Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Leśny park niespodzianek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśny park niespodzianek
Park niespodzianek to ogrodzony teren nieopodal plaży, gęsto zalesiony, głównie drzewami liściastymi. Kręte, przyjemne dla oka ścieżki widokowe są idealnym miejscem na odprężające piesze wycieczki. Rośnie przy nich wiele gatunków rzadkich ziół, kwiatów i grzybów, jest to jednakże rezerwat przyrody i wynoszenie z niego czegokolwiek, niszczenie roślinności, jest kategorycznie zabronione. Na wysokich gałęziach drzew da się zaobserwować nieme, błękitnoskrzydłe memortki, ponad nimi szybują dzikie ptaki drapieżne. Czarodziej z czujnym okiem wypatrzy między krzakami wozaka albo kuguchara - te ostatnie, wyjątkowo inteligentne stworzenia, często zbliżają się do ludzi. Nauczyły się już, że tutaj nie uczynią im krzywdy, przeciwnie - podrapią za uchem, a może nawet podrzucą coś na ząb. Szczególną atrakcją parku są jednak magiczne jelenie o biało-złotym umaszczeniu, które nie występują nigdzie indziej w Europie. Są inteligentne i, choć płochliwe, zbliżają się do ludzi; odbiegają jednak od razu, gdy dostrzegą jakikolwiek niepokojący gest ze strony czarodziejów.
Była taka podekscytowana! Susanne uwielbiała dostawać listo od swoich podopiecznych, niezależnie od ich wieku - zajmowała się bowiem osobami starszymi oraz tymi młodymi. Każde ze spotkań ciągnęło ze sobą niesamowite doświadczenia. Dzieci były... dziećmi - potrafiły wywołać uśmiech na twarzy jednym gestem albo słowem, przekręcone niezgrabnie sformułowanie mogło awansować na miano najlepszego powiedzonka, zyskującego rozgłos wśród znajomych, ich szczerość nie miała granic, mogły cieszyć się z najdrobniejszych rzeczy. Dorośli z wiekiem tracili tę zdolność. Nie była to może ogólna zasada, mająca zastosowanie u wszystkich, ale wedle obserwacji panny Lovegood, znaczna większość gubiła umiejętność doceniania drobiazgów, gdy na horyzoncie pojawiały się coraz gęstsze chmury problemów i komplikacji. Starsi ludzie byli już mocno przesiąknięci życiowymi doświadczeniami, ale nie pędzili tak bardzo, przynajmniej nie ci, których znała. Od nich uczyła się niesamowitych rzeczy, godzinami wysłuchiwała przepięknych (i prawdziwych, najprawdziwszych!) historii, z nimi dzieliła się przemyśleniami i nie bała się pytać o radę, gdy sama tego potrzebowała. Jednak tym razem Ruderę odwiedziła sowa jej małej koleżanki. Ptaszysko - swoją drogą pokaźnych rozmiarów, zadziwiających nawet samą Susanne, opiekującą się zwierzętami praktycznie dzień w dzień - wleciało do ich podziemnego domu drzwiami wejściowymi, bardzo szybko odnajdując drogę do pokoju panny Lovegood i oznajmiając swoją obecność donośnym pukaniem. Jak oparzona podskoczyła nad książką, prawie rozlewając herbatę; nietypowy dźwięk sprawił, że szybko poderwała się z łóżka i otworzyła drzwi, spodziewając się ujrzeć Bertiego z hakiem zamiast ręki, potrzebującego pomocy w odtransmutowaniu jej, lecz nie dostrzegła przed sobą żywej duszy. Dopiero spojrzenie w dół rozjaśniło sprawę. Przywitała posłańca pogodnie, przechwytując list zanim zaoferowała sowie posiłek i świeżą, zimną wodę. Okazało się, że w kopercie znajdują się dwa pergaminy.
Treść pierwszego pisma była chaotyczna, trochę nieskładna, pełna błędów gramatycznych i ortograficznych, ale bardzo urocza i w gruncie rzeczy - zrozumiała. Mała Mi, bo tak nazywała niską dziewczynkę o kruczoczarnych włosach i przenikliwie niebieskich oczach, entuzjazmowała się dwudniowym wyjazdem rodziców do Szkocji, gdzie mieli załatwiać jakieś ważne sprawy, co dla młodej czarownicy było oznaką dnia wolnego. Sue znała ten schemat - rodzice potrzebowali trochę czasu dla siebie, ale bardzo chcieli zrekompensować córce rozłąkę, dlatego szukali na ten czas odpowiedniej opieki - osoby zaangażowanej i nietuzinkowej, zdolnej zainteresować aktywnościami ich dziecko. Nietrudno się domyślić, że Susanne nadawała się do tego zadania idealnie. Z uśmiechem przechylała głowę, próbując rozszyfrować koślawe pismo Mirandy i towarzyszące mu rysunki - prawdziwe rebusy! Mimo młodego wieku i niezbyt rozwiniętych zdolności pisarskich, dziewczynka odnajdywała się świetnie w obrazkowych zagadkach, zawsze podrzucając swojej opiekunce nowe. Tym razem był to kapelusz i królik - musiała być z rodzicami na mugolskim pokazie magicznym, nie było innej opcji.
Drugi list był kompletnie czytelny i wprowadził Sue w istotniejsze szczegóły, zawierał datę wyjazdu rodziców Mirandy, ich rady oraz wskazówki (dzieci tak szybko dorastały, trudno było za nimi nadążyć!), preferencje żywieniowe (jak cudownie, że zaczęła jeść marchewki, to na pewno ten magiczny pokaz!) a także uprzejme pytanie - czy Susanne mogłaby zjawić się w ich domu i zająć się Małą Mi podczas nieobecności?
- Taktaktak - wyśpiewała pod nosem do listu, prędko biorąc się za odpowiedź. Miesiąc później pakowała swoją pojemną torbę, wrzucając do niej wszystko, co mogło się nadać. Kredki, choć Miranda miała ich wystarczająco wiele, trochę czystych kartek, dwa kolorowe kapelusze i pióra - by mogły dowolnie ozdobić nakrycia głowy - parę zabawek, jakie zawsze ze sobą zabierała oraz najważniejsze - wspaniały humor. Założyła na siebie jedną ze swoich ulubionych sukienek do ziemi, w kolorowe kwiaty, dodała do tego zielony płaszczyk i błękitny szalik - była gotowa do drogi. Wiedziała już, co będą robić i gdzie pójdą, musiała tylko skonsultować plan z czarnowłosą dziewczynką. Teleportacja, rach ciach i była na miejscu.
Przemiła okolica zawsze ją zachwycała. Mieszkali tu sami czarodzieje - wydawało jej się nawet, że tolerancyjni, nigdy nie doszły jej słuchy o szkalowaniu mugoli oraz ich krewnych. Mała wioseczka tętniła życiem na tyle, na ile było to możliwe. Pranie łopotało wesoło na sznurach, zielona trawa już wnosiła się ku niebu, zapachy zwiastowały wiosnę, a czwórka starszych dzieci bawiła się w podchody - Sue zawsze miała problem ze zrozumieniem tej gry, ale uśmiechnęła się do przemykających obok chłopców. Dom Mirandy dało się poznać już z daleka - na oknach wywieszone były papierowe ozdoby, w ogródku z drewnianej skrzyni wysypywały się skarby, znalezione podczas przygód ze znajomymi, Sue także dołożyła tam parę ślicznych drobnostek. Nie przyglądała się im, wzrokiem wodząc po oknach - nie pomyliła się, w kuchennym już dostrzegła swoją towarzyszkę, do której pomachała energicznie, pędem puszczając się do drzwi. Wyścig! Nie zdążyła dobiec, nim się otworzyły - dziewczynka już wystrzeliła ku niej, moment później obejmując szczupłe nogi.
- Hej, Mała Mi! - padło przywitanie, szybki przytulas i mogły ruszać w drogę. - Słyszałam, że lubisz marchewki, wzięłam cały zapas - i parę dobrych ciasteczek od Bertiego - kto nie lubił jego ciasteczek?! - Gotowa na przygodę? - zapytała wesoło, zerkając na rodziców dziewczynki, stojących w drzwiach. Przywitała ich grzecznie i wzięła Mirandę za rękę. - Wybierzemy się do leśnego parku niespodzianek, poopowiadam Miri trochę o zwierzętach, na pewno polubi się z kugucharem - wyjaśniła małżeństwu, zanim dogadała z nimi ostatnie szczegóły, ze zniecierpliwioną pociechą, uczepioną nogi. Szybka herbatka i mogli rozejść się w swoje strony - one do parku, oni do Szkocji. Sue nie mogła wyjść ze zdziwienia - mieszkali tak blisko parku, a nigdy nie wybrali się na spacer do niego, a przynajmniej nie do tej części, którą miała na myśli. Tym bardziej musiała to naprawić. Dziewczynka zgodziła się na plan w ciemno.
- Twoje rebusy są coraz lepsze - pochwaliła szczerze Mirandę. - Królik i kapelusz, odgadłam je, ale musiałam się nieźle głowić, skąd takie połączenie - przyznała bez bicia, nieprędko wpadała na pomysły powiązane z mugolskimi przedstawieniami. - Coś mi się wydaje, że to dzięki królikom tak chętnie wsuwasz marchewki. Możemy spróbować namówić twoją mamę na królika, jesteś już duża i wystarczająco odpowiedzialna żeby podjąć się opieki nad zwierzątkiem - podpowiedziała łagodnie, zastanawiając się, co na to tata - ale tym miały martwić się później. Miranda wykazywała się talentem do zwierząt już od najmłodszych lat, brzmiało to bardzo znajomo.
Przerwały pogawędkę oraz solidny spacer, znajdując powalone przy drodze drzewo - tam też usiadły, by zjeść parę wspomnianych marchewek oraz umilić sobie czas ozdabianiem kapeluszy. Mała Mi wybrała fioletowy, Susanne przypadł żółty, ale użyła drobnego triku transmutacyjnego i obydwa mieniły się w wiosennym słońcu, jakby ktoś obsypał je brokatem. W nowych nakryciach głowy, ruszyły dalej.
