Część z miotłami
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Część z miotłami
W sklepie można dostać różne modele Komet i Zmiataczy, zarówno nowych, jak i z drugiej ręki. Do każdej miotły wykwalifikowany personel może dołączyć zestaw do jej pielęgnacji, a także chętnie służy poradą dla początkujących. Zawsze można też uciąć sobie z pracownikami pogawędkę na temat ostatnio rozegranych meczy, a w okresie końca sezonu lub mistrzostw świata można w sklepie miotlarskim kupić bilety na najważniejsze wydarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 4 razy
List od brata zbił ją z tropu, założyła, że sklep zamknie wcześniej, a całe popołudnie wyjątkowo przeznaczy dla siebie. Chciała zrobić to wszystko, czego nie robiła od wieków. Wybrać dla siebie odpowiedni trój, udając, że ma dylemat dręczący każdą kobietę przed ważnym wyjściem, nawet jeśli go nie miała i doskonale wiedziała, co na siebie założyć od samego początku. Chciała wziąć długą kąpiel, na którą z pewnością i tak nie będzie miała zbyt wiele czasu, a później w łazience spróbować spleść misternie włosy, pomalować wargi karminową pomadą. Ale list od brata był też ważniejszy niż wszystko inne, nawet jeśli chodziło o miotłę — a może przede wszystkim, gdy chodziło o miotłę, a ona przecież doskonale rozumiała jego wewnętrzną rozterkę i nieszczęście. Poczekała więc w sklepie, siedząc na skrzyni w za dużym swetrze, ze splecionymi — wcale nie misternie — włosami w luźny warkocz, trzymając w dłoniach kubek z gorącą herbatą. Gdy tylko wparował do środka, owiał ją chłód z dworu, zimny i mroźny wiatr, a jego pęd dla bezpieczeństwa zmusił ją do odstawienia herbaty na bok, bo poparzyłaby ich oboje. I miała rację. Joe zamknął ją w niedźwiedzim uścisku, na który była przygotowana, bo obaj zawsze robili to samo z Benem, nie dając jej przez chwilę nawet szansy na oddech. Jego zimny, szorstki policzek odbił się dreszczem przemykającym jej po plecach i krótkim drżeniem, ale objęła go i poklepała, ciesząc się na jego widok szczerze.
— Aha — wydukała z siebie zupełnie bez przekonania, przeświadczona w tym, że zajmie im to więcej czasu niż twierdził. Pogodziła się już z faktem, że nie dotrą do Doliny Godryka, a przynajmniej nie ona. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego miotłę. Dwie butelki wina wyglądały jak alternatywny plan na wieczór i pokiwała głową na ten widok, ale uśmiechnęła się — nie mogłaby mu przecież odmówić, niezależnie od tego, jaki miał powód. — Nie wiem, czy po jednej butelce będę w stanie tam dotrzeć, ale skoro tak twierdzisz — mruknęła, unosząc brwi z powątpiewaniem. Może to nie była wcale taka kiepska propozycja. Może to wszystko, co planowała na dzisiejsze popołudnie miało oderwać ją tylko od myśli i stworzyć pozory chęci do dobrej zabawy, a tak naprawdę z przyjemnością zostałaby we własnym łóżku.
Zbliżyła się do kontuaru, na którym położył swoją miotłę, pomiędzy obiema butelkami, które ostatecznie odsunęła na bok. Nie musiała robić wnikliwej analizy, by wiedzieć, że była w kiepskim stanie — nie tylko z powodu samego wypadku. Była już zużyta, zniszczona, wyeksploatowana.
— Wiesz, że przydałaby ci się nowa, prawda?— spytała, zerkając na niego brązowymi oczami, ale tylko przelotnie. Równie dobrze wiedziała, że nie myślał o tym nawet, tak jak ona z przyjemnością korzystała ze starej miotły dziadka, która choć nijak miała się do tych, które sama sprzedawała, wiązała się z wieloma wspomnieniami i lubiła na niej siadać, czuła się pewnie i bezpiecznie. — Zawodnicy twoje pokroju wymieniają miotły co sezon. — Ale nie on. Naprawdę o nią dbał i widać było w niej wszystkie zabiegi, jakim ją poddawał. Nauki dziadka nie poszły w las, traktował ją z należytym szacunkiem, a ona z pewnością wciąż odwdzięczała mu się odpowiednim ruchem. — No nic, otwórz butelkę, nie mam niestety kieliszków, ale kubki znajdziesz na zapleczu. A ja zobaczę, co da się z nią zrobić. — Podwinęła rękawy swetra, a za kark, pod materiał wsunęła włosy, które niesfornie opadały jej do przodu. Sięgnęła też po różdżkę, a lewą dłonią delikatnie przeciągnęła po trzonku, na opuszkach wyczuwając wgłębienia.
Przywołała do siebie narzędzia jednym uchem dłoni. Szlif to nie wszystko, o co musiała zadbać — jak najmniej drewna należało wytrzeć przy tym zabiegu, by miotła nie straciła na ciężarze i odpowiednim wyważeniu, a później pozostanie lakierowanie i pastowanie — trochę czasu minie nim wszystko wyschnie.
— Pogoda ostatnio nie jest dla nas łaskawa, ale wygląda na to, że nadeszła w końcu prawdziwa, spokojna zima. Miałam serdecznie dość ten szalonej burzy — mruknęła pod nosem, zabierając się do pracy. Drobniuteńki pyłek zaczął sypać się na ziemie, kiedy papier pod wpływem magii — dziś już swobodnie użytej, zaczął ścierać nierówności. — A ty nie umówiłeś się z nikim na sylwestra? Mam nadzieję tylko, że dałeś sobie spokój z Desmond — dodała narzekająco i zerknęła w jego stronę.
— Aha — wydukała z siebie zupełnie bez przekonania, przeświadczona w tym, że zajmie im to więcej czasu niż twierdził. Pogodziła się już z faktem, że nie dotrą do Doliny Godryka, a przynajmniej nie ona. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego miotłę. Dwie butelki wina wyglądały jak alternatywny plan na wieczór i pokiwała głową na ten widok, ale uśmiechnęła się — nie mogłaby mu przecież odmówić, niezależnie od tego, jaki miał powód. — Nie wiem, czy po jednej butelce będę w stanie tam dotrzeć, ale skoro tak twierdzisz — mruknęła, unosząc brwi z powątpiewaniem. Może to nie była wcale taka kiepska propozycja. Może to wszystko, co planowała na dzisiejsze popołudnie miało oderwać ją tylko od myśli i stworzyć pozory chęci do dobrej zabawy, a tak naprawdę z przyjemnością zostałaby we własnym łóżku.
Zbliżyła się do kontuaru, na którym położył swoją miotłę, pomiędzy obiema butelkami, które ostatecznie odsunęła na bok. Nie musiała robić wnikliwej analizy, by wiedzieć, że była w kiepskim stanie — nie tylko z powodu samego wypadku. Była już zużyta, zniszczona, wyeksploatowana.
— Wiesz, że przydałaby ci się nowa, prawda?— spytała, zerkając na niego brązowymi oczami, ale tylko przelotnie. Równie dobrze wiedziała, że nie myślał o tym nawet, tak jak ona z przyjemnością korzystała ze starej miotły dziadka, która choć nijak miała się do tych, które sama sprzedawała, wiązała się z wieloma wspomnieniami i lubiła na niej siadać, czuła się pewnie i bezpiecznie. — Zawodnicy twoje pokroju wymieniają miotły co sezon. — Ale nie on. Naprawdę o nią dbał i widać było w niej wszystkie zabiegi, jakim ją poddawał. Nauki dziadka nie poszły w las, traktował ją z należytym szacunkiem, a ona z pewnością wciąż odwdzięczała mu się odpowiednim ruchem. — No nic, otwórz butelkę, nie mam niestety kieliszków, ale kubki znajdziesz na zapleczu. A ja zobaczę, co da się z nią zrobić. — Podwinęła rękawy swetra, a za kark, pod materiał wsunęła włosy, które niesfornie opadały jej do przodu. Sięgnęła też po różdżkę, a lewą dłonią delikatnie przeciągnęła po trzonku, na opuszkach wyczuwając wgłębienia.
Przywołała do siebie narzędzia jednym uchem dłoni. Szlif to nie wszystko, o co musiała zadbać — jak najmniej drewna należało wytrzeć przy tym zabiegu, by miotła nie straciła na ciężarze i odpowiednim wyważeniu, a później pozostanie lakierowanie i pastowanie — trochę czasu minie nim wszystko wyschnie.
— Pogoda ostatnio nie jest dla nas łaskawa, ale wygląda na to, że nadeszła w końcu prawdziwa, spokojna zima. Miałam serdecznie dość ten szalonej burzy — mruknęła pod nosem, zabierając się do pracy. Drobniuteńki pyłek zaczął sypać się na ziemie, kiedy papier pod wpływem magii — dziś już swobodnie użytej, zaczął ścierać nierówności. — A ty nie umówiłeś się z nikim na sylwestra? Mam nadzieję tylko, że dałeś sobie spokój z Desmond — dodała narzekająco i zerknęła w jego stronę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Dasz radę, dasz radę - mruknął prędko, zbywająco na jej wątpliwości co do dotarcia na Sylwestra po butelce wina. - Do imprezy jeszcze daleko, zdążysz wytrzeźwieć - dodał, jakby w ogóle nie brał pod uwagę, że po butelce czegokolwiek można być tak pijanym, żeby gdzieś nie dojść. Całkiem możliwe, że zupełnie zapomniał wkalkulować w te obliczenia to, że miał do czynienia ze swoją młodszą siostrzyczką. Zresztą trzeźwość lub nietrzeźwość w tej chwili kompletnie nie była ważna - należało się skupić na miotle, w którą wciąż wbijał to swoje strapione spojrzenie jasnych oczu, jakby ta właśnie umierała na blacie w sklepie miotlarskim Wrightów.
Skrzywił się, kiedy tylko wspomniała o nowej miotle. Na jego twarz wypłynął grymas niezadowolenia, jakby usłyszał coś, czego wcale usłyszeć nie chciał. Coś nieprzyjemnego, coś, czego w ogóle nie powinno się wypowiadać na głos. Nie odpowiedział, puszczając mimo uszu jej wypowiedź, ale Hania najwyraźniej nie zamierzała dawać za wygraną.
- Napraw ją, proszę - wszedł jej w słowo może trochę zbyt napastliwie, kiedy spróbowała ciągnąć temat. Nie podniósł jednak przy tym wzroku na siostrę. Nie, nie był na nią zły, po prostu...
Wiedział. Wiedział, że powinien zmienić miotłę, że choć w doskonałym stanie, zaczęła odbiegać od sprzętu pozostałych zawodników, że inni wymieniali miotły co sezon. Wiedział to, wszystko wiedział, ale stanowczo odsuwał od siebie tego typu myśli. Przecież tak wiernie mu służyła, wybawiła z wielu opresji, tak dobrze ją znał, wiedział jak reaguje, czego może od niej wymagać i co dzięki niej może osiągnąć. I naprawdę ją uwielbiał i o nią dbał i kochał o nią dbać i wiedział, że jeszcze długo mogłaby mu służyć - jeszcze miesiąc, dwa, pół roku, rok... jeszcze jakiś czas.
