nie pozwalalło jej sumienie.
- Będę ci niesłychanie wdzięczna, jeśli pozwolisz mi pojechać ze sobą. Obiecuję nie sprawiać kłopotów - ucieszyła się lekko.
Wróciła do zupy, w międzyczasie wyjmując w wiklinowego kosza wywar pieprzowy, który powinien był doprowadzić Skamandera do względnego porządku (do tego para buchnęła mu z uszu, ale przynajmniej się rozgrzał). W czasie, kiedy obiad gotował się na kuchence, opowiedziała Anthonemu więcej o prowadzonych przez siebie badaniach.
Po przygotowanym przez Poppy posiłku, o odpowiedniej porze, włożyła swój płaszcz, zabrała koszyk i oboje wyruszyli w podróż do Tower. Było to nieprzyjemne, ponure miejsce miejsce, które przyprawiało pannę Pomfrey o ciarki. Szła obok Skamandera w milczeniu, mając nadzieję, ze nie będzie miał kłopotów przez to, że ją przyprowadził. Usiadła we wskazanym przezeń miejscu i cierpliwie czekała, aż on i jego kuzyn zakończą swój trening. Starała nie przyciągać do siebie uwagi. Wcześniej dała mu, rzecz jasna, fiolkę z eliksirem; wciąż w myślach analizowała jego skład i recepturę, próbując odnaleźć jego słabe punkty. To, czy działał miało okazać się po zakończonym treningu Anthonego.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Podróż do Departamentu Przestrzegania Prawa umiejscowionego obecnie w Tower nie zabrała Błędnym rycerzem dużo czasu. Po nieco ponad kwadransie byli już w drodze do sali treningowej, która miał dziś zarezerwowaną wraz z kuzynem na pojedynek. Po drodze minął parę znajomych twarzy które powitał gestem skinienia głowy. Wprowadzanie na salę uzdrowicielki nie było specjalnym wyzwaniem. Jakby nie było to było jej w tym momencie domyślne miejsce. Dzięki niej miało się obyć bez potrzeby wzywania ratownika. Samej uzdrowicielce naturalnie zaproponował bu usiadła w wyznaczonym miejscu dla obserwatorów, tak by przypadkiem nie ubódł jej przypadkiem żaden przypadkowy urok. Zgodnie z zaleceniem wypił podarowany przez czarownicę eliksir tuż przed tak, że już chwilę potem znajdował się na arenie wymieniając się urokami. Walka wcale nie była wyrównana. Przeciwnik Anthonego miał wyjątkowy talent do białej magii przez co wielokrotnie zdarzyło się by wyjątkowo silna tarcza odbiła wyprowadzone przez legilimente zaklęcie w niego samego. Kilkukrotnie z tego powodu zapewne ku uciesze Poppy uroki dopadały Anthonego, którego obrona była nieporównanie słabsza od obrony. Jednak dzięki temu udało mu się również wyprowadzić dwie inkantacje złożone na tyle by przeciwnik nie mógł się obronić. Koniec końców jednak pojedynek rozegrał się na korzyść młodszego Skamandera. Anthony poddał walkę w chwili w której czuł się na tyle słabo, że czuł iż nie jest w stanie wykrzesać z siebie żadnego sensownego uroku więcej.
Najcięższe obrażenia, jakie osiągnął były po zaklęciach commotio, lamino oraz ignitio. W tym wszystkim gdzieś pobrzmiewała plejada mniejszych zaklęć, które jednak wywołały mniej lub bardziej spektakularne obtłuczenia. Anthony musiał przyznać, że chyba tego mu było trzeba by odzyskać kopa do pracy - porządnego, podbudowującego wycisku. Podszedł po nim do Poppy poddając się w pełni każdemu nakazowi oraz wystosowanej ku niemu prośbie. W końcu był tu poniekąd właśnie dla niej tak jak się zresztą zobowiązał.
Najcięższe obrażenia, jakie osiągnął były po zaklęciach commotio, lamino oraz ignitio. W tym wszystkim gdzieś pobrzmiewała plejada mniejszych zaklęć, które jednak wywołały mniej lub bardziej spektakularne obtłuczenia. Anthony musiał przyznać, że chyba tego mu było trzeba by odzyskać kopa do pracy - porządnego, podbudowującego wycisku. Podszedł po nim do Poppy poddając się w pełni każdemu nakazowi oraz wystosowanej ku niemu prośbie. W końcu był tu poniekąd właśnie dla niej tak jak się zresztą zobowiązał.
Find your wings
| wybaczcie, wbijam żeby dodać ostatniego posta
Był wyczulony na cudze spojrzenia skierowane w jego stronę. Od aurora oczekiwało się podobnej spostrzegawczości, zaś ci starsi stażem po latach stawali się wręcz przewrażliwieni na punkcie stałej czujności. Kieran był jednym z tych, co wyrobili w sobie nawyk nieustannej ostrożności. Potencjalny atak słyszał w każdym słowie i w najmniejszym geście. Wcale nie podobało mu się to przenikliwe spojrzenie różdżkarza, które było sugestią, że Ollivander już na postawie samej obserwacji czegoś się dowiedział. I nawet jeśli Rinehearta trochę ciekawiły te jego konkluzje, to jednak nie mógł o nie spytać. Odbierając więc różdżkę, będącą obciążającym dowodem, nie potrafił udawać zaskoczenia czy podekscytowania. Sądził zresztą, że jego kamienny wyraz twarzy wcale nie zdradza tak wiele. Może powinien w końcu poćwiczyć swoją grę aktorską. Jego problemem było to, że za cholerę nie miał cierpliwości do gierek czy manipulacji. Półprawd nigdy nie brał za kłamstwo, tak jak i tajenie pewnych rzeczy uważał za całkiem rozsądne i w niezbyt kłamliwe. Nie mówienie głośno o wielu sprawach było sztuką, którą opanował do perfekcji. Czasem można było odnieść wrażenie, że odnajduje się tylko w krzyku i milczeniu, gdy przychodzić mu przybywać w towarzystwie innych ludzi. Rzeczywiście nie był zbyt rozmowny nawet w tej chwili, gdy podejmował w zatęchłym korytarzu Tower of London sprowadzonego na własne życzenie różdżkarza.