- Kuguchary to wspaniałe, inteligentne stworzenia - wyjaśniła dziewczynce, gdy natrafiły na jednego z nich, wcale nie wahającego się przed podejściem. Ocierał się o kostki Mirandy, mrucząc przyjemnie - zachwytom nie było końca! Sue miała wrażenie, że nie odciągnie dziewczynki od rozpieszczonego zwierzaka, ale w końcu się udało. Opisywała jej kolejne gatunki, mijane po drodze - opowiedziała też, jak znalazła memortka podczas sylwestrowej zabawy, zakopanego w śniegu i przemarzniętego, jeszcze maleńskiego; w trakcie snucia tej historii nieopodal mignął jej prześliczny jelonek, na którego widok zatrzymała się gwałtownie, nieco wybijając z rytmu młodą towarzyszkę. Zerknęła na nią z uśmiechem, wskazując dłonią urocze zwierzę i cicho wyjaśniając, jak rzadko można na nie trafić. Udało im się nawet podejść do nieco spłoszonego czworonoga i zobaczyć go z bliska. Do domu wróciły zmęczone i przeszczęśliwe, a Sue stanęła na wysokości zadania, przyrządzając kolację idealną - kanapki z domowym masłem orzechowym i malinowym dżemem, a do tego ziołowa herbatka. Nie obyło się bez bajki na dobranoc, ale tę panna Lovegood opowiadała z pamięci, z największym zaangażowaniem tworząc na ścianie mniej lub bardziej zgrabne cienie. Bawiła się świetnie - także kolejnego dnia. Kochała pracować w ten sposób.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
10 kwietnia?
Ciężko było jej myśleć w tym czasie. I mimo że przebywała w Wielkiej Brytanii dopiero niespełna dwa tygodnie, zrozumiała, że zmieniło się praktycznie wszystko — poczynając od opinii publicznej, przez otwartość świata, do zarządzeń rządowych. Co prawda nie znała się praktycznie wcale na polityce i nikomu nigdy to nie przeszkadzało, tak teraz wydawało się, że interesowała ona dosłownie każdego i tylko Skamander nie miała żadnego zdania na ten temat. Wzbudzając tym faktem wyjątkowe oburzenie — wszak nawet wyprawa do piekarni kończyła się skrzywionym spojrzeniem zebranych w niej klientów, którzy niczym sępy łypali na wykupującą kilka bułek dziewczynę. Parę burknięć dotarło do niej, gdy zagadnęła, że zamknięcie Londynu to pewnie cios w turystykę, a zgryźliwy komentarz właścicielki spowodował popłynięcie paru łez, gdy Steffy opuściła lokal. Cichy płacz i bicie serca w drobnej klatce piersiowej były tylko jednymi z wielu reakcji na odtrącenie, którego natury nie była w stanie pojąć. Czy to była jej wina, że musiała wyjechać właśnie w tym okresie, gdy wszystko dosłownie obróciło się do góry nogami? Czy to właśnie w niej samej leżał cały problem niechęci? Robiła, mówiła coś, co krzywdziło drugą stronę? Co tam się wydarzyło? Co się wydarzyło, że wszyscy stali się tacy... Inni. Obcy. Zimni. Nieprzystępni i wrogo do siebie nastawieni. Chłodna dłoń łapała ją za serce za każdym razem, gdy do jej zazwyczaj pełnego optymizmu umysłu dochodziły wątpliwości, zasiewając w niej niewiadomą. Czy tak to miało wyglądać już do końca? Czy już nigdy nie miało być tak jak niegdyś? Gdy wędrowała przed siebie z szerokim uśmiechem wypisanym na ustach, nie bojąc się niczego i nikogo. Gdy cieszyła się każdym dniem, a dłoń sięgająca ku drugiemu człowiekowi nie była odtrącana. Gdy wiedziała, że dokądś zmierzała, ale teraz? Nie czuła się dobrze. Nie czuła się jakby wróciła do domu, a do jakiegoś obcego miejsca, w którym nie było dla niej miejsca i nikt nie zamierzał mówić jej, że było inaczej. Zaniki pamięci wcale nie pomagały — raz w końcu pamiętała, gdzie była i jak się tam znalazła, a czasami zatrzymywała się, marszcząc czoło i myśląc intensywnie nad tym, co się działo. Od przepompowania informacjami nie wiedziała, co tak naprawdę było prawdziwe, a co tylko przekolorowane. A to równocześnie było dość ironicznie, biorąc pod uwagę fakt, że cale jej życie opierało się na wielobarwności, a w momencie, w którym atakowała ją z każdej strony, Steffy czuła się jak w jakiejś klatce, gdzie wpuszczano tylko krzyki przeróżnych ludzi. Bombardowali ją przeróżnymi wiadomościami, chcąc przedstawić swój punkt widzenia, a ona pragnęła tylko od tego uciec. Nie wytrzymywała, nie mając żadnego oparcia wśród bliskich, bo pomimo wysyłanych nagminnie sów, nikt nie odpowiadał. Wkrótce nawet i pieniądze mogły się skończyć, ale Skamander musiała myśleć pozytywnie. Przecież miała pracę! I rodzinę! Mimo że uparcie milczący, byli tam! Na pewno byli bezpieczni, bo nie mieszkali w końcu w samym Londynie, dlatego żadne utrudnienia w komunikacji powstać nie mogły. I czekała z nadzieją. Każdego dnia czekała na jakiś znak, że ktoś tam był. W oddali, ale nie zapomniał. Nic więc dziwnego, że serca zabiło jej w piersi jak szalone, gdy pewna sowa usiadła na trawie obok niej, gdy Steffy starała się cokolwiek napisać w swoim ręcznie robionym zeszycie. Czytając słowa odpowiedzi od Justine, zaskoczyła się. Już zupełnie zapomniała, że próbowała się do niej dobijać, ale nawet jeśli nie pamiętała, cieszyła się na informację o chęci spotkania. Podniecona i uradowana do granic możliwości, od razu zaczęła wypatrywać dnia, w którym miały się zobaczyć. Chciała zapomnieć o jakiejś bzdurnej wojnie, Zakonie Feniksa, Lordzie Voldemorcie i chaosie, który szalał w granicach wysp — chciała spotkać się z przyjaciółką i zobaczyć znaną sobie twarz. Twarz, którą mogłaby ująć w dłonie i poczuć ciepło skóry drugiej osoby, którą mogłaby mocno przytulić, szukając bezpieczeństwa. Bo przecież właśnie tego oznaką była Tonks — każdy, kto był Steffy w jakikolwiek sposób znany, był właśnie takim symbolem normalności i dawnych czasów. Nadzieją, że może wcale nic nie uległo zmianie. I że może to cała reszta była szalona, a nie tylko ona.
- Ten wiatrak chyba najbardziej mi się podoba - zaczęła, gdy znalazły się w leśnym parku niespodzianek, spacerując między kolejnymi alejkami. Zgodnie z prośbą Skamander, spotkały się w Cliodnie, mają w planach znaleźć jakieś przystępne lokum dla opiekunki jednorożców i głównie to skupiło ich uwagę. Steffy byś może też trochę specjalnie omijała delikatniejsze tematy, nie chcąc czuć się zanadto przytłoczoną. Wiedziała jednak, że na długo nie zwiedzie swojej towarzyszki. Póki co jednak wspominała pola lawendy, na których stały zaczarowane ruiny po starym wiatraku — były do kupienia, a przy odpowiednich czarach mogła doprowadzić go do stanu mieszkalnego. - Jak byś chciała, mogłybyśmy zamieszkać razem - zaproponowała lekko, zerkając w stronę Justine i posyłając jej ciepły, pełen szczerości uśmiech.
Steffy Skamander
Zawód : podróżniczka, opiekunka jednorożców
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Under water
Time is standing still
You're the treasure
Dive down deeper still
Time is standing still
You're the treasure
Dive down deeper still
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat się zmienił. A ona widziała to na własne oczy. I nie zmienił się tak, jak miewał to w zwyczaju. Nie dorósł do zmiany. Nie wypracował jej. Nienaturalnie wymusił na wszystkim wokół. Nie tylko na wszystkim, ale i na wszystkim. I kosztowało to wiele żyć, zbyt wiele. Ta rewolucja, zaplanowana i przeprowadzona przez grupę uprzywilejowanych była narzuconym rygorem. Była sprzeczna ze wszystkim w co wierzyła i nie zamierzała przestać się temu przeciwstawiać. Nie. Obrała swoją drogę, swój cel, doskonale wiedziała dokąd idzie i miała też pewnego rodzaju świadomość jak dokładnie się skończy. Teraz stawała przed jeszcze trudniejszym zadaniem niż wcześniej. Teraz, gdy zginęło tak wielu ludzi, niewinnych ofiar tym bardziej musieli stać zjednoczeni ramię w ramię naprzeciw armii wroga.
Pojawienie się Steffy było dość niespodziewane. Trochę chyba nostalgiczne, bo była tym elementem w jej życiu, które pochodziło z tego starego ja. Z czasów kiedy wszystko było prostsze i łatwiejsze. Kiedy jej największym problemem było to, że znów się gdzieś spóźniła. Albo noc na potańcówce przeciągnęła się za długo i za bardzo obfitujący średnim poczuciem następnego dnia. Wtedy problemu te, całkiem zwyczajne potrafiły urosnąć do miar, które teraz zdawały jej się zwyczajnie błahe. Błahe w porównaniu z tym wszystkim co działo się teraz. Z ilością rzeczy i spraw, które miała na głowie. Ludzi o których się niepokoiła. Planów, które niezmiennie robiła.
Zgodziła się na spotkanie ze Steffy chyba z czysto egoistycznych pobudek. Potrzebowała chwili wytchnienia, oderwania siebie i myśli od spraw, które w całości skupiały się na świecie i innych. Potrzebowała na kilka chwil stać się egoistyczną inaczej - była tego niemal pewna - mogłaby całkowicie zwariować. Chciała kogoś kto nie był w tym wszystkim tak głęboko jak ona. I choć Vincent pasował do opisu idealnie, czuła się przy nim winna i zmuszona do stawiania czoło swoim uczuciom, a to było kolejną rzeczą na którą nie miała ochoty. Mieli pozostać przyjaciółmi przecież przed laty właśnie to wychodziło im najlepiej. Ale podświadomie potrzebowała bliskości, zrozumienia, kogoś… kto będzie w nią wierzył, jej ufał, nieustannie powtarzał że robi dobrze. Ale nie mogła od niego tego wymagać, nie kiedy ciągnęło się za nią widmo śmierci niczym mara. I też, gdyby tak było, powiedziałaby mu o wszystkim. O Zakonie, o wojnie, wiedziała że prędzej czy później dowie się o wszystkim. Z jakiś powód - o których myśli i wnioski odsuwała od siebie - nie chciała robić tego ona. Może obawiała się, że wybierze inaczej niż sądzi. A może odpowiedź była zgoła inna, bardziej małostkowa, za co nie lubiła siebie jeszcze bardziej.
Zjawiła się na miejscu o umówionej godzinie. Na czas, punktualnie dostrzegając sylwetkę Setffy z odległości. Uniosła do niej dłoń i z wysiłkiem dźwignęła rękę do przywitania, a gdy podeszła bliżej zacisnęła wokół jej sylwetki dłonie na odrobinę dłużej, niż zwyczajnie.
