Część z miotłami
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Część z miotłami
W sklepie można dostać różne modele Komet i Zmiataczy, zarówno nowych, jak i z drugiej ręki. Do każdej miotły wykwalifikowany personel może dołączyć zestaw do jej pielęgnacji, a także chętnie służy poradą dla początkujących. Zawsze można też uciąć sobie z pracownikami pogawędkę na temat ostatnio rozegranych meczy, a w okresie końca sezonu lub mistrzostw świata można w sklepie miotlarskim kupić bilety na najważniejsze wydarzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 4 razy
Miał od tego ciarki – od panującej dookoła atmosfery, napiętej, ponurej, przesiąkniętej jeszcze okropnościami, które niedawno miały tu miejsce. Potrafił bez problemu wskazać palcem co najmniej kilka witryn sklepów, których właściciele mieli już nigdy nie powrócić; niektóre z nich wciąż przypominały porzucone skorupy, ciemne, z oknami zabitymi deskami – podczas gdy inne zdążyły już zmienić przeznaczenie, roztaczając wokół siebie mdły zapach świeżej farby, schnącej na przemalowanych szyldach. Nie wiedział, co budziło w nim większą odrazę.
Oderwał spojrzenie od zamkniętej na cztery spusty kawiarenki, w której kiedyś można było dostać najlepszą w całym Londynie gorącą czekoladę, po czym przeniósł wzrok na Hannah, marszcząc lekko brwi; nie mógł przyzwyczaić się do jej nowego wyglądu. – Co? N-nie – odpowiedział szybko, ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Nie miał pojęcia, skąd wyciągnęła ten wniosek, ani dlaczego przyszedł jej do głowy jako jeden z pierwszych. – Wszystko z nimi w p-p-porządku. I… Nie, n-nie o to chodzi – zaprzeczył. Przez moment nie mówił nic więcej, zwyczajnie idąc obok w milczeniu i starając się odpędzić od siebie dziwne wrażenie, że byli obserwowani. Początkowo je ignorował, wreszcie poddając się jednak uporczywemu mrowieniu w okolicach karku i odwracając się kontrolnie przez ramię – ale za sobą dostrzegł tylko Cedrica. Posłał aurorowi krótki uśmiech, a później ponownie się odwrócił, odrobinę tylko zażenowany własną nerwowością. – Chciałbym p-po prostu zapytać o coś, co Alex nap-p-pisał mi w liście – dodał, ale nie elaborował dalej – po pierwsze dlatego, że to nie był odpowiedni czas ani miejsce, a po drugie – zbliżali się do sklepu. Na szczęście wciąż stojącego, i nienoszącego na sobie widocznych śladów zniszczenia; wypuścił powoli powietrze z płuc, dopiero wtedy orientując się, że przez kilka sekund je wstrzymywał.
Kiedy Hannah wyjaśniała Cedricowi rozkład sklepu, przeszedł kilka kroków dalej, żeby zajrzeć za najbliższy róg, ale okolica wydawała się pusta – jedyny ruch, który dostrzegł, pochodził z zawieszonego na sąsiednim budynku plakatu. Spojrzał na niego ze złością, przez moment obserwując poruszającą się na nim sylwetkę pana Kierana, która chwilę później zmieniła się w spoglądającą w obiektyw aparatu postać Hannah. Wyciągnął rękę, żeby zerwać list ze złością, po czym zmiął go w kulkę.
Wrócił do reszty akurat, by usłyszeć ochronne inkantacje. – Cokolwiek? – zapytał Cedrica, rozpoznając rzucone przez niego zaklęcie. Sam uniósł różdżkę, mając zamiar powtórzyć działanie przyjaciółki i zabezpieczyć ich przed spojrzeniami tych, którzy mogliby nadejść z drugiej, lewej strony. – Salvio Hexia – wypowiedział starannie, przesuwając różdżką od jednej witryny do drugiej, znajdującej się na przeciwległym końcu ulicy. – Będziemy mieć oczy d-do-dookoła głowy – przytaknął w odpowiedzi na słowa Justine, odwracając się i odnajdując spojrzeniem jej twarz. Nie próbował nawet zrozumieć istoty ochronnego czaru, który planowała dzisiaj nałożyć, wiedząc jedynie, że była to magia niesamowicie złożona – i że niewielu było czarodziejów zdolnych do jej wykorzystania. – Wiesz jak dużo czasu to z-za-zajmie? – zapytał; musieli liczyć się z tym, że jeśli pozostaną tu przez kilka godzin, to będą zmuszeni do skrycia się przed co najmniej jednym patrolem magicznej policji.
Oderwał spojrzenie od zamkniętej na cztery spusty kawiarenki, w której kiedyś można było dostać najlepszą w całym Londynie gorącą czekoladę, po czym przeniósł wzrok na Hannah, marszcząc lekko brwi; nie mógł przyzwyczaić się do jej nowego wyglądu. – Co? N-nie – odpowiedział szybko, ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Nie miał pojęcia, skąd wyciągnęła ten wniosek, ani dlaczego przyszedł jej do głowy jako jeden z pierwszych. – Wszystko z nimi w p-p-porządku. I… Nie, n-nie o to chodzi – zaprzeczył. Przez moment nie mówił nic więcej, zwyczajnie idąc obok w milczeniu i starając się odpędzić od siebie dziwne wrażenie, że byli obserwowani. Początkowo je ignorował, wreszcie poddając się jednak uporczywemu mrowieniu w okolicach karku i odwracając się kontrolnie przez ramię – ale za sobą dostrzegł tylko Cedrica. Posłał aurorowi krótki uśmiech, a później ponownie się odwrócił, odrobinę tylko zażenowany własną nerwowością. – Chciałbym p-po prostu zapytać o coś, co Alex nap-p-pisał mi w liście – dodał, ale nie elaborował dalej – po pierwsze dlatego, że to nie był odpowiedni czas ani miejsce, a po drugie – zbliżali się do sklepu. Na szczęście wciąż stojącego, i nienoszącego na sobie widocznych śladów zniszczenia; wypuścił powoli powietrze z płuc, dopiero wtedy orientując się, że przez kilka sekund je wstrzymywał.
Kiedy Hannah wyjaśniała Cedricowi rozkład sklepu, przeszedł kilka kroków dalej, żeby zajrzeć za najbliższy róg, ale okolica wydawała się pusta – jedyny ruch, który dostrzegł, pochodził z zawieszonego na sąsiednim budynku plakatu. Spojrzał na niego ze złością, przez moment obserwując poruszającą się na nim sylwetkę pana Kierana, która chwilę później zmieniła się w spoglądającą w obiektyw aparatu postać Hannah. Wyciągnął rękę, żeby zerwać list ze złością, po czym zmiął go w kulkę.
Wrócił do reszty akurat, by usłyszeć ochronne inkantacje. – Cokolwiek? – zapytał Cedrica, rozpoznając rzucone przez niego zaklęcie. Sam uniósł różdżkę, mając zamiar powtórzyć działanie przyjaciółki i zabezpieczyć ich przed spojrzeniami tych, którzy mogliby nadejść z drugiej, lewej strony. – Salvio Hexia – wypowiedział starannie, przesuwając różdżką od jednej witryny do drugiej, znajdującej się na przeciwległym końcu ulicy. – Będziemy mieć oczy d-do-dookoła głowy – przytaknął w odpowiedzi na słowa Justine, odwracając się i odnajdując spojrzeniem jej twarz. Nie próbował nawet zrozumieć istoty ochronnego czaru, który planowała dzisiaj nałożyć, wiedząc jedynie, że była to magia niesamowicie złożona – i że niewielu było czarodziejów zdolnych do jej wykorzystania. – Wiesz jak dużo czasu to z-za-zajmie? – zapytał; musieli liczyć się z tym, że jeśli pozostaną tu przez kilka godzin, to będą zmuszeni do skrycia się przed co najmniej jednym patrolem magicznej policji.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Nie domyślała się, o co mogło chodzić, jeśli nie pasowało nic z tego, co wymieniła. Zmarszczka niepokoju pojawiła się pomiędzy brwiami, gdy te ściągnęły się ku sobie w zamyśleniu. O czym mógł, do słodkiej Roweny, rozmawiać z Alexem?
— Brzmi bardzo tajemniczo — szepnęła, spoglądając na niego uporczywie, jakby samym patrzeniem chciała go zmusić do wypowiedzenia tego tu i teraz, bo skoro już zaczął to powinien skończyć. Tym wspomnieniem sprawił, że będzie ją męczyć przez najbliższe kilkadziesiąt minut, a przynajmniej dopóki tu nie skończą. — Znając Alexa to same głupoty.
Brak oznak życia w pobliżu wróżyło im pomyślność. Na horyzoncie, wzdłuż Pokątnej nie ruszało się nic. Nie było widać sylwetek ani ciał, które powinny dodatkowo wzbudzić ich czujność, wzmóc nerwowość. Czuła smutek, widząc to miejsce takie. Ponure, ciemne, zimne. A kiedy stanęli pod sklepem dziadka coś ścisnęło ją za serce. Choć szyby wciąż były całe, a drewniana tabliczka na drzwiach informująca o tym, że było zamknięte wydawała się by ułożona dokładnie tak, jak wtedy gdy zamykała sklep po raz ostatni, w towarzystwie tej przerażającej aury wyglądał na zrujnowany. Patrzyła na niego przez chwilę tak z zewnątrz, oddychając powoli i głęboko. Za czasów Grindelwalda, gdy dziadek wciąż tu bywał, gdy spadł dramatycznie popyt na miotły własnej produkcji nie wyglądało to tak okropnie.
Rzuciła czar z sukcesem, czuła, jak magia rozgrzewa się w jej dłoni, a bariera rozpływa się po okolicy, sięgając pewnie znacznie dalej niż zamierzała. Była zdeterminowana. Musiała ich wszystkich spróbować ochronić, w końcu wszyscy narażali się tu dla niej. Towarzyszyli jej w drodze do sklepu, choć była poszukiwana, a za jej głowę wyznaczono nagrodę. Spojrzała, jak Billy zrywa plakat ze ściany i poczuła na ramionach ciężar wyrzutów sumienia. Nie powinna ich tu ściągać.
— Mogłam przyjść tu sama, spróbować nałożyć byle co, cokolwiek — powiedziała, patrząc po każdym przez chwilę. — Nie musieliście tu przychodzić. Wiele ryzykujecie — głos jej nieco zadrżał na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć. — Dziękuję. Nie wiem, jak wam się odwdzięczę.— Musiała wierzyć, że wszystko dziś pójdzie gładko, nie napotkają nikogo, a los nie rzuci im kłód pod nogi. Weszła za Just do środa, nie zapalając w środku świec, ani nie rozniecając końca różdżki blaskiem. Nie musiała. I bez tego dostrzegała na półkach i witrynie gromadzący się kurz, a po wkroczeniu do środka przez Tonks, pył, pachnący suchym drewnem. Zacisnęła usta, rozglądając się dookoła — wszystko było po staremu. Podeszła więc do kontuaru, by zabrać księgę z przychodami i rozchodami, którą wsunęła do torby przewieszonej przez ramię. Zabrała też złoto, które zarobiła w ostatnich dniach przed ucieczką z Londynu. Nie było tego wiele, ale zawsze coś. Zgarnęła też notatki i ruszyła do pracowni, zerkając na Just, która rozpoczęła nakładanie ochronnych zaklęć.