Z uwagą spoglądał na dalsze poczynania czarodzieja. Doceniał fakt, że ten nie kręcił nosem przy wypełnianiu i podpisywaniu urzędniczego formularza. Lord był przygotowany, wszak miał przy sobie i własne pismo. Kolejne papierki do dołączenia do dokumentacji. Cóż za radość.
– Nie dziękuję – odparł szybko i burkliwie, dopiero po chwili łapiąc się na tym, że to było doprawdy niepotrzebne. Po prostu nie pomyślał, że zwykła odpowiedź może zabrzmieć aż tak oschle. – Żeby nie zapeszyć – dodał w ramach wyjaśnienia, ale w jego tonie znów nie pobrzmiewała żadna radosna nuta. Właśnie dlatego nie mówił zbyt wiele, bo to zawsze groziło tym, że nie zostanie odpowiednio zrozumiany.
Odprowadził gościa spojrzeniem do końca korytarza, by po chwili samemu ruszyć z miejsca, z powrotem za biurko.
| z tematu
Był wyczulony na cudze spojrzenia skierowane w jego stronę. Od aurora oczekiwało się podobnej spostrzegawczości, zaś ci starsi stażem po latach stawali się wręcz przewrażliwieni na punkcie stałej czujności. Kieran był jednym z tych, co wyrobili w sobie nawyk nieustannej ostrożności. Potencjalny atak słyszał w każdym słowie i w najmniejszym geście. Wcale nie podobało mu się to przenikliwe spojrzenie różdżkarza, które było sugestią, że Ollivander już na postawie samej obserwacji czegoś się dowiedział. I nawet jeśli Rinehearta trochę ciekawiły te jego konkluzje, to jednak nie mógł o nie spytać. Odbierając więc różdżkę, będącą obciążającym dowodem, nie potrafił udawać zaskoczenia czy podekscytowania. Sądził zresztą, że jego kamienny wyraz twarzy wcale nie zdradza tak wiele. Może powinien w końcu poćwiczyć swoją grę aktorską. Jego problemem było to, że za cholerę nie miał cierpliwości do gierek czy manipulacji. Półprawd nigdy nie brał za kłamstwo, tak jak i tajenie pewnych rzeczy uważał za całkiem rozsądne i w niezbyt kłamliwe. Nie mówienie głośno o wielu sprawach było sztuką, którą opanował do perfekcji. Czasem można było odnieść wrażenie, że odnajduje się tylko w krzyku i milczeniu, gdy przychodzić mu przybywać w towarzystwie innych ludzi. Rzeczywiście nie był zbyt rozmowny nawet w tej chwili, gdy podejmował w zatęchłym korytarzu Tower of London sprowadzonego na własne życzenie różdżkarza.
Z uwagą spoglądał na dalsze poczynania czarodzieja. Doceniał fakt, że ten nie kręcił nosem przy wypełnianiu i podpisywaniu urzędniczego formularza. Lord był przygotowany, wszak miał przy sobie i własne pismo. Kolejne papierki do dołączenia do dokumentacji. Cóż za radość.
– Nie dziękuję – odparł szybko i burkliwie, dopiero po chwili łapiąc się na tym, że to było doprawdy niepotrzebne. Po prostu nie pomyślał, że zwykła odpowiedź może zabrzmieć aż tak oschle. – Żeby nie zapeszyć – dodał w ramach wyjaśnienia, ale w jego tonie znów nie pobrzmiewała żadna radosna nuta. Właśnie dlatego nie mówił zbyt wiele, bo to zawsze groziło tym, że nie zostanie odpowiednio zrozumiany.
Odprowadził gościa spojrzeniem do końca korytarza, by po chwili samemu ruszyć z miejsca, z powrotem za biurko.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie mogła doczekać się chwili, w której teleportacja zacznie znów działać. Potrafiła latać na miotle, jednakże nie przepadała za tą formą transportu. Nie dość, że niewygodnie leciało się w spódnicy, to jeszcze wiatr targał jej włosy i po wylądowaniu wyglądała jakby ją piorun trzasnął. Nie to, że była powierzchowna, czy zapatrzona w siebie, ale uważała, że schludny wygląd świadczy o kulturze człowieka. Podróżowała więc głównie Błędnym Rycerzem... I cóż, coraz mocniej tęskniła za teleportacją, zwłaszcza, gdy miotało nią po autobusie na wszystkie strony, gdy Ernie Prang znów wchodził zbyt ostro w zakręt.
Z ulgą wysiadła z autobusu i przeszła do budynku Tower, który wzbudzał w niej naprawdę nieprzyjemne odczucia. Czy nie było innego miejsca, gdzie mogła znaleźć się siedziba Biura Aurorów? Nie jej to było oceniać, ale gdyby ktoś pytał... Milczała i usiadła we wskazanym przez Anthonego miejscu, z bezpiecznej odległości przyglądając się pojedynkowi dwóch Skamanderów. Czasami wydawała z siebie zduszone okrzyki, niekiedy aż drżały jej dłonie, gdy jeden trafił drugiego silnym zaklęciem - i wcale nie czuła wówczas uciechy, a żal, że naprawdę musieli to robić. Wciąż czuła wyrzuty sumienia i miała wrażenia, że to przez nią wystawił się na te wszystkie otrzymane podczas treningu zranienia. Siedziała tam czerwona jak burak i powtarzała sobie jak mantrę, że przecież Anthony i Samuel i tak by ćwiczyli, bo musieli, a młodszy Skamander wiedział na co się pisze.
Po zakończeniu treningu, który Anthony poddał, wiedząc, że jest już zbyt słaby, aby walczyć dalej, dokładnie przebadała aurora. To prawda, oberwał kilkoma bardzo potężnymi zaklęciami jak Lamino, Commotio, czy Everte Stati, jednakże - w obliczu tego jak silne były, to rany były znacznie mniejsze, niż mogła się tego spodziewać. A więc eliksir działał - odniosła sukces. Zauważyła jednak, że wokół czerwonych plam na świeżo zregenerowanej skórze pojawiła się lekka wysypka. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to przez wciąż za dużą ilość wlanej do kociołka żółci niedźwiedzia. Postanowiła więc skorygować gramaturę tej ingrediencji. Dokonawszy dokładnych oględzin ran Anthonego, przeszła do ich wyleczenia - nie mogła pozwolić, aby trwał w bólu, gdy ona będzie zapisywała swoje obserwacje. Dokładnie spisała je, kiedy uleczyła w pełni jego obrażenia.