- Cieszę się, że jesteś cała, Steff. - co prawda z nich dwóch to Just miała trudniejszą sytuację jeśli chodziło o krew, niżej niż mugolak nie dało się zejść. Jej wzrok zawisł na tym, o czym wspominała mrużąc lekko nos. - Dlaczego? - zapytała kierując na nią jasne spojrzenie. Wiatrak jak wiatrak, nie widziała w nim nic szczególnego. Od lawendy, zdecydowanie bardziej wolała wrzos. Dopiero jej kolejne słowa sprawiły że Just zerknęła na nią unosząc lekko brew ku górze. - Zero ze mnie pożytku, Steff. Więcej mnie nie ma niż jestem. - przyznała zgodnie z prawdą wsadzając dłonie w kieszenie ciemnego płaszcza. - Chcesz go obejrzeć? - spytała stawiając kolejne kroki. Nie pytając i nie wymagając innych odpowiedzi. Na razie, przynajmniej.
Pojawienie się Steffy było dość niespodziewane. Trochę chyba nostalgiczne, bo była tym elementem w jej życiu, które pochodziło z tego starego ja. Z czasów kiedy wszystko było prostsze i łatwiejsze. Kiedy jej największym problemem było to, że znów się gdzieś spóźniła. Albo noc na potańcówce przeciągnęła się za długo i za bardzo obfitujący średnim poczuciem następnego dnia. Wtedy problemu te, całkiem zwyczajne potrafiły urosnąć do miar, które teraz zdawały jej się zwyczajnie błahe. Błahe w porównaniu z tym wszystkim co działo się teraz. Z ilością rzeczy i spraw, które miała na głowie. Ludzi o których się niepokoiła. Planów, które niezmiennie robiła.
Zgodziła się na spotkanie ze Steffy chyba z czysto egoistycznych pobudek. Potrzebowała chwili wytchnienia, oderwania siebie i myśli od spraw, które w całości skupiały się na świecie i innych. Potrzebowała na kilka chwil stać się egoistyczną inaczej - była tego niemal pewna - mogłaby całkowicie zwariować. Chciała kogoś kto nie był w tym wszystkim tak głęboko jak ona. I choć Vincent pasował do opisu idealnie, czuła się przy nim winna i zmuszona do stawiania czoło swoim uczuciom, a to było kolejną rzeczą na którą nie miała ochoty. Mieli pozostać przyjaciółmi przecież przed laty właśnie to wychodziło im najlepiej. Ale podświadomie potrzebowała bliskości, zrozumienia, kogoś… kto będzie w nią wierzył, jej ufał, nieustannie powtarzał że robi dobrze. Ale nie mogła od niego tego wymagać, nie kiedy ciągnęło się za nią widmo śmierci niczym mara. I też, gdyby tak było, powiedziałaby mu o wszystkim. O Zakonie, o wojnie, wiedziała że prędzej czy później dowie się o wszystkim. Z jakiś powód - o których myśli i wnioski odsuwała od siebie - nie chciała robić tego ona. Może obawiała się, że wybierze inaczej niż sądzi. A może odpowiedź była zgoła inna, bardziej małostkowa, za co nie lubiła siebie jeszcze bardziej.
Zjawiła się na miejscu o umówionej godzinie. Na czas, punktualnie dostrzegając sylwetkę Setffy z odległości. Uniosła do niej dłoń i z wysiłkiem dźwignęła rękę do przywitania, a gdy podeszła bliżej zacisnęła wokół jej sylwetki dłonie na odrobinę dłużej, niż zwyczajnie.
- Cieszę się, że jesteś cała, Steff. - co prawda z nich dwóch to Just miała trudniejszą sytuację jeśli chodziło o krew, niżej niż mugolak nie dało się zejść. Jej wzrok zawisł na tym, o czym wspominała mrużąc lekko nos. - Dlaczego? - zapytała kierując na nią jasne spojrzenie. Wiatrak jak wiatrak, nie widziała w nim nic szczególnego. Od lawendy, zdecydowanie bardziej wolała wrzos. Dopiero jej kolejne słowa sprawiły że Just zerknęła na nią unosząc lekko brew ku górze. - Zero ze mnie pożytku, Steff. Więcej mnie nie ma niż jestem. - przyznała zgodnie z prawdą wsadzając dłonie w kieszenie ciemnego płaszcza. - Chcesz go obejrzeć? - spytała stawiając kolejne kroki. Nie pytając i nie wymagając innych odpowiedzi. Na razie, przynajmniej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
- Przepraszasz? Za co? - unoszę nieznacznie obie brwi, nie spuszczając wzroku z dziewczyny, bo każda jej kolejna odmowa nie miała teraz żadnego znaczenia; teraz wydawała się jakaś bardziej chętna, bo przecież gdyby tak nie było to chyba nie wysyłałaby mi tamtego listu? Nie chciała się spotkać i nie dawała mi teraz tak jawnych sygnałów, ani nie mówiła tych wszystkich rzeczy - że przeprasza, że nigdy nie powinna mi odmawiać, ani zamieniać w gęś... Moje usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu na samo wspomnienie tamtego dnia, bo pomimo tego, że bycie ptakiem niespecjalnie mi się podobało, to cała sytuacja była na tyle absurdalna, że za każdym razem wywoływała szczere rozbawienie. Zresztą zwykle przy Gwen czułem się jakoś tak... jakbym nie był ludzkim śmieciem; a teraz? Teraz uśmiechałem się, jakbym przez ostatnie dwa tygodnie nie marzył tylko o tym, żeby umrzeć, zresztą chwilowo zapomniałem o swoich troskach, które czarnymi chmurami zasnuwały niebo ponad moją głową. Kiedy wspiera dłoń na mojej piersi, to przesuwam spojrzeniem wzdłuż jej ramienia, ostatecznie wbijając je w dziewczęce ślepia. Moje palce sięgają jej ręki i delikatnie zaciskam je wokół knykci panny Grey. Czuję jak atmosfera między nami gęstnieje, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, bo otoczenie przestaje istnieć; w tym momencie liczy się dla mnie tylko Gwendolyn, jej prześliczne oczęta, rude, długie pukle włosów i te wargi... ach te wargi, wyglądały tak miękko i niewinnie, jakby nikt wcześniej ich nie całował. Mrużę lekko ślepia, powoli pochylając się w kierunku dziewczyny i kiedy już prawie łączę nasze usta w pierwszym pocałunku to... to nagle coś do mnie dociera. Była inna od wszystkich kobiet, z którymi obcowałem do tej pory, inna niż te wyuzdane portowe szmaty, które ojebią ci lachę za kilka sykli, albo za darmo, jeśli potrafisz być czarujący. Była niewinna oraz czysta i nie chciałem jej tego odbierać, chociaż jednocześnie marzyłem o tym, by poznać smak jej warg, poczuć ich miękkość na swoich, by zaciągnąć się zapachem jej skóry, wpleść palce w rude kosmyki i rwać je w miłosnym uniesieniu. Teraz odsuwam twarz od dziewczęcej twarzy, na nowo otwierając szeroko oczy, końcem języka zwilżam własne wargi, pozostawiając je na wpół otwarte. Wciąż jednak opieram dłoń na jej dłoni, a drugą sięgam do drugiej, splatając nasze palce w ciasnym uścisku. Odzywam się dopiero po chwili - Nie odpisałem na twój list - mówię cicho, mając na uwadze krótki liścik z początku kwietnia, kiedy to cały nasz świat zaczął się sypać i to na nasze głowy - Przepraszam, nie chciałem, żebyś się martwiła - mówię, sięgając jedną ręką do jej policzka, coby przesunąć po nim palcami; wiedziałem, że to robiła, bo i ja niejednokrotnie myślałem co się z nią dzieje, ale pomimo tego nie potrafiłem zebrać się by naskrobać chociaż kilka słów. Przyciągam ją do siebie jeszcze bliżej, zamykając szczupłą, dziewczęcą sylwetkę w ramionach, a moje wargi muskają skrawek jej szyi.
Nie znała się na takich sytuacjach. Gdy poprzednio była w podobnej, jej ukochany uciekł, gdy tylko spuściła go z oczu. Zrobiła to po trochu umyślnie, chcąc dać mu wybór, nie czując się dobrze w roli tej, która rozbija rodzinę. W głębi duszy miała jednak nadzieję, że to ją wybierze. A jednak… Artur postąpił tak, jak mąż postąpić powinien. Tyle tylko, że tym samym przestał być dla niej kimkolwiek – a przecież myślała, że będzie dla niej przynajmniej przyjacielem.
To teraz jednak było nie ważne. Lord Longbottom odszedł do przeszłości; tylko Johny zdawał się mieć dla panny Grey jakiekolwiek znaczenie. Ten sam uroczy i kochany człowiek, który podarował jej Betty. Który pomagał jej w nauce transmutacji, który pokazał jej, jak korzystać z aparatu. Z którym bywała w kawiarniach i w jego rodzinnym domu; który nigdy niczego przed nią nie ukrywał. Ona nie mogła się teraz poszczycić tym samym. Johnatan nie przynależał przecież do Zakonu Feniksa i przynajmniej w tym względzie nie miała prawa niczego mu zdradzać. Ale to nie była jedyna rzecz, którą przed nim ukrywała. O Longbottomie też mu przecież nie mówiła. O napadzie w Muzeum oraz o tym, co stało się w ostatni dzień kwietnia również. Była naprawdę paskudną przyjaciółką. A on i tak wysłał jej ten list, i tak pragnął się z nią spotkać. Ten człowiek miał w sobie tyle dobroci i tyle ciepła, że odurzona amortencją Gwen nie potrafiła zrozumieć, dlaczego do tej pory bezustannie mu odmawiała.
Czuła, jak jego ciepłe palce zaciskają się wokół jej dłoni. Zadrżała, zastygając w bezruchu. Nie chciała zniszczyć tej chwili, ale też nie wiedziała, co powinna zrobić, aby potrzymać magię ich spotkania. Johnatan chyba lepiej wiedział, co robi. Jak to wspaniale, że stał przed nią tak doświadczony w sztuce miłości mężczyzna. Przecież pamiętała ten pocałunek z kawiarni, który złożył na ustach kelnerki i doskonale wiedziała, że ona tak by nie potrafiła.
– Nic… nic się nie stało, Johny. Jesteś cały i zdrowy, to najważniejsze – powiedziała, wpatrując się w niego swoimi jasnymi oczami, czekając na jego ruch. Była gotowa oddać się mu w pełni, jakby to mogło zrekompensować te wszystkie krzywdy, które go tej pory mu wyrządzała.