W pracowni było tak, jak w jej snach. Nic się nie zmieniło. Podeszła do półki, którą niegdyś zakatował Will, a ostatnio, poprawiał Michael, gdy po uderzeniu w nią spadła mu na głowę. Zgarnęła wszystkie listy i dokumenty, w tym swoje notatki i projekt miotły sportowej, który od dawna próbowała skończyć. Potrzebowała też narzędzi. Wiedziała, że wszystkich nie zabierze ze sobą, ale mogła przynajmniej najpotrzebniejsze. Na biodrach zapięła pas z cięższymi narzędziami, służącymi głównie do montowania i reperowania spoiwa i strzemion. Chwyciła za słoik z pastą Fleetwooda, otwarła go i zaciągnęła się jej przyjemnym, tak ciepło kojarzącym się zapachem. Zgarnęła go trochę na palec i przyłożyła do nosa. Chwyciła ją nostalgia. Tu, w tym miejscu stawiała swoje pierwsze dorosłe kroki. A teraz musiała je opuścić. Upchnęła słoik do torby, zastanawiając się jeszcze czy po pomniejszeniu zmieści tam jeszcze lakiery i farby konserwujące. Szybko jednak obróciła się, przypomniawszy sobie o najważniejszym. O dłutach. Te robocze zwinęła w materiale i ułożyła na wierzchu otwartej torby. Były jeszcze rzeźbiarskie, drobne, delikatne — umieszczone w specjalnym drewnianym pudełku. Jej dziadek tworzył nimi istne cuda, a od jakiegoś czasu i ona próbowała je wykorzystać na trzonach tworząc indywidualne, wyjątkowe wzory. Nie chciała brać tak dużego pudełka, a jeśli wrzuci je pojedynko zniszczą cię, stępią, a w najlepszym przypadku uszkodzą torbę, z której wszystko się wysypie podczas podróży. Podniosła więc nogę i oparła ją o taboret, podwijając spódnicę aż po samą kość udową. — Just?— spytała, upewniając się, że przyjaciółka dalej tam jest i wszystko jest w porządku. — Jak ci idzie?— Delikatnie zaczęła wsuwać jedno po drugim, obok siebie, w pończochę, zaczepiając je o wstążki je podtrzymujące, robiąc też w niej samej dziurki, które utrzymywały je w miejscu. Wyrzuci je po wszystkim, trudno. O ile nie będzie zmuszona do biegu, będą przylegać do ciała nieruchomo, i będą bezpieczne. Na próbę postawiła nogę na ziemi i zabiła kilka kroków, sprawdzając bardziej ich bezpieczeństwo niż swój własny komfort.
— Brzmi bardzo tajemniczo — szepnęła, spoglądając na niego uporczywie, jakby samym patrzeniem chciała go zmusić do wypowiedzenia tego tu i teraz, bo skoro już zaczął to powinien skończyć. Tym wspomnieniem sprawił, że będzie ją męczyć przez najbliższe kilkadziesiąt minut, a przynajmniej dopóki tu nie skończą. — Znając Alexa to same głupoty.
Brak oznak życia w pobliżu wróżyło im pomyślność. Na horyzoncie, wzdłuż Pokątnej nie ruszało się nic. Nie było widać sylwetek ani ciał, które powinny dodatkowo wzbudzić ich czujność, wzmóc nerwowość. Czuła smutek, widząc to miejsce takie. Ponure, ciemne, zimne. A kiedy stanęli pod sklepem dziadka coś ścisnęło ją za serce. Choć szyby wciąż były całe, a drewniana tabliczka na drzwiach informująca o tym, że było zamknięte wydawała się by ułożona dokładnie tak, jak wtedy gdy zamykała sklep po raz ostatni, w towarzystwie tej przerażającej aury wyglądał na zrujnowany. Patrzyła na niego przez chwilę tak z zewnątrz, oddychając powoli i głęboko. Za czasów Grindelwalda, gdy dziadek wciąż tu bywał, gdy spadł dramatycznie popyt na miotły własnej produkcji nie wyglądało to tak okropnie.
Rzuciła czar z sukcesem, czuła, jak magia rozgrzewa się w jej dłoni, a bariera rozpływa się po okolicy, sięgając pewnie znacznie dalej niż zamierzała. Była zdeterminowana. Musiała ich wszystkich spróbować ochronić, w końcu wszyscy narażali się tu dla niej. Towarzyszyli jej w drodze do sklepu, choć była poszukiwana, a za jej głowę wyznaczono nagrodę. Spojrzała, jak Billy zrywa plakat ze ściany i poczuła na ramionach ciężar wyrzutów sumienia. Nie powinna ich tu ściągać.
— Mogłam przyjść tu sama, spróbować nałożyć byle co, cokolwiek — powiedziała, patrząc po każdym przez chwilę. — Nie musieliście tu przychodzić. Wiele ryzykujecie — głos jej nieco zadrżał na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć. — Dziękuję. Nie wiem, jak wam się odwdzięczę.— Musiała wierzyć, że wszystko dziś pójdzie gładko, nie napotkają nikogo, a los nie rzuci im kłód pod nogi. Weszła za Just do środa, nie zapalając w środku świec, ani nie rozniecając końca różdżki blaskiem. Nie musiała. I bez tego dostrzegała na półkach i witrynie gromadzący się kurz, a po wkroczeniu do środka przez Tonks, pył, pachnący suchym drewnem. Zacisnęła usta, rozglądając się dookoła — wszystko było po staremu. Podeszła więc do kontuaru, by zabrać księgę z przychodami i rozchodami, którą wsunęła do torby przewieszonej przez ramię. Zabrała też złoto, które zarobiła w ostatnich dniach przed ucieczką z Londynu. Nie było tego wiele, ale zawsze coś. Zgarnęła też notatki i ruszyła do pracowni, zerkając na Just, która rozpoczęła nakładanie ochronnych zaklęć.
W pracowni było tak, jak w jej snach. Nic się nie zmieniło. Podeszła do półki, którą niegdyś zakatował Will, a ostatnio, poprawiał Michael, gdy po uderzeniu w nią spadła mu na głowę. Zgarnęła wszystkie listy i dokumenty, w tym swoje notatki i projekt miotły sportowej, który od dawna próbowała skończyć. Potrzebowała też narzędzi. Wiedziała, że wszystkich nie zabierze ze sobą, ale mogła przynajmniej najpotrzebniejsze. Na biodrach zapięła pas z cięższymi narzędziami, służącymi głównie do montowania i reperowania spoiwa i strzemion. Chwyciła za słoik z pastą Fleetwooda, otwarła go i zaciągnęła się jej przyjemnym, tak ciepło kojarzącym się zapachem. Zgarnęła go trochę na palec i przyłożyła do nosa. Chwyciła ją nostalgia. Tu, w tym miejscu stawiała swoje pierwsze dorosłe kroki. A teraz musiała je opuścić. Upchnęła słoik do torby, zastanawiając się jeszcze czy po pomniejszeniu zmieści tam jeszcze lakiery i farby konserwujące. Szybko jednak obróciła się, przypomniawszy sobie o najważniejszym. O dłutach. Te robocze zwinęła w materiale i ułożyła na wierzchu otwartej torby. Były jeszcze rzeźbiarskie, drobne, delikatne — umieszczone w specjalnym drewnianym pudełku. Jej dziadek tworzył nimi istne cuda, a od jakiegoś czasu i ona próbowała je wykorzystać na trzonach tworząc indywidualne, wyjątkowe wzory. Nie chciała brać tak dużego pudełka, a jeśli wrzuci je pojedynko zniszczą cię, stępią, a w najlepszym przypadku uszkodzą torbę, z której wszystko się wysypie podczas podróży. Podniosła więc nogę i oparła ją o taboret, podwijając spódnicę aż po samą kość udową. — Just?— spytała, upewniając się, że przyjaciółka dalej tam jest i wszystko jest w porządku. — Jak ci idzie?— Delikatnie zaczęła wsuwać jedno po drugim, obok siebie, w pończochę, zaczepiając je o wstążki je podtrzymujące, robiąc też w niej samej dziurki, które utrzymywały je w miejscu. Wyrzuci je po wszystkim, trudno. O ile nie będzie zmuszona do biegu, będą przylegać do ciała nieruchomo, i będą bezpieczne. Na próbę postawiła nogę na ziemi i zabiła kilka kroków, sprawdzając bardziej ich bezpieczeństwo niż swój własny komfort.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Na Pokątnej panowała cisza, mącona jedynie przez nasze kroki, odbijające się niemal echem (a raczej tak tylko mi się wydawało) i rozmowę prowadzoną ściszonymi głosami przez Hannah i Williama. W pewnym momencie obejrzał się przez ramię i uśmiechnął do mnie. Powstrzymałem podejrzliwe mrużenie oczu, ściągając jedynie usta w wąską kreskę i przyśpieszyłem kroku, aby jak najszybciej znaleźć się przy sklepie.
Hannah przywołała silną, solidną barierę, która opadła lekko z jednej strony, ukrywając nas przed wzrokiem nieproszonych przechodniów. Zerknąłem na Williama, który ze złością zrywał plakat z twarzą Kierana Rinehearta, ogłaszający, że chcą go żywego lub martwego i wyznaczają za niego pięć tysięcy złotych galeonów. Niezła fortuna.
- Obklejone jest nimi całe miasto, to bezsensowne - odezwałem się cicho. - Zrywanie ich może jedynie przyciągnąć uwagę. To i tak dziwne, że sklep jeszcze nie spłonął - przyznałem cicho, sam tym zdziwiony, bo słuchając o zapędach tych całych Rycerzy Walpurgii, to byłoby całkiem w ich stylu. Wysadzanie lodziarni, palenie ogrodów magizoologicznych, z myślą, że uda im się nas zastraszyć. - Złość czyni cię głupim, a głupota zabija - podsumowałem jedynie cierpkim tonem. Te słowa usłyszałem kiedyś od starszego aurora, gdy sam byłem żółtodziobem i mocno wryły mi się w pamięć.
- Nie, nie mogłaś przyjść tu sama, to dopiero byłoby ryzykowne - odpowiedziałem na słowa Hannah. Dużo wiedziała o Zakonie Feniksa, a w pojedynkę mogła zostać złapana o wiele łatwiej, gdyby wdarli się do jej głowy, a pewnie mieli ku temu środki i brak skrupułów, to byłoby o wiele gorzej. - Nie ryzykujemy więcej, niż podczas innych patroli w Londynie, nie martw się na zapas i nie zadręczaj tym, czym powinnaś się odwdzięczyć. To nie jest konieczne.
Zabezpieczenie sklepu Hannah może i nie było związane z Zakonem Feniksa, lecz powinniśmy wzajemnie sobie pomagać, przynajmniej takie było moje zdanie. A jeśli ktoś sądził inaczej, to warto było choć przypilnować tego, aby żadne z nas nie wpadło w ręce wroga.
Rzuciwszy zaklęcie nie wyczułem żadnej cudzej obecności. Ani w sklepie, ani w pobliżu. - Czysto - poinformowałem całą trójkę.
Weszliśmy do środka, ale ja zdecydowałem się zostać przy głównych drzwiach i stanąłem przy witrynie, aby mieć jak najlepszy widok na całą ulicę.
- Zostaniemy tu i damy wam znać, czy ktoś się nie zbliża - oznajmiłem cicho, nim jeszcze Tonks i Hannah zniknęły w innych częściach lokalu. Patrząc wciąż na ulicę uniosłem lekko różdżkę, z myślą o wzmocnieniu całej trójki. - Magicus Extremos. - Bo ostrożności nigdy za wiele.
Hannah przywołała silną, solidną barierę, która opadła lekko z jednej strony, ukrywając nas przed wzrokiem nieproszonych przechodniów. Zerknąłem na Williama, który ze złością zrywał plakat z twarzą Kierana Rinehearta, ogłaszający, że chcą go żywego lub martwego i wyznaczają za niego pięć tysięcy złotych galeonów. Niezła fortuna.