W każdym razie kiedy Hannah powiedziała, by otworzył butelkę, czym prędzej zostawił swą miotłę w jej rękach, a sam zajął się tym, w czym był ekspertem. Zniknął na zapleczu, by zaraz pojawić się ponownie z dwoma dużymi i kolorowymi kubkami idealnymi do herbaty, kawy... albo wina.
- Myślisz, że faktycznie nadeszła ta spokojna zima? - zapytał, zerkając na nią znad otwieranej właśnie butelki. - Wiesz... że to już koniec z anomaliami i burzami? Że to nie wróci? - był ciekaw co ona o tym myśli, bo sam wciąż nie był o tym przekonany. Tak długo to trwało, ten cały chaos, wciąż nie wiedział skąd się to cholerstwo wzięło i w jaki sposób odeszło... Szczerze mówiąc wciąż miał opory przed używaniem różdżki, choć coraz częściej je przełamywał. Ale skąd wziąć pewność, że anomalie nie pojawią się ponownie i to na przykład ze wzmożoną siłą?
Korek wyskoczył z butelki z charakterystycznym dźwiękiem, a Joe zajął się nalewaniem wina, a skoro do kubków, to lał jak herbatę - do pełna. Po co się co chwila fatygować z nalewaniem wina, prawda? Na koniec wziął oba i ruszył do siostry, ale kiedy właśnie miał odpowiedzieć na jej pytanie, zatrzymał się zmarszczył brwi.
- O co ci chodzi z Maxine? - zapytał trochę z ciekawości, a trochę rozbawiony, że jego siostra wciąż jest tak przeczulona na jej punkcie. Podał jej kubek pełen wina, coby miała jasność, że ma pokojowe zamiary i nie ma potrzeby, żeby zaraz wybuchała, czy coś.
- Myślałem, że to przez te wasze sprzeczki w szkole o quidditcha... ale to już było sto lat temu, a ona jest bardzo pię... fajną dziewczyną, świetną zawodniczką i ma dobry gust muzyczny, dobrze tańczy, ma cięty humor... co ci się w niej nie podoba? - zapytał, skrzętnie unikając również jej pozostałych walorów, bo, co chyba właśnie udowodnił, wcale nie skupiał się głównie na tym, że była bardzo urodziwą panną.
Skrzywił się, kiedy tylko wspomniała o nowej miotle. Na jego twarz wypłynął grymas niezadowolenia, jakby usłyszał coś, czego wcale usłyszeć nie chciał. Coś nieprzyjemnego, coś, czego w ogóle nie powinno się wypowiadać na głos. Nie odpowiedział, puszczając mimo uszu jej wypowiedź, ale Hania najwyraźniej nie zamierzała dawać za wygraną.
- Napraw ją, proszę - wszedł jej w słowo może trochę zbyt napastliwie, kiedy spróbowała ciągnąć temat. Nie podniósł jednak przy tym wzroku na siostrę. Nie, nie był na nią zły, po prostu...
Wiedział. Wiedział, że powinien zmienić miotłę, że choć w doskonałym stanie, zaczęła odbiegać od sprzętu pozostałych zawodników, że inni wymieniali miotły co sezon. Wiedział to, wszystko wiedział, ale stanowczo odsuwał od siebie tego typu myśli. Przecież tak wiernie mu służyła, wybawiła z wielu opresji, tak dobrze ją znał, wiedział jak reaguje, czego może od niej wymagać i co dzięki niej może osiągnąć. I naprawdę ją uwielbiał i o nią dbał i kochał o nią dbać i wiedział, że jeszcze długo mogłaby mu służyć - jeszcze miesiąc, dwa, pół roku, rok... jeszcze jakiś czas.
W każdym razie kiedy Hannah powiedziała, by otworzył butelkę, czym prędzej zostawił swą miotłę w jej rękach, a sam zajął się tym, w czym był ekspertem. Zniknął na zapleczu, by zaraz pojawić się ponownie z dwoma dużymi i kolorowymi kubkami idealnymi do herbaty, kawy... albo wina.
- Myślisz, że faktycznie nadeszła ta spokojna zima? - zapytał, zerkając na nią znad otwieranej właśnie butelki. - Wiesz... że to już koniec z anomaliami i burzami? Że to nie wróci? - był ciekaw co ona o tym myśli, bo sam wciąż nie był o tym przekonany. Tak długo to trwało, ten cały chaos, wciąż nie wiedział skąd się to cholerstwo wzięło i w jaki sposób odeszło... Szczerze mówiąc wciąż miał opory przed używaniem różdżki, choć coraz częściej je przełamywał. Ale skąd wziąć pewność, że anomalie nie pojawią się ponownie i to na przykład ze wzmożoną siłą?
Korek wyskoczył z butelki z charakterystycznym dźwiękiem, a Joe zajął się nalewaniem wina, a skoro do kubków, to lał jak herbatę - do pełna. Po co się co chwila fatygować z nalewaniem wina, prawda? Na koniec wziął oba i ruszył do siostry, ale kiedy właśnie miał odpowiedzieć na jej pytanie, zatrzymał się zmarszczył brwi.
- O co ci chodzi z Maxine? - zapytał trochę z ciekawości, a trochę rozbawiony, że jego siostra wciąż jest tak przeczulona na jej punkcie. Podał jej kubek pełen wina, coby miała jasność, że ma pokojowe zamiary i nie ma potrzeby, żeby zaraz wybuchała, czy coś.
- Myślałem, że to przez te wasze sprzeczki w szkole o quidditcha... ale to już było sto lat temu, a ona jest bardzo pię... fajną dziewczyną, świetną zawodniczką i ma dobry gust muzyczny, dobrze tańczy, ma cięty humor... co ci się w niej nie podoba? - zapytał, skrzętnie unikając również jej pozostałych walorów, bo, co chyba właśnie udowodnił, wcale nie skupiał się głównie na tym, że była bardzo urodziwą panną.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzała na niego z rezerwą i lekkim uśmieszkiem figlarnego rozbawienia. Oczywiście, jej bracia potrafili wlać w siebie hektolitry alkoholu, ale ona, pomimo bardzo bliskiego pokrewieństwa nie mogła powiedzieć o sobie tego samego. Możliwe, że w oczach niektórych dam i niektórych zacnych panów przez jej wysoki wzrost i proporcjonalną, choć wcale nie drobną budowę jej możliwości mogły być większe, ale w gruncie rzeczy upijała się bardzo szybko.
— Tak, tak — mruknęła, nie próbując ciągnąć tematu i z dość wyraźną rezerwą podchodząc do kwestii dzisiejszego picia. Wbrew podejrzeniom brata zamierzała dotrzeć do Doliny Godryka i zamierzała uczynić to jeszcze trzymając fason, zachowując pion bez konieczności walki z grawitacją.
Machnęła różdżką raz, a później drugi, spoglądając uważnie na miotłę Josepha. Nie musiała patrzeć na niego, by rozpoznać jego reakcję na jej propozycję, więc jedynie pokiwała głową, marszcząc brwi, a włosy zaczesała za ucho, by niesfornie opadające kosmyki nie leciały jej na twarz i nie przysłaniały widoku. Ubytki w drewnie były widoczne, poler to za mało. Odsunęła od siebie więc pierwsze przywołane narzędzia, by z zaplecza ściągnąć kolejne. Wzięła je do ręki — drewniany, specjalny hebel o ostrzu zaokrąglonym i dostosowanym do nadawania miotłom kształtu. Zamierzała tylko lekko przeciągnąć po niej, nie chcąc naruszyć konstrukcji i rdzenia.
—Naprawię, tylko nie stój tak nade mną, jak kołek. Usiądx, idź zaparzyć sobie herbaty, pospaceruj, nie wiem — mruknęła z wyraźnym niezadowoleniem, zerkając na niego z dołu, spod gęstym rzęs, unosząc przy tym jedną z brwi. Dmuchnęła na siebie, a grzywka poderwała się do góry, swobodnie opadając na boki, ułatwiając jej pracę. Kilka przetarć, a cieniutkie wióry posypały się na podłogę. Ale to wystarczyło, by lewitująca przed nią miotła nabrała ponownie odpowiedniego kształtu, a ubytki i drobno wystające drzazgi przestały w ogóle istnieć. Nie spojrzała na Josepha, kiedy wrócił z zaplecza z dwoma kubkami. Westchnęła, biorąc do ręki kolejne narzędzie, tym razem polerujące, by zmatowić ubytki i wygładzić zaostrzone heblowaniem miejsca, ujednolicić je. Jego pytanie na moment wybiło ją z rytmu. Spojrzała na niego ostrożnie, przez chwilę zastanawiając się, co powinna mu powiedzieć. Źle czuła się z myślą, że miała przed nim tajemnice. Wiedziała, że wsparłby ich sprawę i kibicował w tym, co robili, nawet jeśli nigdy nie był typem człowieka, który aktywnie wziąłby udział w jakiejkolwiek walce. Ale nie mogła tego zrobić, nie do niej należała ta decyzja.
— Nie, Joe, jeszcze długo w Anglii nie będzie spokoju — mruknęła, wracając do pracy. — Mamy wojnę, zmienił się rząd, wzmogły się represje, a ludzie będą cierpieć. — Nie o to pytał, ale nie miał nawet pojęcia, jak blisko tkwił temat anomalii i okropnych burz z sytuacją polityczną kraju. Jeszcze do niedawna sama nie miała o tym najmniejszego pojęcia. — Ale chyba możemy zapomnieć o anomaliach. Taką mam nadzieję. — Uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco, po chwili odwracając się znów do jego własności.
Wystrzelony korek, powiększył jej uśmiech, ale nie odrywała się przez dłuższą chwilę od polerowania. Przez rozbawienie związane z osobą Desmond, a raczej jej pytaniem o nią skwitowała prychnięciem i zmusiła go do tego, by stał przez chwilę z dwoma kubkami; niech mu ręce ścierpną.
— Nie lubię jej, to wszystko — mruknęła swobodnie, bez cienia emocji w głosie, w końcu odbierając od niego naczynie wypełnione alkoholem. Wypiła łyk, a może dwa, i obróciła się w jego stronę. — Znam wiele fajniejszych dziewczyn, mogę cię z którąś poznać — zaproponowała, przyglądając mu się podejrzliwie z uniesioną brwią.
— Tak, tak — mruknęła, nie próbując ciągnąć tematu i z dość wyraźną rezerwą podchodząc do kwestii dzisiejszego picia. Wbrew podejrzeniom brata zamierzała dotrzeć do Doliny Godryka i zamierzała uczynić to jeszcze trzymając fason, zachowując pion bez konieczności walki z grawitacją.