Nie stawiała oporu, gdy żeglarz przyciągnął ją do siebie bliżej. Gdy jego usta zbliżyły się do jej karku, odchyliła głowę i przymknęła oczy, wypuszczając z warg ciche westchnienie. Drżała na całym ciele, wciąż niepewna, wciąż nie wiedząc, co powinna zrobić i jak się zachować. Zwykle miała wrażenie, że to ona przewodzi w ich relacji; że to ona wybiera tropy i kolejne kroki, pilnując, aby Johnatan nie pozwalał sobie na zbyt wiele. Teraz – w końcu – nadeszła jego pora na zajęcie tego miejsca. Bo panna Grey czuła, że właśnie wypływają na nieznane jej wody.
– Johny… – wymruczała cicho, nie mając pojęcia, co jeszcze mogłaby powiedzieć.
To teraz jednak było nie ważne. Lord Longbottom odszedł do przeszłości; tylko Johny zdawał się mieć dla panny Grey jakiekolwiek znaczenie. Ten sam uroczy i kochany człowiek, który podarował jej Betty. Który pomagał jej w nauce transmutacji, który pokazał jej, jak korzystać z aparatu. Z którym bywała w kawiarniach i w jego rodzinnym domu; który nigdy niczego przed nią nie ukrywał. Ona nie mogła się teraz poszczycić tym samym. Johnatan nie przynależał przecież do Zakonu Feniksa i przynajmniej w tym względzie nie miała prawa niczego mu zdradzać. Ale to nie była jedyna rzecz, którą przed nim ukrywała. O Longbottomie też mu przecież nie mówiła. O napadzie w Muzeum oraz o tym, co stało się w ostatni dzień kwietnia również. Była naprawdę paskudną przyjaciółką. A on i tak wysłał jej ten list, i tak pragnął się z nią spotkać. Ten człowiek miał w sobie tyle dobroci i tyle ciepła, że odurzona amortencją Gwen nie potrafiła zrozumieć, dlaczego do tej pory bezustannie mu odmawiała.
Czuła, jak jego ciepłe palce zaciskają się wokół jej dłoni. Zadrżała, zastygając w bezruchu. Nie chciała zniszczyć tej chwili, ale też nie wiedziała, co powinna zrobić, aby potrzymać magię ich spotkania. Johnatan chyba lepiej wiedział, co robi. Jak to wspaniale, że stał przed nią tak doświadczony w sztuce miłości mężczyzna. Przecież pamiętała ten pocałunek z kawiarni, który złożył na ustach kelnerki i doskonale wiedziała, że ona tak by nie potrafiła.
– Nic… nic się nie stało, Johny. Jesteś cały i zdrowy, to najważniejsze – powiedziała, wpatrując się w niego swoimi jasnymi oczami, czekając na jego ruch. Była gotowa oddać się mu w pełni, jakby to mogło zrekompensować te wszystkie krzywdy, które go tej pory mu wyrządzała.
Nie stawiała oporu, gdy żeglarz przyciągnął ją do siebie bliżej. Gdy jego usta zbliżyły się do jej karku, odchyliła głowę i przymknęła oczy, wypuszczając z warg ciche westchnienie. Drżała na całym ciele, wciąż niepewna, wciąż nie wiedząc, co powinna zrobić i jak się zachować. Zwykle miała wrażenie, że to ona przewodzi w ich relacji; że to ona wybiera tropy i kolejne kroki, pilnując, aby Johnatan nie pozwalał sobie na zbyt wiele. Teraz – w końcu – nadeszła jego pora na zajęcie tego miejsca. Bo panna Grey czuła, że właśnie wypływają na nieznane jej wody.
– Johny… – wymruczała cicho, nie mając pojęcia, co jeszcze mogłaby powiedzieć.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Moje powieki opadają powoli i równie niespiesznie odsłaniają błękitne tęczówki, trwam przez chwilę w bezruchu zaciągając się znajomym zapachem jej skóry; teraz wydawał się bardziej intensywny niż zwykle, mocniej uderzał do głowy i mamił zmysły tak, że czułem się jak pijany. Może byłem? Upity uczuciem, które sprawiało, że serce wyrywało się z piersi, a krew w żyłach wrzała. W głowie szumiało jak po wypiciu trzech kolejek rumu. Oddycham szybko, ale nie nerwowo, pewnie czuje to na szyi, tak samo jak delikatny dotyk czubka mojego nosa. A potem odsuwam się o krok, opuszczam luźno nasze splecione dłonie i przez chwilę lustruję spojrzeniem dziewczęcą twarz. Jakim byłem zjebem, że mając obok Gwendolyn (przecież byliśmy blisko, miałem wrażenie, już całe wieki) oglądałem się za innymi babami; no i co mi z tego przyszło? Na pewno nic dobrego. Teraz jednak byłem stuprocentowo pewien, że nawet gdyby pojawiła się tu sama Celestyna Warbeck, nie zwróciłbym na nią uwagi, zbyt zauroczony znajomymi ślepiami w kolorze oceanu - Przejdziemy się? - pytam po chwili; ostatecznie byliśmy właśnie na naszej pierwszej, jakby oficjalnej randce, więc musieliśmy wykorzystać ten czas jak najlepiej, zapomnieć o tym co działo się na Wyspach i cieszyć się sobą nawzajem. Mocniej zaciskam palce na jej palcach i ruszam wzdłuż jednej z wąskich uliczek. Nie miałem pojęcia gdzie możemy dojść i niekoniecznie mi to przeszkadzało; z panną Grey przy boku mógłbym błądzić po tych leśnych labiryntach nawet i do końca świata. Uśmiecham się lekko, zerkając na Gwen kątem oka, bo wydaje mi się dzisiaj tak kwitnąco piękna, że nie mogę oderwać od niej spojrzenia. To znaczy, nie to, żeby na co dzień czegokolwiek jej brakowało, ale teraz, w tej właśnie chwili olśniewa mnie do tego stopnia, że nie czuję się do końca sobą - Gdzie cię teraz szukać? Potrzebujesz lokum? - pytam, z nadzieją, że nie została w Londynie; stolica nie była bezpieczna dla takich jak my, a przecież gdyby coś jej się stało to chyba umarłbym z żalu - Możesz zatrzymać się w Ruderze - no właśnie! Co prawda ludziów tam było jak mrówków, ale mogliśmy zamieszkać razem, w moim pokoju, który zresztą pomagała mi remontować. JEZU, w tym momencie serce zabiło mi szybciej, zrobiło się przyjemnie gorąco; proszę, zrób to, ostatecznie marzyłem tylko o tym, żeby zasypiać i budzić się obok niej. Do tej pory myślałem, że nikt nie będzie w stanie zatrzymać mnie przy sobie; najwidoczniej żyłem w błędzie, bo Gwendolyn Grey nie chciałem odstąpić nawet na krok.
Pod wpływem amortencji wątłe ciało Johnatana i przeciętnej wysokości wzrost niepodziewanie wydały się Gwen spełnieniem marzeń. Po co jej mężczyzna, który może ją niemal podnieść jedną ręką? Co z tego, skoro zapewne w takim potężnym człowieku tkwi też nadmiar agresji? To Johnatan ją rozumiał, tylko on wiedział, co oznacza tworzyć, tylko on pojmował , że sztuka wymaga rozwoju i wyrzeczeń. Z resztą, jego błękitne oczy, jego ciemna czupryna, jego zwykle znoszone ubrania były jak… jak dom. Dom, którego nigdy nie powinna zostawiać, a przecież nie było lepszej drogi na bycie obok niż podążanie tą samą ścieżką, prawda?
Dała się mu prowadzić, podążając ścieżką tam, gdzie Johnatan prowadził. Okolica była nader urokliwa, choć w nocy raczej nie dostrzegą pięknych jeleni, z których słynęła. To jednak nie było teraz istotne, bo spojrzenie Gwen bezustannie wędrowało w stronę malarza i jej najlepszego przyjaciela, który – jakże nie spodziewanie – okazał się też wybrankiem jej serca. Jedynym, który mógłby tego tytułu być kiedykolwiek godny.
– Ja… lord Macmillan pozwolił mi zostać u siebie na ten czas – powiedziała, nie czując potrzeby, by to przed nim ukrywać. Nie dość, że powinna mu mówić wszystko to jeszcze właściwie… to naprawdę nie była żadna tajemnica. Uczyła Heatha od dłuższego czasu i zamieszkanie w posiadłości jego rodziny mogłoby nawet nie wzbudzić podejrzeń osoby niezorientowanej w sytuacji.
Propozycja Johnatana sprawiła jednak, że serce Gwen podskoczyło i znów zabiło szybciej. Macmillanowie byli jej bliscy i miała ochotę codziennie dziękować im za gościnę, ale mieszkanie pod jednym dachem z tym młodym, zdolnym malarzem…
– Och, Johny, z radością – odpowiedziała, robiąc maślane oczy. – Jeśli tylko Bertie by pozwolił… W takich czasach… powinniśmy spędzać każdą chwilę razem, Johnatanie Bojczuku – powiedziała, zatrzymując się na chwilę i ponownie kładąc dłoń na jego piersi. – Wszak każda może być ostatnią. Nie powinniśmy się już nigdy rozdzielać, Johny – mówiła, a jej oczy zaszkliły się. Przecież gdyby przypadkiem wtedy, pod koniec marca, nie udało im się uciec… mogłaby już być martwa. I mogłaby już nigdy go nie zobaczyć. A on jej! I to spotkanie, na którym w końcu odkryli moc swoich uczuć, nigdy by się nie zdarzyło! Johnatan zaś niewątpliwie nie raz i nie dwa też był w tak trudnej sytuacji, pewnie też cudem uniknął śmierci, bo… bo inaczej być po prostu nie mogło. Nie w takiej sytuacji, jaka nastała w Londynie. Nie powinni więc się rozstawać. Ani na moment. By nie stracić ani jednej chwili ze swojego wspólnego życia, które przecież mogło okazać się o wiele zbyt krótkie.
Dała się mu prowadzić, podążając ścieżką tam, gdzie Johnatan prowadził. Okolica była nader urokliwa, choć w nocy raczej nie dostrzegą pięknych jeleni, z których słynęła. To jednak nie było teraz istotne, bo spojrzenie Gwen bezustannie wędrowało w stronę malarza i jej najlepszego przyjaciela, który – jakże nie spodziewanie – okazał się też wybrankiem jej serca. Jedynym, który mógłby tego tytułu być kiedykolwiek godny.
– Ja… lord Macmillan pozwolił mi zostać u siebie na ten czas – powiedziała, nie czując potrzeby, by to przed nim ukrywać. Nie dość, że powinna mu mówić wszystko to jeszcze właściwie… to naprawdę nie była żadna tajemnica. Uczyła Heatha od dłuższego czasu i zamieszkanie w posiadłości jego rodziny mogłoby nawet nie wzbudzić podejrzeń osoby niezorientowanej w sytuacji.