Później, gdy znalazła się już w swojej pracowni, przeanalizowała je bardzo dokładnie i ponownie wprowadziła drobne zmiany w recepturze, skorygowała listę składników i liczyła, że to zmiany ostateczne. Miała się o tym przekonać przy najbliższym spotkaniu z Sophią Carter.
| ztx2
Z ulgą wysiadła z autobusu i przeszła do budynku Tower, który wzbudzał w niej naprawdę nieprzyjemne odczucia. Czy nie było innego miejsca, gdzie mogła znaleźć się siedziba Biura Aurorów? Nie jej to było oceniać, ale gdyby ktoś pytał... Milczała i usiadła we wskazanym przez Anthonego miejscu, z bezpiecznej odległości przyglądając się pojedynkowi dwóch Skamanderów. Czasami wydawała z siebie zduszone okrzyki, niekiedy aż drżały jej dłonie, gdy jeden trafił drugiego silnym zaklęciem - i wcale nie czuła wówczas uciechy, a żal, że naprawdę musieli to robić. Wciąż czuła wyrzuty sumienia i miała wrażenia, że to przez nią wystawił się na te wszystkie otrzymane podczas treningu zranienia. Siedziała tam czerwona jak burak i powtarzała sobie jak mantrę, że przecież Anthony i Samuel i tak by ćwiczyli, bo musieli, a młodszy Skamander wiedział na co się pisze.
Po zakończeniu treningu, który Anthony poddał, wiedząc, że jest już zbyt słaby, aby walczyć dalej, dokładnie przebadała aurora. To prawda, oberwał kilkoma bardzo potężnymi zaklęciami jak Lamino, Commotio, czy Everte Stati, jednakże - w obliczu tego jak silne były, to rany były znacznie mniejsze, niż mogła się tego spodziewać. A więc eliksir działał - odniosła sukces. Zauważyła jednak, że wokół czerwonych plam na świeżo zregenerowanej skórze pojawiła się lekka wysypka. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to przez wciąż za dużą ilość wlanej do kociołka żółci niedźwiedzia. Postanowiła więc skorygować gramaturę tej ingrediencji. Dokonawszy dokładnych oględzin ran Anthonego, przeszła do ich wyleczenia - nie mogła pozwolić, aby trwał w bólu, gdy ona będzie zapisywała swoje obserwacje. Dokładnie spisała je, kiedy uleczyła w pełni jego obrażenia.
Później, gdy znalazła się już w swojej pracowni, przeanalizowała je bardzo dokładnie i ponownie wprowadziła drobne zmiany w recepturze, skorygowała listę składników i liczyła, że to zmiany ostateczne. Miała się o tym przekonać przy najbliższym spotkaniu z Sophią Carter.
| ztx2
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
15.09.1956
Wątek zaczyna się w Departamencie Przestrzegania Prawa, ale tam jest zajęte i pod koniec posta przenoszę się na Korytarz
Akta, nuda, akta. Praca w angielskim Ministerstwie Magii znacznie różniła się od przygód w terenie, w Norwegii. To tylko specyfika Ministerstwa - wmawiał sobie Michael, a raczej wmawiała mu szefowa. Po pożarze mieli okropny bałagan w archiwum i trzeba było każdej pary rąk i oczu do ogarniania tego wszystkiego - nawet doświadczonego aurora, który wolał biegać po ulicach niż siedzieć w biurze (choć jako wilkołak szybciej łapał zadyszkę-w ludzkiej postaci) i którego bogin z czasów Hogwartu przedstawiał mu biurko w mugolskim urzędzie. Od tego czasu sporo się zmieniło, zmienił się bogin, urząd był czarodziejski, a nie mugolski, ale Michael i tak wiercił się nerwowo na krześle i odruchowo tupał stopą w podłogę. Uporządkował już kilka nudnych folderów z zamkniętymi sprawami. Aż trafił na kwiecień i jego uwagę przykuło znajome nazwisko.
Gregory Bott.
Gdy Michael był w Hogwarcie, profesor Bott był jego młodym i bardzo charyzmatycznym nauczycielem. To pośrednio dzięki niemu młody Tonks wybrał karierę aurora. Zajęty kursem w Ministerstwie i zagraniczną karierą, stracił trochę kontakt z dawnym mentorem i o jego śmierci dowiedział się z kilkunastodniowym opóźnieniem. Poznał nawet wtedy przelotnie jego zahukanego krewnego, Louisa.
Potem dużo się działo, Michaelowi zginęła matka, Ministerstwo się spaliło... a teraz wreszcie wrócił do pracy i miał czas i środki aby przeczytać, co właściwie stało się z Bottem. Otworzył więc akta, ale zamiast wyjaśnień, znajdował coraz więcej nieścisłoći. Co za idiota to pisał?
Michael chętniej działał w terenie, niż spisywał dokumenty, ale nawet on znał się na biurokracji i w porównaniu z autorem akt był wręcz Szekspirem dokumentów. Usiłował się skupić, bo na pozór w dokumentach wszystko grało, ale jednak coś się tu nie zgadzało. Tyle że trudno było się skupić, bo z korytarza dobiegały przytłumione krzyki.
-Do jasnej cholery, nie masz ani doświadczenia, ani krzepy, ani nie grzeszysz intelektem, ale mógłbyś wykazać się chociaż odrobiną POWAGI I ROZSĄDKU! - do wrażliwych, wilkołaczych uszu Michaela doleciała mniej więcej całość tej kwestii, a ostatnie słowa usłyszało już całe biuro aurorów.
Wybity z rytmu Tonks przewrócił oczyma, zastanawiając się, czy praca była znośniejsza, gdy aurorzy nie słyszeli, z czym zmagają się inne departamenty.
Zbliżała się pełnia, co oznaczało, że Michaela wszystko drażniło - więc o ile normalnie zignorowałby czyjeś kłótnie, o tyle teraz miał zamiar przypomnieć komuś na korytarzu, że tu się pracuje.
Gdy wstał, akurat zapadła cisza. Ktoś trzasnął drzwiami, więc może rozmowa już się skończyła. Jednak Mike i tak postanowił wyjrzeć na korytarz, więc otworzył drzwi z groźną miną.