- Obklejone jest nimi całe miasto, to bezsensowne - odezwałem się cicho. - Zrywanie ich może jedynie przyciągnąć uwagę. To i tak dziwne, że sklep jeszcze nie spłonął - przyznałem cicho, sam tym zdziwiony, bo słuchając o zapędach tych całych Rycerzy Walpurgii, to byłoby całkiem w ich stylu. Wysadzanie lodziarni, palenie ogrodów magizoologicznych, z myślą, że uda im się nas zastraszyć. - Złość czyni cię głupim, a głupota zabija - podsumowałem jedynie cierpkim tonem. Te słowa usłyszałem kiedyś od starszego aurora, gdy sam byłem żółtodziobem i mocno wryły mi się w pamięć.
- Nie, nie mogłaś przyjść tu sama, to dopiero byłoby ryzykowne - odpowiedziałem na słowa Hannah. Dużo wiedziała o Zakonie Feniksa, a w pojedynkę mogła zostać złapana o wiele łatwiej, gdyby wdarli się do jej głowy, a pewnie mieli ku temu środki i brak skrupułów, to byłoby o wiele gorzej. - Nie ryzykujemy więcej, niż podczas innych patroli w Londynie, nie martw się na zapas i nie zadręczaj tym, czym powinnaś się odwdzięczyć. To nie jest konieczne.
Zabezpieczenie sklepu Hannah może i nie było związane z Zakonem Feniksa, lecz powinniśmy wzajemnie sobie pomagać, przynajmniej takie było moje zdanie. A jeśli ktoś sądził inaczej, to warto było choć przypilnować tego, aby żadne z nas nie wpadło w ręce wroga.
Rzuciwszy zaklęcie nie wyczułem żadnej cudzej obecności. Ani w sklepie, ani w pobliżu. - Czysto - poinformowałem całą trójkę.
Weszliśmy do środka, ale ja zdecydowałem się zostać przy głównych drzwiach i stanąłem przy witrynie, aby mieć jak najlepszy widok na całą ulicę.
- Zostaniemy tu i damy wam znać, czy ktoś się nie zbliża - oznajmiłem cicho, nim jeszcze Tonks i Hannah zniknęły w innych częściach lokalu. Patrząc wciąż na ulicę uniosłem lekko różdżkę, z myślą o wzmocnieniu całej trójki. - Magicus Extremos. - Bo ostrożności nigdy za wiele.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
To dziwne, jak Londyn zmienił się. Z miejsca które kochała w którym żyła i funkcjonowała na miejsce w którym ledwie była w stanie wytrzymać. Atmosfera tutaj przytłaczająca. Nieprzyjemna, zimna. Całkowicie inna. Jakby to miejsce, mimo tych samych miejsc i ulic, nie było już sobą. Straciło duszę. Światło. Szła najpierw obok Hannah, a później obok Cedrica obserwując jak Billy z Wright o czymś rozmawiają. Nie próbowała podsłuchać padających słów, rozglądając się uważnie po ulicy. Ostatnie, czego potrzebowali do dodatkowe towarzystwo. Droga do sklepu nie zajęła już długo. Wzięła wdech w płuca. Milczała, kiedy Hannah wyjaśniała Cedricowi rozkład sklepu. Sama znała go dokładnie, była tutaj nie raz. Trudno, żeby nie była, skoro z Hannah znały się od lat. Poczekała, aż pierwsze zaklęcia padną z ust czarodziei znajdujących się tutaj razem z nią. Już unosiła różdżkę, żeby zaczynać, kiedy Hannah odezwała się. Przeniosła na nią jasne tęczówki. Wysłuchała najpierw tego, co powiedział Cedric, a później sama otworzyła usta.
- Co za banialuki, Wright. Cokolwiek, to za mało. Nie ważne jak wiele rzeczy głupio zniszczą. Ale ten sklep ma stać. - rzuciła jej przeciągłe spojrzenie. Zwłaszcza po tym, ile pracy w niego włożyła. Po tym, jak zaciągnęła się u jakiegoś starca, żeby utrzymać to miejsce, żeby pozwolić mu funkcjonować. Ogrom pracy, obowiązków, zobowiązań i godzin, miesięcy lat. Nie, nie godziła się na to, żeby jakiś popapraniec zniszczył to rzucając pożogę, bo - ot tak - mógł. Uniosła lewą rękę i klepnęła ją lekko w ramię. Sama odchodząc kilka kroków, unosząc obie ręce - jedną pustą, a drugą z różdżką. Stojąc dokładnie kilka kroków przed wejściem, to je najpierw zaczęła oblekać magią. Nakładanie tego zaklęcia, jak przeczytała, na miejsca, było żmudną pracą, musiała połączyć ze sobą magicznie ślady, spleść je w jeden ciąg, który przy ostatnim pociągnięciu okryje całe miejsce przed wzrokiem wszystkich tych, którzy o tym nie wiedzą. Pierwsze sploty zajęły jej dobrych kilkanaście minut, po których ruchem głowy poprosiła, żeby otworzyli jej drzwi. Postępowała powoli, krok, po kroku mamrocząc pod nosem. Skupiona całkowicie, ledwie rejestrująca wszystko to, co działo się wokół. Widziała mijającą ją Hannah, zbierającą rzeczy, szybciej znajdująca się w pracowni, kiedy ona jeszcze została w pierwszym z pomieszczeń. Kolejny krok do przodu, kolejna seria skomplikowanych gestów. Potem następny, a kiedy doszła do końca pomieszczenia, wróciła na jego środek, obracając wykonując wokół własnej osi pełny obrót, zatrzymując się cztery razy, by stać na wprost zbiegów ścian. Potem przesunęła się dalej akurat, by zarejestrować swoje imię wypadające z ust Hannah. Spojrzała na nią jedynie skinając głową. Jakoś, taka byłaby odpowiedź. Jej czoło zaczynały już zraszać krople potu, ramiona zaczynały boleć od stale uniesionych rąk. - Dobrze. - mruknęła krótko biorąc wdech, widocznie skupiona jedynie na tym, co robiła. Weszła do pracowni tylko zerkając na Hannah, która wtykała coś w pończochy. Później o to zapyta, teraz nie było czasu na pogawędki. Jeden błąd mógł zniszczyć wszystko, co już wykreowała. Rozejrzała się po pomieszczeniu, zaczynając cały proceder od początku. Kolejne minuty mijały, jedna po drugiej. Różdżka wykonywała odpowiednie ruchy. Obrót, ściągnięcie, lekkie uniesienie pociągnięcie. Wykonywała pętle. Wieńczyła je, ściągała. Na koniec znów stając na środku, obracając się wokół osi. - Na zewnątrz. - poleciła krótko, kiedy zajęła się każdym z pomieszczeń, łapiąc krótkim spojrzeniem Hannah. Większość sił widocznie z niej uleciała. Ale była już blisko. Prawie finiszowała. Musiała doprowadzić to do końca. Nie było innej opcji.
- Co za banialuki, Wright. Cokolwiek, to za mało. Nie ważne jak wiele rzeczy głupio zniszczą. Ale ten sklep ma stać. - rzuciła jej przeciągłe spojrzenie. Zwłaszcza po tym, ile pracy w niego włożyła. Po tym, jak zaciągnęła się u jakiegoś starca, żeby utrzymać to miejsce, żeby pozwolić mu funkcjonować. Ogrom pracy, obowiązków, zobowiązań i godzin, miesięcy lat. Nie, nie godziła się na to, żeby jakiś popapraniec zniszczył to rzucając pożogę, bo - ot tak - mógł. Uniosła lewą rękę i klepnęła ją lekko w ramię. Sama odchodząc kilka kroków, unosząc obie ręce - jedną pustą, a drugą z różdżką. Stojąc dokładnie kilka kroków przed wejściem, to je najpierw zaczęła oblekać magią. Nakładanie tego zaklęcia, jak przeczytała, na miejsca, było żmudną pracą, musiała połączyć ze sobą magicznie ślady, spleść je w jeden ciąg, który przy ostatnim pociągnięciu okryje całe miejsce przed wzrokiem wszystkich tych, którzy o tym nie wiedzą. Pierwsze sploty zajęły jej dobrych kilkanaście minut, po których ruchem głowy poprosiła, żeby otworzyli jej drzwi. Postępowała powoli, krok, po kroku mamrocząc pod nosem. Skupiona całkowicie, ledwie rejestrująca wszystko to, co działo się wokół. Widziała mijającą ją Hannah, zbierającą rzeczy, szybciej znajdująca się w pracowni, kiedy ona jeszcze została w pierwszym z pomieszczeń. Kolejny krok do przodu, kolejna seria skomplikowanych gestów. Potem następny, a kiedy doszła do końca pomieszczenia, wróciła na jego środek, obracając wykonując wokół własnej osi pełny obrót, zatrzymując się cztery razy, by stać na wprost zbiegów ścian. Potem przesunęła się dalej akurat, by zarejestrować swoje imię wypadające z ust Hannah. Spojrzała na nią jedynie skinając głową. Jakoś, taka byłaby odpowiedź. Jej czoło zaczynały już zraszać krople potu, ramiona zaczynały boleć od stale uniesionych rąk. - Dobrze. - mruknęła krótko biorąc wdech, widocznie skupiona jedynie na tym, co robiła. Weszła do pracowni tylko zerkając na Hannah, która wtykała coś w pończochy. Później o to zapyta, teraz nie było czasu na pogawędki. Jeden błąd mógł zniszczyć wszystko, co już wykreowała. Rozejrzała się po pomieszczeniu, zaczynając cały proceder od początku. Kolejne minuty mijały, jedna po drugiej. Różdżka wykonywała odpowiednie ruchy. Obrót, ściągnięcie, lekkie uniesienie pociągnięcie. Wykonywała pętle. Wieńczyła je, ściągała. Na koniec znów stając na środku, obracając się wokół osi. - Na zewnątrz. - poleciła krótko, kiedy zajęła się każdym z pomieszczeń, łapiąc krótkim spojrzeniem Hannah. Większość sił widocznie z niej uleciała. Ale była już blisko. Prawie finiszowała. Musiała doprowadzić to do końca. Nie było innej opcji.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wzruszył jedynie ramionami, nie elaborując już dalej, pozostawiając poruszony temat na później – kiedy będą mogli porozmawiać na spokojnie, nie oglądając się za siebie przy każdym wylocie krzyżujących się z Pokątną uliczek. Być może Hannah miała rację, i naprawdę były to głupoty – ale coś mu podpowiadało, że Alexander nie naciskałby w liście, gdyby sam nie uznał wspomnianej kwestii za istotną.
Zatrzymał się przed sklepem, przez moment obserwując, jak przyjaciółka przygląda się witrynie – dziwnie pustej bez oświetlającego jej od wewnątrz blasku, i bez gromady dzieciaków komentujących wyższość jednych sportowych mioteł nad drugimi. Trudno było na to patrzeć bez zastanawiania się nad tym, jak wiele się zmieniło – i bez lodowatego poczucia niesprawiedliwości, od tygodni coraz szczelniej wypełniającego jego płuca. Zerwanie ze ściany plakatu być może i było bezsensowne, ale i tak sprawiło, że przez krótki moment poczuł się lepiej. – Teraz jest o jeden mniej – odpowiedział Cedricowi, być może odrobinę zbyt szorstko, odrzucając na bok zwinięty w kulkę pergamin. Spaliłby go, gdyby mógł, ale to naprawdę mogłoby ściągnąć na nich niepotrzebną uwagę. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale następne słowa aurora zatrzymały cisnące się na język zdanie gdzieś na poziomie strun głosowych; zawahał się, spoglądając na niego, nie chcąc przyznać na głos, jak wiele miał racji – i jak wiele złości faktycznie się w nim gotowało, szykując się do wybuchnięcia w najmniej odpowiednim momencie. Wypuścił powoli powietrze z płuc, rezygnując z komentarza – i odzywając się dopiero, gdy tuż obok rozległ się głos przyjaciółki. – P-p-przestań, Hannah, jesteśmy w tym wszyscy razem – odpowiedział, przenosząc na nią zaskoczone spojrzenie, pewien, że mówił za wszystkich – bo oczywistym było, że żadne z nich nie musiało tu być. Byli, bo chcieli – bo tak zrobić należało, i dlatego, że musieli sobie nawzajem pomagać. W świecie, który chciał ich za wszelką cenę wyeliminować, mieli tylko siebie. – Poza tym – n-n-niektórzy z nas to ryzykują samym oddychaniem – dodał, starając się nadać temu stwierdzeniu żartobliwy ton, ale w przestrzeni opuszczonej ulicy – nie tak dawno będącej świadkiem bezksiężycowej nocy – zabrzmiało to ciężko i ponuro. Po chwili więc odchrząknął, wchodząc za resztą do środka, i zgodnie z poleceniem Cedrica zatrzymując się tuż przy witrynie – obserwując ulicę tak samo, jak kilka tygodni wcześniej obserwował ją z okien zaatakowanej przez Rycerzy Walpurgii apteki. Miał nadzieję, że tym razem obejdzie się bez podobnych atrakcji.