Propozycja Johnatana sprawiła jednak, że serce Gwen podskoczyło i znów zabiło szybciej. Macmillanowie byli jej bliscy i miała ochotę codziennie dziękować im za gościnę, ale mieszkanie pod jednym dachem z tym młodym, zdolnym malarzem…
– Och, Johny, z radością – odpowiedziała, robiąc maślane oczy. – Jeśli tylko Bertie by pozwolił… W takich czasach… powinniśmy spędzać każdą chwilę razem, Johnatanie Bojczuku – powiedziała, zatrzymując się na chwilę i ponownie kładąc dłoń na jego piersi. – Wszak każda może być ostatnią. Nie powinniśmy się już nigdy rozdzielać, Johny – mówiła, a jej oczy zaszkliły się. Przecież gdyby przypadkiem wtedy, pod koniec marca, nie udało im się uciec… mogłaby już być martwa. I mogłaby już nigdy go nie zobaczyć. A on jej! I to spotkanie, na którym w końcu odkryli moc swoich uczuć, nigdy by się nie zdarzyło! Johnatan zaś niewątpliwie nie raz i nie dwa też był w tak trudnej sytuacji, pewnie też cudem uniknął śmierci, bo… bo inaczej być po prostu nie mogło. Nie w takiej sytuacji, jaka nastała w Londynie. Nie powinni więc się rozstawać. Ani na moment. By nie stracić ani jednej chwili ze swojego wspólnego życia, które przecież mogło okazać się o wiele zbyt krótkie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Kiwam głową, wśród walecznych Macmillanów na pewno była bezpieczna, ale w tych ciężkich czasach zdecydowanie wolałbym mieć ją przy sobie; co prawda trochę się obawiałem, że w razie czego nie potrafiłbym zapewnić jej ochrony, nie byłem w końcu wojownikiem, a dużo lepiej niż potyczki wychodziła mi ucieczka, o tak, w tym naprawdę byłem dobry, w wyślizgiwaniu się z kłopotów. Niemniej teraz nie myślałem racjonalnie i kiedy sama przyznała, że zamieszkanie pod jednym dachem jest cudownym pomysłem, to poczułem jak fala ciepła przepływa przez całe moje ciało, wypełniając wszystkie komórki i każdą jedną z osobna - BERTIE NA BANK NIE BĘDZIE MIAŁ NIC PRZECIWKO!!! - rzucam tak głośno, że z koron drzew zerwały się pojedyncze ptaki, do tej pory ucinające sobie wieczorną drzemkę. Ups! Nie mogłem jednak powstrzymać entuzjazmu, nie kiedy na horyzoncie zamajaczyła wizja wspólnego życia. Do końca świata i jeden dzień dłużej - Na zawsze razem - uśmiecham się, kiedy ponownie przystajemy na ścieżce; takie wzniosłe obietnice zwykle mnie przerażały, ale nie teraz, teraz wydawało mi się to spełnieniem najskrytszych marzeń, zupełnie tak jakbym nigdy w życiu nie pragnął niczego innego, jakbym to dla niej został stworzony, a ona dla mnie, teraz rozumiałem dlaczego w zeszłym roku los ponownie złączył nasze ścieżki, ba, byłem rad, bo czułem, że w przeciwnym razie całe moje życie byłoby jakieś puste, skoro jego sens odnalazłem dopiero przy Gwendolyn, skoro to ona nim była. Unoszę dłoń do dziewczęcej twarzy, przesuwając palcami po gładkim policzku. Było tyle rzeczy, które chciałem teraz zrobić i powiedzieć, że nie miałem pojęcia od czego zacząć, wszystko mieszało mi się w głowie, więc w końcu wyrzucam z siebie dwa słowa, dwa krótkie słowa, które jednocześnie mówiły dosłownie wszystko - Kocham cię - kochamciękochamciękochamcię; wyznaję kilkukrotnie - Czujesz to? - pytam, przyciskając jej dłoń do piersi - Bije już tylko dla ciebie - że serce moje należy do niej, całe, tak samo zresztą jak każda inna część ciała. Pochylam się lekko i delikatnie muskam wargami kącik jej ust. A później idziemy dalej, przedzieramy się przez gęstwinę wypadając na niewielką polankę, otoczoną wianuszkiem drzew i usłaną barwnym dywanem polnych kwiatów, większość z nich zamknęła już swoje kielichy, ale pojedyncze wciąż kusiły wieczorne owady. Pochylam się by zerwać jeden i wręczam go pannie Grey, wciskając jej za ucho - To dla ciebie - kiwam lekko łbem. Niebo jest dzisiaj wyjątkowo czyste, a noc rozciągnęła już swój granatowy całun, przeszyty konstelacjami gwiazd - te migoczą wyraźnie ponad naszymi głowami. Spomiędzy traw wzlatując pojedyncze owady, a blask księżyca odbija się w ich błyszczących pancerzykach. Zaciągam się rześkim, wieczornym powietrzem, zadzieram głowę w górę, przez chwilę sunąc spojrzeniem od gwizdy do gwiazdy, a potem rzucam się w trawę, kładąc na ziemi; pojedyncze źdźbła łaskoczą w uszy oraz kark - Chodź do mnie - mówię, wyciągając obie ręce w kierunku dziewczyny. Leżmy tu całą noc i obserwujmy niebo.
Zaśmiała się radośnie, widząc entuzjazm chłopaka, a jej dłoń, jakby zupełnie naturalnie i bez żadnego wysiłku czy wahania, uniosła się ku górze, muskając opuszkami palców twarz chłopaka.
– Na pewno nie będzie – dodała po chwili. – Właściwie czemu by miał? Wybacz, to była głupia myśl – powiedziała. Przecież Bertie znał ją chyba na tyle dobrze, aby wiedzieć, że zna się z Johnatanem nie od dziś. Czemuż więc miałby nie przyjąć jej pod swój dach? Nie stanąłby przecież na drodze ku szczęściu swoich przyjaciół! Na pewno z resztą podejrzewał, że między nią i ciemnowłosym chłopakiem było coś więcej. Tylko więc potwierdziliby jego przypuszczenia. Och, jakież to będzie wspaniałe, mieszkać razem w Ruderze! Przy nim… i przy tych wszystkich innych, wspaniałych ludziach, z którymi mogłaby dzielić się swoim szczęściem. Ze słodką Sue czy z Clarą na pewno nigdy nie będą się nudzić. Z resztą, gdy będzie przy niej Johny o nudzie nie będzie mogło być mowy. Uwielbiała przecież każdy moment spędzony w jego towarzystwie.
Przęłknęła z trudem ślinę, a w jej oczach pojawiły się łzy wzruszenia.
– Zawsze – powtórzyła za nim, ściskając mocniej jego dłoń.
Gdyby nie Johny nie byłaby tym, kim była. Kto wie, może w ogóle nie zajęłaby się sztuką na poważnie? Może nigdy nie odkryłaby, co kocha robić? Johnatan sprawiał, że była sobą i będąc u jego boku, czuła się najlepszą i najpełniejszą wersją siebie samej. Nie wyobrażała więc sobie, aby móc go kiedykolwiek opuścić.
Spoglądała na niego błyszczącymi oczami, gdy przyłożył jej dłoń do swojej piersi, wyznając jej miłość. Wzięła głęboki oddech, zbyt oszołomiona szczęściem, aby odpowiedzieć od razu.
– Johny… Johnatanie Bojczuku… ja… czuję. Też cię kocham, Johny, całym sercem, od zawsze! Och, jak ja mogłam być tak ślepa! – powiedziała, a pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Zadrżała, czując na ustach jego pocałunek, a następnie wtuliła się w pierś przyjaciela, wsłuchując się w uspakajające bicie jego serca.
Szli dalej przez park, a Gwen nie chciała spuszczać oczu z Johnatana ani na chwilę. Przyjęła kwiat, dziękując skromnie, lecz z uśmiechem na twarzy, a gdy zaproponował, wtuliła się w jego ramiona. Spoglądała to na nieboskłon, to na Johnatana, wskazując dłonią wszystkie znane jej konstelacje gwiazd opowiadające miłosne historie.
Czas jednak mijał, a działanie amortencji z jego biegiem słabło. W pewnym momencie panna Grey zamrugała niepewna oczami, czując się, jakby wybudziła się właśnie z pięknego, lecz nieprawdziwego snu. Usiadła nieco zbyt gwałtownie, rozglądając się wokół niepewnie.
– Johny… – zaczęła ostrożnie. – Ja… chyba… nie rozumiem – powiedziała, bardziej do siebie, niż do niego, próbując dojść do tego, co właśnie się wydarzyło. Skonfundowana, nie chciała wysnuwać pochopnych wniosków, dlatego szukała odpowiedzi w twarzy przyjaciela, nie chcąc go w żaden sposób skrzywdzić.
– Na pewno nie będzie – dodała po chwili. – Właściwie czemu by miał? Wybacz, to była głupia myśl – powiedziała. Przecież Bertie znał ją chyba na tyle dobrze, aby wiedzieć, że zna się z Johnatanem nie od dziś. Czemuż więc miałby nie przyjąć jej pod swój dach? Nie stanąłby przecież na drodze ku szczęściu swoich przyjaciół! Na pewno z resztą podejrzewał, że między nią i ciemnowłosym chłopakiem było coś więcej. Tylko więc potwierdziliby jego przypuszczenia. Och, jakież to będzie wspaniałe, mieszkać razem w Ruderze! Przy nim… i przy tych wszystkich innych, wspaniałych ludziach, z którymi mogłaby dzielić się swoim szczęściem. Ze słodką Sue czy z Clarą na pewno nigdy nie będą się nudzić. Z resztą, gdy będzie przy niej Johny o nudzie nie będzie mogło być mowy. Uwielbiała przecież każdy moment spędzony w jego towarzystwie.
Przęłknęła z trudem ślinę, a w jej oczach pojawiły się łzy wzruszenia.
– Zawsze – powtórzyła za nim, ściskając mocniej jego dłoń.
Gdyby nie Johny nie byłaby tym, kim była. Kto wie, może w ogóle nie zajęłaby się sztuką na poważnie? Może nigdy nie odkryłaby, co kocha robić? Johnatan sprawiał, że była sobą i będąc u jego boku, czuła się najlepszą i najpełniejszą wersją siebie samej. Nie wyobrażała więc sobie, aby móc go kiedykolwiek opuścić.
Spoglądała na niego błyszczącymi oczami, gdy przyłożył jej dłoń do swojej piersi, wyznając jej miłość. Wzięła głęboki oddech, zbyt oszołomiona szczęściem, aby odpowiedzieć od razu.
– Johny… Johnatanie Bojczuku… ja… czuję. Też cię kocham, Johny, całym sercem, od zawsze! Och, jak ja mogłam być tak ślepa! – powiedziała, a pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Zadrżała, czując na ustach jego pocałunek, a następnie wtuliła się w pierś przyjaciela, wsłuchując się w uspakajające bicie jego serca.