Wątek zaczyna się w Departamencie Przestrzegania Prawa, ale tam jest zajęte i pod koniec posta przenoszę się na Korytarz
Akta, nuda, akta. Praca w angielskim Ministerstwie Magii znacznie różniła się od przygód w terenie, w Norwegii. To tylko specyfika Ministerstwa - wmawiał sobie Michael, a raczej wmawiała mu szefowa. Po pożarze mieli okropny bałagan w archiwum i trzeba było każdej pary rąk i oczu do ogarniania tego wszystkiego - nawet doświadczonego aurora, który wolał biegać po ulicach niż siedzieć w biurze (choć jako wilkołak szybciej łapał zadyszkę-w ludzkiej postaci) i którego bogin z czasów Hogwartu przedstawiał mu biurko w mugolskim urzędzie. Od tego czasu sporo się zmieniło, zmienił się bogin, urząd był czarodziejski, a nie mugolski, ale Michael i tak wiercił się nerwowo na krześle i odruchowo tupał stopą w podłogę. Uporządkował już kilka nudnych folderów z zamkniętymi sprawami. Aż trafił na kwiecień i jego uwagę przykuło znajome nazwisko.
Gregory Bott.
Gdy Michael był w Hogwarcie, profesor Bott był jego młodym i bardzo charyzmatycznym nauczycielem. To pośrednio dzięki niemu młody Tonks wybrał karierę aurora. Zajęty kursem w Ministerstwie i zagraniczną karierą, stracił trochę kontakt z dawnym mentorem i o jego śmierci dowiedział się z kilkunastodniowym opóźnieniem. Poznał nawet wtedy przelotnie jego zahukanego krewnego, Louisa.
Potem dużo się działo, Michaelowi zginęła matka, Ministerstwo się spaliło... a teraz wreszcie wrócił do pracy i miał czas i środki aby przeczytać, co właściwie stało się z Bottem. Otworzył więc akta, ale zamiast wyjaśnień, znajdował coraz więcej nieścisłoći. Co za idiota to pisał?
Michael chętniej działał w terenie, niż spisywał dokumenty, ale nawet on znał się na biurokracji i w porównaniu z autorem akt był wręcz Szekspirem dokumentów. Usiłował się skupić, bo na pozór w dokumentach wszystko grało, ale jednak coś się tu nie zgadzało. Tyle że trudno było się skupić, bo z korytarza dobiegały przytłumione krzyki.
-Do jasnej cholery, nie masz ani doświadczenia, ani krzepy, ani nie grzeszysz intelektem, ale mógłbyś wykazać się chociaż odrobiną POWAGI I ROZSĄDKU! - do wrażliwych, wilkołaczych uszu Michaela doleciała mniej więcej całość tej kwestii, a ostatnie słowa usłyszało już całe biuro aurorów.
Wybity z rytmu Tonks przewrócił oczyma, zastanawiając się, czy praca była znośniejsza, gdy aurorzy nie słyszeli, z czym zmagają się inne departamenty.
Zbliżała się pełnia, co oznaczało, że Michaela wszystko drażniło - więc o ile normalnie zignorowałby czyjeś kłótnie, o tyle teraz miał zamiar przypomnieć komuś na korytarzu, że tu się pracuje.
Gdy wstał, akurat zapadła cisza. Ktoś trzasnął drzwiami, więc może rozmowa już się skończyła. Jednak Mike i tak postanowił wyjrzeć na korytarz, więc otworzył drzwi z groźną miną.
Can I not save one
from the pitiless wave?
1. Grudzień
Odbudowa Ministerstwa Magii dzięki środkom lorda Cronusa Malfoya budziła we mnie mieszane uczucia. Gmach powinien był zostać odbudowany jak najprędzej. Departamenty Ministerstwa nie powinny być rozsiane po całej Wielkiej Brytanii, rozlokowane po niespełniających standardów biurach. Z jednej strony cieszyło mnie, że mogliśmy opuścić Tower. To ponure, paskudne miejsce. Okropnie przytłaczające. Spędziliśmy tu przeszło cztery miesiące, a ja, spędzając czas w ciasnej celi, służącej mi za biuro, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że niebawem nabawię się klaustrofobii. Z drugiej jednak strony: ogłoszenie Malfoya Ministrem Magii było dla mnie czymś niepojętym. Lord Harold Longbottom został tej funkcji pozbawiony bezprawnie, nic jednak nie mogłem z tym ze swego szczebla uczynić, pozostało mi jedynie działać, a raczej próbować działać tak, aby chronić obywateli. Obawiałem się jednak, ze duży wkład finansowy lorda Wiltshire w odbudowę gmachu Ministerstwa, sprawi, że będzie miało wobec niego dług. Nie tylko wdzięczności, ale i bardziej materialny. Czy po ustabilizowaniu sytuacji politycznej jego obślizgłe macki wciąż będą tkwiły głęboko w szczelinach Ministerstwa? Podejrzewałem, że tak. Nie znałem się jednak na politycznych zawiłościach i trudno byłoby mi cokolwiek z tym zrobić.
Z żalem opuściłem ciepłe, nowe biuro aurorów, aby udać się w podróż do Tower, gdzie pozostała część dokumentów. Nie dziwiło mnie to. Przeprowadzkom zawsze towarzyszył chaos i harmider, trudno było nad tym zapanować, potrzebowałem ich i musiałem je odnaleźć. Dotknąłem świstoklika, który przeniósł mnie przed budynek Tower of London. Z nieba, po raz pierwszy, spadł śnieg. Mieszał się z deszczem. Gwałtowna burza nie ustawała od przeszło miesiąca. Budziło to we mnie niemały niepokój. Nasunąłem kapelusz na twarz, chroniąc ją przed wilgocią, po czym pokonałem ostatnie metry dzielące mnie od wejścia do twierdzy. Na korytarzu panowała cisza jak makiem zasiał. Przez kilka minut nie dostrzegłem żywej duszy. Słychać było jedynie buty, uderzające o kamienną posadzkę, a także szalejącą za grubymi murami burzę.
Dostrzegłszy drobną, kobiecą sylwetkę zdziwiłem się. W pierwszej chwili pomyślałem, że to może pracownica Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Przybyła tu także po pozostawione dokumenty? Moją uwagę przykuło jednak jej wyraźne zdezorientowanie, wyglądała, jakby czegoś szukała.
– Dzień dobry. Co pani tu robi? – spytałem donośnym głosem, zwracając na siebie jej uwagę; zbliżyłem się do niej jednocześnie, ściągnąłem z głowy kapelusz.
Odbudowa Ministerstwa Magii dzięki środkom lorda Cronusa Malfoya budziła we mnie mieszane uczucia. Gmach powinien był zostać odbudowany jak najprędzej. Departamenty Ministerstwa nie powinny być rozsiane po całej Wielkiej Brytanii, rozlokowane po niespełniających standardów biurach. Z jednej strony cieszyło mnie, że mogliśmy opuścić Tower. To ponure, paskudne miejsce. Okropnie przytłaczające. Spędziliśmy tu przeszło cztery miesiące, a ja, spędzając czas w ciasnej celi, służącej mi za biuro, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że niebawem nabawię się klaustrofobii. Z drugiej jednak strony: ogłoszenie Malfoya Ministrem Magii było dla mnie czymś niepojętym. Lord Harold Longbottom został tej funkcji pozbawiony bezprawnie, nic jednak nie mogłem z tym ze swego szczebla uczynić, pozostało mi jedynie działać, a raczej próbować działać tak, aby chronić obywateli. Obawiałem się jednak, ze duży wkład finansowy lorda Wiltshire w odbudowę gmachu Ministerstwa, sprawi, że będzie miało wobec niego dług. Nie tylko wdzięczności, ale i bardziej materialny. Czy po ustabilizowaniu sytuacji politycznej jego obślizgłe macki wciąż będą tkwiły głęboko w szczelinach Ministerstwa? Podejrzewałem, że tak. Nie znałem się jednak na politycznych zawiłościach i trudno byłoby mi cokolwiek z tym zrobić.
Z żalem opuściłem ciepłe, nowe biuro aurorów, aby udać się w podróż do Tower, gdzie pozostała część dokumentów. Nie dziwiło mnie to. Przeprowadzkom zawsze towarzyszył chaos i harmider, trudno było nad tym zapanować, potrzebowałem ich i musiałem je odnaleźć. Dotknąłem świstoklika, który przeniósł mnie przed budynek Tower of London. Z nieba, po raz pierwszy, spadł śnieg. Mieszał się z deszczem. Gwałtowna burza nie ustawała od przeszło miesiąca. Budziło to we mnie niemały niepokój. Nasunąłem kapelusz na twarz, chroniąc ją przed wilgocią, po czym pokonałem ostatnie metry dzielące mnie od wejścia do twierdzy. Na korytarzu panowała cisza jak makiem zasiał. Przez kilka minut nie dostrzegłem żywej duszy. Słychać było jedynie buty, uderzające o kamienną posadzkę, a także szalejącą za grubymi murami burzę.
Dostrzegłszy drobną, kobiecą sylwetkę zdziwiłem się. W pierwszej chwili pomyślałem, że to może pracownica Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Przybyła tu także po pozostawione dokumenty? Moją uwagę przykuło jednak jej wyraźne zdezorientowanie, wyglądała, jakby czegoś szukała.
– Dzień dobry. Co pani tu robi? – spytałem donośnym głosem, zwracając na siebie jej uwagę; zbliżyłem się do niej jednocześnie, ściągnąłem z głowy kapelusz.
becomes law
resistance
becomes duty
Artur Longbottom zachował się wobec niej źle i niesprawiedliwie, pozwalając jej zadurzyć się w sobie, zatajając istnienie własnej żony. Dlatego też gdy go postka powinna być śmiertelnie obrażona, aby pokazać mu, gdzie jest jego miejsce – to przynajmniej Gwen próbowała sobie wmówić, idąc do siedziby Brygady, która zgodnie ze słowami Marcelli Figg, miała znajdować się w Tower of London.
Wmawianie sobie nie szło jej jednak najlepiej. Artur był przecież najbardziej szczerym i honorowym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznała; zwykle pogodny, o czystym sercu, nie mógłby przecież myśleć w tak niecny sposób, prawda? Od początku traktował Gwen jako znajomą, młodszą koleżankę, kogoś, z kim może porozmawiać, kogo być może nawet musi chronić (w końcu był aurorem!), ale na pewno nie jako materiał na ukochaną. Tą już przecież miał. A że jej nie powiedział? Pewnie uznał fakt bycia żonatym za absolutnie oczywisty, poza tym nie musiał się jej przecież ze wszystkiego tłumaczyć. Gwen bała się jednak, że mając takie podejście do Longbottoma nie będzie w stanie długo ukrywać swoich uczuć i robiła wszystko, aby po prostu go nie spotkać.
Musiała jednak w końcu sprawdzić, czy jej sakiewka została odnaleziona i ewentualnie odebrać ją, nim policja uzna, że można ją po prostu wyrzucić. To w końcu była pamiątka, a Gwen bardzo przywiązywała się do swoich ukochanych przedmiotów. Naprawdę chciała więc, aby ta się odnalazła i chcąc nie chcąc, udała się do miejsca, które podała jej policjantka. Obawiała się jednak, że Artur, pracując w tym samym departamencie, też może przypadkiem się tu zjawić, a tegonaprawdę pragnęła absolutnie nie chciała. Dobrze wiedziała, że kłamca był z niej żaden i młody lord prędko zorientowałby się, że coś jest nie tak.
Już więc idąc przez deszcz i wiatr w stronę Tower była cała zestresowana. Modliła się w duchu, aby go tam nie spotkać, bądź aby okazało się, że ta cała sprawa z Mare była tylko pomyłką Willow. Może to była jego siostra… kuzynka… teściowa… nie żona? Marzyła o tym po nocach, wymyślała przeróżne i najdziwniejsze scenariusze, które pozwoliłyby im być razem, wiedziała jednak, że w praktyce… to tak nie działa. Willow znała Artura dużo dłużej i jeśli mówiła, że ma żonę to ją po prostu miał.
Gdy dotarła do zabytkowego budynku, zaczęła jednak stresować się jeszcze bardziej. Zorientowała się w końcu, że… nie ma pojęcia, gdzie znajduje się siedziba całej tej Brygady. Rozglądała się, ale nie widziała żadnych oznaczeń pokroju „Magiczna policja tutaj” albo „Odbiór skradzionych rzeczy za budynkiem”. Ale przecież to policjantka podała jej to miejsce, nie mogła się przecież pomylić! Powoli wpadając w panikę(co jeśli Artur się zjawi? Co jeśli to jakaś tajna baza i zaraz naślą na nią tajną ekipę bojową… wśród której będzie oczywiście Longbottom? Albo trafi za kratki i to Artur będzie ją przesłuchiwał?), zaczęła otwierać drzwi i po prostu do nich wchodzić, absolutnie niepewna i przestraszona.
Takim oto cudem cała przemoczona, w ciemnym płaszczu i ze złożoną parasolką znalazła się w podziemnym korytarzu Tower, mijając nieprzyjemne cele i drżąc z zimna, bo – jak się okazało – w zawilgotniałych ścianach wcale nie było cieplej, niż na zewnątrz, przynajmniej w odczuciu przemarzniętej dziewczyny. Zęby Gwen szczękały z zimna, a jej wzrok poruszał się niespokojnie, szukając świadectwa istnienia magicznej policji i próbując wypatrzeć sylwetki Artura na tyle wcześnie, by po prostu móc sprawnie uciec z miejsca zdarzeń.
Wtedy zauważyła męską sylwetkę. W niezbyt jasnym świetle w pierwszej chwili nieco spanikowała, biorąc Cedrica za Artura (byli w końcu podobnego wzrostu), ale prędko odetchnęła z ulgą: to nie ten kolor włosów, nie te rysy twarzy, nie to spojrzenie, nie ta postawa… Właściwie wszystko nie to, Gwen sama była zdziwiona jak doskonale pamięta każdydoskonały detal Longbottoma.
Nim malarka zdążyła się odezwać, auror zrobił to pierwszy. Gwen ściągnęła więc wciąż tkwiący na głowie kaptur (o którym kompletnie zapomniała) ukazując w całej okazałości swoją młodziutką buzie oraz rude, mokre loki. Tej fryzury raczej nie dało się pomylić z żadną inną.
– Dz… dzień dobry – odparła, szczękając zębami z zimna i zachowując się wyraźnie nerwowo. W końcu skoro miejsce nie było opuszczone to Artur jednak mógł się tu zjawić, prawda? – Ja… szukam brygady… to znaczy… magicznej policji… to znaczy… chciałam odebrać rzecz, pani policjant powiedziała, że to gdzieś tu, ale tu jest jakoś tak pusto – mówiła chaotycznie, kompletnie nie potrafiąc się skupić.
Wmawianie sobie nie szło jej jednak najlepiej. Artur był przecież najbardziej szczerym i honorowym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznała; zwykle pogodny, o czystym sercu, nie mógłby przecież myśleć w tak niecny sposób, prawda? Od początku traktował Gwen jako znajomą, młodszą koleżankę, kogoś, z kim może porozmawiać, kogo być może nawet musi chronić (w końcu był aurorem!), ale na pewno nie jako materiał na ukochaną. Tą już przecież miał. A że jej nie powiedział? Pewnie uznał fakt bycia żonatym za absolutnie oczywisty, poza tym nie musiał się jej przecież ze wszystkiego tłumaczyć. Gwen bała się jednak, że mając takie podejście do Longbottoma nie będzie w stanie długo ukrywać swoich uczuć i robiła wszystko, aby po prostu go nie spotkać.
Musiała jednak w końcu sprawdzić, czy jej sakiewka została odnaleziona i ewentualnie odebrać ją, nim policja uzna, że można ją po prostu wyrzucić. To w końcu była pamiątka, a Gwen bardzo przywiązywała się do swoich ukochanych przedmiotów. Naprawdę chciała więc, aby ta się odnalazła i chcąc nie chcąc, udała się do miejsca, które podała jej policjantka. Obawiała się jednak, że Artur, pracując w tym samym departamencie, też może przypadkiem się tu zjawić, a tego
Już więc idąc przez deszcz i wiatr w stronę Tower była cała zestresowana. Modliła się w duchu, aby go tam nie spotkać, bądź aby okazało się, że ta cała sprawa z Mare była tylko pomyłką Willow. Może to była jego siostra… kuzynka… teściowa… nie żona? Marzyła o tym po nocach, wymyślała przeróżne i najdziwniejsze scenariusze, które pozwoliłyby im być razem, wiedziała jednak, że w praktyce… to tak nie działa. Willow znała Artura dużo dłużej i jeśli mówiła, że ma żonę to ją po prostu miał.
Gdy dotarła do zabytkowego budynku, zaczęła jednak stresować się jeszcze bardziej. Zorientowała się w końcu, że… nie ma pojęcia, gdzie znajduje się siedziba całej tej Brygady. Rozglądała się, ale nie widziała żadnych oznaczeń pokroju „Magiczna policja tutaj” albo „Odbiór skradzionych rzeczy za budynkiem”. Ale przecież to policjantka podała jej to miejsce, nie mogła się przecież pomylić! Powoli wpadając w panikę
Takim oto cudem cała przemoczona, w ciemnym płaszczu i ze złożoną parasolką znalazła się w podziemnym korytarzu Tower, mijając nieprzyjemne cele i drżąc z zimna, bo – jak się okazało – w zawilgotniałych ścianach wcale nie było cieplej, niż na zewnątrz, przynajmniej w odczuciu przemarzniętej dziewczyny. Zęby Gwen szczękały z zimna, a jej wzrok poruszał się niespokojnie, szukając świadectwa istnienia magicznej policji i próbując wypatrzeć sylwetki Artura na tyle wcześnie, by po prostu móc sprawnie uciec z miejsca zdarzeń.
Wtedy zauważyła męską sylwetkę. W niezbyt jasnym świetle w pierwszej chwili nieco spanikowała, biorąc Cedrica za Artura (byli w końcu podobnego wzrostu), ale prędko odetchnęła z ulgą: to nie ten kolor włosów, nie te rysy twarzy, nie to spojrzenie, nie ta postawa… Właściwie wszystko nie to, Gwen sama była zdziwiona jak doskonale pamięta każdy
Nim malarka zdążyła się odezwać, auror zrobił to pierwszy. Gwen ściągnęła więc wciąż tkwiący na głowie kaptur (o którym kompletnie zapomniała) ukazując w całej okazałości swoją młodziutką buzie oraz rude, mokre loki. Tej fryzury raczej nie dało się pomylić z żadną inną.
– Dz… dzień dobry – odparła, szczękając zębami z zimna i zachowując się wyraźnie nerwowo. W końcu skoro miejsce nie było opuszczone to Artur jednak mógł się tu zjawić, prawda? – Ja… szukam brygady… to znaczy… magicznej policji… to znaczy… chciałam odebrać rzecz, pani policjant powiedziała, że to gdzieś tu, ale tu jest jakoś tak pusto – mówiła chaotycznie, kompletnie nie potrafiąc się skupić.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Obecność drobnej, wątłej dziewczyny w miejscu takim jak Tower of London dziwiła mnie ogromnie. Jednocześnie wzbudzała też podejrzenia. Jak ona tu, u diabła, w ogóle się znalazła, na tym korytarzu? Odkąd Departament Przestrzegania Prawa powrócił do nowo odbudowanego gmachu Ministerstwa Magii, postronni nie powinni mieć tu prawa wstępu. Nawiedziła mnie jednak myśl, że może za jej obecnością tu stała dziwna anomalia. W tym ogromnym, starym gmachu, który – jak dowiedziałem z książek – służył jako pałac, więzienie i forteca, mieszkali także jego mugolscy strażnicy i ich rodziny. Czy dziewczyna ta mogła być jedną z nich? Zmarszczyłem brwi, zmartwiony tą możliwością, powinniśmy byli bardziej zadbać o zabezpieczenia. Skoro byliśmy zmuszeni przetrzymywać tu groźnych przestępców, czarnoksiężników, z powodu dalszej niemożliwości podróży do Azkabanu – to co się tam stało i dlaczego nie mogliśmy się tam dostać wciąż chodziło mi po głowie, spędzało sen z powiek, wpędzało w wątpliwości i teorie spiskowe – musieliśmy uczynić wszystko, by postronni pozostali bezpieczni.
Wyraźnie zdenerwowanie, którym emanowała, drżące gesty i kręcenie się po korytarzu, jakby nie wiedziała w którą stronę zmierza, wzbudziły we mnie bardziej podejrzliwość, niż współczucie. Od razu ściągnęła kaptur, odsłaniając młodziutką i niewinną twarz, lecz po tylu latach nie zwykłem oceniać książki po okładce. Dziewczyna mogła być metamorfomagiem, mogła wypić eliksir wielosokowy, mogła założyć metamorfoamulet, by zmienić swą aparycję na bardziej niewinną. Dopóki tkwiła na środku korytarza zamkniętego więzienia, a ja nie wiedziałem jak i dlaczego się tutaj znalazła – nie ufałem jej.
Szczękające zęby i drżenie dłoni, najpewniej z zimna, wzbudziły we mnie współczucie.
– Pozwoli panienka, proszę się nie obawiać, to jedynie wysuszające, byś nie marzła – uprzedziłem dziewczynę, nim sięgnąłem do kieszeni po moją różdżkę z niemal drewna barwy kości słoniowej; uczyniłem to ostrożnie, by nie pomyślała, że zamierzam ją spetryfikować. Przysuwając koniec różdżki do jej mokrej peleryny szepnąłem: - Evanesco.
Tłumaczyła, że szuka magicznej policji. Obdarzyłem twarz rudowłosej badawczym, uważnym spojrzeniem, próbując dostrzec cień kłamstwa, który mógłby po niej przemknąć.
– Magicznej policji nie ma tu od jakiegoś czasu. Nie słyszała panienka o odbudowie Ministerstwa? – spytałem, nie odrywając od niej wzroku.
Wyraźnie zdenerwowanie, którym emanowała, drżące gesty i kręcenie się po korytarzu, jakby nie wiedziała w którą stronę zmierza, wzbudziły we mnie bardziej podejrzliwość, niż współczucie. Od razu ściągnęła kaptur, odsłaniając młodziutką i niewinną twarz, lecz po tylu latach nie zwykłem oceniać książki po okładce. Dziewczyna mogła być metamorfomagiem, mogła wypić eliksir wielosokowy, mogła założyć metamorfoamulet, by zmienić swą aparycję na bardziej niewinną. Dopóki tkwiła na środku korytarza zamkniętego więzienia, a ja nie wiedziałem jak i dlaczego się tutaj znalazła – nie ufałem jej.
Szczękające zęby i drżenie dłoni, najpewniej z zimna, wzbudziły we mnie współczucie.
– Pozwoli panienka, proszę się nie obawiać, to jedynie wysuszające, byś nie marzła – uprzedziłem dziewczynę, nim sięgnąłem do kieszeni po moją różdżkę z niemal drewna barwy kości słoniowej; uczyniłem to ostrożnie, by nie pomyślała, że zamierzam ją spetryfikować. Przysuwając koniec różdżki do jej mokrej peleryny szepnąłem: - Evanesco.
Tłumaczyła, że szuka magicznej policji. Obdarzyłem twarz rudowłosej badawczym, uważnym spojrzeniem, próbując dostrzec cień kłamstwa, który mógłby po niej przemknąć.
– Magicznej policji nie ma tu od jakiegoś czasu. Nie słyszała panienka o odbudowie Ministerstwa? – spytałem, nie odrywając od niej wzroku.
becomes law
resistance
becomes duty
Oczy Gwen otworzyły się szerzej, gdy mężczyzna wyciągnął różdżkę. Jego wyjaśnienie nie zdążyło dotrzeć do dziewczyny, gdy Cedric już zdążył rzucić czar na jej płaszcz. Dziewczyna drgnęła nerwowo, po chwili czując, jak otacza ją suchość i ciepło: nieprzemoknięte ubranie dużo lepiej izolowało zimno. Rudowłosa w dalszym ciągu się trzęsła, jej ciało potrzebowało dłuższej chwili, by ponownie się rozgrzać, ale od razu poczuła się dużo lepiej. Przynajmniej fizycznie.
Zachowanie mężczyzny jednak po prostu ją wystraszyło. Nie wiedziała, kim jest Dearborn, nie znając nawet jego imienia, a używanie czarów – nawet w dobrej wierze – w dobie anomalii mogło skończyć się tragicznie. Dlatego Gwen odruchowo wykonała krok do tyłu.