Oprowadził Hannah spojrzeniem, przez moment przyglądając się też Justine – gdy dała im znak głową, otworzył przed nią drzwi, pilnując jednocześnie, by w żaden sposób jej nie przeszkodzić. Milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w wylot przeciwległej uliczki i zaciskając mocniej palce na różdżce, gdy dostrzegł tam mignięcie ubranej w ciemnej płaszcz sylwetki – ale czarownica, bo najwyraźniej była to kobieta, jedynie przemknęła na drugą stronę, nie zwracając uwagi na sklep. Odchrząknął cicho, mnąc przez chwilę słowa w ustach, zanim postanowił się odezwać. – Hej, to, c-co powiedziałeś wcześniej – zerknął kątem oka na profil aurora, odnosząc się rzecz jasna do bycia gniewnym i głupim – jak sobie z t-t-tym radzisz? Z tą złością? – zapytał półgębkiem, tak, by usłyszał go jedynie Cedric, z premedytacją jednak na niego nie patrząc; pytanie wydało mu się głupie – ale nie dawało mu spokoju na tyle, że zdecydował się je z siebie wyrzucić.
Zatrzymał się przed sklepem, przez moment obserwując, jak przyjaciółka przygląda się witrynie – dziwnie pustej bez oświetlającego jej od wewnątrz blasku, i bez gromady dzieciaków komentujących wyższość jednych sportowych mioteł nad drugimi. Trudno było na to patrzeć bez zastanawiania się nad tym, jak wiele się zmieniło – i bez lodowatego poczucia niesprawiedliwości, od tygodni coraz szczelniej wypełniającego jego płuca. Zerwanie ze ściany plakatu być może i było bezsensowne, ale i tak sprawiło, że przez krótki moment poczuł się lepiej. – Teraz jest o jeden mniej – odpowiedział Cedricowi, być może odrobinę zbyt szorstko, odrzucając na bok zwinięty w kulkę pergamin. Spaliłby go, gdyby mógł, ale to naprawdę mogłoby ściągnąć na nich niepotrzebną uwagę. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale następne słowa aurora zatrzymały cisnące się na język zdanie gdzieś na poziomie strun głosowych; zawahał się, spoglądając na niego, nie chcąc przyznać na głos, jak wiele miał racji – i jak wiele złości faktycznie się w nim gotowało, szykując się do wybuchnięcia w najmniej odpowiednim momencie. Wypuścił powoli powietrze z płuc, rezygnując z komentarza – i odzywając się dopiero, gdy tuż obok rozległ się głos przyjaciółki. – P-p-przestań, Hannah, jesteśmy w tym wszyscy razem – odpowiedział, przenosząc na nią zaskoczone spojrzenie, pewien, że mówił za wszystkich – bo oczywistym było, że żadne z nich nie musiało tu być. Byli, bo chcieli – bo tak zrobić należało, i dlatego, że musieli sobie nawzajem pomagać. W świecie, który chciał ich za wszelką cenę wyeliminować, mieli tylko siebie. – Poza tym – n-n-niektórzy z nas to ryzykują samym oddychaniem – dodał, starając się nadać temu stwierdzeniu żartobliwy ton, ale w przestrzeni opuszczonej ulicy – nie tak dawno będącej świadkiem bezksiężycowej nocy – zabrzmiało to ciężko i ponuro. Po chwili więc odchrząknął, wchodząc za resztą do środka, i zgodnie z poleceniem Cedrica zatrzymując się tuż przy witrynie – obserwując ulicę tak samo, jak kilka tygodni wcześniej obserwował ją z okien zaatakowanej przez Rycerzy Walpurgii apteki. Miał nadzieję, że tym razem obejdzie się bez podobnych atrakcji.
Oprowadził Hannah spojrzeniem, przez moment przyglądając się też Justine – gdy dała im znak głową, otworzył przed nią drzwi, pilnując jednocześnie, by w żaden sposób jej nie przeszkodzić. Milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w wylot przeciwległej uliczki i zaciskając mocniej palce na różdżce, gdy dostrzegł tam mignięcie ubranej w ciemnej płaszcz sylwetki – ale czarownica, bo najwyraźniej była to kobieta, jedynie przemknęła na drugą stronę, nie zwracając uwagi na sklep. Odchrząknął cicho, mnąc przez chwilę słowa w ustach, zanim postanowił się odezwać. – Hej, to, c-co powiedziałeś wcześniej – zerknął kątem oka na profil aurora, odnosząc się rzecz jasna do bycia gniewnym i głupim – jak sobie z t-t-tym radzisz? Z tą złością? – zapytał półgębkiem, tak, by usłyszał go jedynie Cedric, z premedytacją jednak na niego nie patrząc; pytanie wydało mu się głupie – ale nie dawało mu spokoju na tyle, że zdecydował się je z siebie wyrzucić.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wdzięczność była tylko jedną z emocji, jakie w tej chwili czuła. I choć powinna się bać, bo przecież mogło zdarzyć się wszystko, począwszy od spotkania przypadkowego patrolu, po natknięcie na samych Rycerzy Walpurgii dumnie przechadzających po stolicy, nie bała się. Czuła się bezpieczna i pewna, że cokolwiek się jeszcze tego dnia przydarzy, wszystko skończy się dobrze. Patrzyła na nich wszystkich z mieszaniną uczuć i wzruszenia, na które zdecydowanie nie była dobra pora. Poszukiwania wszystkich niezbędnych sprzętów i narzędzi przyniosło jej więc ulgę, zajęło jej myśli — musiała się skupić, by zabrać stąd wszystko, co najważniejsze, nie dawać szansy złodziejom, włamywaczom, ani rozbójnikom, Rycerzom szukającym przygód i zemsty. Dłuta za pończochą trzymały się dobrze, z ciężkiej torby ledwie nie wypadały rzeczy osobiste. Ale rozejrzała się, rozmyślając o tym, co powinna jeszcze wziąć.
Wtedy też jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem Just, która tkała w całym sklepie magiczne nici. Przyglądała jej się chwilę, jak tworzyła bariery, nakładała na to miejsce zaklęcia, których sama z pewnością nie umiałaby powtórzyć. Wiele mogła się od niej nauczyć. Zamiast jednak stanąć obok i patrzeć, chwyciła jeszcze słoik z pastą Fleetwooda i minęła ją, przechodząc na zaplecze. Stamtąd zgarnęła jeszcze prawie całą butelkę dobrego rumu ukrytą pomiędzy belkami przy drzwiach od zaplecza i obładowana wszystkim ruszyła w stronę drzwi. Ale wtedy też przypomniała sobie o czymś jeszcze. Spojrzała w prawo, gdzie znajdowały się miotły i spojrzała w górę, na tę wiszącą na haku. Nie zamierzała używać więcej magii. Tuz po tym jak rzuciła zaklęcie z barierą zdała sobie sprawę, jak bardzo ich narażała. Jej różdżka była zarejestrowana, mogli zjawić się tu w każdej chwili, wiedząc doskonale gdzie jest i co robi.
— Just? Kończysz już?— poprosiła ją. Nie chciała jej ponaglać, ale też nadwyrężać ich zaufania, narażać na niebezpieczeństwo. Spojrzała na nią, zapracowaną, zmęczoną. To musiało potrwać, taka magia nie rodziła się w minutach, ale miała wrażenie, że to wszystko trwało już kilka godzin.
Nogą podsunęła sobie taboret, a później weszła na stołek nieco drżącymi nogami i przytrzymując wszystko na piersi, starając się też by torba jej nie przeważyła, sięgnęła po nieco zakurzoną, ale nową miotłę. W tej chwili nie wyglądała zbyt okazale, przypominając raczej niewarty uwagi sprzęt, ale wypolerowana prezentowała się doskonale — pamiętała. Wisiała też w szczególnym miejscu i nie była do niczego. Wręcz przeciwnie. Ostrożnie zeszła ze stołka obładowana jak cyganka tombakiem i dopiero teraz stanęła w progu. Spojrzała na nich, rozmawiających. O czym — nie słyszała, ale wiedziała, że przerwała.
— Weź to, przyda ci się — powiedziała wręczając Williamowi miotłę, bez dodatkowych wyjaśnień i nim zdążył zaprotestować, czy cokolwiek odpowiedzieć, zwróciła się do Cedrica: — A ty weź to. To jest pasta, używaj jej przez tydzień, a miotła będzie jak nowa. Możesz też nabrać jej nieco w dwa palce i wsunąć dłoń głęboko miedzy witki, posmarować te w środku, najtrudniejsze do czyszczenia, szczególnie u nasady. I nasmaruj ją koniecznie przed jakimś... ważniejszym wyjściem, wiesz. Jak będziesz potrzebował pewności, że da radę. — Skinęła głową, łapiąc szybko jego spojrzenie i cofnęła się do progu, zostając już tylko z butelką dobrego rumu. Obróciła się za siebie, wypatrując przyjaciółki.
Wtedy też jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem Just, która tkała w całym sklepie magiczne nici. Przyglądała jej się chwilę, jak tworzyła bariery, nakładała na to miejsce zaklęcia, których sama z pewnością nie umiałaby powtórzyć. Wiele mogła się od niej nauczyć. Zamiast jednak stanąć obok i patrzeć, chwyciła jeszcze słoik z pastą Fleetwooda i minęła ją, przechodząc na zaplecze. Stamtąd zgarnęła jeszcze prawie całą butelkę dobrego rumu ukrytą pomiędzy belkami przy drzwiach od zaplecza i obładowana wszystkim ruszyła w stronę drzwi. Ale wtedy też przypomniała sobie o czymś jeszcze. Spojrzała w prawo, gdzie znajdowały się miotły i spojrzała w górę, na tę wiszącą na haku. Nie zamierzała używać więcej magii. Tuz po tym jak rzuciła zaklęcie z barierą zdała sobie sprawę, jak bardzo ich narażała. Jej różdżka była zarejestrowana, mogli zjawić się tu w każdej chwili, wiedząc doskonale gdzie jest i co robi.
— Just? Kończysz już?— poprosiła ją. Nie chciała jej ponaglać, ale też nadwyrężać ich zaufania, narażać na niebezpieczeństwo. Spojrzała na nią, zapracowaną, zmęczoną. To musiało potrwać, taka magia nie rodziła się w minutach, ale miała wrażenie, że to wszystko trwało już kilka godzin.
Nogą podsunęła sobie taboret, a później weszła na stołek nieco drżącymi nogami i przytrzymując wszystko na piersi, starając się też by torba jej nie przeważyła, sięgnęła po nieco zakurzoną, ale nową miotłę. W tej chwili nie wyglądała zbyt okazale, przypominając raczej niewarty uwagi sprzęt, ale wypolerowana prezentowała się doskonale — pamiętała. Wisiała też w szczególnym miejscu i nie była do niczego. Wręcz przeciwnie. Ostrożnie zeszła ze stołka obładowana jak cyganka tombakiem i dopiero teraz stanęła w progu. Spojrzała na nich, rozmawiających. O czym — nie słyszała, ale wiedziała, że przerwała.