Szli dalej przez park, a Gwen nie chciała spuszczać oczu z Johnatana ani na chwilę. Przyjęła kwiat, dziękując skromnie, lecz z uśmiechem na twarzy, a gdy zaproponował, wtuliła się w jego ramiona. Spoglądała to na nieboskłon, to na Johnatana, wskazując dłonią wszystkie znane jej konstelacje gwiazd opowiadające miłosne historie.
Czas jednak mijał, a działanie amortencji z jego biegiem słabło. W pewnym momencie panna Grey zamrugała niepewna oczami, czując się, jakby wybudziła się właśnie z pięknego, lecz nieprawdziwego snu. Usiadła nieco zbyt gwałtownie, rozglądając się wokół niepewnie.
– Johny… – zaczęła ostrożnie. – Ja… chyba… nie rozumiem – powiedziała, bardziej do siebie, niż do niego, próbując dojść do tego, co właśnie się wydarzyło. Skonfundowana, nie chciała wysnuwać pochopnych wniosków, dlatego szukała odpowiedzi w twarzy przyjaciela, nie chcąc go w żaden sposób skrzywdzić.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Uśmiecham się lekko, kiedy pojedyncza łza wzruszenia spływa po dziewczęcej twarzy i ścieram ją opuszkiem palca; moje usta układają się w bezdźwięczne nie płacz, przecież od teraz będziemy szczęśliwi. Ja sam w tym momencie nie pamiętałem o żadnych problemach, o czarnych chmurach kłębiących się nad głową; Gwendolyn była jak przebijający się przez nie promień słońca, który właśnie rozświetlał moją twarz, jak podmuch wiatru gotowy je rozgonić. Zapomniałem nawet o tym, że wokół toczyła się wojna o lepszy świat, o świat bez takich jak my. Ale w tej chwili, kiedy wreszcie powiedziałem co czuję i kiedy ona to odwzajemniła, nic innego nie miało znaczenia. Chciałbym zaszyć się wraz z nią gdzieś daleko, gdzieś gdzie będziemy mogli żyć tak jak chcemy, bez strachu, że jutro wszystko może spłonąć.
Obejmuję ją jedną ręką, palcami przesuwając wzdłuż dziewczęcego ramienia i wsłuchuję się w przyjemny tembr jej głosu, kiedy opowiada historie zapisane w gwiazdach. Czasem dodaję coś od siebie, chociaż wolę słuchać. Moje powieki opadają leniwie; chciałbym żeby ten wieczór nigdy się nie skończył, żeby ta chwila trwała wiecznie. A później Gwen wyrywa się z moich objęć i otwieram szeroko oczy, zerkając na nią ze zdziwieniem. Sam czuję się inaczej, jak chwilę po przebudzeniu, kiedy jeszcze nie do końca wiesz, czy już wstałeś czy dopiero wyrywasz się z uścisku Morfeusza. Ostatnie kilka godzin wydaje mi się dziwnie... nierealne, a wspomnienia wyparowują z umysłu, zupełnie tak jak sen. Ten akurat był wyjątkowo przyjemny. Wspieram się na rękach, unosząc z trawy i przecieram nadgarstkiem zmęczone ślepia - Co? - rzucam debilnie, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy; zresztą czuję się trochę jak na kurewsko dziwnym kacu po jeszcze dziwniejszej imprezie; w ustach mam sucho, a skronie uciskają, więc rozmasowuję je dwoma palcami, starając się przypomnieć sobie szczegóły dzisiejszego dnia - Długo już tu jesteśmy? - pytam, wlepiając spojrzenie w pannę Grey, która wydaje się może nawet bardziej zaskoczona niż ja. W sumie nie oszukujmy się, często traciłem świadomość upojony alkoholem tudzież narkotykami, ale Gwendolyn nie tykała takich rzeczy, nie chciała nawet zajarać ze mną skręta, a co dopiero najebać się do odcięcia, więc odrzuciłem tę opcję od razu; co nie zmienia faktu, że byłem przyzwyczajony do nagłej pobudki w miejscu, którego totalnie się nie spodziewałem - Dziwne - stwierdzam w końcu i wzruszam ramionami, bo co nam pozostało? Być może kiedyś uda się rozszyfrować zagadkę, ale teraz nie miałem do tego głowy; zresztą to przecież był miły wieczór, może najmilszy od dawna. Sięgam dłonią do jej dłoni, zaciskając palce wokół jej palców i uśmiecham się lekko, wciąż nie do końca przytomnie, jakbym chciał powiedzieć, żeby się tym nie przejmowała - Chyba byliśmy na randce - bardzo dziwnej, ale udanej; śmieję się i rozglądam wokół, wciąż nie wypuszczając z uścisku jej drobnej dłoni.
Obejmuję ją jedną ręką, palcami przesuwając wzdłuż dziewczęcego ramienia i wsłuchuję się w przyjemny tembr jej głosu, kiedy opowiada historie zapisane w gwiazdach. Czasem dodaję coś od siebie, chociaż wolę słuchać. Moje powieki opadają leniwie; chciałbym żeby ten wieczór nigdy się nie skończył, żeby ta chwila trwała wiecznie. A później Gwen wyrywa się z moich objęć i otwieram szeroko oczy, zerkając na nią ze zdziwieniem. Sam czuję się inaczej, jak chwilę po przebudzeniu, kiedy jeszcze nie do końca wiesz, czy już wstałeś czy dopiero wyrywasz się z uścisku Morfeusza. Ostatnie kilka godzin wydaje mi się dziwnie... nierealne, a wspomnienia wyparowują z umysłu, zupełnie tak jak sen. Ten akurat był wyjątkowo przyjemny. Wspieram się na rękach, unosząc z trawy i przecieram nadgarstkiem zmęczone ślepia - Co? - rzucam debilnie, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy; zresztą czuję się trochę jak na kurewsko dziwnym kacu po jeszcze dziwniejszej imprezie; w ustach mam sucho, a skronie uciskają, więc rozmasowuję je dwoma palcami, starając się przypomnieć sobie szczegóły dzisiejszego dnia - Długo już tu jesteśmy? - pytam, wlepiając spojrzenie w pannę Grey, która wydaje się może nawet bardziej zaskoczona niż ja. W sumie nie oszukujmy się, często traciłem świadomość upojony alkoholem tudzież narkotykami, ale Gwendolyn nie tykała takich rzeczy, nie chciała nawet zajarać ze mną skręta, a co dopiero najebać się do odcięcia, więc odrzuciłem tę opcję od razu; co nie zmienia faktu, że byłem przyzwyczajony do nagłej pobudki w miejscu, którego totalnie się nie spodziewałem - Dziwne - stwierdzam w końcu i wzruszam ramionami, bo co nam pozostało? Być może kiedyś uda się rozszyfrować zagadkę, ale teraz nie miałem do tego głowy; zresztą to przecież był miły wieczór, może najmilszy od dawna. Sięgam dłonią do jej dłoni, zaciskając palce wokół jej palców i uśmiecham się lekko, wciąż nie do końca przytomnie, jakbym chciał powiedzieć, żeby się tym nie przejmowała - Chyba byliśmy na randce - bardzo dziwnej, ale udanej; śmieję się i rozglądam wokół, wciąż nie wypuszczając z uścisku jej drobnej dłoni.
Chwilę zajęło Gwen dojście do siebie. Stopniowo jednak mgła otaczająca jej umysł zaczęła się rozwiewać, a ona sam zaczynała znajdować powiązania z uczuciami, których dopiero co doznała. Przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech.
– Nie wiem, Johny – powiedziała, wciąż wpatrzona w przestrzeń.
Takie uczucie, taka obsesja… to nie było jej przecież obce. Zaznała jej już wcześniej w ten sztuczny, nagły sposób i to niejednokrotnie. Od tamtych dwóch razów minęło już jednak kilka miesięcy, wspomnienia nieco się zatarły… Z to wiedza, czerpana ostatnio także z podręczników, pozostała. W przeciwieństwie do spotkania z Percivalem, teraz dobrze wiedziała, z czym miała do czynienia. Przecież nawet warzyła ten eliksir, do stu olbrzymów! I dała się tak omamić… Tylko… jak?
– Nie, Johny, to nie była randka. Pod wpływem amortencji się nie liczy – powiedziała dość ostrym tonem, wstając i dopiero wtedy zerkając na Bojczuka. – Czy to ty wysłałeś mi ten list? Dodawałeś coś do niego? – zaczęła pytać, siląc się na spokój, jednak w jej głosie pobrzmiewały emocje.
Nie sądziła, aby Johnatan specjalnie wysłał jej wiadomość nasączoną amortencją, ale kto wie. Niemniej, w jego rzeczach bez wątpienia dałoby się znaleźć niejedną nielegalną rzecz, którą Bojczuk zdobył w jakiś tajemniczych okolicznościach. Być może więc któregoś dnia, będąc nie do końca trzeźwym, kupił od jakiejś cyganki eliksir miłości? Albo od kogoś dostał, tak po prostu. A potem być może przypadkiem wylał go na list? Nie zdziwiłaby się z takiego obrotu zdarzeń.
Niezależnie jednak od tego, w jaki sposób znalazła się pod wpływem magicznego eliksiru, nie była z tego powodu w żadnym razie zadowolona. Na szczęście w nieszczęściu tym razem drugą stroną medalu był Johnatan, a między nimi nie doszło do niczego takiego. Lepsze było to, niż szalona próba zawarcia wieczystej przysięgi z byłym Nottem bądź też robienie z siebie pościeliska przed znanym różdżkarzem. Amortencja jednak po raz kolejny okazała się jednym z najpotężniejszych eliksirów, jaki Gwen znała. Takiej obsesji i takich emocji nie wywołuje chyba żadna inna mikstura.
Miłość to naprawdę nie były żarty. Zwłaszcza ta wytworzona sztucznie, powodująca raczej obsesję na cudzym punkcie, niż faktyczne przywiązanie i zaufanie.
– Nie wiem, Johny – powiedziała, wciąż wpatrzona w przestrzeń.
Takie uczucie, taka obsesja… to nie było jej przecież obce. Zaznała jej już wcześniej w ten sztuczny, nagły sposób i to niejednokrotnie. Od tamtych dwóch razów minęło już jednak kilka miesięcy, wspomnienia nieco się zatarły… Z to wiedza, czerpana ostatnio także z podręczników, pozostała. W przeciwieństwie do spotkania z Percivalem, teraz dobrze wiedziała, z czym miała do czynienia. Przecież nawet warzyła ten eliksir, do stu olbrzymów! I dała się tak omamić… Tylko… jak?