– Co pan robi? – ni to powiedziała, ni krzyknęła, zawyżonym z przestrachu głosem. – Przecież anomalie… to mogło nawet nas zabić! – Wzięła głębszy oddech, próbując się uspokoić. – Już raz wylądowałam w Mungu przez suszenie rzeczy, to bardzo nieodpowiedzialne – dodała, już nieco spokojniejszym tonem, wspominając, jak lekkomyślnie postąpiła w trakcie spotkania z Elyon. Migrena, której nabawiła się przez anomalie była na tyle silna, że dziewczyna prędko wybrała się do szpitala, spotykając niekoniecznie sympatyczną lekarkę, a następnie wpadając na Charlie, co przynajmniej w drobnym stopniu poprawiło jej nastrój. W każdym razie cała ta przygoda zdecydowanie nie należała ani do najbardziej odpowiedzialnych, ani przyjemnych, szczególnie dla malarki.
Gwen była okropna w kłamaniu. Łatwo było po niej poznać, gdy próbowała kręcić lub mówić półprawdy; była na to zbyt ekspresyjna, reagowała zbyt szybko i po prostu… zwykle nie czuła potrzeby, aby kłamać. To było przecież nieszczególnie moralne, a rudowłosa należała raczej do osób z silnym zasadami, nawet jeśli czasem przez nadmiar emocji albo głupi pomysł nieopatrznie je łamała.
Jak na przykład w przypadku Artura Longbottoma. Nie powinna przecież zadurzyć się w żonatym mężczyźnie. Absolutnie nie powinna. Ale stało się i mimo usilnej próby walki z uczuciem jak na razie była chyba na przegranej pozycji. Dlatego teraz tak kluczowym było wygaszenie tej znajomości i próba zapomnienia, że tego człowieka w ogóle poznała. Tylko czy tak się dało bez użycia dodatkowych wspomagaczy?
Zmarszczyła brwi, słysząc słowa Cedrica.
– Słyszałam, ale… przecież policja… ministerstwo… Policjantka, taka jasnowłosa, chyba trochę niższa ode mnie… tak mi powiedziała, że to tutaj – tłumaczyła się, czując, że robi jej się po prostu głupio. Czyżby znów namieszała? Starała się odnajdywać w magicznym świecie jak najlepiej, ale w dalszym ciągu nie potrafiła unikać wpadek tego pokroju. Czemu to wszystko musiało być takie skomplikowane? – Policja to przecież nie jest część ministerstwa, nie musi znajdować się przy nim – dodała po krótkiej przerwie, niepewnym tonem. Mugolski świat mocno oddzielał służby bezpieczeństwa od polityki, dlatego Gwen wydawało się naturalnym, że także magiczna policja ma swoje biuro w innym miejscu niż Ministerstwo Magii, a Tower wydawało jej się całkiem adekwatne. Nie czuła więc nawet potrzeby, aby zweryfikować aktualność podanych jej przez Figg informacji.
Zachowanie mężczyzny jednak po prostu ją wystraszyło. Nie wiedziała, kim jest Dearborn, nie znając nawet jego imienia, a używanie czarów – nawet w dobrej wierze – w dobie anomalii mogło skończyć się tragicznie. Dlatego Gwen odruchowo wykonała krok do tyłu.
– Co pan robi? – ni to powiedziała, ni krzyknęła, zawyżonym z przestrachu głosem. – Przecież anomalie… to mogło nawet nas zabić! – Wzięła głębszy oddech, próbując się uspokoić. – Już raz wylądowałam w Mungu przez suszenie rzeczy, to bardzo nieodpowiedzialne – dodała, już nieco spokojniejszym tonem, wspominając, jak lekkomyślnie postąpiła w trakcie spotkania z Elyon. Migrena, której nabawiła się przez anomalie była na tyle silna, że dziewczyna prędko wybrała się do szpitala, spotykając niekoniecznie sympatyczną lekarkę, a następnie wpadając na Charlie, co przynajmniej w drobnym stopniu poprawiło jej nastrój. W każdym razie cała ta przygoda zdecydowanie nie należała ani do najbardziej odpowiedzialnych, ani przyjemnych, szczególnie dla malarki.
Gwen była okropna w kłamaniu. Łatwo było po niej poznać, gdy próbowała kręcić lub mówić półprawdy; była na to zbyt ekspresyjna, reagowała zbyt szybko i po prostu… zwykle nie czuła potrzeby, aby kłamać. To było przecież nieszczególnie moralne, a rudowłosa należała raczej do osób z silnym zasadami, nawet jeśli czasem przez nadmiar emocji albo głupi pomysł nieopatrznie je łamała.
Jak na przykład w przypadku Artura Longbottoma. Nie powinna przecież zadurzyć się w żonatym mężczyźnie. Absolutnie nie powinna. Ale stało się i mimo usilnej próby walki z uczuciem jak na razie była chyba na przegranej pozycji. Dlatego teraz tak kluczowym było wygaszenie tej znajomości i próba zapomnienia, że tego człowieka w ogóle poznała. Tylko czy tak się dało bez użycia dodatkowych wspomagaczy?
Zmarszczyła brwi, słysząc słowa Cedrica.
– Słyszałam, ale… przecież policja… ministerstwo… Policjantka, taka jasnowłosa, chyba trochę niższa ode mnie… tak mi powiedziała, że to tutaj – tłumaczyła się, czując, że robi jej się po prostu głupio. Czyżby znów namieszała? Starała się odnajdywać w magicznym świecie jak najlepiej, ale w dalszym ciągu nie potrafiła unikać wpadek tego pokroju. Czemu to wszystko musiało być takie skomplikowane? – Policja to przecież nie jest część ministerstwa, nie musi znajdować się przy nim – dodała po krótkiej przerwie, niepewnym tonem. Mugolski świat mocno oddzielał służby bezpieczeństwa od polityki, dlatego Gwen wydawało się naturalnym, że także magiczna policja ma swoje biuro w innym miejscu niż Ministerstwo Magii, a Tower wydawało jej się całkiem adekwatne. Nie czuła więc nawet potrzeby, aby zweryfikować aktualność podanych jej przez Figg informacji.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Korytarz
Szybka odpowiedź