Machnęła różdżką raz, a później drugi, spoglądając uważnie na miotłę Josepha. Nie musiała patrzeć na niego, by rozpoznać jego reakcję na jej propozycję, więc jedynie pokiwała głową, marszcząc brwi, a włosy zaczesała za ucho, by niesfornie opadające kosmyki nie leciały jej na twarz i nie przysłaniały widoku. Ubytki w drewnie były widoczne, poler to za mało. Odsunęła od siebie więc pierwsze przywołane narzędzia, by z zaplecza ściągnąć kolejne. Wzięła je do ręki — drewniany, specjalny hebel o ostrzu zaokrąglonym i dostosowanym do nadawania miotłom kształtu. Zamierzała tylko lekko przeciągnąć po niej, nie chcąc naruszyć konstrukcji i rdzenia.
—Naprawię, tylko nie stój tak nade mną, jak kołek. Usiądx, idź zaparzyć sobie herbaty, pospaceruj, nie wiem — mruknęła z wyraźnym niezadowoleniem, zerkając na niego z dołu, spod gęstym rzęs, unosząc przy tym jedną z brwi. Dmuchnęła na siebie, a grzywka poderwała się do góry, swobodnie opadając na boki, ułatwiając jej pracę. Kilka przetarć, a cieniutkie wióry posypały się na podłogę. Ale to wystarczyło, by lewitująca przed nią miotła nabrała ponownie odpowiedniego kształtu, a ubytki i drobno wystające drzazgi przestały w ogóle istnieć. Nie spojrzała na Josepha, kiedy wrócił z zaplecza z dwoma kubkami. Westchnęła, biorąc do ręki kolejne narzędzie, tym razem polerujące, by zmatowić ubytki i wygładzić zaostrzone heblowaniem miejsca, ujednolicić je. Jego pytanie na moment wybiło ją z rytmu. Spojrzała na niego ostrożnie, przez chwilę zastanawiając się, co powinna mu powiedzieć. Źle czuła się z myślą, że miała przed nim tajemnice. Wiedziała, że wsparłby ich sprawę i kibicował w tym, co robili, nawet jeśli nigdy nie był typem człowieka, który aktywnie wziąłby udział w jakiejkolwiek walce. Ale nie mogła tego zrobić, nie do niej należała ta decyzja.
— Nie, Joe, jeszcze długo w Anglii nie będzie spokoju — mruknęła, wracając do pracy. — Mamy wojnę, zmienił się rząd, wzmogły się represje, a ludzie będą cierpieć. — Nie o to pytał, ale nie miał nawet pojęcia, jak blisko tkwił temat anomalii i okropnych burz z sytuacją polityczną kraju. Jeszcze do niedawna sama nie miała o tym najmniejszego pojęcia. — Ale chyba możemy zapomnieć o anomaliach. Taką mam nadzieję. — Uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco, po chwili odwracając się znów do jego własności.
Wystrzelony korek, powiększył jej uśmiech, ale nie odrywała się przez dłuższą chwilę od polerowania. Przez rozbawienie związane z osobą Desmond, a raczej jej pytaniem o nią skwitowała prychnięciem i zmusiła go do tego, by stał przez chwilę z dwoma kubkami; niech mu ręce ścierpną.
— Nie lubię jej, to wszystko — mruknęła swobodnie, bez cienia emocji w głosie, w końcu odbierając od niego naczynie wypełnione alkoholem. Wypiła łyk, a może dwa, i obróciła się w jego stronę. — Znam wiele fajniejszych dziewczyn, mogę cię z którąś poznać — zaproponowała, przyglądając mu się podejrzliwie z uniesioną brwią.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Lubił obserwować siostrę podczas pracy. Miał wrażenie, że kiedy on się jeszcze zajmował dorywczo miotlarstwem, to robił to tak... rzemieślniczo. W jej wykonaniu to podchodziło pod sztukę. Mógł na to patrzeć i pat...
- Tak, tak, już sobie idę - odpowiedział czym prędzej, kiedy Hannah fuknęła na niego jak zirytowana kotka. Znał to fuknięcie - była to najwyższa pora, żeby się odsunąć i dać przestrzeń swojej siostrze. Zresztą... miał zajęcie, prawda? Wino. Czas otworzyć wino. I tylko podczas całego procederu zerkał na nią uśmiechając się pod wąsem. Dobrze ją było widzieć tak normalnie - bez żadnych świąt (o Sylwestrze na chwilę zapomniał), czy okazji (zniszczona miotła się nie liczy).
Zmarszczył jednak brwi, kiedy zagadnąwszy ją o anomalie i burze... wcale nie usłyszał od niej optymistycznej wizji, jak przypuszczał. Jasne, sam nie sądził, że "już po wszystkim" i że "teraz będzie puchoński spokój", ale... bez przesady!
- Hania, Haneczka... - odezwał się czym prędzej, uderzając w łagodne tony - wyolbrzymiasz teraz trochę. Zmienił się Minister i próbuje zamknąć usta Prorokowi (dość nieudolnie), a paru szaleńców lata i terroryzuje czarodziejskie cukiernie i lodziarnie... ale przecież nie jest aż tak źle, co? Gorzej było nie tak dawno temu, kiedy rządziła porąbana Tuft, a potem jej synalek - skrzywił się na samą myśl o nich. Wtedy to sam Joe wyszedł na ulice, żeby protestować przeciwko ich decyzjom - powstaniu Policji Antymugolskiej, wystąpieniu Wielkiej Brytanii z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów czy tym wszystkim łapankom - teraz w porównaniu z tamtym, to jest spokój. Wojną bym w każdym razie tego nie nazwał. Bo wojną między kim a kim? - wzruszył ramionami. Nie było kolorowo, to prawda, ale naprawdę uważał, że wcześniej było gorzej. Wtedy rząd uderzał w społeczeństwo, w jego rodzinę, przyjaciół, znajomych, ograniczał wolność, wprowadzał nowe porządki, z którymi Joe się nie zgadzał, a teraz? Oprócz tego, że Minister faktycznie ingerował w wolność słowa (ale na szczęście Prorok działał dalej) i pozwalał na panoszenie się terrorystów, co, umówmy się, uderzało pośrednio właśnie w niego - w Ministra - bo jawnie świadczyło o jego nieudolności w rządzeniu, to nie było tragicznie. Samym Ministrem Joe się specjalnie nie przejmował - zostanie zmieniony prędzej czy później jak jego poprzednicy - a sądząc po jego nieudolności w dorwaniu kilku drani, to raczej prędzej niż później. I dobrze... nikt za nim płakać nie będzie.
Poważne tematy świadczyły o tym, że nastał najwyższy czas na wino... i rozmowę o Maxine. Mimowolnie uśmiechnął się na to prychnięcie siostry. Cóż mógł na to poradzić, że tak go bawił stosunek Hani do panny Desmond? A jeszcze bardziej rozbawiła go propozycja siostry i to do tego stopnia, że zupełnie bez skrępowania parsknął śmiechem i sam również napił się wina ze swojego kubeczka.
- Czy według ciebie kiedykolwiek miałem problem z poznawaniem dziewczyn? - odparł wyzywająco wciąż szeroko uśmiechnięty, dzielnie przemilczając słowo "fajniejszych". - Chociaż racja... raz udało ci się mnie umówić z fajniejszą dziewczyną - dodał, zdając sobie właśnie sprawę, że gdyby nie wtedy interwencja Hani, to zapewne sam nigdy nie zwróciłby na tamte dziewczę uwagi... Może źle zrobił, że odpuścił? Nic nie odpisała na jego ostatni list... dlatego, że nie chciała czy może coś jej się sta... Momentalnie wyrzucił z głowy tę myśl.
Zaraz... czy on nie za długo tak stoi z kubkiem w ręce patrząc się nieobecnym wzrokiem w jakiś nieokreślony punkt przed sobą? Rozmarzenie, Joe? Naprawdę?
Odchrząknął czym prędzej i ponownie napił się wina.
- W każdym razie nie musisz się martwić - szybko zmienił temat. - Na Sylwestra umówiłem się z Fran... Tfu! - ugryzł się w język, kiedy zdał sobie sprawę, że właśnie się zdradził o kim tak rozmyślał jeszcze przed chwilą. - Z Florence - poprawił się czym prędzej - umówiłem się z Florence - powtórzył już spokojniej. - Przechodzi ciężkie chwile, mam nadzieję, że chociaż na chwilę oderwę jej myśli od lodziarni i tego, co się wydarzyło - dodał, a po upiciu kolejnego łyka wina, faktycznie cofnął się krok (żeby tak nie wisieć nad siostrą) i rozejrzał się po sklepie. A gdyby tak faktycznie kupić sobie nową miotłę...?
- A ty? - zerknął jeszcze na siostrę, choć starał się brzmieć tak na luzie. - Z kim idziesz? - dodał. Jest luzackim starszym bratem, który wcaaale nie będzie się uważnie przyglądał każdemu delikwentowi, który zbliży się do Hani.
- Tak, tak, już sobie idę - odpowiedział czym prędzej, kiedy Hannah fuknęła na niego jak zirytowana kotka. Znał to fuknięcie - była to najwyższa pora, żeby się odsunąć i dać przestrzeń swojej siostrze. Zresztą... miał zajęcie, prawda? Wino. Czas otworzyć wino. I tylko podczas całego procederu zerkał na nią uśmiechając się pod wąsem. Dobrze ją było widzieć tak normalnie - bez żadnych świąt (o Sylwestrze na chwilę zapomniał), czy okazji (zniszczona miotła się nie liczy).
Zmarszczył jednak brwi, kiedy zagadnąwszy ją o anomalie i burze... wcale nie usłyszał od niej optymistycznej wizji, jak przypuszczał. Jasne, sam nie sądził, że "już po wszystkim" i że "teraz będzie puchoński spokój", ale... bez przesady!
- Hania, Haneczka... - odezwał się czym prędzej, uderzając w łagodne tony - wyolbrzymiasz teraz trochę. Zmienił się Minister i próbuje zamknąć usta Prorokowi (dość nieudolnie), a paru szaleńców lata i terroryzuje czarodziejskie cukiernie i lodziarnie... ale przecież nie jest aż tak źle, co? Gorzej było nie tak dawno temu, kiedy rządziła porąbana Tuft, a potem jej synalek - skrzywił się na samą myśl o nich. Wtedy to sam Joe wyszedł na ulice, żeby protestować przeciwko ich decyzjom - powstaniu Policji Antymugolskiej, wystąpieniu Wielkiej Brytanii z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów czy tym wszystkim łapankom - teraz w porównaniu z tamtym, to jest spokój. Wojną bym w każdym razie tego nie nazwał. Bo wojną między kim a kim? - wzruszył ramionami. Nie było kolorowo, to prawda, ale naprawdę uważał, że wcześniej było gorzej. Wtedy rząd uderzał w społeczeństwo, w jego rodzinę, przyjaciół, znajomych, ograniczał wolność, wprowadzał nowe porządki, z którymi Joe się nie zgadzał, a teraz? Oprócz tego, że Minister faktycznie ingerował w wolność słowa (ale na szczęście Prorok działał dalej) i pozwalał na panoszenie się terrorystów, co, umówmy się, uderzało pośrednio właśnie w niego - w Ministra - bo jawnie świadczyło o jego nieudolności w rządzeniu, to nie było tragicznie. Samym Ministrem Joe się specjalnie nie przejmował - zostanie zmieniony prędzej czy później jak jego poprzednicy - a sądząc po jego nieudolności w dorwaniu kilku drani, to raczej prędzej niż później. I dobrze... nikt za nim płakać nie będzie.
Poważne tematy świadczyły o tym, że nastał najwyższy czas na wino... i rozmowę o Maxine. Mimowolnie uśmiechnął się na to prychnięcie siostry. Cóż mógł na to poradzić, że tak go bawił stosunek Hani do panny Desmond? A jeszcze bardziej rozbawiła go propozycja siostry i to do tego stopnia, że zupełnie bez skrępowania parsknął śmiechem i sam również napił się wina ze swojego kubeczka.
- Czy według ciebie kiedykolwiek miałem problem z poznawaniem dziewczyn? - odparł wyzywająco wciąż szeroko uśmiechnięty, dzielnie przemilczając słowo "fajniejszych". - Chociaż racja... raz udało ci się mnie umówić z fajniejszą dziewczyną - dodał, zdając sobie właśnie sprawę, że gdyby nie wtedy interwencja Hani, to zapewne sam nigdy nie zwróciłby na tamte dziewczę uwagi... Może źle zrobił, że odpuścił? Nic nie odpisała na jego ostatni list... dlatego, że nie chciała czy może coś jej się sta... Momentalnie wyrzucił z głowy tę myśl.
Zaraz... czy on nie za długo tak stoi z kubkiem w ręce patrząc się nieobecnym wzrokiem w jakiś nieokreślony punkt przed sobą? Rozmarzenie, Joe? Naprawdę?
Odchrząknął czym prędzej i ponownie napił się wina.
- W każdym razie nie musisz się martwić - szybko zmienił temat. - Na Sylwestra umówiłem się z Fran... Tfu! - ugryzł się w język, kiedy zdał sobie sprawę, że właśnie się zdradził o kim tak rozmyślał jeszcze przed chwilą. - Z Florence - poprawił się czym prędzej - umówiłem się z Florence - powtórzył już spokojniej. - Przechodzi ciężkie chwile, mam nadzieję, że chociaż na chwilę oderwę jej myśli od lodziarni i tego, co się wydarzyło - dodał, a po upiciu kolejnego łyka wina, faktycznie cofnął się krok (żeby tak nie wisieć nad siostrą) i rozejrzał się po sklepie. A gdyby tak faktycznie kupić sobie nową miotłę...?
- A ty? - zerknął jeszcze na siostrę, choć starał się brzmieć tak na luzie. - Z kim idziesz? - dodał. Jest luzackim starszym bratem, który wcaaale nie będzie się uważnie przyglądał każdemu delikwentowi, który zbliży się do Hani.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy zabrał się za to pieszczotliwe zdrabnianie jej imienia, jakby przeczuwając, że coś zaraz nastąpi, przerwała na moment pracę i spojrzała na niego niepewnie, choć sposób w jaki się do niej zwrócił nie budził jej szczególnych podejrzeń. Raczej ton, z jakim zaczął mówić. Otworzyła usta i zmarszczyła brwi, chcąc od razu zaprotestować.
— Joe, chcesz powiedzieć, że terroryzowanie ludzi przez bandę czarodziejów uważających się za lepszych od większości społeczeństwa, morderstwa, ataki na przedsiębiorców kilkadziesiąt metrów od tego sklepu, cała ta cenzura proroka, zwalnianie ludzi z ministerstwa tylko przez wzgląd na poglądy, zamach stanu i obsadzenie w nim bezprawnie nowego ministra jest dla ciebie tylko wyolbrzymieniem? Czy ty słyszysz, co ty mówisz?— spytała z niedowierzaniem, dopiero po chwili zamykając usta i wzdychając ciężko. Był lekkoduchem, optymistą, a cały jego świat kręcił się wokół quidditcha, ale nie sądziła, że jest aż tak krótkowzroczny. — Ludzie się boją, Joe. Boją się jutra, tego, co się wydarzy. Ministerialne przesłuchania i policja antymugolska to nadużycia, a teraz... — Teraz ludzie mieszkający na Pokątnej zastanawiali się, czy nie zamykać rodzinnych, wielopokoleniowych interesów i uciekać daleko od centrum, w którym z każdym dniem działo się coraz gorzej. Nie wierzyła, że nie widział tego, nie wierzyła też, że ona miała oczy tak szeroko otwarte tylko i wyłącznie za zasługą Zakonu Feniksa. Źle się działo od dawna, a teraz wszystko wskazywało na to, że będzie coraz gorzej. Represje będą silniejsze, walki staną się intensywniejsze. — W mieście pojawiły się bojówki, ludzie protestują przeciwko władzy, a ludzie Malfoya są gotowi ich zamknąć i oskarżyć bez procesu, a wszystkich rebeliantów po prostu wytłuc jak zwierzęta. Dalej nie widzisz żadnych analogii do wojny?— spytała, powracając w końcu spojrzeniem do miotły, próbując doprowadzić ją do względnego porządku. Machnęła różdżką, unosząc ją nieco wyżej i sięgnęła dłonią do małego stalowego wiadereczka, w którym miała druciki wiązałkowe. Część witek wymagała lepszego spięcia i związania, niektóre — powyginanie można było jeszcze lekko przyciąć, czym się zajęła, przywołując z pracowni obcinaczki, które szybko wylądowały w jej dłoni. — Spokój — prychnęła pod nosem i włożyła do ust kilka drucików, przytrzymując je w najwygodniejszy dla siebie sposób. Palcami zaczęła oplatać końcówki miotły i wiązać fragmenty, które wydawały jej się słabo przytwierdzone klamrą. — Czy kiedy wsadzą mnie do Tower...— spytała, przytrzymując je wciąż między wargami.— Za pomaganie czarodziejom, którzy tej pomocy potrzebują, zauważysz, że jest źle? Czy wtedy, gdy będziesz musiał wyprawić mi lub Benowi pogrzeb? — Poczuła ukłucie irytacji. Za sprawę honoru przyjęła otwarcie mu oczu i wpojenie do głowy najważniejszych treści. Musiał rozejrzeć się dookoła, dostrzec coś więcej, nim będzie za późno. Na chwilę odłożyła wszystko, zaciskając palce na kubku. Upiła łyk, jeden, drugi, a nim się zorientowała dopiła wszystko, co było w środku — może z powodu pragnienia, które nagle dało o sobie znać, a może przez rozmowę, którą zapoczątkował jej starszy brat. Oddała mu kubek i posłała przeciągłe spojrzenie, zerkając na jego własny. W pewien sposób wyzywający, nieco kpiący. Coś słabo mu szło to picie. A sądziła, że mocna głowa i niewylewanie za kołnierz było przypadłością rodzinną.
— Starzejesz się — zwróciła uwagę w końcu, unosząc brwi z powątpiewaniem. — Masz problem z poznawaniem fajnych i wartościowych dziewczyn. Zamiast tego chwytasz się tych ładnych, które mają trociny w głowie — mruknęła pod nosem, powracając tym samym do pracy. — Pamiętasz, co mawiała babcia? Z ładnej miski się nie najesz — przypomniała mu cierpko, spoglądając na niego już tylko przelotnie. Ponownie sięgnęła po przyrządy, tym razem po szorstką ścierkę, której używała do polerowania. Kiedy zawahał się z imieniem, wyprostowała się i skupiła na nim całą uwagę, przyglądając mu się podejrzliwie. — Franflorence? Może jednak Francis, nie Florence?— dopytywała, lustrując go wzrokiem. — Zakochałeś się? Joe?— Pochyliła się w jego kierunku i skoncentrowała na nim piwne oczy, tym samym zmuszając go, by na nią spojrzał. — Ja się wybieram... Cóż. Nie powiem ci. — Postawiła się, zadzierając wyżej brodę. Nie mogła tak łatwo odpuścić, coś za coś. Póki nie zamierzał jej się tu zwierzyć — skoro już zdążył palnąć coś, — jak na spowiedzi, ona nie mogła odwdzięczyć mu się tym samym.
— Joe, chcesz powiedzieć, że terroryzowanie ludzi przez bandę czarodziejów uważających się za lepszych od większości społeczeństwa, morderstwa, ataki na przedsiębiorców kilkadziesiąt metrów od tego sklepu, cała ta cenzura proroka, zwalnianie ludzi z ministerstwa tylko przez wzgląd na poglądy, zamach stanu i obsadzenie w nim bezprawnie nowego ministra jest dla ciebie tylko wyolbrzymieniem? Czy ty słyszysz, co ty mówisz?— spytała z niedowierzaniem, dopiero po chwili zamykając usta i wzdychając ciężko. Był lekkoduchem, optymistą, a cały jego świat kręcił się wokół quidditcha, ale nie sądziła, że jest aż tak krótkowzroczny. — Ludzie się boją, Joe. Boją się jutra, tego, co się wydarzy. Ministerialne przesłuchania i policja antymugolska to nadużycia, a teraz... — Teraz ludzie mieszkający na Pokątnej zastanawiali się, czy nie zamykać rodzinnych, wielopokoleniowych interesów i uciekać daleko od centrum, w którym z każdym dniem działo się coraz gorzej. Nie wierzyła, że nie widział tego, nie wierzyła też, że ona miała oczy tak szeroko otwarte tylko i wyłącznie za zasługą Zakonu Feniksa. Źle się działo od dawna, a teraz wszystko wskazywało na to, że będzie coraz gorzej. Represje będą silniejsze, walki staną się intensywniejsze. — W mieście pojawiły się bojówki, ludzie protestują przeciwko władzy, a ludzie Malfoya są gotowi ich zamknąć i oskarżyć bez procesu, a wszystkich rebeliantów po prostu wytłuc jak zwierzęta. Dalej nie widzisz żadnych analogii do wojny?— spytała, powracając w końcu spojrzeniem do miotły, próbując doprowadzić ją do względnego porządku. Machnęła różdżką, unosząc ją nieco wyżej i sięgnęła dłonią do małego stalowego wiadereczka, w którym miała druciki wiązałkowe. Część witek wymagała lepszego spięcia i związania, niektóre — powyginanie można było jeszcze lekko przyciąć, czym się zajęła, przywołując z pracowni obcinaczki, które szybko wylądowały w jej dłoni. — Spokój — prychnęła pod nosem i włożyła do ust kilka drucików, przytrzymując je w najwygodniejszy dla siebie sposób. Palcami zaczęła oplatać końcówki miotły i wiązać fragmenty, które wydawały jej się słabo przytwierdzone klamrą. — Czy kiedy wsadzą mnie do Tower...— spytała, przytrzymując je wciąż między wargami.— Za pomaganie czarodziejom, którzy tej pomocy potrzebują, zauważysz, że jest źle? Czy wtedy, gdy będziesz musiał wyprawić mi lub Benowi pogrzeb? — Poczuła ukłucie irytacji. Za sprawę honoru przyjęła otwarcie mu oczu i wpojenie do głowy najważniejszych treści. Musiał rozejrzeć się dookoła, dostrzec coś więcej, nim będzie za późno. Na chwilę odłożyła wszystko, zaciskając palce na kubku. Upiła łyk, jeden, drugi, a nim się zorientowała dopiła wszystko, co było w środku — może z powodu pragnienia, które nagle dało o sobie znać, a może przez rozmowę, którą zapoczątkował jej starszy brat. Oddała mu kubek i posłała przeciągłe spojrzenie, zerkając na jego własny. W pewien sposób wyzywający, nieco kpiący. Coś słabo mu szło to picie. A sądziła, że mocna głowa i niewylewanie za kołnierz było przypadłością rodzinną.
— Starzejesz się — zwróciła uwagę w końcu, unosząc brwi z powątpiewaniem. — Masz problem z poznawaniem fajnych i wartościowych dziewczyn. Zamiast tego chwytasz się tych ładnych, które mają trociny w głowie — mruknęła pod nosem, powracając tym samym do pracy. — Pamiętasz, co mawiała babcia? Z ładnej miski się nie najesz — przypomniała mu cierpko, spoglądając na niego już tylko przelotnie. Ponownie sięgnęła po przyrządy, tym razem po szorstką ścierkę, której używała do polerowania. Kiedy zawahał się z imieniem, wyprostowała się i skupiła na nim całą uwagę, przyglądając mu się podejrzliwie. — Franflorence? Może jednak Francis, nie Florence?— dopytywała, lustrując go wzrokiem. — Zakochałeś się? Joe?— Pochyliła się w jego kierunku i skoncentrowała na nim piwne oczy, tym samym zmuszając go, by na nią spojrzał. — Ja się wybieram... Cóż. Nie powiem ci. — Postawiła się, zadzierając wyżej brodę. Nie mogła tak łatwo odpuścić, coś za coś. Póki nie zamierzał jej się tu zwierzyć — skoro już zdążył palnąć coś, — jak na spowiedzi, ona nie mogła odwdzięczyć mu się tym samym.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Norman miał naprawdę kiepski dzień. Nie dość, że jego elegancka, wyjściowa szata, w jakiej miał pojawić się na sylwestrze w Dolinie Godryka skurczyła się w magicznym praniu - a dodał przecież tylko trochę eliksiru barwiącego! - to jeszcze niedawno zakupiona miotła, dzięki której miał zabłysnąć wśród znajomych, odmówiła współpracy. Licho z kolegami z Wydziału Wypadków Niemożliwych, te głupie buce mało go obchodziły: tak naprawdę pragnął bowiem zobaczyć błysk w oku Mary, siostry Hieronima, swego przełożonego. Mary była wspaniała, piękna, urocza, dorodna, a dzięki wspólnemu wyjściu na noworoczną zabawę, mieli szansę bliżej się poznać w sprzyjających warunkach. Dzięk wprawnie przeprowadzonemu śledztwu dowiedział się, że czarownica uwielbia Quidditcha, a co za tym idzie miotlarskie nowinki. Wybrał się więc kilka dni temu do sklepu, w ciemno wybierając najdroższą miotłę. Zbankrutował, owszem, ale czymże były galeony wobec miłości.
Zanim jednak odbił się stopami od ziemi w Londynie dostrzegł, że coś było nie tak. Witki miotły wyginały się w dziwną stronę a rączkę pokrył nieprzyjemnie wyglądający nalot, Norman więc czym prędzej udał się do sklepu. Czas deptał mu po piętach, był już spóźniony, a do tego miał na sobie przykurczoną, dziwnie postrzępioną szatę, podkreślającą krągły brzuch od kremowego piwa.
- Ratunku - jęknął od razu, gdy przekroczył próg sklepu, niosąc przed sobą na rękach miotłę - trochę jak umierające dziecko bądź krztuszącego się psidwaka. - Ja nie wiem co się...stało, ale ona...nie działa - wyrzucił z siebie spazmatycznie, zdyszany krótką przebieżką. Od razu zwrócił się do kobiety, instynktownie, z nadzieją i rozpaczą spoglądając na brunetkę. - Nie odrywa się od ziemi, nic a nic, a umówiłem się że... że się niedługo pojawię. Nie mogę zawieść damy swego serca, niech mi pani pomoże! - wychrypiał cierpiętniczym tonem, mając nadzieję, że sprzedawczyni nie odprawi go z kwitkiem - i że jakimś cudem naprawi miotłę, by mógł dzisiejszego wieczoru skorzystać z dobrodziejstw jemioły. A później, kto wie, może weźmie śliczną Mary na podniebną przejażdżkę?
Zanim jednak odbił się stopami od ziemi w Londynie dostrzegł, że coś było nie tak. Witki miotły wyginały się w dziwną stronę a rączkę pokrył nieprzyjemnie wyglądający nalot, Norman więc czym prędzej udał się do sklepu. Czas deptał mu po piętach, był już spóźniony, a do tego miał na sobie przykurczoną, dziwnie postrzępioną szatę, podkreślającą krągły brzuch od kremowego piwa.
- Ratunku - jęknął od razu, gdy przekroczył próg sklepu, niosąc przed sobą na rękach miotłę - trochę jak umierające dziecko bądź krztuszącego się psidwaka. - Ja nie wiem co się...stało, ale ona...nie działa - wyrzucił z siebie spazmatycznie, zdyszany krótką przebieżką. Od razu zwrócił się do kobiety, instynktownie, z nadzieją i rozpaczą spoglądając na brunetkę. - Nie odrywa się od ziemi, nic a nic, a umówiłem się że... że się niedługo pojawię. Nie mogę zawieść damy swego serca, niech mi pani pomoże! - wychrypiał cierpiętniczym tonem, mając nadzieję, że sprzedawczyni nie odprawi go z kwitkiem - i że jakimś cudem naprawi miotłę, by mógł dzisiejszego wieczoru skorzystać z dobrodziejstw jemioły. A później, kto wie, może weźmie śliczną Mary na podniebną przejażdżkę?
I show not your face but your heart's desire
Nie spodziewała się nikogo w sklepie, prócz brata, który uprzedził ją o swojej wizycie tuż przed zabawą. Nagłe skrzypniecie drzwi, kroki, w których od razu dało się rozpoznać zdenerwowanie i głos wypełniony paniką tuż po przekroczeniu progu. Spojrzała na mężczyznę, który wpadł do środka jak burza. Mało brakowało, by nie zaczął ciskać w nich piorunami wywołanymi elektryzowanym, przeraźliwym zdenerwowaniem.
— Proszę się uspokoić, na pewno zaraz coś temu zaradzimy — powiedziała uspokajająco, próbując na moment zatrzymać rozdygotanego czarodzieja w jednym miejscu i jednej pozycji. Inaczej wyobrażała sobie ten wieczór. Już dawno powinna wybierać się z dziewczynami na zabawę, ale nie mogła rzucić wszystkiego i udać się do Doliny Godryka, tym bardziej, że zarówno Joe, jak i wbiegający do środka mężczyzna oczekiwali od niej pomocy.
Miotła Josepha była właściwie gotowa. Sięgnęła tylko po szmatkę, którą przetarła trzon, który znów błyszczał tak, jakby był nowy.
— Dbaj o nią — upomniała go, przekazując ukochaną miotłę, tak, jakby była najważniejsza na świecie. Ale dla niego, nie dla niej. Już od dawna mówiła, że powinien sprawić sobie nową, ta była wysłużona. Sprawdzona — ale wciąż mocno wyeksploatowana. Przetarłszy dłonie o spódnicę zbliżyła się do obcego mężczyzny, pobieżnie spoglądając na jego miotłę, dopiero po chwili unosząc na niego wzrok. — Zobaczmy, co tu mamy. Mogę?— spytała, nim sięgnęła po miotłę. Ujęła ją delikatnie. Widziała, że była całkiem nowa, wiedziała też, że kosztowała niemało i z pewnością wyraźnie odciążyła kieszeń klienta. Ale wciąż była piękna i wcale nie dziwiła się, że wybrał właśnie tą, chociaż mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby docenić jej walory techniczne.
Przyjrzała jej się uważnie, biały nalot rzeczywiście wyglądał niepokojąco, ale znajomo. Stosunkowo znajomo. Położywszy ją na ziemi przywołała do siebie, ale wzniosła się bez zarzutu. Jej predyspozycje do latania wydawały się całkowicie niezaburzone.
— Powinna latać bez problemu — powiedziała, nie bardzo rozumiejąc skąd w niej akurat taki problem. — Ten biały nalot... - Skierowała palec na trzon, nie dotykając go jednak. — Wygląda jak grzyb. Trzymał ją pan w jakiś ekstremalnie wilgotnych warunkach?— spytała niepewnie. Nawet jeśli, takie miotły były dobrze impregnowane, nic podobnego nie powinno jej się przytrafić.
— Proszę się uspokoić, na pewno zaraz coś temu zaradzimy — powiedziała uspokajająco, próbując na moment zatrzymać rozdygotanego czarodzieja w jednym miejscu i jednej pozycji. Inaczej wyobrażała sobie ten wieczór. Już dawno powinna wybierać się z dziewczynami na zabawę, ale nie mogła rzucić wszystkiego i udać się do Doliny Godryka, tym bardziej, że zarówno Joe, jak i wbiegający do środka mężczyzna oczekiwali od niej pomocy.
Miotła Josepha była właściwie gotowa. Sięgnęła tylko po szmatkę, którą przetarła trzon, który znów błyszczał tak, jakby był nowy.
— Dbaj o nią — upomniała go, przekazując ukochaną miotłę, tak, jakby była najważniejsza na świecie. Ale dla niego, nie dla niej. Już od dawna mówiła, że powinien sprawić sobie nową, ta była wysłużona. Sprawdzona — ale wciąż mocno wyeksploatowana. Przetarłszy dłonie o spódnicę zbliżyła się do obcego mężczyzny, pobieżnie spoglądając na jego miotłę, dopiero po chwili unosząc na niego wzrok. — Zobaczmy, co tu mamy. Mogę?— spytała, nim sięgnęła po miotłę. Ujęła ją delikatnie. Widziała, że była całkiem nowa, wiedziała też, że kosztowała niemało i z pewnością wyraźnie odciążyła kieszeń klienta. Ale wciąż była piękna i wcale nie dziwiła się, że wybrał właśnie tą, chociaż mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby docenić jej walory techniczne.
Przyjrzała jej się uważnie, biały nalot rzeczywiście wyglądał niepokojąco, ale znajomo. Stosunkowo znajomo. Położywszy ją na ziemi przywołała do siebie, ale wzniosła się bez zarzutu. Jej predyspozycje do latania wydawały się całkowicie niezaburzone.