– Nie, Johny, to nie była randka. Pod wpływem amortencji się nie liczy – powiedziała dość ostrym tonem, wstając i dopiero wtedy zerkając na Bojczuka. – Czy to ty wysłałeś mi ten list? Dodawałeś coś do niego? – zaczęła pytać, siląc się na spokój, jednak w jej głosie pobrzmiewały emocje.
Nie sądziła, aby Johnatan specjalnie wysłał jej wiadomość nasączoną amortencją, ale kto wie. Niemniej, w jego rzeczach bez wątpienia dałoby się znaleźć niejedną nielegalną rzecz, którą Bojczuk zdobył w jakiś tajemniczych okolicznościach. Być może więc któregoś dnia, będąc nie do końca trzeźwym, kupił od jakiejś cyganki eliksir miłości? Albo od kogoś dostał, tak po prostu. A potem być może przypadkiem wylał go na list? Nie zdziwiłaby się z takiego obrotu zdarzeń.
Niezależnie jednak od tego, w jaki sposób znalazła się pod wpływem magicznego eliksiru, nie była z tego powodu w żadnym razie zadowolona. Na szczęście w nieszczęściu tym razem drugą stroną medalu był Johnatan, a między nimi nie doszło do niczego takiego. Lepsze było to, niż szalona próba zawarcia wieczystej przysięgi z byłym Nottem bądź też robienie z siebie pościeliska przed znanym różdżkarzem. Amortencja jednak po raz kolejny okazała się jednym z najpotężniejszych eliksirów, jaki Gwen znała. Takiej obsesji i takich emocji nie wywołuje chyba żadna inna mikstura.
Miłość to naprawdę nie były żarty. Zwłaszcza ta wytworzona sztucznie, powodująca raczej obsesję na cudzym punkcie, niż faktyczne przywiązanie i zaufanie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Pod wpływem amortencji? Marszczę brwi i drapię się po nosie, próbując ułożyć sobie wszystko w głowie. Jej ostry ton i to spojrzenie, jakby gniewne, sprawia, że dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Rozchylam wargi, bo chcę coś powiedzieć, ale zanim zdążę to zrobić, kolejne słowa panny Grey uderzają we mnie jak promienie zaklęć, są nawet bardziej bolesne, bo nie mogę uwierzyć, że coś takiego w ogóle mogło przyjść jej do głowy. Że niby miałbym umyślnie nafaszerować ją eliksirem? Przecież to jakiś absurd! Chociaż im dłużej się nad tym zastanawiałem tym mniej dziwiła mnie jej postawa; przecież nie od dziś okazywałem jej względy, a ona odtrącała mnie za każdym razem. Czemu więc miałbym się nie posunąć do takich nieeleganckich zagrywek? Czemu miałbym nie pomóc swojemu szczęściu? To wszystko układało się w zbyt spójną całość i to właśnie martwiło mnie jeszcze bardziej; mógłbym zacząć się tłumaczyć, przyznać, że padliśmy ofiarą jakiegoś durnego żartu, ale czy to miało jakikolwiek sens? Miałem wrażenie, że cokolwiek bym nie powiedział i tak by nie uwierzyła, że w tej jednej, krótkiej chwili padło dosłownie wszystko co budowaliśmy wspólnie przez te kilka długich miesięcy spędzonych razem. Tylko... czy właściwie kiedykolwiek mi ufała, skoro teraz tak po prostu oskarżała mnie o taką podłość? Inaczej przecież nie można tego nazwać, jak zwykłą podłością, bo czymże innym było zmuszanie ludzi do uczuć? Podnoszę się z trawy i rzucam jej równie chłodne spojrzenie - Słucham? Nie wierzę, że o tym pomyślałaś, za kogo ty mnie masz? - rzucam w złości; chyba pierwszy raz jestem przy niej naprawdę wściekły. Ostatnio byłem bardziej rozdrażniony oraz niepewny, szybciej łapałem doła i reagowałem zbyt emocjonalnie, bo nie mogłem poradzić sobie sam ze sobą. Teraz zawiodła także jedna z bliższych mi osób, być może nieumyślnie, być może wyciągnąłem z jej słów zbyt pochopne wnioski, być może powinniśmy to sobie wyjaśnić, na spokojnie i bez absurdalnych oskarżeń rzucanych na wiatr, ale w tej chwili wcale nie chciałem się tłumaczyć; tylko winni to robili, a ja nim nie byłem. Obydwoje padliśmy ofiarą potwornego żartu i byłem kurewsko zły na nią, na siebie i na tego cholernego zjeba, który wpadł na swój pozornie genialny pomysł. Zaciskam zęby, po czym macham ręką, bo brak mi słów. Teraz chcę po prostu stąd zniknąć. Więc znikam, gdzieś w gęstwinie otaczającej ciasno polankę, zalaną romantycznym blaskiem księżyca. Nie tak miał wyglądać ten wieczór, nie tak miało się to skończyć.
/zt
/zt
Nie potrafiła opanować emocji. Starała się zachować spokój, ale najzwyczajniej w świecie nie była w stanie. Nie chciała przecież skrzywdzić Bojczuka, nie miała też na myśli tego, że zrobił przeciwko niej cokolwiek w sposób umyślny. Prędzej przez niedopatrzenie albo może jakiś nagły, dziwny zryw emocji. Amortencja jednak stała się w życiu panny Grey sprawą nadzwyczaj drażliwą i nękającą, nawet w obliczu wojny. Gdyby tylko Johny wiedział… No ale nie wiedział. Bo jak to tak, miałaby się spowiadać mężczyźnie z takich przygód? Nawet, jeśli tym mężczyzną był Johnatan, który przecież tak czy siak by jej za to nie osądzał.
Jego słowa sprawiły, że szczęka Gwen opadła w dół.
– Skąd wiesz, o czym pomyślałam?! – odwarknęła w pierwszym odruchu, nie do końca rozumiejąc, co się tu właściwie dzieje. W końcu sedno jej irytacji nie leżało wcale w nim, a Johnatan nigdy się na nią nie denerwował.
Dopiero po chwili dotarło do niej, jak te słowa mogły zabrzmieć w jego uszach. Uszach, które nigdy nie słyszały ani o jej przypadku z panem Ulysessem, ani z tym, co stało się z Percivalem… Johny nie wiedział przecież nawet o Arturze! Jakby więc mógł połączyć irytację Gwen z tymi historiami, skoro nie miał o nich pojęcia?
Gdy jednak to wszystko do niej dotarło, Johnatan zdążył machnąć ręką i odwrócić się na pięcie.
– Johny! – krzyknęła za nim, robiąc pół kroku, jednak rezygnując z pogoni. Bo i co miałaby powiedzieć? Wyjaśnić te wszystkie… wszystkie historie? Z resztą, czy w ogóle chciałby jej słuchać? Westchnęła więc przeciągle, próbując powstrzymać szloch, już po chwili słysząc charakterystyczny trzask towarzyszący aportacji.
Z trudem przełknęła zalegającą w ustach ślinę, przymykając oczy i próbując przejąć ponownie kontrolę nad swoim własnym ciałem. Zajmie się nim potem. Później… jutro… Kiedyś. Gdy obydwoje się uspokoją, a wspomnienia tej nocy zaczną zanikać. Teraz, wraz z całym Zakonem, miała do wygrania wojnę. Czy jej się to podobało czy nie, powinna się skupić właśnie na tym, a nie na osobistych problemach, które i tak niczego przecież nie zmieniły.
I to wcale nie była ucieczka od problemu. Wcale.
| zt
Jego słowa sprawiły, że szczęka Gwen opadła w dół.
– Skąd wiesz, o czym pomyślałam?! – odwarknęła w pierwszym odruchu, nie do końca rozumiejąc, co się tu właściwie dzieje. W końcu sedno jej irytacji nie leżało wcale w nim, a Johnatan nigdy się na nią nie denerwował.
Dopiero po chwili dotarło do niej, jak te słowa mogły zabrzmieć w jego uszach. Uszach, które nigdy nie słyszały ani o jej przypadku z panem Ulysessem, ani z tym, co stało się z Percivalem… Johny nie wiedział przecież nawet o Arturze! Jakby więc mógł połączyć irytację Gwen z tymi historiami, skoro nie miał o nich pojęcia?
Gdy jednak to wszystko do niej dotarło, Johnatan zdążył machnąć ręką i odwrócić się na pięcie.
– Johny! – krzyknęła za nim, robiąc pół kroku, jednak rezygnując z pogoni. Bo i co miałaby powiedzieć? Wyjaśnić te wszystkie… wszystkie historie? Z resztą, czy w ogóle chciałby jej słuchać? Westchnęła więc przeciągle, próbując powstrzymać szloch, już po chwili słysząc charakterystyczny trzask towarzyszący aportacji.
Z trudem przełknęła zalegającą w ustach ślinę, przymykając oczy i próbując przejąć ponownie kontrolę nad swoim własnym ciałem. Zajmie się nim potem. Później… jutro… Kiedyś. Gdy obydwoje się uspokoją, a wspomnienia tej nocy zaczną zanikać. Teraz, wraz z całym Zakonem, miała do wygrania wojnę. Czy jej się to podobało czy nie, powinna się skupić właśnie na tym, a nie na osobistych problemach, które i tak niczego przecież nie zmieniły.
I to wcale nie była ucieczka od problemu. Wcale.
| zt
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
20 kwietnia
Wysuszona, cienka gałązka pękła pod bucikiem Cory Howell, kiedy wkroczyła na jedną z bardziej zarośniętych ścieżek parku. Wraz z mocniejszym powiewem wiatru plątały się jej słomiane fale, wraz z mocniejszym powiewem czuła niewidzialny ślad kwitnących nieśmiało roślin. Wiosenne przebudzenie, niedostatecznie zielone liście, wciąż zbyt skręcone w sobie, niegotowe na uderzenie słońca – to kolejna drobnostka, której poświęciła zbyt wiele uwagi. Dziwne było jej spoglądanie, doświadczanie wędrówki po całkiem obcych alejkach to odkrycia, wiele odkryć. W pierwszej kolejności wyłapywała jakiś kudłaty ogon, albo resztki zwierzęcych śladów na piasku. Później łaskotało ją ucho, kiedy tylko kilka drzew stąd coś zaćwierkało, pisnęło lub, o zgrozo, warknęło złowieszczo. Powiadali, że to miejsce, w którym przyroda była wolna, a człowiek wędrował na palcach, byleby tylko nie zakłócić jej spokoju. Być może to skusiło ją, aby ten jeden raz wydostać się z bezpiecznych okolic Little Witcombe i ujrzeć zupełnie nowy kawałek natury. Zaopatrzona w notesik poszukiwała piękna, błysków w zwierzęcych oczach i naukowych zagadek, które popchnęłyby ją do wzmożonych obserwacji. Trudno było zachęcić Corę do podróży tak daleko od Kłębka. Szczególnie w chwili kwietniowych podmuchów wojny, kiedy to jakieś złe informacje docierały skryte pod skrzydłami przestraszonych sów. Przeczuwała jednak, że to dobra chwila, aby zrobić… coś. Stado stworzeń przetrwa jeden dzień pozbawione miłego głaskania. Tylko czy Cora przetrwa jeden dzień w obcej przestrzeni? Przedłużająca się izolacja, dni tkane samotnością i ciszą przerywaną jedynie szczekaniem nie służyły duszy. Koiły ją, ale to była tak pozorna ulga, tak wygasający duch. Być może nie zdawała sobie z tego sprawy.Wędrowała dalej, przyłapywała norki po niuchaczach, czasem mignęło jej na gałązce ptasie piórko, a parę korków od niej zaszeleściły krzaki. Krzew zamiauczał złośliwie, ale zaraz ucichł, jakby ktoś rzucił na skrytego tam futrzaka zaklęcie wyciszające. Przymykała też co jakiś czas oczy, by poczuć mocniej, by pod palcami wyłapać każdą szorstkość starego drzewa, by zagarnąć dla siebie namiastkę tak zmysłowej natury. Po zimie świat stawał się bardzie miękki i wyrazisty. Jeszcze trochę, jeszcze tydzień, może trzy, a rośliny zamalują wszystkie szarości. Niektórzy po długich miesiącach anomalii zapomnieli, jak wyglądają słoneczne dni, jak to jest spacerować po lasach i wdychać przyjemną woń zielonej wilgoci. Cora nie zapomniała.