— Weź to, przyda ci się — powiedziała wręczając Williamowi miotłę, bez dodatkowych wyjaśnień i nim zdążył zaprotestować, czy cokolwiek odpowiedzieć, zwróciła się do Cedrica: — A ty weź to. To jest pasta, używaj jej przez tydzień, a miotła będzie jak nowa. Możesz też nabrać jej nieco w dwa palce i wsunąć dłoń głęboko miedzy witki, posmarować te w środku, najtrudniejsze do czyszczenia, szczególnie u nasady. I nasmaruj ją koniecznie przed jakimś... ważniejszym wyjściem, wiesz. Jak będziesz potrzebował pewności, że da radę. — Skinęła głową, łapiąc szybko jego spojrzenie i cofnęła się do progu, zostając już tylko z butelką dobrego rumu. Obróciła się za siebie, wypatrując przyjaciółki.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Sklep nie wyglądał na całkiem nowy, właściwie to mógłbym przysiąc, że chyba był w tym miejscu po prostu od zawsze, odkąd tylko pamiętałem, zacząłem się więc zastanawiać, czy Hannah go odkupiła, czy może przejęła w inny sposób - może po kimś z rodziny? Czy nie wspominała mi, że zajmował się tym jej dziadek, kiedyśmy się spotkali po latach, jakie minęły od Hogwartu, po raz pierwszy w szkockim tartaku? Teraz nie mogłem sobie przypomnieć i obiecałem sobie, że zapytam ją o to później. Może nawet ja sam, będąc dzieckiem i nastoletnim chłopcem, stałem przed tą witryną i przyciskałem nos do szyby, marząc o najnowszym modelu sportowej miotły, dzięki której zdobylibyśmy puchar domów. Wspomnienia uparcie chciały powrócić, zaprzątnąć myśli, poddać mnie melancholii, a na to nie mogłem sobie pozwolić - nie w tej chwili. Musieliśmy pozostać czujni i skoncentrowani. Wszyscy. Dlatego zwróciłem uwagę Williamowi, który uległ złości. Słusznej, zrozumiałem, ale w tym momencie do trzymania na wodzy. Odpuściłem uwagę, że jeden więcej, czy też jeden mniej nie robi w tym momencie żadnej różnicy, lecz jeśli on poczuł się z tym lepiej. Obdarzyłem go jedynie przeciągłym spojrzeniem, a skrzywienie ust zdradziło dezaprobatę, zanim przeniosłem je na Hannah, wyraźnie wzruszoną okazanym jej wsparciem.
Pokiwałem jedynie głową, potwierdzając słowa, które padły z ust Justine, później Williama, bo zgadzałem się z nimi w pełni.
Gdy znaleźliśmy się już w środku, a czarownice zniknęły na zapleczu, zapadła między mną, a szukającym Jastrzębi z Falmouth cisza i nie miałem nic przeciwko niej. Nie zwykłem narzucać swojego towarzystwa, jeśli miałem wrażenie, że jest niepożądane. Na krótką chwilę obejrzałem się zatem na Billy'ego, kiedy się do mnie odezwał, nie od razu rozumiejąc co ma na myśli. Trochę mnie zaskoczył. Mina, jaką uraczył mnie wcześniej, nie zwiastowała ochoty na rozmowy.
- Czasami jest ciężko - odpowiedziałem cichym tonem, całkowicie szczerze, wracając do obserwowania ulicy Pokątnej. - Myślę sobie wtedy jednak, że trzymając nerwy na wodzy wykorzystam ją w inny sposób - myśląc trzeźwo, zachowując skupienie celniej wymierzę cios. Dokopię im mocniej. Przechytrzę ich, nie dam wygrać - mówiłem dalej, po chwili zastanowienia. - Im właśnie o to chodzi. Aby wytrącić cię z równowagi. Rzucają najgorszym mięsem, mówią i robią obrzydliwe rzeczy, by cię zdenerwować i ogłupić. Nie daj im tej satysfakcji.
Tylko tyle zdążyłem jeszcze powiedzieć, zanim głos Hannah oderwał nas z tej szczerej pogawędki, obejrzałem się na nią, kiedy wciskała Williamowi w ręce miotłę. Po chwili sam przyjąłem od niej słoiczek z pastą Fleetwooda, unosząc ją do oczu, by się jej bliżej przyjrzeć, kiwając głową, gdy wyjaśniała jak jej używać.
- Bardzo dziękuję, przyda się - powiedziałem, odnotowując jednocześnie, by nie zapomnieć wysłać jej listu z kilkoma monetami - nie chciałem, aby oddawała mi produkty za darmo w sytuacji, gdy nie mogła prowadzić sklepu. Wszyscy znaleźliśmy się w niełatwej sytuacji materialnej przez to wszystko.
Po chwili pojawiła się także i Tonks, polecając, byśmy wyszli na zewnątrz - do wyjścia skierowałem się więc pierwszy, trzymając przed sobą uniesioną różdżkę.
- Przyda się dodatkowe zabezpieczenie drzwi, czy to będzie już zbędne? - spytałem cicho, nie oglądając się jednak na pozostałą trójkę przez ramię.
Pokiwałem jedynie głową, potwierdzając słowa, które padły z ust Justine, później Williama, bo zgadzałem się z nimi w pełni.
Gdy znaleźliśmy się już w środku, a czarownice zniknęły na zapleczu, zapadła między mną, a szukającym Jastrzębi z Falmouth cisza i nie miałem nic przeciwko niej. Nie zwykłem narzucać swojego towarzystwa, jeśli miałem wrażenie, że jest niepożądane. Na krótką chwilę obejrzałem się zatem na Billy'ego, kiedy się do mnie odezwał, nie od razu rozumiejąc co ma na myśli. Trochę mnie zaskoczył. Mina, jaką uraczył mnie wcześniej, nie zwiastowała ochoty na rozmowy.
- Czasami jest ciężko - odpowiedziałem cichym tonem, całkowicie szczerze, wracając do obserwowania ulicy Pokątnej. - Myślę sobie wtedy jednak, że trzymając nerwy na wodzy wykorzystam ją w inny sposób - myśląc trzeźwo, zachowując skupienie celniej wymierzę cios. Dokopię im mocniej. Przechytrzę ich, nie dam wygrać - mówiłem dalej, po chwili zastanowienia. - Im właśnie o to chodzi. Aby wytrącić cię z równowagi. Rzucają najgorszym mięsem, mówią i robią obrzydliwe rzeczy, by cię zdenerwować i ogłupić. Nie daj im tej satysfakcji.
Tylko tyle zdążyłem jeszcze powiedzieć, zanim głos Hannah oderwał nas z tej szczerej pogawędki, obejrzałem się na nią, kiedy wciskała Williamowi w ręce miotłę. Po chwili sam przyjąłem od niej słoiczek z pastą Fleetwooda, unosząc ją do oczu, by się jej bliżej przyjrzeć, kiwając głową, gdy wyjaśniała jak jej używać.
- Bardzo dziękuję, przyda się - powiedziałem, odnotowując jednocześnie, by nie zapomnieć wysłać jej listu z kilkoma monetami - nie chciałem, aby oddawała mi produkty za darmo w sytuacji, gdy nie mogła prowadzić sklepu. Wszyscy znaleźliśmy się w niełatwej sytuacji materialnej przez to wszystko.
Po chwili pojawiła się także i Tonks, polecając, byśmy wyszli na zewnątrz - do wyjścia skierowałem się więc pierwszy, trzymając przed sobą uniesioną różdżkę.
- Przyda się dodatkowe zabezpieczenie drzwi, czy to będzie już zbędne? - spytałem cicho, nie oglądając się jednak na pozostałą trójkę przez ramię.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie wyobrażała sobie inaczej. Kiedy wchodziła w relacje, głębsze te najważniejsze, dawała wszystko, co miała, co potrafiła, co wiedziała. Nie mogło być inaczej też tym razem. Może to brzmiało samolubnie, ale nie obchodziły ją inne lokale na pokątnej. Obchodził ją ten, który należał do niej. Trochę sprzyjało im szczęście. Od maja wizerunek Hannah znajdował się na listach Ministerstwa. Nietrudno było dojść do tego, że posiada nieruchomość. Trudno powiedzieć, czy była to opieszałość Rycerzy, czy przestało ich zwyczajnie bawić dorobku życia zakonników. W jej oczach, zwyczajnie w tym względzie im się poszczęściło i nie chciała pozwolić na to, żeby nagle po miesiącach, przypomnieli sobie, że mogą coś jeszcze zburzyć. Niszczyć. Tylko to potrafili. Pieprzyli o nowym świecie, wielkich zmianach a na razie jedyne co za nimi szło to zniszczenie i śmierć. Ktoś, kto był przesiąknięty złem, kto widział w nim potęgę nie był w stanie czegokolwiek stworzyć. Głównie dlatego, że czubki ich nosów nie sięgały dalej, niż ponad ich kończyny. Posłała krótki uśmiech w stronę Billy’ego. Wierzyła, a może wiedziała, że doskonale wiedział, co znaczyło bycie mugolakiem. Lepiej, niż ci, którzy nie doświadczyli tego na własnej skórze. Nie mogła stwierdzić się z jego stwierdzeniem. Choć ubranym w żart, tak przeraźliwie prawdziwym.
Wkroczyła do sklepu, bo żeby objąć całość, dokładnie, musiała się namęczyć, zwłaszcza, że nie był to stojący pojedyńczo dom. Magia potrafiła wiele rzeczy, ale nie znaczyło to, że były one łatwe. Fidelius nie był. Zrozumiała to, gdy tkała jedną sieć za drugą, skrupulatnie łącząc je ze sobą, mamrocząc pod nosem inkantacje. Uważnie, dokładnie, czując jak uniesione w górze ramiona dają jej o sobie dać zmęczeniem. Jak każda kolejna magiczna nić, nakłada na nią zmęczenie, odziera ją z sił. Coś za coś. Ona odpocznie i wszystko będzie w porządku, to była cena która chciała i musiała zapłacić. Wiedziała, że popełniła jeszcze błędy. Wkładała za dużo siły. Za wiele energii. Mniej pewnie również dałoby radę, ale to była kwestia wyczucia, nauczenia się też. Praktyki prawdopodobnie.
Skinęła krótko Hannah głową. Bo tak, powoli kończyła. Wypowiedziała krótkie słowa, wolała, żeby na wszelki wypadek, przy finalizacji, nikogo nie było w środku, gdyby coś zrobiła jednak nie tak.
- Zbędne. - określiła krótko wychodząc na zewnątrz, pociągając za sobą kolejną pętlę. - Cofnijcie się trochę. - poprosiła ich, sama, robiąc trzy kroki w tył zwrócona twarzą w kierunku sklepu. Fidelius był o tyle trudny, że trzeba było go dostosować, do formy skrywanej tajemnicy. Inaczej należało postępować w przypadku budynku - a tu też rozchodziły się rodzaje działania, zależnie od zabudowania. Dużo w nim było wolności, potrzeby improwizacji i zrozumienia samego celu. Pociągnęła różdżką, wypowiadając kończącą inkantację, wskazując nią stojącą obok Hannah. Na ich oczach cegła po cegle, zaczęły się ze sobą schodzić. pochłaniać w głąb witryny, okna, drzwi, przed którymi stali, by w końcu, po krótkiej chwili ślad po sklepie, pozostał całkowicie niewidoczny. Przynajmniej dla niej, gdy sekretu sklepu, miała pilnować jego właścicielka. - Skończyłam. - oznajmiła, czując, jak nagle robi jej się ciemno przed oczami i miękko w nogach. Zachwiała się, zaciskając rękę na ramieniu stojącego obok Billy’ego. - To twój sklep, więc też twoja tajemnica Hannah. Najlepiej będziesz wiedzieć z kim i czy w ogóle, się nią podzielić. - oznajmiła cicho spoglądając na nią. Uśmiechając się blado. Widocznie zmęczona, czego nie próbowała ukryć. Oddychała ciężko, powoli łapiąc oddechy. Nie spodziewała się, że pierwsze nałożenie tego zaklęcia, pozbawi jej takiej ilości sił. Ale w domu, na spokojnie, będzie mogła przemyśleć kolejne kroki i zastanowić się w których miejscach użyła za dużo energii.
Wkroczyła do sklepu, bo żeby objąć całość, dokładnie, musiała się namęczyć, zwłaszcza, że nie był to stojący pojedyńczo dom. Magia potrafiła wiele rzeczy, ale nie znaczyło to, że były one łatwe. Fidelius nie był. Zrozumiała to, gdy tkała jedną sieć za drugą, skrupulatnie łącząc je ze sobą, mamrocząc pod nosem inkantacje. Uważnie, dokładnie, czując jak uniesione w górze ramiona dają jej o sobie dać zmęczeniem. Jak każda kolejna magiczna nić, nakłada na nią zmęczenie, odziera ją z sił. Coś za coś. Ona odpocznie i wszystko będzie w porządku, to była cena która chciała i musiała zapłacić. Wiedziała, że popełniła jeszcze błędy. Wkładała za dużo siły. Za wiele energii. Mniej pewnie również dałoby radę, ale to była kwestia wyczucia, nauczenia się też. Praktyki prawdopodobnie.
Skinęła krótko Hannah głową. Bo tak, powoli kończyła. Wypowiedziała krótkie słowa, wolała, żeby na wszelki wypadek, przy finalizacji, nikogo nie było w środku, gdyby coś zrobiła jednak nie tak.
- Zbędne. - określiła krótko wychodząc na zewnątrz, pociągając za sobą kolejną pętlę. - Cofnijcie się trochę. - poprosiła ich, sama, robiąc trzy kroki w tył zwrócona twarzą w kierunku sklepu. Fidelius był o tyle trudny, że trzeba było go dostosować, do formy skrywanej tajemnicy. Inaczej należało postępować w przypadku budynku - a tu też rozchodziły się rodzaje działania, zależnie od zabudowania. Dużo w nim było wolności, potrzeby improwizacji i zrozumienia samego celu. Pociągnęła różdżką, wypowiadając kończącą inkantację, wskazując nią stojącą obok Hannah. Na ich oczach cegła po cegle, zaczęły się ze sobą schodzić. pochłaniać w głąb witryny, okna, drzwi, przed którymi stali, by w końcu, po krótkiej chwili ślad po sklepie, pozostał całkowicie niewidoczny. Przynajmniej dla niej, gdy sekretu sklepu, miała pilnować jego właścicielka. - Skończyłam. - oznajmiła, czując, jak nagle robi jej się ciemno przed oczami i miękko w nogach. Zachwiała się, zaciskając rękę na ramieniu stojącego obok Billy’ego. - To twój sklep, więc też twoja tajemnica Hannah. Najlepiej będziesz wiedzieć z kim i czy w ogóle, się nią podzielić. - oznajmiła cicho spoglądając na nią. Uśmiechając się blado. Widocznie zmęczona, czego nie próbowała ukryć. Oddychała ciężko, powoli łapiąc oddechy. Nie spodziewała się, że pierwsze nałożenie tego zaklęcia, pozbawi jej takiej ilości sił. Ale w domu, na spokojnie, będzie mogła przemyśleć kolejne kroki i zastanowić się w których miejscach użyła za dużo energii.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Obserwowanie okolicy – na szczęście – okazało się zajęciem raczej mało obfitującym w zwroty akcji; nie licząc paru pojedynczych przechodniów, którzy przemknęli ulicą Pokątną tak prędko, jakby spodziewali się, że w każdej chwili w ich plecy trafi czarnomagiczna klątwa, nic nie zakłóciło ich spokoju. Mimo wszystko starał się nie tracić czujności, nie pozwalając, by dopadło go znużenie; zdawał sobie sprawę, że sytuacja mogła ulec zmianie w ułamkach sekund – tak samo, jak podejrzewał, że konieczność podjęcia walki mogłaby rozproszyć Justine na tyle, by zniweczyć cały proces nakładania zaklęcia. Wyglądający na nieskończenie skomplikowany; nie chciał nawet wyobrażać sobie, jak bardzo zaawansowana i złożona była to magia, ani jakie konsekwencje mogłaby mieć popełniona w trakcie pomyłka.
Zadając pytanie Cedricowi, nie szukał sposobu na wypełnienie ciszy słowami – nie czuł wewnętrznej potrzeby, żeby to robić, milczenie na ogół mu nie przeszkadzało – ale zwrócona mu przed wejściem uwaga nie przestawała go dręczyć, przypominając o sobie niczym ostry kamyk w bucie. To nie była dla niego nowość – to, że zbyt łatwo dawał się wytrącić z równowagi; z podobnym problemem zderzał się już wcześniej, na boisku, gdy złośliwe uwagi wykrzykiwane przez zawodników przeciwnej drużyny zmuszały go do porzucenia skupienia, rozproszenia, zaprzestania wypatrywania złotej, skrzydlatej piłeczki; ile razy obelga wymierzona w pochodzenie jego rodziny kosztowała go zwycięstwo? Wysłuchał z uwagą słów aurora, wiedząc, że miał rację – i westchnął bezgłośnie. – Wiem – mruknął z czymś, co brzmiało nieco jak kapitulacja. – Po p-p-prostu czasem szlag mnie t… – zaczął – ale nim zdołałby dokończyć zdanie, za ich plecami pojawiła się Hannah. Rzucił szybkie spojrzenie Cedricowi; zdawało się mówić: dzięki – a sekundę później, ledwie zdążył się odwrócić, ściskał w ręce rączkę miotły. Dobrej – mógł stwierdzić to od razu, nawet pomimo osiadającego na drewnie kurzu; potrafił wyczuć doskonałe wyważenie, utrzymujące trzon w równowadze. Otworzył usta, przyjaciółka wiedziała jednak, jak nie dopuścić go do głosu; opuścił więc spojrzenie na miotłę, przyglądając się jej przez moment, słysząc co drugie słowo, które Hannah wypowiadała do Cedrica, sam balansując gdzieś pomiędzy wdzięcznością, niezręcznością, i czymś jeszcze, czego nie był w stanie nazwać, a co ścisnęło na moment jego struny głosowe, sprawiając, że gdy już się odezwał, wciąż brzmiał dziwnie cicho. – Dziękuję, Hannah. Zap-p-płacę ci za nią – zapowiedział, nie mając zamiaru przyjąć odmowy. Miała rację – miotła miała mu się przydać, potrzebował jej, szczególnie teraz, gdy stanowiła jego podstawowy sposób przemieszczania się – ale jednocześnie wiedział, ile to wszystko dla Hannah znaczyło: ten sklep, i te miotły, które tworzył jej dziadek.
Pojawienie się Justine ponownie go rozproszyło. Cofnął się o kilka kroków, zgodnie z jej poleceniem, unosząc spojrzenie na witrynę i obserwując, jak na jego oczach znika: jak pochłaniają ją sąsiednie sklepy, jak cegły się przesuwają, zabudowując szyby, ukrywając za sobą szyld, okna i wejście. Gwizdnął cicho, bezwiednie, w podziwie; ściana znieruchomiała, ale przyglądał się jej jeszcze przez moment, chcąc sprawdzić, czy będzie w stanie dostrzec w niej jakikolwiek słaby punkt, nieciągłość, coś podejrzanego. Nie był. Niesamowite, zatańczyło na jego wargach, ale zamiast się odezwać, odwrócił się szybko w stronę Justine, zaalarmowany słabą nutą w jej głosie. Gdy chwyciła go za ramię, wyciągnął własne instynktownie, starając się ją podeprzeć; dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo wykańczające musiało być dla niej to, czego dzisiaj dokonała. – W p-p-porządku, Just? – zapytał, nie cofając jednak ręki. – Może z powrotem p-powinnaś lecieć ze mną – zasugerował. Miotła spokojnie mogła unieść dwie osoby.
Zadając pytanie Cedricowi, nie szukał sposobu na wypełnienie ciszy słowami – nie czuł wewnętrznej potrzeby, żeby to robić, milczenie na ogół mu nie przeszkadzało – ale zwrócona mu przed wejściem uwaga nie przestawała go dręczyć, przypominając o sobie niczym ostry kamyk w bucie. To nie była dla niego nowość – to, że zbyt łatwo dawał się wytrącić z równowagi; z podobnym problemem zderzał się już wcześniej, na boisku, gdy złośliwe uwagi wykrzykiwane przez zawodników przeciwnej drużyny zmuszały go do porzucenia skupienia, rozproszenia, zaprzestania wypatrywania złotej, skrzydlatej piłeczki; ile razy obelga wymierzona w pochodzenie jego rodziny kosztowała go zwycięstwo? Wysłuchał z uwagą słów aurora, wiedząc, że miał rację – i westchnął bezgłośnie. – Wiem – mruknął z czymś, co brzmiało nieco jak kapitulacja. – Po p-p-prostu czasem szlag mnie t… – zaczął – ale nim zdołałby dokończyć zdanie, za ich plecami pojawiła się Hannah. Rzucił szybkie spojrzenie Cedricowi; zdawało się mówić: dzięki – a sekundę później, ledwie zdążył się odwrócić, ściskał w ręce rączkę miotły. Dobrej – mógł stwierdzić to od razu, nawet pomimo osiadającego na drewnie kurzu; potrafił wyczuć doskonałe wyważenie, utrzymujące trzon w równowadze. Otworzył usta, przyjaciółka wiedziała jednak, jak nie dopuścić go do głosu; opuścił więc spojrzenie na miotłę, przyglądając się jej przez moment, słysząc co drugie słowo, które Hannah wypowiadała do Cedrica, sam balansując gdzieś pomiędzy wdzięcznością, niezręcznością, i czymś jeszcze, czego nie był w stanie nazwać, a co ścisnęło na moment jego struny głosowe, sprawiając, że gdy już się odezwał, wciąż brzmiał dziwnie cicho. – Dziękuję, Hannah. Zap-p-płacę ci za nią – zapowiedział, nie mając zamiaru przyjąć odmowy. Miała rację – miotła miała mu się przydać, potrzebował jej, szczególnie teraz, gdy stanowiła jego podstawowy sposób przemieszczania się – ale jednocześnie wiedział, ile to wszystko dla Hannah znaczyło: ten sklep, i te miotły, które tworzył jej dziadek.
Pojawienie się Justine ponownie go rozproszyło. Cofnął się o kilka kroków, zgodnie z jej poleceniem, unosząc spojrzenie na witrynę i obserwując, jak na jego oczach znika: jak pochłaniają ją sąsiednie sklepy, jak cegły się przesuwają, zabudowując szyby, ukrywając za sobą szyld, okna i wejście. Gwizdnął cicho, bezwiednie, w podziwie; ściana znieruchomiała, ale przyglądał się jej jeszcze przez moment, chcąc sprawdzić, czy będzie w stanie dostrzec w niej jakikolwiek słaby punkt, nieciągłość, coś podejrzanego. Nie był. Niesamowite, zatańczyło na jego wargach, ale zamiast się odezwać, odwrócił się szybko w stronę Justine, zaalarmowany słabą nutą w jej głosie. Gdy chwyciła go za ramię, wyciągnął własne instynktownie, starając się ją podeprzeć; dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo wykańczające musiało być dla niej to, czego dzisiaj dokonała. – W p-p-porządku, Just? – zapytał, nie cofając jednak ręki. – Może z powrotem p-powinnaś lecieć ze mną – zasugerował. Miotła spokojnie mogła unieść dwie osoby.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechnęła się do Cedrica i skinęła mu głową, a później przeniosła wzrok na przyjaciela, unosząc brew, gdy wypalił.
— Billy! — syknęła cicho, piorunując go wzrokiem; palnął strasznie, aż nie wierzyła, że to zrobił. I to po tylu latach. — Nie obrażaj mnie! Przyda wam się — podkreśliła raz jeszcze, patrząc wpierw na Williama, a później na Cedrica, na wypadek, gdyby i jemu do głowy przyszedł podoby, równie absurdalny pomysł. Nie chciała pieniędzy. Nie zamierzała ich przyjąć. Każdy z nich miał masę innych wydatków, mieszkali w oazie, wspierali ludzi mieszkających tam, a sami nie mieli dochodowego zajęcia. Liczył się każdy knut. W banku, choć dziś znajdującym się poza jej zasięgiem, trzymała nieco oszczędności przeznaczonych na spłatę długu. Gdy będzie mogła otworzyć sklep ponownie — jeśli, czy kiedy? — poradzi sobie. Jakoś. Dziś nie było o tym mowy, dziś nie miała takiego problemu. Jeśli tylko mogła ich wesprzeć tym, co mogła i tym co miała — a miała tylko to, co im przekazała; musiała. Tym bardziej, że byli tu dziś dla niej. I wiele to dla niej znaczyło. — To prezent — zogniskowała spojrzenie na Williamie. — Spóźniony, urodzinowy.— Nie mieli jak tego uczcić w tym roku. Jak świętować. Wiedziała jednak, że temu odmówić nie mógł. I słuchać podobnych pomysłów już nie zamierzała. Obróciła się, kiedy Tonks wyszła ze sklepu i zgodnie z jej poleceniem wycofała. Stanęła za czarodziejami. Przez jedną chwilę nieruchomo, skoncentrowana na tym, co widziała. Jak cegły zaczęły się przesuwać, jedna po drugiej, jak sklep zaczął się kurczyć, znikać a jej oczach powoli, zapadać w sobie. Rozchyliła usta, Tonks wskazała na nią różdżką i wszystko zaczęło wracać do normy. Sklep stał przed nią tak, jak do tej pory. Drzwi były już zamknięte, w środku panowała ciemność. Okryte kurzem witryny nie wyglądały zbyt zachęcająco, raczej strasznie. Zarówno miotła za szybą, jak i nieruchome kafle pokryte były grubą warstwą jasnego pyłu.
— To już?— spytała niepewna, patrząc wciąż przed siebie, na kamienicę, na sklep, który — dla niej, wciąż, niezmiennie był widoczny. Ale przecież była strażnikiem tajemnicy. Wiedziała, kto musiał znać położenie tego sklepu — jej bracia. To był tak samo ich biznes, jak jej, ona po prostu się tym zajęła. Byli przecież Wrightami, to był sklep ich dziadka. Ale byli też ludzie, których chciała związać z tą tajemnicą. Którzy zasługiwali na to, by zostać strażnikami. — Czy jak powiem to głośno, to zadziała?— spytała, nie odrywając spojrzenia od witryny. — Sklep z miotłami, ulica Pokątna — spróbowała, a później spojrzała na nich kolejno, chcąc wiedzieć, czy to zobaczyli. Czy coś się zmieniło. Zatrzymała spojrzenie na wycieńczonej przyjaciółce i odnalazła jej dłoń, zbliżywszy się. — Dziękuję — zacisnęła na niej palce, czując opuszkami palców drewno jej różdżki, którą trzymała. Była wykończona, słaba. Pokiwała głową, gdy Billy zaproponował wspólną podróż. — Powinnaś z nim lecieć. Zadba o ciebie. Ja zajmę się twoją miotłą.— Uniosła spojrzenie na Moore'a i kiwnęła mu głową. Wiedziała, że z nim będzie bezpieczna. — Polecicie między nami, co?— Spojrzała na Cedrica. Czy tak było według niego najbezpieczniej? Miał doświadczenie, wiedział, jak zorganizować powrót, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń i zapewnić osłabionej czarownicy bezpieczny powrót. — W domu zrobię ci herbaty z rumem. Najlepszym jaki kiedykolwiek miałam.— Uniosła do góry butelkę z alkoholem, która nie zmieściła jej się już w torbie.
— Billy! — syknęła cicho, piorunując go wzrokiem; palnął strasznie, aż nie wierzyła, że to zrobił. I to po tylu latach. — Nie obrażaj mnie! Przyda wam się — podkreśliła raz jeszcze, patrząc wpierw na Williama, a później na Cedrica, na wypadek, gdyby i jemu do głowy przyszedł podoby, równie absurdalny pomysł. Nie chciała pieniędzy. Nie zamierzała ich przyjąć. Każdy z nich miał masę innych wydatków, mieszkali w oazie, wspierali ludzi mieszkających tam, a sami nie mieli dochodowego zajęcia. Liczył się każdy knut. W banku, choć dziś znajdującym się poza jej zasięgiem, trzymała nieco oszczędności przeznaczonych na spłatę długu. Gdy będzie mogła otworzyć sklep ponownie — jeśli, czy kiedy? — poradzi sobie. Jakoś. Dziś nie było o tym mowy, dziś nie miała takiego problemu. Jeśli tylko mogła ich wesprzeć tym, co mogła i tym co miała — a miała tylko to, co im przekazała; musiała. Tym bardziej, że byli tu dziś dla niej. I wiele to dla niej znaczyło. — To prezent — zogniskowała spojrzenie na Williamie. — Spóźniony, urodzinowy.— Nie mieli jak tego uczcić w tym roku. Jak świętować. Wiedziała jednak, że temu odmówić nie mógł. I słuchać podobnych pomysłów już nie zamierzała. Obróciła się, kiedy Tonks wyszła ze sklepu i zgodnie z jej poleceniem wycofała. Stanęła za czarodziejami. Przez jedną chwilę nieruchomo, skoncentrowana na tym, co widziała. Jak cegły zaczęły się przesuwać, jedna po drugiej, jak sklep zaczął się kurczyć, znikać a jej oczach powoli, zapadać w sobie. Rozchyliła usta, Tonks wskazała na nią różdżką i wszystko zaczęło wracać do normy. Sklep stał przed nią tak, jak do tej pory. Drzwi były już zamknięte, w środku panowała ciemność. Okryte kurzem witryny nie wyglądały zbyt zachęcająco, raczej strasznie. Zarówno miotła za szybą, jak i nieruchome kafle pokryte były grubą warstwą jasnego pyłu.
— To już?— spytała niepewna, patrząc wciąż przed siebie, na kamienicę, na sklep, który — dla niej, wciąż, niezmiennie był widoczny. Ale przecież była strażnikiem tajemnicy. Wiedziała, kto musiał znać położenie tego sklepu — jej bracia. To był tak samo ich biznes, jak jej, ona po prostu się tym zajęła. Byli przecież Wrightami, to był sklep ich dziadka. Ale byli też ludzie, których chciała związać z tą tajemnicą. Którzy zasługiwali na to, by zostać strażnikami. — Czy jak powiem to głośno, to zadziała?— spytała, nie odrywając spojrzenia od witryny. — Sklep z miotłami, ulica Pokątna — spróbowała, a później spojrzała na nich kolejno, chcąc wiedzieć, czy to zobaczyli. Czy coś się zmieniło. Zatrzymała spojrzenie na wycieńczonej przyjaciółce i odnalazła jej dłoń, zbliżywszy się. — Dziękuję — zacisnęła na niej palce, czując opuszkami palców drewno jej różdżki, którą trzymała. Była wykończona, słaba. Pokiwała głową, gdy Billy zaproponował wspólną podróż. — Powinnaś z nim lecieć. Zadba o ciebie. Ja zajmę się twoją miotłą.— Uniosła spojrzenie na Moore'a i kiwnęła mu głową. Wiedziała, że z nim będzie bezpieczna. — Polecicie między nami, co?— Spojrzała na Cedrica. Czy tak było według niego najbezpieczniej? Miał doświadczenie, wiedział, jak zorganizować powrót, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń i zapewnić osłabionej czarownicy bezpieczny powrót. — W domu zrobię ci herbaty z rumem. Najlepszym jaki kiedykolwiek miałam.— Uniosła do góry butelkę z alkoholem, która nie zmieściła jej się już w torbie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Każdego niekiedy trafia szlag - zdążyłem jeszcze tylko powiedzieć, nawet nie jako pocieszenie, a czyste stwierdzenie faktu, zanim pojawiła się przy nas panna Wright. Pomyślałem - jak zwykle - o tamtej chwili, kiedy to mnie trafił wspomniany szlag najmocniej jak tylko pamiętałem. Stanąwszy naprzeciw mordercy mojego ojca kompletnie straciłem nad sobą panowanie, nie zapanowałem nad gniewem, a później dręczyły mnie pytania = czy niszcząc potwora sam stałem się jednym z nich? Przełknąłem ślinę, czując, że znów zasycha mi w gardle i skupiłem myśli na opakowaniu pasty Fleetwooda, którą trzymałem w rękach. Billy wypowiedział głośno myśli o zapłacie, które sam miałem i tak jak przypuszczałem, Hannah natychmiast zaprzeczyła, jakoby to było potrzebne. Gdy spojrzała na mnie powstrzymałem się od przewrócenia oczyma, ale i tak zamierzałem w liście przesłać jej to parę monet. Wszyscy znaleźliśmy się w trudnej sytuacji zawodowej i musieliśmy mieć z czego żyć. Słowa ty nie obrażaj nas, Hannah, cisnęły mi się na usta, chwilowo jednak zachowałem je dla siebie, gdy pojawiła się Tonks.
Wyglądała zdecydowanie słabiej, jakby rzucane czary wyssały z niej sporo energii i magicznego potencjału, nic to jednak dziwnego. Zaklęcie Fideliusa było jednym z najpotężniejszych czarów ochronnych o jakich czytałem. Niewielu potrafiło je rzucić, dlatego kiedy wycofaliśmy się ze sklepu, drobna czarownica zaś machnęła różdżką kończąc tym samym ten skomplikowany proces - nabrałem do niej jeszcze większego szacunku i podziwu dla jej umiejętności. Nawet wśród aurorów nie było wielu zdolnych do takich potężnych czarów, ona zaś nie ukończyła nawet kursu. Godne podziwu to niewiele powiedziane.
Skinąłem głową, przyjmując do wiadomości, że więcej zaklęć ochronnych to już zbędna formalność. Teraz sklep nie powinien być widoczny dla nikogo poza nami - i innymi, którym Hannah zdecyduje się powierzyć ten sekret. Pierwszy raz zostałem Strażnikiem Tajemnicy i byłem ciekaw jak dokładnie to działa - czy można z człowieka siłą wyrwać ten sekret, czy zaklęcie Fideliusa jest tak silne, że jedynie własna wola pozwala na wyjawienie tej tajemnicy?
- Tak. Tak będzie najlepiej. Hannah lekko z przodu, ja trochę z tyłu, ich dwójka między nami - odpowiedziałem. Nie znałem drogi do domu Tonksów, w którym - jak już wiedziałem dzięki Michaelowi - mieszkała także Hannah, wolałem też zabezpieczyć tyły, na wypadek, gdyby ktoś zdecydował się ruszyć naszym śladem. Ulica Pokątna nadal jednak wydawała się pusta i cicha. Mieliśmy szczęście. Mogliśmy ruszyć w drogę powrotną z poczuciem spełnionego zadania - choć to za wcześnie, aby się cieszyć. Dopiero poza Londynem będzie można odetchnąć. Powiedzmy.
- Herbata z rumem brzmi świetnie, ale ruszajmy już - stwierdziłem, choć oferta ta była skierowana do Justine. Nie powinniśmy tu zbyt długo czekać na magiczny patrol, który pewnie niebawem się pojawi.
Wyglądała zdecydowanie słabiej, jakby rzucane czary wyssały z niej sporo energii i magicznego potencjału, nic to jednak dziwnego. Zaklęcie Fideliusa było jednym z najpotężniejszych czarów ochronnych o jakich czytałem. Niewielu potrafiło je rzucić, dlatego kiedy wycofaliśmy się ze sklepu, drobna czarownica zaś machnęła różdżką kończąc tym samym ten skomplikowany proces - nabrałem do niej jeszcze większego szacunku i podziwu dla jej umiejętności. Nawet wśród aurorów nie było wielu zdolnych do takich potężnych czarów, ona zaś nie ukończyła nawet kursu. Godne podziwu to niewiele powiedziane.
Skinąłem głową, przyjmując do wiadomości, że więcej zaklęć ochronnych to już zbędna formalność. Teraz sklep nie powinien być widoczny dla nikogo poza nami - i innymi, którym Hannah zdecyduje się powierzyć ten sekret. Pierwszy raz zostałem Strażnikiem Tajemnicy i byłem ciekaw jak dokładnie to działa - czy można z człowieka siłą wyrwać ten sekret, czy zaklęcie Fideliusa jest tak silne, że jedynie własna wola pozwala na wyjawienie tej tajemnicy?
- Tak. Tak będzie najlepiej. Hannah lekko z przodu, ja trochę z tyłu, ich dwójka między nami - odpowiedziałem. Nie znałem drogi do domu Tonksów, w którym - jak już wiedziałem dzięki Michaelowi - mieszkała także Hannah, wolałem też zabezpieczyć tyły, na wypadek, gdyby ktoś zdecydował się ruszyć naszym śladem. Ulica Pokątna nadal jednak wydawała się pusta i cicha. Mieliśmy szczęście. Mogliśmy ruszyć w drogę powrotną z poczuciem spełnionego zadania - choć to za wcześnie, aby się cieszyć. Dopiero poza Londynem będzie można odetchnąć. Powiedzmy.
- Herbata z rumem brzmi świetnie, ale ruszajmy już - stwierdziłem, choć oferta ta była skierowana do Justine. Nie powinniśmy tu zbyt długo czekać na magiczny patrol, który pewnie niebawem się pojawi.
becomes law
resistance
becomes duty
Powstrzymał się przed przewróceniem oczami, spoglądając jedynie na Hannah z ukosa, jakby chciał bez słów przekazać jej wszystko: przede wszystkim wdzięczność, ale też ciche zniecierpliwienie bijącym od jej słów uporem. Wiedział, że sprzeczanie się o miotłę nie miało sensu, tak samo jak nie miało go rozliczanie wzajemnych przysług; żadne z nich nie pomagało drugiemu z myślą o późniejszym zwrocie metaforycznego długu; jeśli nie przyjmie od niego pieniędzy, przekaże jej je w formie nieco mniej oczywistej niż galeony – tak samo, jak ona sprytnie robiła z miotły urodzinowy prezent, zdając sobie sprawę, że nie będzie w stanie go wtedy nie przyjąć. Uśmiechnął się pod nosem, kręcąc lekko głową; zdecydowanie znała go zbyt dobrze. – Jesteś n-n-najlepsza – mruknął, nachylając się do przyjaciółki, gdy wychodzili na zewnątrz; prawdę mówiąc, trochę już nie mógł doczekać się okazji do wypróbowania możliwości trzymanej w ręku miotły. Brawura w drodze powrotnej raczej nie wchodziła w grę, zwłaszcza, jeśli miał lecieć razem z Justine, ale może gdy będzie wracał do Szkocji?..
Póki co z trudem porzucił te myśli, zaaferowany tym, co działo się wprost przed jego oczami – sklep, przed momentem zniknąwszy pomiędzy sąsiadującymi z nim budynkami, pojawił się ponownie, gdy tylko Hannah zdradziła na głos jego umiejscowienie. Otworzył lekko usta, przyglądając się przesuwającym się na powrót cegłom, jedna po drugiej wypluwającym ukryte witryny i drzwi, szyld i prowadzące do wejścia schodki.
Kiedy Cedric wraz z Hannah ustalili najbezpieczniejsze ułożenie w trakcie lotu, kiwnął głową, zerkając kontrolnie na Justine. – Gotowa? – zapytał; nadal wyglądała nieco blado, jeśli potrzebowała chwili, chyba mogli zaczekać – choć zapewne niezbyt długo; i tak już znajdowali się na widoku od co najmniej paru minut, z każdą kolejną upływają sekundą ryzykując nadejściem patrolu. – Siadaj z p-p-przodu, tak chyba będzie najwygodniej – zasugerował; była drobna, nie było więc obaw, że będzie mu zasłaniać. Przełożył miotłę do prawej ręki, ustawiając ją tak, żeby wygodnie było na nią wsiąść; zatrzymała się poziomo nad ziemią, lewitując posłusznie. – Będziemy zaraz za t-t-tobą – powiedział do Hannah, nim sam zajął miejsce, odbijając się stopami od ziemi; nim wzniósł się wyżej, ponad budynki, rozejrzał się jeszcze dookoła – ale wyglądało na to, że mieli szczęście, bo nigdzie nie dostrzegł ani obcych sylwetek, ani mknących ku nim promieni zaklęć.
| fantastyczna czwórka zt <3
Póki co z trudem porzucił te myśli, zaaferowany tym, co działo się wprost przed jego oczami – sklep, przed momentem zniknąwszy pomiędzy sąsiadującymi z nim budynkami, pojawił się ponownie, gdy tylko Hannah zdradziła na głos jego umiejscowienie. Otworzył lekko usta, przyglądając się przesuwającym się na powrót cegłom, jedna po drugiej wypluwającym ukryte witryny i drzwi, szyld i prowadzące do wejścia schodki.
Kiedy Cedric wraz z Hannah ustalili najbezpieczniejsze ułożenie w trakcie lotu, kiwnął głową, zerkając kontrolnie na Justine. – Gotowa? – zapytał; nadal wyglądała nieco blado, jeśli potrzebowała chwili, chyba mogli zaczekać – choć zapewne niezbyt długo; i tak już znajdowali się na widoku od co najmniej paru minut, z każdą kolejną upływają sekundą ryzykując nadejściem patrolu. – Siadaj z p-p-przodu, tak chyba będzie najwygodniej – zasugerował; była drobna, nie było więc obaw, że będzie mu zasłaniać. Przełożył miotłę do prawej ręki, ustawiając ją tak, żeby wygodnie było na nią wsiąść; zatrzymała się poziomo nad ziemią, lewitując posłusznie. – Będziemy zaraz za t-t-tobą – powiedział do Hannah, nim sam zajął miejsce, odbijając się stopami od ziemi; nim wzniósł się wyżej, ponad budynki, rozejrzał się jeszcze dookoła – ale wyglądało na to, że mieli szczęście, bo nigdzie nie dostrzegł ani obcych sylwetek, ani mknących ku nim promieni zaklęć.
| fantastyczna czwórka zt <3
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zdawała sobie sprawę, że nakładanie zabezpieczeń zajmowało czas. Nie sądziła jednak, że Fidelius będzie aż tak wymagający. A może nie była w stanie sobie tego wyobrazić, póki nie podjęła sie tego po raz pierwszy. Właśnie tutaj na ulicy Pokątnej. Zawsze zawieszała wysoko swoją własną poprzeczkę. A z rzeczy które robiła, wyciągnęła wnioski, żeby kolejne jej działania były skuteczniejsze. Kiedy ponownie wychodziła przed sklep Hannah miała w głowie już całą listę tego, co mogła zrobić lepiej, szybciej, efektywniej kiedy po raz kolejny podejmie się zakładania właśnie tego zabezpieczenia na jakąś przestrzeń. Dzięki niezmiennej nauce i naturalnej umiejętności pojmowania działania magii była w stanie wskazać momenty w których stworzyła zbyt wiele magicznych wiązań, wiedziała w które wlała zbyt wiele magicznej energii. Wszystko mogło zostać nałożone przy mniejszej stracie jej sił. Ale musiała przekonać się tego na własnej skórze, zdobyć doświadczenie, które sprawi, że kolejnym razem podejmie inne decyzje, lepsze, bardziej wydajne. Rozsądną decyzją zdecydowanie było ustanowienie tylko jednego Strażnika Tajemnicy, właściciela. Wiedziała, że Wright nie podzieli się informacją z kimś, komu nie ufa. A im mniej osób miało możliwość rzeczywistego zdradzenia położenia sklepu, tym lepiej. Najważniejszym dzisiaj było, że samo zabezpieczenie udało się nałożyć bez niespodziewanych gości. Naprawdę cieszyła się z tego. W tym momencie nie byłaby żadną pomocą. Problemem dodatkowo, trudno było jej się skupić, a powieki ciążyły coraz mocniej. Rzucanie zaklęć, podjęcie walki w stanie w którym obecnie się znajdowała byłoby nadzwyczaj trudne. Jej dłoń zaciskała się na ramieniu Williama z ulgą dostrzegając szybką reakcję.
- Już. - zapewniła przyjaciółkę, potwierdzając krótkim skinieniem głowy. - Zadziała. - potwierdziła jeszcze nie wykonując żadnego dodatkowego ruchu. - Trochę kręci mi się w głowie. - przyznała, bo nie było sensu uciekać się do kłamstwa w tym momencie. Spróbowała stanąć mocniej na nogach, poprawić się, dźwignąć do całkowitego pionu. Ale nie rozkojarzenie, zmęczenie, ciężki oddech nie odchodził. Potrzebowała odpoczynku, zdawała sobie sprawę, że kiedy zregeneruje siły, wszystko wróci do normy. Jej spojrzenie spotkało się z tym należącym do Hannah. Poczuła jej uścisk na ręce, na usta wpłynął znikomy uśmiech. Nie musiała jej dziękować, nie chciała pozwolić na to, żeby Rycerze zniszczyli coś, czemu poświęciła tyle czasu. Kiedy padła propozycja przesunęła tęczówki od Billa do Hannah, potwierdzając krótkim skinieniem głowy. Podała swoją miotłę przyjaciółce. - Chętnie, potem będę musiała się zdrzemnąć. - przyznała zgodnie z prawdą - Gotowa. - odpowiedziała wsiadając na miotłę z Billym. Małe zwycięstwo? Może niekoniecznie, bardziej odpowiednie zabezpieczenie. Zerknęła jeszcze raz na sklep kiedy odlatywali już z zamiarem wydostania się z Londynu.
| zt
- Już. - zapewniła przyjaciółkę, potwierdzając krótkim skinieniem głowy. - Zadziała. - potwierdziła jeszcze nie wykonując żadnego dodatkowego ruchu. - Trochę kręci mi się w głowie. - przyznała, bo nie było sensu uciekać się do kłamstwa w tym momencie. Spróbowała stanąć mocniej na nogach, poprawić się, dźwignąć do całkowitego pionu. Ale nie rozkojarzenie, zmęczenie, ciężki oddech nie odchodził. Potrzebowała odpoczynku, zdawała sobie sprawę, że kiedy zregeneruje siły, wszystko wróci do normy. Jej spojrzenie spotkało się z tym należącym do Hannah. Poczuła jej uścisk na ręce, na usta wpłynął znikomy uśmiech. Nie musiała jej dziękować, nie chciała pozwolić na to, żeby Rycerze zniszczyli coś, czemu poświęciła tyle czasu. Kiedy padła propozycja przesunęła tęczówki od Billa do Hannah, potwierdzając krótkim skinieniem głowy. Podała swoją miotłę przyjaciółce. - Chętnie, potem będę musiała się zdrzemnąć. - przyznała zgodnie z prawdą - Gotowa. - odpowiedziała wsiadając na miotłę z Billym. Małe zwycięstwo? Może niekoniecznie, bardziej odpowiednie zabezpieczenie. Zerknęła jeszcze raz na sklep kiedy odlatywali już z zamiarem wydostania się z Londynu.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Część z miotłami
Szybka odpowiedź