— Powinna latać bez problemu — powiedziała, nie bardzo rozumiejąc skąd w niej akurat taki problem. — Ten biały nalot... - Skierowała palec na trzon, nie dotykając go jednak. — Wygląda jak grzyb. Trzymał ją pan w jakiś ekstremalnie wilgotnych warunkach?— spytała niepewnie. Nawet jeśli, takie miotły były dobrze impregnowane, nic podobnego nie powinno jej się przytrafić.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Miał się uspokoić, dobre sobie – niby jak? Serce rozpadało mu się na strzępy, przemarznięte dłonie – z tego wszystkiego zapomniał rękawiczek – trzęsły się jak przy magicznej febrze a oczy szukały pomocy. Norman zaczął nerwowo przechadzać się po sklepie. Najchętniej wyciągnąłby jegomościa za fraki na zewnątrz, brunet nie wyglądał na aż tak potrzebującego wsparcia profesjonalistki, ale wolał nie zniechęcać do siebie właścicielki sklepu. Cudotwórczyni. Miotlarskiej bogini: gotów był wnosić do niej całkiem mugolskie modły, byleby tylko postawiła jego sprzęt do pionu. Inaczej zawiedzie tej nocy jako mężczyzna, jako dżentelmen, jako król sylwestrowej zabawy.
Gdy w końcu ciemnowłosa kobieta zajęła się miotłą, oddał ją w jej mocne, choć delikatne ręce bez wahania, tak, jakby podawał uzdrowicielowi krwawiące dziecko. – Proszę uważać, ona jest wyjątkowa. Droga. Wspaniała – wychrypiał, zaciskając przed sobą nerwowo dłonie. – Tak jak ta, którą chciałem dziś zabrać na krótki przelot… - dodał ciszej, zarumieniony, ale musiał podzielić się z kimś swym podekscytowaniem i lękiem. Syknął ze strachem, gdy czarownica beztrosko próbowała lotniczych zdolności miotły, ale ta nie rozpadła się na podłodze ani nie wybuchła: była…normalna. Pomijając szkodliwy nalot. – Mówię pani, coś z nią jest nie tak, nie chciała latać, gdy na niej usiadłem. I pobrudziłem całe spodnie – zaczął rozpaczliwie lamentować, znów zaczynając krążyć po sklepie. Nie mógł znieść tego napięcia; zerknął też nerwowo na zegarek, przerażony szybkością, z jaką zmieniały się wskazówki. – No oczywiście, że tak! Za kogo mnie pani ma!– odparł, gdy Hannah spytała o wilgotne warunki przechowywania. – I codziennie ją oliwiłem. I nawilżałem. Podobno tak trzeba, by witki nie przeschły i drewno nie zrobiło się chropowate. A na noc zostawiałem ją nad wanną z ciepłą wodą, by tak delikatnie owiewała ją parująca mgiełka – zaraportował. Podążał za wskazówkami kolegi z pracy, nie pomijając żadnego elementu rytuału pielęgnującego, wszak chciał zadbać o miotłę jak najlepiej. Tak, jak zatroszczy się o śliczną Mary – o ile nie zaprzepaści tej miłości już w ciągu następnych godzin, zjawiając się w Dolinie Godryka na piechotę. Lub, co gorsza, Błędnym Rycerzem.
Gdy w końcu ciemnowłosa kobieta zajęła się miotłą, oddał ją w jej mocne, choć delikatne ręce bez wahania, tak, jakby podawał uzdrowicielowi krwawiące dziecko. – Proszę uważać, ona jest wyjątkowa. Droga. Wspaniała – wychrypiał, zaciskając przed sobą nerwowo dłonie. – Tak jak ta, którą chciałem dziś zabrać na krótki przelot… - dodał ciszej, zarumieniony, ale musiał podzielić się z kimś swym podekscytowaniem i lękiem. Syknął ze strachem, gdy czarownica beztrosko próbowała lotniczych zdolności miotły, ale ta nie rozpadła się na podłodze ani nie wybuchła: była…normalna. Pomijając szkodliwy nalot. – Mówię pani, coś z nią jest nie tak, nie chciała latać, gdy na niej usiadłem. I pobrudziłem całe spodnie – zaczął rozpaczliwie lamentować, znów zaczynając krążyć po sklepie. Nie mógł znieść tego napięcia; zerknął też nerwowo na zegarek, przerażony szybkością, z jaką zmieniały się wskazówki. – No oczywiście, że tak! Za kogo mnie pani ma!– odparł, gdy Hannah spytała o wilgotne warunki przechowywania. – I codziennie ją oliwiłem. I nawilżałem. Podobno tak trzeba, by witki nie przeschły i drewno nie zrobiło się chropowate. A na noc zostawiałem ją nad wanną z ciepłą wodą, by tak delikatnie owiewała ją parująca mgiełka – zaraportował. Podążał za wskazówkami kolegi z pracy, nie pomijając żadnego elementu rytuału pielęgnującego, wszak chciał zadbać o miotłę jak najlepiej. Tak, jak zatroszczy się o śliczną Mary – o ile nie zaprzepaści tej miłości już w ciągu następnych godzin, zjawiając się w Dolinie Godryka na piechotę. Lub, co gorsza, Błędnym Rycerzem.
I show not your face but your heart's desire
Przejęcie mężczyzny było nie tylko widoczne, ale wyjątkowo wyczuwalne. Miotły obdarzała wyjątkowym uczuciem i szacunkiem, ale namaszczenie z jakim traktował swoją własną — nową i nieszczególnie używaną przerastało nawet ją. Nie chcąc go zawieść ani zaniepokoić postanowiła obchodzić się więc z nią, jak z niemowlęciem, jak najdelikatniej i ostrożniej tylko potrafiła, nieco nad wyraz, chcąc uspokoić rozdygotanego czarodzieja. Nie widziała żadnych niepokojących sygnałów ze strony technicznej - poza niszczejącą wyraźnie powierzchnią, którą pokrywał nieprzyjemny nalot. Jeśli coś takiego miało szansę powstać, musiało wynikać ze złej impregnacji lub mechanicznego uszkodzenia, ale temu musiała się lepiej przyjrzeć.
— Zauważyłam... że jest wyjątkowa. Ta kobieta oczywiście — Może powinna sprowokować go do rozmowy, żeby nieco się rozluźnił? — Opowie mi pan coś o niej? Na pewno doceni tak piękną miotłę i tak wielkie starania — zagaiła, zerkając na niego uważnie. — Ja w tym czasie się nią zajmę, w porządku?— Nie czekając jednak na jego odpowiedź, ostrożnie wzięła ją ze sobą do pracowni, gdzie suchą szmatką przetarła całą rączkę, a później przez szkło powiększające obejrzała wszystkie nierówności. Rzeczywiście, emalia była nieco nierówno rozprowadzona, ale dopiero jego wyjaśnienia sprawiły, że zdała sobie sprawę z powodu tak intensywnego rozwoju wilgoci w nowej miotle. Przewróciła oczami, ale szczęśliwie mężczyzna nie miał szans tego dostrzec.
— Nie wiem, kto pani tak doradził, ale obawiam się, że nie był zbyt życzliwy. Może nawet zazdrosny o nią— myślami była z miotłą, ale kto wie; być może to jakiś zazdrosny kolega doradził mu podobne bzdury i wcale nie chodziło mu o wyjątkowość miotły, a wybranki serca, która zupełnym przypadkiem była tą samą kobietą, do której wzdychał klient. — Dobrze zaimpregnowane drewno jest wytrzymałe na wodę i podobne warunki, ale tu znajdują się mikro uszkodzenia, które wystawione na taką wilgoć przyczyniły się do rozwoju grzyba— krzyknęła głośniej, tak, żeby ją słyszał. Zajęła się czyszczeniem trzonka, ale postanowiła go nie polerować, Przetarła też tylko pastą ochronną i wróciła do głównej części sklepu. — Wiem, że się pan spieszy, miotła jest sprawna, usunęłam też nalot, ale to tylko rozwiązanie na dzisiaj, żeby mógł pan... No, wiadomo — mruknęła, przekazując mu miotłę i splatając ręce za plecami. — Proszę spróbować na nią wsiąść, tylko ostrożnie. Sprawdzimy, gdzie tkwi błąd, jeśli chodzi o latanie. — Przyjrzała mu się uważnie. — Ale jeśli chodzi o uszkodzenia, powinien pan jak najszybciej wrócić i zostawić ją na kilka dni. Trzeba zdjąć lakier, osuszyć dokładnie drewno, bo inaczej będzie się psuło od środka, a miotła prędzej czy później straci swoje właściwości. Wtedy doprowadzimy ją do porządku.
— Zauważyłam... że jest wyjątkowa. Ta kobieta oczywiście — Może powinna sprowokować go do rozmowy, żeby nieco się rozluźnił? — Opowie mi pan coś o niej? Na pewno doceni tak piękną miotłę i tak wielkie starania — zagaiła, zerkając na niego uważnie. — Ja w tym czasie się nią zajmę, w porządku?— Nie czekając jednak na jego odpowiedź, ostrożnie wzięła ją ze sobą do pracowni, gdzie suchą szmatką przetarła całą rączkę, a później przez szkło powiększające obejrzała wszystkie nierówności. Rzeczywiście, emalia była nieco nierówno rozprowadzona, ale dopiero jego wyjaśnienia sprawiły, że zdała sobie sprawę z powodu tak intensywnego rozwoju wilgoci w nowej miotle. Przewróciła oczami, ale szczęśliwie mężczyzna nie miał szans tego dostrzec.
— Nie wiem, kto pani tak doradził, ale obawiam się, że nie był zbyt życzliwy. Może nawet zazdrosny o nią— myślami była z miotłą, ale kto wie; być może to jakiś zazdrosny kolega doradził mu podobne bzdury i wcale nie chodziło mu o wyjątkowość miotły, a wybranki serca, która zupełnym przypadkiem była tą samą kobietą, do której wzdychał klient. — Dobrze zaimpregnowane drewno jest wytrzymałe na wodę i podobne warunki, ale tu znajdują się mikro uszkodzenia, które wystawione na taką wilgoć przyczyniły się do rozwoju grzyba— krzyknęła głośniej, tak, żeby ją słyszał. Zajęła się czyszczeniem trzonka, ale postanowiła go nie polerować, Przetarła też tylko pastą ochronną i wróciła do głównej części sklepu. — Wiem, że się pan spieszy, miotła jest sprawna, usunęłam też nalot, ale to tylko rozwiązanie na dzisiaj, żeby mógł pan... No, wiadomo — mruknęła, przekazując mu miotłę i splatając ręce za plecami. — Proszę spróbować na nią wsiąść, tylko ostrożnie. Sprawdzimy, gdzie tkwi błąd, jeśli chodzi o latanie. — Przyjrzała mu się uważnie. — Ale jeśli chodzi o uszkodzenia, powinien pan jak najszybciej wrócić i zostawić ją na kilka dni. Trzeba zdjąć lakier, osuszyć dokładnie drewno, bo inaczej będzie się psuło od środka, a miotła prędzej czy później straci swoje właściwości. Wtedy doprowadzimy ją do porządku.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Tak musieli czuć się czarodzieje na magicznej porodówce, przykładając ucho do zabezpieczonych Muffliato ścian, zaniepokojeni stanem swej ukochanej. Norman miał jednak tę przewagę, że nie musiał domyślać się, jakie cierpienia spotykają miotłę. Miał ją tuż przed sobą, otaczaną troskliwą opieką specjalistki. Spięte ramiona nie rozluźniły się jednak, a dłonie nie przestały drżeć. – To…och, nie wiem, czy powinienem tak plotkować – zakłopotał się, słysząc pytanie brunetki, lecz była to zapewne tylko poza, bo sekundę później już otwierał przed nieznajomą czarownicą swe pękate serce.- Mary jest…no niesamowita, proszę pani. Wyjątkowa. Ma wielkie, fiołkowe oczy. Pełne usta, różane, niewinne, śliczne. I takie pulchne policzki, od razu widać, że to kobieta idealna na matkę i żonę – prawie wzruszył się przywołaniem obrazu ukochanej; chwyciłby się teatralnie za serce, gdyby tylko nie obawiał się, że Hannah zauważy trzęsące się palce. – Bardzo lubi Quidditcha, kupiłem nam bilety na następny mecz Zjednoczonych…Chcę dziś go jej podarować – kontynuował przejętym tonem, nerwowo podążając za ciemnowłosą, by nawet na sekundę nie spuścić z oka swego skarbu. Co chwila zerkał jej przez ramię, krążył wokół blatu, stukając obcasami eleganckich butów. Dopiero widząc ostrzejsze spojrzenie, cofnął się potulnie do przeznaczonej dla klientów części sklepu, nerwowo przechadzając się wzdłuż wystawy.
Gdy Hannah ukazała się na progu, prawie nie słyszał jej słów. Podbiegł do niej i odebrał miotłę z taką miną, jakby stojąca przed nim czarownica nagle okazała się Merlinem. – Jest pani genialna! Wspaniała! Cudotwórczyni! Ręce stworzone do robienia cudów z miotłami! – wymamrotał, ściskając nagle kobietę z całych sił. Potem, wpuszczając przestrogi i sugestie Wrightówny jednym uchem, a wypuszczając drugim, wsiadł okrakiem na miotłę. Od razu uniosła się o kilkanaście cali, a Norman obdarzył czarownicę rozpromienionym uśmiechem. – Dziękuję! Oczywiście, stawię się, niezawodnie, ale na razie – miłości, lecę ku tobie! – krzyknął, zupełnie zapominając o koledze z biura, nerwowości, brudnych spodniach i zbyt małej szacie. O ostrożności także; zachwiał się, jedną reką wyciągając na ladzie pękatą sakiewkę ze złotem, a później odbił się gwałtownie od podłogi i ze śmiechem na ustach wyleciał przez otwarte drzwi.
|ztx2
Gdy Hannah ukazała się na progu, prawie nie słyszał jej słów. Podbiegł do niej i odebrał miotłę z taką miną, jakby stojąca przed nim czarownica nagle okazała się Merlinem. – Jest pani genialna! Wspaniała! Cudotwórczyni! Ręce stworzone do robienia cudów z miotłami! – wymamrotał, ściskając nagle kobietę z całych sił. Potem, wpuszczając przestrogi i sugestie Wrightówny jednym uchem, a wypuszczając drugim, wsiadł okrakiem na miotłę. Od razu uniosła się o kilkanaście cali, a Norman obdarzył czarownicę rozpromienionym uśmiechem. – Dziękuję! Oczywiście, stawię się, niezawodnie, ale na razie – miłości, lecę ku tobie! – krzyknął, zupełnie zapominając o koledze z biura, nerwowości, brudnych spodniach i zbyt małej szacie. O ostrożności także; zachwiał się, jedną reką wyciągając na ladzie pękatą sakiewkę ze złotem, a później odbił się gwałtownie od podłogi i ze śmiechem na ustach wyleciał przez otwarte drzwi.
|ztx2
I show not your face but your heart's desire
W pierwszym odruchu chciała powitać ich głośno, pokierować obu mężczyzn ku sobie, wyraźnie machając rękami i wołając ich po imionach. W ostatniej chwili zaniechała tego bzdurnego pomysłu, gdy już ciało obróciło się w ich stronę, ruszone i w ostatniej chwili zatrzymane. Zawiesiła wzrok na Williamie na dłużej, nieświadomie pewnie, chcąc ocenić jego reakcję na podobną zmianę, ale kiedy Dearborn się odezwał uśmiechnęła się, a jej policzki spłonęły rumieńcem.
— Dziękuję — odpowiedziała śmiało, unosząc jedną brew, obracając ku niemu twarz i zatrzymując na nim wzrok. Chwyciła Tonks pod ramię, uczepiając się jej przedramienia palcami. — Widocznie nie ma takich, które byłyby dostatecznie dobre. Tanie banialuki chyba cię nie interesują — szturchnęła lekko przyjaciółkę i ruszyła zaraz za nią. Ulica wydawała jej się całkowicie opustoszała i coś boleśnie zakłuło ją w żołądku na ten widok. Niegdyś życie na niej kwitło, było tu wiecznie głośno, wiecznie tłumnie. Towarzyszył im cichy stukot obcasów, szelest szat. Gdzieniegdzie dało się słyszeć stłumione rozmowy, brzdęki dochodzące z mieszkań, w których okna pozostawały otwarte. Na samej ulicy nie było żywej duszy. Kroki, które przez chwilę słyszały z Tonks szybko oddaliły się w drugą stronę. Jeśli to był patrol, wszystko wskazywało na to, że byli bezpieczni.
— Za głównym pomieszczeniem jest zaplecze, na zapleczu znajdują się drzwi — odezwała się, kiedy zbliżali się już do sklepu; swoje słowa kierując głównie do Cedrica. Billy znał sklep jak własną kieszeń, Tonks też była w nim nie raz. — Drzwi są zamknięte na klucz i na zasuwę, ale w razie problemów tamtędy można się zmyć. Wychodzą na równoległą alejkę.— Spojrzała na Just, bo to ona będzie w środku i to ona w razie potrzeby będzie z pewnością zarządzać ewakuację.
Wyciągnęła klucze, obracając je cicho między palcami, kiedy Billy zrównał się z nią krokiem.
— Jasne — odpowiedziała od razu, pewnie choć cicho, dopiero po chwili czując dziwną nerwowość. Spojrzała na niego; zatrzymała wzrok na jego jasnym obliczu, przemykając po kasztanowych włosach, linii twarzy, nosa. — Coś się stało? Coś z Amelią?— przyszło jej na myśl, jako pierwsze. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że gdyby chodziło o Amelkę nie byłoby go tu dziś, a dziewczynka była wciąż zbyt mała, by Will postanowił uzyskać jakieś rady dotyczące opieki nad panienką. — Z Lydią?— pytała dalej. Zmrużyła oczy, podejrzewając, że to nie było to. Nie wtrącał się, póki nie sądził, że jest w niebezpieczeństwie, a na razie wydawała się być bezpieczna. — Poznałeś kogoś — strzeliła, przyglądając mu się jeszcze chwilę. Chciał się poradzić? Jeśli tylko będzie wiedziała, co mu odpowiedzieć, zrobi to. Jak najlepiej potrafiła. Przygryzła wargę i zatrzymała się przed drzwiami i cicho wsunęła klucz w zamek, przekręcając go sprawnie, dwa razy w lewo, a później górny, tylko raz. Klucze zostawiła w drzwiach, wyciągnęła różdżkę, by spojrzeć na Williama i Cedrica, skinęła im głową.
— Salvio Hexa — rzuciła, zabezpieczając teren z prawej strony.
— Dziękuję — odpowiedziała śmiało, unosząc jedną brew, obracając ku niemu twarz i zatrzymując na nim wzrok. Chwyciła Tonks pod ramię, uczepiając się jej przedramienia palcami. — Widocznie nie ma takich, które byłyby dostatecznie dobre. Tanie banialuki chyba cię nie interesują — szturchnęła lekko przyjaciółkę i ruszyła zaraz za nią. Ulica wydawała jej się całkowicie opustoszała i coś boleśnie zakłuło ją w żołądku na ten widok. Niegdyś życie na niej kwitło, było tu wiecznie głośno, wiecznie tłumnie. Towarzyszył im cichy stukot obcasów, szelest szat. Gdzieniegdzie dało się słyszeć stłumione rozmowy, brzdęki dochodzące z mieszkań, w których okna pozostawały otwarte. Na samej ulicy nie było żywej duszy. Kroki, które przez chwilę słyszały z Tonks szybko oddaliły się w drugą stronę. Jeśli to był patrol, wszystko wskazywało na to, że byli bezpieczni.
— Za głównym pomieszczeniem jest zaplecze, na zapleczu znajdują się drzwi — odezwała się, kiedy zbliżali się już do sklepu; swoje słowa kierując głównie do Cedrica. Billy znał sklep jak własną kieszeń, Tonks też była w nim nie raz. — Drzwi są zamknięte na klucz i na zasuwę, ale w razie problemów tamtędy można się zmyć. Wychodzą na równoległą alejkę.— Spojrzała na Just, bo to ona będzie w środku i to ona w razie potrzeby będzie z pewnością zarządzać ewakuację.
Wyciągnęła klucze, obracając je cicho między palcami, kiedy Billy zrównał się z nią krokiem.
— Jasne — odpowiedziała od razu, pewnie choć cicho, dopiero po chwili czując dziwną nerwowość. Spojrzała na niego; zatrzymała wzrok na jego jasnym obliczu, przemykając po kasztanowych włosach, linii twarzy, nosa. — Coś się stało? Coś z Amelią?— przyszło jej na myśl, jako pierwsze. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że gdyby chodziło o Amelkę nie byłoby go tu dziś, a dziewczynka była wciąż zbyt mała, by Will postanowił uzyskać jakieś rady dotyczące opieki nad panienką. — Z Lydią?— pytała dalej. Zmrużyła oczy, podejrzewając, że to nie było to. Nie wtrącał się, póki nie sądził, że jest w niebezpieczeństwie, a na razie wydawała się być bezpieczna. — Poznałeś kogoś — strzeliła, przyglądając mu się jeszcze chwilę. Chciał się poradzić? Jeśli tylko będzie wiedziała, co mu odpowiedzieć, zrobi to. Jak najlepiej potrafiła. Przygryzła wargę i zatrzymała się przed drzwiami i cicho wsunęła klucz w zamek, przekręcając go sprawnie, dwa razy w lewo, a później górny, tylko raz. Klucze zostawiła w drzwiach, wyciągnęła różdżkę, by spojrzeć na Williama i Cedrica, skinęła im głową.
— Salvio Hexa — rzuciła, zabezpieczając teren z prawej strony.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Tak opustoszała ulica Pokątna budziła zdziwienie i nieprzyjemne uczucie gdzieś w okolicach żołądka. Dawniej nawet o tak późnej porze rzeczywiście byłoby tu tłumnie i gwarnie. Teraz nawet za dnia wydawała się opustoszała. Tak jak większość tęskniłem za zwykłym krajobrazem tego miejsca, lecz zamiast wspominać, miałem zamiar skoncentrować się na zadaniu. W każdej chwili zza rogu mógł wychynąć patrol czarodziejskiej policji, a czwórka czarodziejów o tej porze, kręcąca się przy sklepie poszukiwanej listem gończym kobiety budziła podejrzenia.
Miałem już mówić, że nie ma za co dziękować, obserwując pokraśniałe z niezrozumiałego dla mnie zawstydzenia policzki Hannah, kiedy Tonks upomniała się o miłe słowo. Przeniosłem wzrok na nią, nie okazując zdziwienia, że i jej kolor włosów uległ zmianie, wspominała, że jest metamorfomagiem.
- Wyglądasz pięknie Justine - jak zawsze - odpowiedziałem uprzejmym tonem, pozwalając, aby kącik ust drgnął w uśmiechu. Nie spodziewałem się, że Gwardzistka będzie tak łasa na komplementy, ale nie przestała być przecież kobietą - a one zawsze ich potrzebowały.
Uprzejmy uśmiech zastąpił wyraz zamyślenia, kiedy usłyszałem odpowiedź - Billy, a więc Billy Moore. Zjawił się prędko. - Cześć, Billy - przywitałem go krótko. Nie od dziś wiedziałem, że to brat Lydii. Co więcej - usłyszałem nawet jej imię, wypowiadane przez Hannah, kiedy ruszyliśmy w stronę sklepu, a ona i Billy rozmawiali między sobą ściszonymi głosami. Wtedy poczułem lekkie napięcie i wbiłem wzrok w plecy byłego szukającego Jastrzębii z Falmouth, ale słowem się nie odezwalem.
Wydawało mi się, że kiedyś, dawno temu byłem w tym sklepie, ale za nic nie przypomniałbym sobie co było w środku. Nie dbałem specjalnie troskliwie o swoją miotłę, może dlatego zaczęła szwankować. Dawno nie czuła na sobie pasty Fleetwooda, a chyba powinna. Głupio było mi jednak pytać, czy akurat dziś mogę kupić jedną...
Pokiwałem głową w odpowiedzi na wyjaśnienie Hannah o układzie pomieszczeń w sklepie.
- Może sprawdźmy też, czy w środku na pewno nikt nie czeka - zaproponowałem cicho, kiedy Hannah rzucała swoje zaklęcie. Taka wersja wydawała mi się prawdopodobna. Może czekali, aż wróci do sklepu, dlatego pozornie pozostawał nietknięty - nie wyglądało na to, żeby ktoś się do niego włamał, ale istniały przecież sposoby na to, aby niepostrzeżenie dostać się do środka. Skierowałem różdżkę na otwierane przez Hannah drzwi i wyszeptałem: - Homenum Revelio.
Miałem już mówić, że nie ma za co dziękować, obserwując pokraśniałe z niezrozumiałego dla mnie zawstydzenia policzki Hannah, kiedy Tonks upomniała się o miłe słowo. Przeniosłem wzrok na nią, nie okazując zdziwienia, że i jej kolor włosów uległ zmianie, wspominała, że jest metamorfomagiem.
- Wyglądasz pięknie Justine - jak zawsze - odpowiedziałem uprzejmym tonem, pozwalając, aby kącik ust drgnął w uśmiechu. Nie spodziewałem się, że Gwardzistka będzie tak łasa na komplementy, ale nie przestała być przecież kobietą - a one zawsze ich potrzebowały.
Uprzejmy uśmiech zastąpił wyraz zamyślenia, kiedy usłyszałem odpowiedź - Billy, a więc Billy Moore. Zjawił się prędko. - Cześć, Billy - przywitałem go krótko. Nie od dziś wiedziałem, że to brat Lydii. Co więcej - usłyszałem nawet jej imię, wypowiadane przez Hannah, kiedy ruszyliśmy w stronę sklepu, a ona i Billy rozmawiali między sobą ściszonymi głosami. Wtedy poczułem lekkie napięcie i wbiłem wzrok w plecy byłego szukającego Jastrzębii z Falmouth, ale słowem się nie odezwalem.
Wydawało mi się, że kiedyś, dawno temu byłem w tym sklepie, ale za nic nie przypomniałbym sobie co było w środku. Nie dbałem specjalnie troskliwie o swoją miotłę, może dlatego zaczęła szwankować. Dawno nie czuła na sobie pasty Fleetwooda, a chyba powinna. Głupio było mi jednak pytać, czy akurat dziś mogę kupić jedną...
Pokiwałem głową w odpowiedzi na wyjaśnienie Hannah o układzie pomieszczeń w sklepie.
- Może sprawdźmy też, czy w środku na pewno nikt nie czeka - zaproponowałem cicho, kiedy Hannah rzucała swoje zaklęcie. Taka wersja wydawała mi się prawdopodobna. Może czekali, aż wróci do sklepu, dlatego pozornie pozostawał nietknięty - nie wyglądało na to, żeby ktoś się do niego włamał, ale istniały przecież sposoby na to, aby niepostrzeżenie dostać się do środka. Skierowałem różdżkę na otwierane przez Hannah drzwi i wyszeptałem: - Homenum Revelio.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
To było dziwne uczucie, wchodzić do Londynu jak nie do domu. Jak nie do siebie. Jak nie do miejsca z którym wiązało się życie, od tylu lat. Teraz, choć znała tyle uliczek, miejsc, budynków, czuła się tutaj zwyczajnie obco. Hannah ją zaskoczyła nagłym złapaniem pod ramię. Spojrzała na nią marszcząc ciemne dzisiaj brwi. Wywróciła oczami, kiedy poczuła szturchnięcie, zwróciła swoje spojrzenie w kierunku Billy’ego, kiedy zrównał się z nimi. Skinęła mu krótko głową. Ostatnio coraz częściej wychodziła na Londyn w innym kolorze włosów. Jasne blond, który był jej naturalnym kolorem zdawał się być za bardzo rozpoznawalny. Zwłaszcza, że już sam kolor włosów nadal twarzy innego kontekstu. Chwilę musiało zająć każdemu by zrozumieć, że była sobą, jedynie w innym wydaniu. Zwłaszcza komuś, kto widział ją tylko na Ministerialnym portrecie. Kiedy usta Cedrica opuścił komplement w kierunku jej przyjaciółki nie mogła sobie podarować. Nie dlatego, że potrzebowała to usłyszeć. Vincent wyrabiał odpowiednią normę, kiedy nie zabierał gdzieś swoich przyjaciółek zamiast niej. Bardziej, żeby sprawdzić, czy Cedric da się sprowokować. A zaskoczenie na jego twarzy było jej odpowiedzią. Uśmiechnęła się promiennie, prawie wręcz niewinnie.
- Dziękuję ślicznie. - odpowiedziała, odwracając się na pięcie. To było na tyle, jeśli chodziło o chwilowe rozluźnienie. Stojące przed nią zadanie, było na tyle poważne i ciężkie, że uśmiech zszedł z jej ust wypowiadając plan działania. Musieli zapewnić sobie - jej - czas na działanie. Chociaż Fidelius był potężnym zabezpieczeniem, to jednocześnie też okrutnie wzrastała długość jego nakładania. Samo nauczenie się odpowiednich formuł i kolejnych działań nie należało do łatwych. Studiowała rodzaje zabezpieczeń od jakiegoś czasu, ale zrozumienie samego transfiguracji nakładania Fideliusa zajęło jej kilka tygodni, kiedy rozkłada go na części, powtarzała frazy, sprawdzała i testowała. Zaczęła w okolicy maja, po ponad dwóch miesiącach sądziła, że była w końcu gotowa, by móc naprawdę całkowicie zrozumieć i wykorzystać do zaklęcie.
- Kiedy zacznę, będę musiała doprowadzić sprawę do końca. Inaczej będę musiała zacząć od nowa. - wytłumaczyła całej trójce. Przesunęła spojrzeniem po każdym z nich. - Więc resztę zostawiam w waszych rękach. - dodała jeszcze spoglądając na Wright. - Postaraj się, chociaż co jakiś czas być przy mnie. - przesunęła spojrzeniem po całej trójce, skinając im lekko głową. Kiedy potoczyły się pierwsze inkantacje sama uniosła różdżkę. Wzięła wdech w płuca, czując, że zaczynają do niej napływać wątpliwości. Czy rzeczywiście, była w stanie poradzić sobie z ukryciem całego pomieszczenia? Nic tak dużego wcześniej nie obejmowała zaklęciem. Musiała dać radę. Nie mogła pozwolić na to, żeby dla rozrywki ktoś zaprzepaścił dorobek życia jej przyjaciółki, zwłaszcza, że teraz wiedziała już wszystko. Machnęła różdżką, wypuszczając z niej wyczuwalną dla niej wiązkę białej magii. Kierując ją trochę nad wejście. Zacisnęła usta w wąską linię, całe swoje skupienie przelewając na kolejne ruchy którym poddawała nadgarstek.
- Dziękuję ślicznie. - odpowiedziała, odwracając się na pięcie. To było na tyle, jeśli chodziło o chwilowe rozluźnienie. Stojące przed nią zadanie, było na tyle poważne i ciężkie, że uśmiech zszedł z jej ust wypowiadając plan działania. Musieli zapewnić sobie - jej - czas na działanie. Chociaż Fidelius był potężnym zabezpieczeniem, to jednocześnie też okrutnie wzrastała długość jego nakładania. Samo nauczenie się odpowiednich formuł i kolejnych działań nie należało do łatwych. Studiowała rodzaje zabezpieczeń od jakiegoś czasu, ale zrozumienie samego transfiguracji nakładania Fideliusa zajęło jej kilka tygodni, kiedy rozkłada go na części, powtarzała frazy, sprawdzała i testowała. Zaczęła w okolicy maja, po ponad dwóch miesiącach sądziła, że była w końcu gotowa, by móc naprawdę całkowicie zrozumieć i wykorzystać do zaklęcie.
- Kiedy zacznę, będę musiała doprowadzić sprawę do końca. Inaczej będę musiała zacząć od nowa. - wytłumaczyła całej trójce. Przesunęła spojrzeniem po każdym z nich. - Więc resztę zostawiam w waszych rękach. - dodała jeszcze spoglądając na Wright. - Postaraj się, chociaż co jakiś czas być przy mnie. - przesunęła spojrzeniem po całej trójce, skinając im lekko głową. Kiedy potoczyły się pierwsze inkantacje sama uniosła różdżkę. Wzięła wdech w płuca, czując, że zaczynają do niej napływać wątpliwości. Czy rzeczywiście, była w stanie poradzić sobie z ukryciem całego pomieszczenia? Nic tak dużego wcześniej nie obejmowała zaklęciem. Musiała dać radę. Nie mogła pozwolić na to, żeby dla rozrywki ktoś zaprzepaścił dorobek życia jej przyjaciółki, zwłaszcza, że teraz wiedziała już wszystko. Machnęła różdżką, wypuszczając z niej wyczuwalną dla niej wiązkę białej magii. Kierując ją trochę nad wejście. Zacisnęła usta w wąską linię, całe swoje skupienie przelewając na kolejne ruchy którym poddawała nadgarstek.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Część z miotłami
Szybka odpowiedź