Z rozmarzenia wyrwały ją nerwowe odgłosy. Ktoś był blisko? Ostrożnie przeszła te parę kroków, przemykając po kamieniach tak lekko, jakby nic nie ważyła. Ujrzała widok niesłychany. Wozak. Wozak zakleszczony w porzuconym pniu, wciśnięty w ciasną szczelinę, o wiele za małą nawet dla takiej drobnej fretki. Cora z niepokojem zerknęła na całą scenkę. Zupełnie odruchowo jej dłonie wyrwały się w stronę poszkodowanego zwierzątka, ale wtedy drgnęło nerwowo. Ujrzała błysk wściekłości w tych oczach. Czy to naprawdę możliwe, by tak zwinny futrzak nie poradził sobie z pniem? Rozczulenie i troskę przerwało parę srogich, niegrzecznych słów rzucanych całkowicie bez ładu i składu. Łajza, świnia, śmierdziel, kurwa! Emocje najwyraźniej musiały znaleźć ujście. To wcale nie był pierwszy wozak, który ośmielał się kaleczyć język w jej towarzystwie. – Poczekaj, pomogę ci – oświadczyła, przerywając chwalebną litanię. Przykucnęła przy gagatku i spróbowała objąć go tak, by łatwiej było przecisnąć się przez wąską szczelinę. Zadek, cymbał, chrzanić, pierdoła!
Bardzo wdzięczne stworzenie. Poczuła to, kiedy tylko zębiska zwróciły się w stronę jej przedramienia, ale jakoś udało jej się umknąć przed nimi. Stworzenia lubiły smakować tych, którzy nieśli im pomoc. Mogłaby stwierdzić, że do magiwetów miały już szczególną słabość. No trudno. Będzie trzeba się przemęczyć.
Gdzieś wysoko nad jej głową lśniło ciekawskie oko memortka.
Norfolk kryło w swym sercu jedną z owieczek. Ulokowaną w gęstym lesie, pośród wysokich, starych pni i rozległych koron pokrytych zielenią, bujną, żywą, niesplamioną londyńską szarzyzną. Wśród mchu i grzybów stała ulokowana drewniana chata zielarki, która, ze względu na stare lata i problemy zdrowotne, nie doglądała swojego przybytku tak aktywnie; nie należało przekonywać jej długo, by pod swój dach przyjął pomoc, która doglądałaby okolicznych zwierząt podchodzących do karmideł ustawionych niedaleko szopy na narzędzia, pielęgnowała zaniedbane teraz uprawy, zasadzała nowe zioła. Dodatkowa para rąk do pracy odciążyłaby jej schorowane stawy, pozwoliła odpocząć - i tak też się stało. Wren ulokowała w niezbyt eleganckim przybytku nastoletnią mugolkę o rumianych policzkach i włosach w kolorze bursztynu, przestrzegając ją, by mimo wszystko nie plątała się kobiecie pod nogami. Lepiej nie kusić losu - zielarka miała ponad dziewięćdziesiąt lat i rzadko kiedy opuszczała pierzyny, ale jej zgryźliwa natura i niewyparzony język mogły zniechęcić owieczkę do pozostania w ów miejscu. Czarownica poleciła swej podopiecznej, by zachowywała rozwagę, nie zapuszczała się poza teren chatki - bo w okolicy czaiły się groźne wilki -, zabezpieczyła też drzwi do jej pokoju podstawowym zaklęciem i obiecała, że niedługo przybędzie ją odwiedzić. Musiała. Krew pochodząca od tej dziewczyny cieszyła się dużą skutecznością, jeszcze większą popularnością, a żelazo należało kuć póki gorące.
Korzystając z okazji bycia w okolicy, przed udaniem się w drogę powrotną Wren zdecydowała się odwiedzić park słynący z barwnej fauny zasiedlającej zielone połacie. Przechadzała się wolno, ostrożnie, utorowaną pośród krzewów ścieżką, spojrzeniem śledząc loty przemieszczających się memortków. Były ciche, zdradzając swą obecność jedynie szafirem piór, pląsały w powietrzu w niewielkiej grupce, raz po raz przysiadając na co większych gałęziach. Prześliczne stworzenia. Miały w sobie coś enigmatycznego - czy był to bezgłośny sposób obserwowania rzeczywistości, by potem odegrać ją żałobnym marszem ostatniego oddechu? Czarownica nie była pewna, wiedziała jednak, że ich obserwacja wprawiała ją w rozluźnienie. Na tyle silne, że o mały włos nie nadepnęła na kuguchara, który ni stąd, ni zowąd pojawił się pomiędzy jej nogami, prężył grzbiet, domagając się pieszczot i smakołyków.
- Wybacz, koleżko, ale nic dla ciebie nie mam - odezwała się przepraszającym tonem, sięgnęła w dół, by podrapać stworzenie za uchem, pogłaskać po głowie. Jego futro było przyjemne w dotyku, aż za bardzo: przez myśl przemknęło jej, że mogłaby tak puszystą kulkę mieć w domu, czym najpewniej zaskarbiłaby sobie dożywotnią niechęć dobermana rządzącego przybytkiem. Jedyne, co mogła zrobić, to uśmiechnąć się do stworzenia, nacieszyć się otrzymaną uwagą, nim czmychnęło ono do pobliskiego krzewu, znikło wśród liści, jakby wystraszone dochodzącym z okolicy echem okropnych przekleństw, wściekłych i zajadłych.
Były wystarczająco natrętne, by spłoszyć nawet umarłego.
Co na brodę Merlina? Mnogość epitetów sprawiła, że niemal bezwolnie Wren zwróciła kroki w stronę, z której dochodziły dźwięki; przeszła na przełaj pomiędzy pasmami drzew, odginając delikatnie gałęzie, stąpając po kruchych gałązkach i uschniętych liściach, zanim dostrzegła zakleszczonego wozaka i nachylającą się nad nim kobietę, w której przedramię wgryzał się między falami niewyszukanego, rynsztokowego słownictwa.
- Ma wyobraźnię, to na pewno - skwitowała czarownica, powoli podchodząc do serca całego zamieszania, ostrożnie, nie chciała bardziej płoszyć wystarczająco zaagitowanego gagatka. - Czy potrzebuje pani pomocy? Odciągnąć jego głowę, uciszyć? - zaoferowała, widziała przecież, że ząbki wozaka przedziurawiały materiał i znaczyły jego skrawki czerwienią. Musiał przerwać skórę i wgryźć się do krwi.
Korzystając z okazji bycia w okolicy, przed udaniem się w drogę powrotną Wren zdecydowała się odwiedzić park słynący z barwnej fauny zasiedlającej zielone połacie. Przechadzała się wolno, ostrożnie, utorowaną pośród krzewów ścieżką, spojrzeniem śledząc loty przemieszczających się memortków. Były ciche, zdradzając swą obecność jedynie szafirem piór, pląsały w powietrzu w niewielkiej grupce, raz po raz przysiadając na co większych gałęziach. Prześliczne stworzenia. Miały w sobie coś enigmatycznego - czy był to bezgłośny sposób obserwowania rzeczywistości, by potem odegrać ją żałobnym marszem ostatniego oddechu? Czarownica nie była pewna, wiedziała jednak, że ich obserwacja wprawiała ją w rozluźnienie. Na tyle silne, że o mały włos nie nadepnęła na kuguchara, który ni stąd, ni zowąd pojawił się pomiędzy jej nogami, prężył grzbiet, domagając się pieszczot i smakołyków.
- Wybacz, koleżko, ale nic dla ciebie nie mam - odezwała się przepraszającym tonem, sięgnęła w dół, by podrapać stworzenie za uchem, pogłaskać po głowie. Jego futro było przyjemne w dotyku, aż za bardzo: przez myśl przemknęło jej, że mogłaby tak puszystą kulkę mieć w domu, czym najpewniej zaskarbiłaby sobie dożywotnią niechęć dobermana rządzącego przybytkiem. Jedyne, co mogła zrobić, to uśmiechnąć się do stworzenia, nacieszyć się otrzymaną uwagą, nim czmychnęło ono do pobliskiego krzewu, znikło wśród liści, jakby wystraszone dochodzącym z okolicy echem okropnych przekleństw, wściekłych i zajadłych.
Były wystarczająco natrętne, by spłoszyć nawet umarłego.
Co na brodę Merlina? Mnogość epitetów sprawiła, że niemal bezwolnie Wren zwróciła kroki w stronę, z której dochodziły dźwięki; przeszła na przełaj pomiędzy pasmami drzew, odginając delikatnie gałęzie, stąpając po kruchych gałązkach i uschniętych liściach, zanim dostrzegła zakleszczonego wozaka i nachylającą się nad nim kobietę, w której przedramię wgryzał się między falami niewyszukanego, rynsztokowego słownictwa.
- Ma wyobraźnię, to na pewno - skwitowała czarownica, powoli podchodząc do serca całego zamieszania, ostrożnie, nie chciała bardziej płoszyć wystarczająco zaagitowanego gagatka. - Czy potrzebuje pani pomocy? Odciągnąć jego głowę, uciszyć? - zaoferowała, widziała przecież, że ząbki wozaka przedziurawiały materiał i znaczyły jego skrawki czerwienią. Musiał przerwać skórę i wgryźć się do krwi.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Leśny park niespodzianek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk