Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Leśny park niespodzianek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśny park niespodzianek
Park niespodzianek to ogrodzony teren nieopodal plaży, gęsto zalesiony, głównie drzewami liściastymi. Kręte, przyjemne dla oka ścieżki widokowe są idealnym miejscem na odprężające piesze wycieczki. Rośnie przy nich wiele gatunków rzadkich ziół, kwiatów i grzybów, jest to jednakże rezerwat przyrody i wynoszenie z niego czegokolwiek, niszczenie roślinności, jest kategorycznie zabronione. Na wysokich gałęziach drzew da się zaobserwować nieme, błękitnoskrzydłe memortki, ponad nimi szybują dzikie ptaki drapieżne. Czarodziej z czujnym okiem wypatrzy między krzakami wozaka albo kuguchara - te ostatnie, wyjątkowo inteligentne stworzenia, często zbliżają się do ludzi. Nauczyły się już, że tutaj nie uczynią im krzywdy, przeciwnie - podrapią za uchem, a może nawet podrzucą coś na ząb. Szczególną atrakcją parku są jednak magiczne jelenie o biało-złotym umaszczeniu, które nie występują nigdzie indziej w Europie. Są inteligentne i, choć płochliwe, zbliżają się do ludzi; odbiegają jednak od razu, gdy dostrzegą jakikolwiek niepokojący gest ze strony czarodziejów.
Gdy rodzina była uratowana z pożaru, mogli się swobodnie ewakuować. Podziękowania kobiety sprawiały, że można byłoby oblać się rumieńcem, ale nie było na to zwyczajnie czasu. Teren wcale nie był bezpieczny i Justine miała rację, musieli zaraz stąd znikać. Pomoc, jaką im okazali była naturalna i Stevie nie wyobrażał sobie, by mógł postąpić kiedykolwiek inaczej, gdy chodziło o ludzkie życie. Trwała wojna, czarodzieje i mugole umierali każdego dnia, a jednak coś właśnie w nim pękało, gdy uświadomił sobie, że naprawdę ich uratował. Tamten topielec w listopadzie, chociaż dla Becketta skończył się potężną gorączką, był kolejnym przykładem na to, w jaki sposób każde istnienie miało sens. Wypuścił głośniej powietrze, gdy serce dopiero schodziło ospałym krokiem z gardła na swoje miejsce. - Co się wydarzyło, że rozpoczął się pożar? - zapytał nagle, przyglądając się ruinie. Nie było tam instalacji elektrycznej, to też ta nie mogła być problemem, a ciężko było uwierzyć, że mogłoby to stać się przypadkiem, gdy przecież mieli przy sobie różdżki. Na wszelki wypadek rozejrzał się po okolicy, gdy coś w duszy mówiło, że to nie był przypadek. - Homenum Revelio - wypowiedział, różdżką wskazując na miejsca wokół, ale czuł wyraźnie, że zaklęcie nie podziałało. - To szmalcownicy - powiedział w końcu starszy mężczyzna, chwytając w dłoń ramkę ze zdjęciem która ostała się w zgliszczach domu. Widać było, że się spieszy, ale Beckett rozumiał, dlaczego chciał wziąć jeszcze tylko to. Zrobiłby to samo. Wtedy nieprzyjemne ukłucie w żołądku powróciło. Layla... Kim była Layla. Pearl już dawno nie żyła, a tamto spotkanie z Corneliusem Sallowem pozostawiało więcej pytań niż odpowiedzi. - Grozili nam, bo ukryliśmy kiedyś kogoś... Może to był błąd. Mugoli... - zawahał się starszy czarodziej. - Ratowanie życia nigdy nie jest błędem, druhu - powiedział jeszcze Stevie, klepiąc go po ramieniu. Jeśli rzeczywiście teren podpalili szmalcownicy, to należało go sprawdzić. - Homenum Revelio - ponownie wskazał różdżką na teren wokół. Było pusto, nikt nie nadchodził. Widocznie myśleli, że wykonali już swoje działo i mogli zająć się innym. Polowali na takich jak on i polowali na takich jak Justine Tonks. Rodzina w końcu deportowała się, sprawiając, że zostali tam sami. - Nie znam się na tropieniu - powiedział cicho, nachylając się nieco nad sporo niższą kobietą. - Ale jeśli gdzieś tu są szmalcownicy, to wolałbym na nich nie wpaść - wyjątkowy spokój, jaki miał w głosie wydawał się wręcz nieadekwatny do tego jak czuł się w środku. Mógłby stanąć do walki z nimi nawet twarzą w twarz, ale po wykonaniu zadania, jakie powierzył mu zakon, a tymczasem nie był nawet w połowie drogi. - Kogo mamy o tym poinformować? - zapytał jeszcze, drapiąc się po brodzie, ze świadomością, że Tonks znała się na tym nie tylko o niebo lepiej, ale i prawdopodobnie sama byłaby w stanie się z nimi rozprawić. W głowie już miał miejsca, które musieli jeszcze odwiedzić, aby sprawdzić świstokliki. Tu był zaledwie jeden, ale kto wie, co czekało ich w następnych lasach i wsiach.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Bezpiecznie było założyć, że ktoś tutaj mógł jeszcze być. Tak dużo ogień pojawiający się znikąd przeważnie był dziełem człowieka. Szczerze wątpiła, że to nieuwaga, czy ogień z kominka zrobiła nagły, tak duży pożar, który strawił praktycznie wszystko. Mało możliwe. Ciemne kłęby dymu unosiły się do góry z gaszonego sprawnie ognia. Ten z pewnością był widoczny daleka, a oni dzisiaj nie mieli poszukiwać odpowiedzialnych za to zdarzenie. Dzisiaj była jedynie wsparciem, pomocą dla mężczyzny. A może bardziej zabezpieczeniem. Przytaknęła jeszcze krótko na wypowiedziane przez Steviego słowa. Przesuwając jasnymi tęczówkami po rodzinie, która powinna się już zbierać. I zrobiła to, chwilę po tym, jak podała im adres pod którym mogli ich odnaleźć. Wypuściła powietrze z ust, kiedy pozostali sami, spojrzenie przesunęło się wokół ale niezmiennie nie dostrzegała nic, co mogłoby zwrócić jej uwagę. Wypowiedziane przez niego słowa uniosły jej wzrok ku górze, na jego twarz którą przez kilka chwil lustrowała w milczeniu. Brwi zmarszczyły się na chwilę. Jeśli po okolicy grasowali szmalcownicy, nie dobrze było ich puścić. Ale oni nie powinni tutaj zostawać, zwłaszcza, że mili do zrobienia coś innego.
- Jeśli wrócą pożałują. - mruknęła bardziej do siebie. Była zła za to, co robili, za to jak panoszyli się po świecie, który należał nie tylko do nich. Była zła. Wściekła na to, że byli ludzie, którzy sądzili, że mogli więcej. Kiedy z ust Steviego padło pytanie, tylko jedno imię pojawiło się prawie automatycznie w jej głowie. Uniosła różdżkę skupiając się na kształcie feniksa, na melodii i tym, co znaczyła ona dla niej. - Expecto Patronum. - wypowiedziała z mocą, oczekując na pojawienie się magicznego obrońcy. - Znajdź Maeve. Przekaż: w Norfolk, kilka mil na wschód od Leśnego Parku Niespodzianek znajdziesz zgliszcza spalonego domu. Właśnie uratowaliśmy rodzinę, która w nim mieszkała. Twierdzą że podpalenie jest wynikiem działania szmalcowników. Nie jestem w stanie ruszyć w tej chwili za nimi. Jeśli możesz znajdź kogoś i spróbuj ich znaleźć. Trzeba się nimi zająć. - zamilkła obserwując jak patronus znika z pola widzenia. Odwróciła się w stronę mężczyzny. - Potrzebujesz coś jeszcze tutaj zrobić, czy możemy się zbierać do kolejnego miejsca? - zapytała, nie chciała zostawać tutaj dłużej, niż było to konieczne. Nie chciała też wdawać się w walkę w tym momencie musieli doprowadzić sprawę do końca.
- Jeśli wrócą pożałują. - mruknęła bardziej do siebie. Była zła za to, co robili, za to jak panoszyli się po świecie, który należał nie tylko do nich. Była zła. Wściekła na to, że byli ludzie, którzy sądzili, że mogli więcej. Kiedy z ust Steviego padło pytanie, tylko jedno imię pojawiło się prawie automatycznie w jej głowie. Uniosła różdżkę skupiając się na kształcie feniksa, na melodii i tym, co znaczyła ona dla niej. - Expecto Patronum. - wypowiedziała z mocą, oczekując na pojawienie się magicznego obrońcy. - Znajdź Maeve. Przekaż: w Norfolk, kilka mil na wschód od Leśnego Parku Niespodzianek znajdziesz zgliszcza spalonego domu. Właśnie uratowaliśmy rodzinę, która w nim mieszkała. Twierdzą że podpalenie jest wynikiem działania szmalcowników. Nie jestem w stanie ruszyć w tej chwili za nimi. Jeśli możesz znajdź kogoś i spróbuj ich znaleźć. Trzeba się nimi zająć. - zamilkła obserwując jak patronus znika z pola widzenia. Odwróciła się w stronę mężczyzny. - Potrzebujesz coś jeszcze tutaj zrobić, czy możemy się zbierać do kolejnego miejsca? - zapytała, nie chciała zostawać tutaj dłużej, niż było to konieczne. Nie chciała też wdawać się w walkę w tym momencie musieli doprowadzić sprawę do końca.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Gdy małżeństwo i ich syn zniknęli, a Stevie i Justine zostali sami, wokół zrobiło się nieprzyjemnie cicho. Zapach spalenizny wciąż unosił się w powietrzu, a oni spędzili tam już wystarczająco dużo czasu. Nie wypuścił różdżki z kieszeni, gdy towarzyszka wyczarowała patronusa z wiadomością do niejakiej Maeve. Nie zdziwiłby się gdyby to była ta sama kobieta, która złożyła u niego zamówienie na świstokliki. Nie zamierzał jednak dopytywać, uznając, że w takich tematach im mniej wie, tym lepiej. Nie był wojownikiem i nie znał się na magii ofensywnej. Potrafił co najwyżej bronić się gdy była taka potrzeba, ale to transmutacja była jego konikiem. Poczekał aż ta nada wiadomość patronusem i dopiero gdy była gotowa, wznowił rozmowę. - Nie. Jeśli tamten jest bezpieczny, to muszę jeszcze sprawdzić jeden - był zmęczony, bieg przez las w tym wieku wiązał się z ryzykiem pokręcenia stawów i chociaż to nie było szczególnym problemem, bo te dało się naprawić, to samo złapanie oddechu chwile trwało, zwłaszcza gdy dopiero schodziła z niego adrenalina. Czasem w głowie rządził rozum, który próbował przekonać go, że to, co robi, jest złe, że powinien siedzie w pracowni, a najlepiej to uciec gdzieś daleko za granice, zabrać Beatrix i już nigdy nie wracać. Nie potrafił jednak opuścić tego kraju, zbyt wściekły za to co im robili. Przecież był naukowcem, robił, co mógł, byleby tylko pomóc, nawet ostatni projekt o tym świadczył, ale... Ale wciąż silna w nim była potrzeba działania, albo po prostu lubił to uczucie ryzyka, bo tylko ono dawało życie. - Muszę udać się do Gloucestershire, do Elkstone - powiedział wyjątkowo cicho, rozglądając się ponownie na boki. - Jest tam opuszczona rzeźnia i w rzeźni schowany jest jeden - wypowiedział licząc, że Justine wie, gdzie może się udać. Był zmęczony, ale wciąż miał siłę do działania. - Mam nadzieję, że nic im nie będzie. Kilka tygodni temu spotkałem w lesie człowieka. Moja córka uznała, że to szmalcownik, ale mi się wydaje, że zwykły pijak, ale... - spojrzał jeszcze na zgliszcza domu, gdzie kiedyś był cały ich dobytek. Najważniejsze, że przeżyli, owszem, ale utrata domu... To musiało boleć. Pod adresem podanym im przez Justine nic nie powinno im grozić, a Beckett postanowił, że na pewno ich odwiedzi, może podrzuci jakiś świstoklik, jeśli tylko znajdzie nieco więcej pyłów, które będą się ku temu nadawać. - Ale znał potężną transmutację. Najpierw rzucił na mnie petrificusa, a potem zmienił się w coś w rodzaju mgły? - bardziej pytał, niż oświadczał. - Była szara i... jakby to powiedzieć... gęsta? Znam się na transmutacji, Justine, a w życiu czegoś takiego nie widziałem. Wpadł we mnie, zostawiając mi kilka siniaków. Spotkałaś się z czymś takim? - dopytał jeszcze. Tonks była w niejednym miejscu i niejedno widziała. Jeśli ktoś miał pomóc, mu ocenić czym mogło być to zjawisko, to przede wszystkim ona. Gotowy był, aby się teleportować.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Zgodziła się, w ich oczach dostrzegła potrzebę zapewniania, złożenia obietnicy, może poczucia, że nie są sami. I nie byli. Nadal znajdowali się ludzie którym zależało na innym, niezależnie od ich pochodzenia. A oni sami, mogli nieść tą wieść dalej. Mogli posiadać świadomość, że nadal walczyli, że walka jeszcze nie została rozstrzygnięta. Że jeszcze mieli szansę. Nie miało być łatwo - nie mogło być. Ale póki istniała szansa, nadzieja, póki w jej żyłach pulsowała krew, puty zamierzała walczyć i stawać naprzeciw tym, którzy za nic mieli ludzkie życie, jeśli nie niosło ono wyznawanych przez nich wartości. Uniosła różdżkę przyzywając swojego patronusa, przekazując mu wiadomość, patrząc, jak ten oddala się i niknie w zamiarze mając odnaleźć znajomą kobietę. Była jej pierwszą myślą, jeśli chodziło o podejmowanie tropów. Nie wahała się, by przekazać tą sprawę właśnie jej. Jasne tęczówki przeniosła ponownie na Steviego by po chwili skinąć krótko głową. Chociaż tyle, że nie musieli zostawać tutaj dłużej, przesunęła tęczówkami po okolicy finalnie zawieszając je na zgliszczach domu. Słuchając wypowiadanych przez niego słów ponownie skinęła głową. - Kojarzę ją, ale powinniśmy być ostrożni. Opuszczone miejsca ostatnimi czasy nabywają nowych lokatorów. - zauważyła cicho. - Na wschód od rzeźni jest polana przez którą przechodzi rzeka. Kojarzysz? - upewniła się, zawieszając znów na nim tęczówki. Musieli do niej dojść od zewnątrz i sprawdzić, czy nikogo nie będzie w środku. Teleportacja prosto na miejsce mogła wiązać się z wpadnięciem w niepewną, nieznaną sytuację.
- Muszą sobie poradzić. - nie mieli innego wyjścia. Ale co najważniejsze żyli i byli razem. Odwróciła się na pięcie, mając zamiar odejść kilka kroków przed teleportacją ale zatrzymały ją słowa wypowiadane przez Becketta, odwróciła się w jego kierunku przystając. Jej brwi zeszły się bardziej, a twarz przybrała groźniejszego wyrazu.
- Niektórzy Rycerze potrafią się zmieniać w ciemną mgłę. Widziałam ją na własne oczy w przypadku kilku. - odpowiedziała z powagą, która nie zeszła z jej twarzy. - Istnieje prawdopodobieństwo, że spotkaliście jednego z nich. - mruknęła marszcząc odrobinę nos. Pijak, tylko jeden co chwila ciągnął z piersiówki, ale nie wierzyła w aż tak duże przypadki. - Opowiedz mi wszystko, ale najpierw się przenieśmy. - zadecydowała, czekając aż Stevie jako pierwszy nie teleportuje się z miejsca. Zniknęła chwilę po nim.
| zt x2
- Muszą sobie poradzić. - nie mieli innego wyjścia. Ale co najważniejsze żyli i byli razem. Odwróciła się na pięcie, mając zamiar odejść kilka kroków przed teleportacją ale zatrzymały ją słowa wypowiadane przez Becketta, odwróciła się w jego kierunku przystając. Jej brwi zeszły się bardziej, a twarz przybrała groźniejszego wyrazu.
- Niektórzy Rycerze potrafią się zmieniać w ciemną mgłę. Widziałam ją na własne oczy w przypadku kilku. - odpowiedziała z powagą, która nie zeszła z jej twarzy. - Istnieje prawdopodobieństwo, że spotkaliście jednego z nich. - mruknęła marszcząc odrobinę nos. Pijak, tylko jeden co chwila ciągnął z piersiówki, ale nie wierzyła w aż tak duże przypadki. - Opowiedz mi wszystko, ale najpierw się przenieśmy. - zadecydowała, czekając aż Stevie jako pierwszy nie teleportuje się z miejsca. Zniknęła chwilę po nim.
| zt x2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
14 lipca
Czas w istocie pojęciem był ciekawym. Obdarowany nim został każdy, kogo wszechświat powołał na ten świat. A jednocześnie tak wielu, marnotrawiło najzwyczajniej otrzymane minuty. Melisande zdecydowanie do nich nie należała. Jej dnie, przeważnie w większości były zaplanowane. A jednocześnie, potrafiła być elastyczna - tego, by taką pozostawać nauczył ją ojciec. Umieć dopasować się do sytuacji, odnaleźć. Tworzyła dziwną mieszankę, czasem łącząc w sobie cechy, całkowicie przeciwstawne. Wolała być przygotowana na sytuacje, mieć zaplanowane odpowiednie reakcje i działania wychodząc z założenia, że odpowiednie przygotowanie znacząco usprawnia wiele procesów. A znów, konieczność przysłowiowego pójścia na żywioł - choć wlewała w nią niezadowolenie, a może wygodę, nie nastręczała jej większych problemów. Ostatnie dni, zdawały się nad wyraz przepełnione. Nie mogła, a może nie chciała, zmarnować najmniejszych momentów. Nie, kiedy sprawy przybierały oczekiwany przez nią kierunek, choć wiedziała, że będzie musiała uporządkować je dokładnie, lepiej, tak, by nie przemęczyć się całkiem, co znacząco mogłoby wpłynąć na jakość dostarczanej przez nią pracy. Bo bycie żoną - w pewien sposób - postrzegała jako taką. Dziś jak - co stało się jej nowym zwyczajem - co tydzień, odwiedzała jedno z miejsc w Norfolku, pozwalając sobie na jego poznanie i na to, by mieszkańcy mogli zobaczyć ja na własne oczy. Była dla nich enigmą, plotką, powtarzaną z ust do ust opowieścią. Nieznajomą, która pojawiła się u boku znanego im władcy. Zaczęła od nadmorskich miejscowości, bo te miały dla niej najwięcej sensu. I choć wiedziała, że zmiany i zaufania nie buduje się szybko, miała czas, a irytujące wcześniejsze milczenie Manannana jedynie dało go jej więcej. Więc pojawiła się, prowadząc rozmowy z mieszkańcami, sprawdzając ich nastroje, zakupując wytworzone produkty, by później ofiarować je miejscom, które pomagały. O Leśnym Parku niespodzianek usłyszała od jednego z mieszkańców okolicznej wioski choć miejsce przystosowane było dla ludzi i niegroźne od czasu pojawienia się komety zaczęły krążyć różne plotki. Zwłaszcza to dotyczące zachowania zwierząt, czy niewyjaśnione zaobserwowane zdarzenia przyciągnęły jej uwagę. Znała się na magicznych stworzeniach. Z rozsądkiem, w ciągu dnia, mogła rzucić na to okiem, wyciągnąć pierwsze wnioski, podjąć kolejne kroki. Dlatego właśnie ku niemu się skierowała, wyznaczając trasę, za sobą mając jak cień podążającą Anithę i mężczyznę, który miał dziś zadbać o jego bezpieczeństwo. Szybko zeszła z głównego szlaku, zadzierając poły sukienki przesuwała się powoli, zerkając na rośliny, które zdawały kierować się ku komecie, zamiast słońcu. Przy jednym z drzew dostrzegła niebieskie pióra memrotka. Kucnęła obok.
- Anitho, zabierz go. - poleciła służce spokojnym głosem, podniosła się, chcąc postawić kolejny krok, kiedy jej wzrok padł na biało złote zwierzę. Słyszała o nich, dumie niewielkiego parku. Jej wargi mimowolnie rozciągnął uśmiech. Lubiła zwierzęta. Potrafiła docenić ich dumę, urodę. Uszanować, że pełnią odpowiednią rolę w świecie w którym funkcjonowali wszyscy. Wyciągnęła powoli ręką, drugą wstrzymując gest towarzyszących jej ludzi. Nachyliła się trochę. Chodź do mnie. Zdawało się mówić ciemne spojrzenie, wabiąc, zapraszając. Chciała poczuć pod palcami strukturę jasnej sierści. Przyjrzeć mu się z bliska, sprawdził reakcje a potem porównać z danymi by móc stwierdzić, czy nie odbiegają od normy. Był blisko, coraz bliżej, ale nim jej palce opadły na łeb zwierzęcia, łamana - z pewnością nadepnięta gałąź - postawiła jego uszy i chwilę później znikał już między drzewami. W przeciwnym kierunku do tego z którego wyłoniła się właśnie sylwetka brata Alpharda. Ciemne spojrzenie zawisło na nim, a wyciągnięta ku górze ręka opadła, splatająca się z drugą.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mimo wszelkich obaw pogoda tego dnia wyjątkowo dopisała. Ciepły letni wiatr poruszał delikatnie koronami starych drzew, sprawiając, że szelest liści zlewał się z odległym szumem morskich fal. Słońce, przebijające się przez gałęzie świetlistymi promieniami, w których tańczyły drobne owady, nadawało miejscu prawdziwego bajkowego wyglądu. Nic, ale to zupełnie nic, nie dawało powodu myśleć, że gdzieś tam, poza granicami leśnego parku, dzieją się rzeczy, naznaczone katastrofą.
Kometa, która zawisła na niebie niecałe dwa tygodnie wcześniej, spowodowała prawdziwy chaos, niepokojąco przypominający czas, kiedy szalały anomalie. A przynajmniej niektórym badaczom z Deprtamentu Tajemnic właśnie tak się wydawało. Dlatego też od chwili pojawienia się zjawiska na niebie wszystkie siły zostały rzucone, by jak najdokładniej mu się przyjrzeć. Najbardziej zaaferowani, oczywiście, byli Niewymowni z Sali Planet, którzy, wydawałoby się, chyba zamieszkali w Ministerstwie Magii. Patrząc na nich, Rigel cieszył się, że ta “przyjemność” go ominęła. Nadal był tylko stażystą… Co jednak nie oznaczało, że mógł zajmować się innymi rzeczami. Jako że bardzo dobrze sprawdzał się w terenie, był co raz to wysyłany w inne miejsca w celach obserwacji oraz zbioru cennych informacji, co młodego badacza niezmiernie cieszyło. W jego głowie zaczął rodzić się nawet pomysł, jak wykorzystać swoje wpływy i znajomości, by pozyskać jeszcze więcej danych, które mogłyby przydać się w Departamencie.
Jednak to musiało jeszcze chwilę poczekać, gdyż dziś został oddelegowany do Norfolk, by przyjrzeć się uważniej znanemu Leśnemu parkowi niespodzianek.
O ile w świecie roślin odnajdywał się całkiem dobrze, to nie znał się jakoś wybitnie na magicznych stworzeniach, jednak uznał to za idealną okazję, by w końcu się doszkolić. Ubrany w prosty spacerowy komplet - marynarkę oraz szare spodnie do kolan w niebieską kratę, wysokie brązowe skarpety i czarne półbuty, uzbrojony w notatnik i pióro, by notować każde odstępstwo od normy oraz woreczek z suszonym mięsem, w razie, gdyby spotkał jakieś dzikie stworzenia, które należałoby “przekupić”, przechadzał się wąskimi ścieżkami wśród wysokich, porośniętych mchem i porostami drzew. Gdzieś z tyłu głowy czuł pewien niewytłumaczalny niepokój, jakby mimo całej tej pięknej, jakby wyjętej z najpiękniejszych książek, scenerii, miało stać się coś niedobrego.
Szybko odgonił te myśli, tłumacząc sobie, że może to cała symfonia leśnych zapachów, drażniąca delikatne zmysły, tak na niego wpływa.
-Panikarz - mruknął pod nosem.
Wtedy też gdzieś kątem oka zauważył jasny kształt, a w nozdrza uderzyła go ciężka, zwierzęca woń. Gdzieś między bujnymi krzewami spostrzegł przepięknego biało-złotego jelonka. Black słyszał o nich - były wyjątkowo rzadkie, występujące tylko w tym miejscu.
I choć zwierze nie zachowywało się dziwacznie, mężczyzna uznał, że musi go naszkicować. Niestety, stał stanowczo za daleko, żeby uchwycić go w całej okazałości, dlatego z notatnikiem w jednej dłoni i ołówkiem w drugiej, zaczął powoli się do niego zakradać.
Powoli. Wstrzymał oddech, bojąc się, że nawet najdrobniejszy dźwięk może go przepłoszyć.
Jeszcze tylko kawałeczek. Był już tak blisko.
W tej samej sekundzie Rigel poczuł, jak pod jego butem coś głośno chrupnęło - zdradliwych suchy patyk.
Cholera.
Jelonek podniósł głowę i czmychnął w leśną gęstwinę, pozostawiając Blacka samego... a przynajmniej w to czarodziej chciał wierzyć. Niestety, dziś los miał mu spłatać figla. Oto przed nim stała była narzeczona Alpharda.
-Dzień dobry, lady Travers - odrzekł, lekko skłaniając głowę i ściągając słomkowy kapelusz z niebieską wstążką w uprzejmym powitaniu. Czuł na sobie ciężkie spojrzenie ciemnych oczu kobiety i w duchu przeklinał świat, że nie zesłał mu tu kuguchara.
Z nimi było jakoś prościej.
-To miejsce jest naprawdę wyjątkowe. Prawdziwa enklawa spokoju w tych… ciekawych czasach - kontynuował, żeby w jakiś sposób zabić ta niezręczną sytuację, chociaż wolałby teleportować w jakieś inne miejsce - Jak pani zdrowie? Jak się miewa mąż?
|ze sobą mam 0,5 kg suszonej wieprzowiny
Kometa, która zawisła na niebie niecałe dwa tygodnie wcześniej, spowodowała prawdziwy chaos, niepokojąco przypominający czas, kiedy szalały anomalie. A przynajmniej niektórym badaczom z Deprtamentu Tajemnic właśnie tak się wydawało. Dlatego też od chwili pojawienia się zjawiska na niebie wszystkie siły zostały rzucone, by jak najdokładniej mu się przyjrzeć. Najbardziej zaaferowani, oczywiście, byli Niewymowni z Sali Planet, którzy, wydawałoby się, chyba zamieszkali w Ministerstwie Magii. Patrząc na nich, Rigel cieszył się, że ta “przyjemność” go ominęła. Nadal był tylko stażystą… Co jednak nie oznaczało, że mógł zajmować się innymi rzeczami. Jako że bardzo dobrze sprawdzał się w terenie, był co raz to wysyłany w inne miejsca w celach obserwacji oraz zbioru cennych informacji, co młodego badacza niezmiernie cieszyło. W jego głowie zaczął rodzić się nawet pomysł, jak wykorzystać swoje wpływy i znajomości, by pozyskać jeszcze więcej danych, które mogłyby przydać się w Departamencie.
Jednak to musiało jeszcze chwilę poczekać, gdyż dziś został oddelegowany do Norfolk, by przyjrzeć się uważniej znanemu Leśnemu parkowi niespodzianek.
O ile w świecie roślin odnajdywał się całkiem dobrze, to nie znał się jakoś wybitnie na magicznych stworzeniach, jednak uznał to za idealną okazję, by w końcu się doszkolić. Ubrany w prosty spacerowy komplet - marynarkę oraz szare spodnie do kolan w niebieską kratę, wysokie brązowe skarpety i czarne półbuty, uzbrojony w notatnik i pióro, by notować każde odstępstwo od normy oraz woreczek z suszonym mięsem, w razie, gdyby spotkał jakieś dzikie stworzenia, które należałoby “przekupić”, przechadzał się wąskimi ścieżkami wśród wysokich, porośniętych mchem i porostami drzew. Gdzieś z tyłu głowy czuł pewien niewytłumaczalny niepokój, jakby mimo całej tej pięknej, jakby wyjętej z najpiękniejszych książek, scenerii, miało stać się coś niedobrego.
Szybko odgonił te myśli, tłumacząc sobie, że może to cała symfonia leśnych zapachów, drażniąca delikatne zmysły, tak na niego wpływa.
-Panikarz - mruknął pod nosem.
Wtedy też gdzieś kątem oka zauważył jasny kształt, a w nozdrza uderzyła go ciężka, zwierzęca woń. Gdzieś między bujnymi krzewami spostrzegł przepięknego biało-złotego jelonka. Black słyszał o nich - były wyjątkowo rzadkie, występujące tylko w tym miejscu.
I choć zwierze nie zachowywało się dziwacznie, mężczyzna uznał, że musi go naszkicować. Niestety, stał stanowczo za daleko, żeby uchwycić go w całej okazałości, dlatego z notatnikiem w jednej dłoni i ołówkiem w drugiej, zaczął powoli się do niego zakradać.
Powoli. Wstrzymał oddech, bojąc się, że nawet najdrobniejszy dźwięk może go przepłoszyć.
Jeszcze tylko kawałeczek. Był już tak blisko.
W tej samej sekundzie Rigel poczuł, jak pod jego butem coś głośno chrupnęło - zdradliwych suchy patyk.
Cholera.
Jelonek podniósł głowę i czmychnął w leśną gęstwinę, pozostawiając Blacka samego... a przynajmniej w to czarodziej chciał wierzyć. Niestety, dziś los miał mu spłatać figla. Oto przed nim stała była narzeczona Alpharda.
-Dzień dobry, lady Travers - odrzekł, lekko skłaniając głowę i ściągając słomkowy kapelusz z niebieską wstążką w uprzejmym powitaniu. Czuł na sobie ciężkie spojrzenie ciemnych oczu kobiety i w duchu przeklinał świat, że nie zesłał mu tu kuguchara.
Z nimi było jakoś prościej.
-To miejsce jest naprawdę wyjątkowe. Prawdziwa enklawa spokoju w tych… ciekawych czasach - kontynuował, żeby w jakiś sposób zabić ta niezręczną sytuację, chociaż wolałby teleportować w jakieś inne miejsce - Jak pani zdrowie? Jak się miewa mąż?
|ze sobą mam 0,5 kg suszonej wieprzowiny
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Odprowadziła spojrzeniem piękne, znikające pomiędzy drzewami zwierzę. Był już tak blisko, czuła bijące od niego ciepło, brakowało chwili by mogła poczuć pod palcami strukturę sierści, przesunąć palcami po jego łbie. Wszystko zniweczone ledwie w ułamku sekundy, przez intruza wyłaniającego się z zarośli. Ciemne, bystre spojrzenie przesunęło się oceniająco po Blacku. Oczy Melisande zmrużyły się odrobinę jednak stała jeszcze na tyle daleko, by to ledwie mignięcie na mimice mogło pozostać niezauważone. Nie umiała - nie wiedzieć dlaczego, kompletnie nielogicznie - nie porównać go do Manannana. Z dziwnym ukłuciem zadowolenia przekrzywiając głowę, kiedy objęło ją nazwisko jej męża - jej nazwisko. Cóż, Rigel wyglądał… chudo. A w porównaniu z sylwetką Traversa, nawet chudziej, niezdrowo - stwierdziłaby przyzwyczajona już w jakiś sposób do tego, że w zamku otaczają ją mężczyźni dobrze zbudowani - życie na statku, życie żeglarzy wymagało sprawności i siły. Wątły organizm szybko poddałby się pierwszej fali. Kącik jej ust drgnął minimalnie, do jej własnych myśli, ale zaraz przywołała znów powagę - bo nadal, mimo wszystko, niezapowiedziana obecność drażniła ją. Ani służka, ani towarzyszący im najęty ochroniarz nie powiedzieli ani słowa, ale oboje spojrzeli w kierunku Rigela. Anitha z martwym memrotkiem nie do końca owiniętym w biały materiał, ochroniarz z trzymaną w pogotowiu różdżką.
- Lordzie Black. - przywitała się, pochylając lekko głowę przy kulturalnym dygnięcie. Jej głos rozbrzmiał melodyjnie wśród zarośli, a spojrzenie chwilę później uniosło się znów ku niemu. Żadne dzień i żadne dobry nie wypadło z jej warg. Minął już niemal rok od śmierci Alpharda, a fakt, że dziś nosiła inne nazwisko mówił bez słów coś jasno. Stała prosto i dumnie. Nie miała powodów by kajać się na własnych ziemiach. Jej brew drgnęła - ale nie pozostała w górze na wypowiadane przez niego słowa. Mimika nie zmieniła się w ogóle oscylując gdzieś w okolicy uprzejmego zainteresowania z łagodnie rozciągniętymi wargami - tylko oczy zdawały się nie pasować do łagodności reszty twarzy. - Dziękuję, oboje jesteśmy w dobrym zdrowiu. - wypadło z jej warg niemal od razu. - Morskie powietrze działa wręcz orzeźwiająco, sprawiając, że ostatnie upały nie dają się nam tak we znaki. Choć przyznam, że mojego męża zaskoczyć wieść o naszym spotkaniu. - wypadło z jej warg lekko. O tym czy i co powie Manannanowi, jeszcze nie zdecydowała. Choć Black - jak sądziła - pozostawał Blackiem. Jedyną osobą, która pragnęła w istocie pchnąć ich stosunki dalej był Alphard - choć ich znajomość i tak zaczęła się od tego, że pozwoliła mu podejść zbyt blisko i zasiać w sobie niepewność. Nie była już jednak tamtą kobietę, a teraz zaś, nie zamierzała spuścić gardy przy kimś, kto był Alpharda bratem. - A ty lordzie, Black? Nie dokucza ci panujące nad nami słońce? Wyglądasz - zawiesiła głos ledwie na krótką chwilę - może za czymś czym mógłbyś ukoić pragnienie? - zapytała niewinnie, choć jasnym było że pierwsza forma zdania miała mieć inny wydźwięk. - Jeśli tak, Anitha ma ze sobą butelki z wodą. - posłużyła od razu pomocą wskazując ręką na swoją służkę nadal stojącą z martwym memrotkiem w dłoniach. Ta drgnęła, jakby budząc się z chwilowego zastoju zabierając się za owijanie truchła zwierzęcia. Swobodnym ruchem przesunęła rękę przed siebie na powrót je splatając przed sobą. - Zechcesz powiedzieć, sir, co robisz w mojej enklawie? - zapytała go, choć złożone w prośbę, brzmiało bardziej jak żądanie. Cóż jakby nie patrzeć, była lady Travers i miała prawo oczekiwać - a nawet wymagać - informacji o tym co robił tutaj lord noszący inne nazwisko. Co prawda relacje między Traversami a Blackami nie były tak napięte jak te, które towarzyszyły jej od dziecka, jednak tym razem Melisande wolała dmuchać na zimne. I może nie postawiłaby tego pytania spotykając go w jakimś innym miejscu, ale powód dla którego lord postanowił się zapuścić w sam środek lasu - jej lasu - przyciągał jej uwagę. Ona wiedziała co ją tu sprowadzało. Co sprowadzało tu jego?
- Lordzie Black. - przywitała się, pochylając lekko głowę przy kulturalnym dygnięcie. Jej głos rozbrzmiał melodyjnie wśród zarośli, a spojrzenie chwilę później uniosło się znów ku niemu. Żadne dzień i żadne dobry nie wypadło z jej warg. Minął już niemal rok od śmierci Alpharda, a fakt, że dziś nosiła inne nazwisko mówił bez słów coś jasno. Stała prosto i dumnie. Nie miała powodów by kajać się na własnych ziemiach. Jej brew drgnęła - ale nie pozostała w górze na wypowiadane przez niego słowa. Mimika nie zmieniła się w ogóle oscylując gdzieś w okolicy uprzejmego zainteresowania z łagodnie rozciągniętymi wargami - tylko oczy zdawały się nie pasować do łagodności reszty twarzy. - Dziękuję, oboje jesteśmy w dobrym zdrowiu. - wypadło z jej warg niemal od razu. - Morskie powietrze działa wręcz orzeźwiająco, sprawiając, że ostatnie upały nie dają się nam tak we znaki. Choć przyznam, że mojego męża zaskoczyć wieść o naszym spotkaniu. - wypadło z jej warg lekko. O tym czy i co powie Manannanowi, jeszcze nie zdecydowała. Choć Black - jak sądziła - pozostawał Blackiem. Jedyną osobą, która pragnęła w istocie pchnąć ich stosunki dalej był Alphard - choć ich znajomość i tak zaczęła się od tego, że pozwoliła mu podejść zbyt blisko i zasiać w sobie niepewność. Nie była już jednak tamtą kobietę, a teraz zaś, nie zamierzała spuścić gardy przy kimś, kto był Alpharda bratem. - A ty lordzie, Black? Nie dokucza ci panujące nad nami słońce? Wyglądasz - zawiesiła głos ledwie na krótką chwilę - może za czymś czym mógłbyś ukoić pragnienie? - zapytała niewinnie, choć jasnym było że pierwsza forma zdania miała mieć inny wydźwięk. - Jeśli tak, Anitha ma ze sobą butelki z wodą. - posłużyła od razu pomocą wskazując ręką na swoją służkę nadal stojącą z martwym memrotkiem w dłoniach. Ta drgnęła, jakby budząc się z chwilowego zastoju zabierając się za owijanie truchła zwierzęcia. Swobodnym ruchem przesunęła rękę przed siebie na powrót je splatając przed sobą. - Zechcesz powiedzieć, sir, co robisz w mojej enklawie? - zapytała go, choć złożone w prośbę, brzmiało bardziej jak żądanie. Cóż jakby nie patrzeć, była lady Travers i miała prawo oczekiwać - a nawet wymagać - informacji o tym co robił tutaj lord noszący inne nazwisko. Co prawda relacje między Traversami a Blackami nie były tak napięte jak te, które towarzyszyły jej od dziecka, jednak tym razem Melisande wolała dmuchać na zimne. I może nie postawiłaby tego pytania spotykając go w jakimś innym miejscu, ale powód dla którego lord postanowił się zapuścić w sam środek lasu - jej lasu - przyciągał jej uwagę. Ona wiedziała co ją tu sprowadzało. Co sprowadzało tu jego?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Dobrze to słyszeć.
Rigel był tu sam… Sam jeden przeciw byłej lady Rosier wraz z jej świtą. Nie miał jednak zamiaru skulić się w kłębek i grzecznie zniknąć kobiecie z oczu. Miał prawo tu być - w końcu został wysłany tu przez Ministerstwo. A na dodatek park nie był zamknięty dla zwiedzających z zewnątrz. Mężczyzna jednak zachował dla siebie kąśliwe komentarze, wynikające z wrodzonej podejrzliwości wobec całego Rosierowego plemienia. To nie był właściwy czas ani miejsce.
-W rzeczy samej. Tutejsze powietrze jest wyjątkowe. Samo zdrowie. - Kiwnął głową. - Szczególnie w tym miejscu, gdzie zapach morza w wyjątkowy sposób łączy się tu z aromatem lasu i wszelkich rosnących w nim ziół. Coś niesamowitego.
Kiedy Black to mówił - nie kłamał. Jego wrażliwe zmysły chłonęły woń otoczenia, które działało niczym narkotyk. Przed oczami przemknęły mu chwile, kiedy był naprawdę szczęśliwy, i pierwszy raz od niepamiętnych czasów, w końcu nie powodowały one bólu i paraliżującej rozpaczy, odbierającej całej chęci do życia. W końcu chyba był w stanie funkcjonować dalej w ten dziwaczny sposób.
-Cóż, sam nie spodziewałem się, że kogokolwiek tu zastanę. - Delikatny uśmiech zagościł na jego twarzy. - A szczególnie tak szacowne towarzystwo.
Próbował za wszelką cenę pozbyć się tej nieprzyjemnej napiętej atmosfery. Nie wiedzieć dlaczego, ze wszystkich Rosierów, Melisande miała chyba największy kredyt zaufania u Rigela. Możliwe, że powodem był tu Alphard, dla którego ta właśnie czarownica stała się wybranką serca.
-Jest mi niezmiernie miło, lecz podziękuję. Mam jeszcze trochę swoich zapasów. - Tu wskazał na pękatą skórzaną torbę, która zwisała z jego ramienia. - Pogoda obecnie jest wyjątkowo nielitościwa i nie mógłbym pozwolić, żebyś ty, lady, ucierpiała z powodu pragnienia.
Wzrok mężczyzny powędrował w stronę służącej, Anity, jak została nazwana. Dopiero teraz zauważył, że w jej dłoniach spoczywał nieruchomy niebieski kształt - martwy memortek.
-Biedne stworzenie - wyszeptał, opuszczając ramiona. Ptak wyglądał na młodszego niż jego pupil Mneme. Stał się ofiarą drapieżników? Czy może zginął, próbując nauczyć się latać?
-Jestem tu w sprawach służbowych. Sprawy Departamentu Tajemnic. - Westchnął i uniósł spojrzenie ku niebu, zasłoniętemu gęstymi koronami drzew. - Pojawienie się komety przyniosło mnóstwo dziwnych zdarzeń. Musimy być pewni, że w miejscach tak magicznych, jak to, nie dzieje się nic złego.
Wzrok mężczyzny ponownie spoczął na memortku.
-Czy jego śmierć była z przyczyn naturalnych? Co o tym sądzisz, lady? - zapytał ostrożnie, pamiętając, że obecna lady Travers bardzo dobrze zna się na magicznych stworzeniach.
Rigel był tak zaaferowany memortkiem oraz niespodziewanym spotkaniem, że zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że delikatny wietrzyk przyniósł ze sobą jeszcze jeden zapach. Źródłem tej ciężkiej, ziemistej i lekko metalicznej woni było coś ukryte w gęstych krzewach.
Kilka par przepełnionych dziką nienawiścią żółtych oczu wpatrywały się w intruzów, tylko czekając na właściwy moment, by zaatakować.
Rigel był tu sam… Sam jeden przeciw byłej lady Rosier wraz z jej świtą. Nie miał jednak zamiaru skulić się w kłębek i grzecznie zniknąć kobiecie z oczu. Miał prawo tu być - w końcu został wysłany tu przez Ministerstwo. A na dodatek park nie był zamknięty dla zwiedzających z zewnątrz. Mężczyzna jednak zachował dla siebie kąśliwe komentarze, wynikające z wrodzonej podejrzliwości wobec całego Rosierowego plemienia. To nie był właściwy czas ani miejsce.
-W rzeczy samej. Tutejsze powietrze jest wyjątkowe. Samo zdrowie. - Kiwnął głową. - Szczególnie w tym miejscu, gdzie zapach morza w wyjątkowy sposób łączy się tu z aromatem lasu i wszelkich rosnących w nim ziół. Coś niesamowitego.
Kiedy Black to mówił - nie kłamał. Jego wrażliwe zmysły chłonęły woń otoczenia, które działało niczym narkotyk. Przed oczami przemknęły mu chwile, kiedy był naprawdę szczęśliwy, i pierwszy raz od niepamiętnych czasów, w końcu nie powodowały one bólu i paraliżującej rozpaczy, odbierającej całej chęci do życia. W końcu chyba był w stanie funkcjonować dalej w ten dziwaczny sposób.
-Cóż, sam nie spodziewałem się, że kogokolwiek tu zastanę. - Delikatny uśmiech zagościł na jego twarzy. - A szczególnie tak szacowne towarzystwo.
Próbował za wszelką cenę pozbyć się tej nieprzyjemnej napiętej atmosfery. Nie wiedzieć dlaczego, ze wszystkich Rosierów, Melisande miała chyba największy kredyt zaufania u Rigela. Możliwe, że powodem był tu Alphard, dla którego ta właśnie czarownica stała się wybranką serca.
-Jest mi niezmiernie miło, lecz podziękuję. Mam jeszcze trochę swoich zapasów. - Tu wskazał na pękatą skórzaną torbę, która zwisała z jego ramienia. - Pogoda obecnie jest wyjątkowo nielitościwa i nie mógłbym pozwolić, żebyś ty, lady, ucierpiała z powodu pragnienia.
Wzrok mężczyzny powędrował w stronę służącej, Anity, jak została nazwana. Dopiero teraz zauważył, że w jej dłoniach spoczywał nieruchomy niebieski kształt - martwy memortek.
-Biedne stworzenie - wyszeptał, opuszczając ramiona. Ptak wyglądał na młodszego niż jego pupil Mneme. Stał się ofiarą drapieżników? Czy może zginął, próbując nauczyć się latać?
-Jestem tu w sprawach służbowych. Sprawy Departamentu Tajemnic. - Westchnął i uniósł spojrzenie ku niebu, zasłoniętemu gęstymi koronami drzew. - Pojawienie się komety przyniosło mnóstwo dziwnych zdarzeń. Musimy być pewni, że w miejscach tak magicznych, jak to, nie dzieje się nic złego.
Wzrok mężczyzny ponownie spoczął na memortku.
-Czy jego śmierć była z przyczyn naturalnych? Co o tym sądzisz, lady? - zapytał ostrożnie, pamiętając, że obecna lady Travers bardzo dobrze zna się na magicznych stworzeniach.
Rigel był tak zaaferowany memortkiem oraz niespodziewanym spotkaniem, że zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że delikatny wietrzyk przyniósł ze sobą jeszcze jeden zapach. Źródłem tej ciężkiej, ziemistej i lekko metalicznej woni było coś ukryte w gęstych krzewach.
Kilka par przepełnionych dziką nienawiścią żółtych oczu wpatrywały się w intruzów, tylko czekając na właściwy moment, by zaatakować.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Na krótką odpowiedź Rigela dźwignęła wargi odrobinę wyżej. Pochyliła łagodne głowę. Nie przeszkadzały jej pełne napięcia rozmowy - wręcz przeciwnie, im dialog był bardziej niespodziwany, nabrzmiały tym mocniej pociągął ją ze sobą. A te - niezręczne, nieraz same prosiły się o to, by takimi je właśnie zatrzymać. Głównie dlatego, że Melisande niezręcznie czuła się naprawdę rzadko - z pewnością, przez rodzinną wrodzoną pewność siebie i założoną maskę. Patrzyła ku niemu dokładnie i patrzyła na niego uważnie - na każdy gest, grymas, każde spięcie mięśni - dla niej był Blackiem, a Black nim właśnie zawsze miał pozostać. Kiedyś ofiarowała Alphardowi szansę i srogo się przeliczyła. Zmrużyła lekko głową na stwierdzenie potwierdzające postawione przez nią tezy. To nie tak, że zapach morza nie łączył się z tym lasu - łączył, czuła to wyraźnie - ona sama stawała się z nim związana. Ale jakoś nie umiała uwierzyć, że zdecydował się po prostu na spacer - może kierowana własną podejrzliwością żadnego napotkanego na przeciw Blacka nie potraktowały by teraz jak wroga, teraz, kiedy symbol i możliwość ich sojuszu znajdowała się martwa w krypcie wroga.
- Więc - podjęła, po wypowiedzianych słowach, swoim własnym zwyczajem zawieszając na krótką chwilę głos - dziwi cię władca na własnych włościach panie? - zapytała go, zadzierając odrobinę brodę z wyższością jasno wskazując że była na miejscu - w przeciwieństwie do niego. Odpowiedziała na posłany uśmiech, pochylając lekko głowę, ale sama nie starała się atmosfery rozrzedzać. Możliwe, że po raz pierwszy po wielu miesiącach po złości którą przeszła i żałobie której była częścią stała naprzeciw Blacka - jakiegokolwiek, a że nie mogła (mogła, ale nie miało to sensu) wściekać się na Alpharda, za to, że ośmielił się umrzeć najpierw obiecując jej wszystko, pozostałości rozczarowania i złości mogła - nie całkowicie ofiarować w spadku jemu.
- Dobrze więc. - zgodziła się bez większego zainteresowania przesuwając na torbę by zaraz wrócić wzrokiem ku jego twarzy, kiedy odmówił proponowanej wody - tą, o dziwo ofiarować mu chciała z troski kłócącej się ze złością na starszego - i martwego - brata mężczyzny. Ale wyglądał blado - choć znów, czy i Alphard nie zdawał się jej podobny? Nie była pewna, dlatego nie odrywała tęczówek od mężczyzny - jednoczesnego intruza i wspomnienia mężczyzny który chciał żyć z nią do - cóż, to dość przewrotne - końca swojego życia.
Nie odwróciła też tęczówek, kiedy jego uwaga skupiła się na truchle trzymanym przez Anithę, choć jej ramiona zafalowały jej stronę i powróciły na swoje miejsce. Mięsień drgnął na jej policzku w złości na służkę - kazała jej go stąd zabrać, nie sterczeć z nim jak kołek. Jej brwi uniosły się wyżej a splecione przed nią palce dłoni drgnęły lekko.
- Oh? - wypadało z ust Melisande ni to z zaciekawieniem, ni to z ostrożnością. Choć prawdą było, że zwrócił jej uwagę choć w sposób prawdopodobnie inny niż sądził. - To uprzejme - podjęła wysłuchawszy padając z jego warg słów, nachyliła lekko głowę - Lordzie Black, że Ministerstwo zechciało wspomóc nas w opiece naszych ziem. - wypowiedziała z lekkością i szczerością, na tyle odpowiednio zaakcentowanie, by nikt nie pomyślał, że mogła sądzić cokolwiek innego. - Jak mniemam, dostaliśmy informacje o niepokojących was problemach i masz pozwolenia? - zapytała lekko i oczekująco. Z łagodnym zaskoczeniem ale i pewnością wymalowaną na twarzy. Nie do końca mu wierząc - raz dlatego, że był Blackiem, a dwa, że mimo iż z Ramseyem znali się całe jej życie, a o samym tym czym się zajmował w Departamencie nie wiedziała wiele. Dlatego, że Ramsey nie chciał jej powiedzieć, czy dlatego że tego nie robił? Nie wiedziała. Jeśli istniał jakiś problem na ich - bo Melisande zaanektowała je jako swoje wraz z dniem ślubu - ziemiach, informacja ta powinna dotrzeć też i do nich. Przynajmniej ta, którą posiadało Ministerstwo - pozostawało więc kilka pytań: czy jakieś posiadało i czy informacje te dotarły, bo zakładała że jako dama, wcześniej pomijana przez swojego męża mogła o tym po prostu nie wiedzieć; co jedynie mocniej ją irytowało. - Dziwnych zdarzeń? - zapytała go podchwytując temat zarówno ich, jak i komety - ta zwróciła jej uwagę ostatnio, głównie w opowieściach i zasłyszanych plotkach. Pytanie o memrotkach w rękach służącej zawisło między nimi. Zmierzyła jeszcze jednym uważnym spojrzeniem Rigela, wypuszczając westchnienie spomiędzy warg, zerknęła na służkę, która podeszła bliżej. Odebrała od niej truchło, zachęcając gestem żeby Rigel znalazł się bliżej i mógł sam na nie zerknąć.
- Prawdopodobne. - stwierdziła w końcu. - Co prawda nie posiada widocznych śladów ataku, ale i tego nie można wykluczyć. Nie zginął dzisiaj - a przynajmniej nie przed chwilą, bo nie słyszeliśmy jego ostatniej pieśni. Zamierzałam kazać mojej służce zebrać jego pióra wchodzą w skład eliksirów. - wyjaśniła - zamierzała więcej, ale więcej nie powiedziała - nadal mało ufanie, przyglądając się częściej sylwetce Blacka, niż zwierzęciu w jej dłoniach, skupiona na Blacku nie dostrzegając niczego więcej.
- Więc - podjęła, po wypowiedzianych słowach, swoim własnym zwyczajem zawieszając na krótką chwilę głos - dziwi cię władca na własnych włościach panie? - zapytała go, zadzierając odrobinę brodę z wyższością jasno wskazując że była na miejscu - w przeciwieństwie do niego. Odpowiedziała na posłany uśmiech, pochylając lekko głowę, ale sama nie starała się atmosfery rozrzedzać. Możliwe, że po raz pierwszy po wielu miesiącach po złości którą przeszła i żałobie której była częścią stała naprzeciw Blacka - jakiegokolwiek, a że nie mogła (mogła, ale nie miało to sensu) wściekać się na Alpharda, za to, że ośmielił się umrzeć najpierw obiecując jej wszystko, pozostałości rozczarowania i złości mogła - nie całkowicie ofiarować w spadku jemu.
- Dobrze więc. - zgodziła się bez większego zainteresowania przesuwając na torbę by zaraz wrócić wzrokiem ku jego twarzy, kiedy odmówił proponowanej wody - tą, o dziwo ofiarować mu chciała z troski kłócącej się ze złością na starszego - i martwego - brata mężczyzny. Ale wyglądał blado - choć znów, czy i Alphard nie zdawał się jej podobny? Nie była pewna, dlatego nie odrywała tęczówek od mężczyzny - jednoczesnego intruza i wspomnienia mężczyzny który chciał żyć z nią do - cóż, to dość przewrotne - końca swojego życia.
Nie odwróciła też tęczówek, kiedy jego uwaga skupiła się na truchle trzymanym przez Anithę, choć jej ramiona zafalowały jej stronę i powróciły na swoje miejsce. Mięsień drgnął na jej policzku w złości na służkę - kazała jej go stąd zabrać, nie sterczeć z nim jak kołek. Jej brwi uniosły się wyżej a splecione przed nią palce dłoni drgnęły lekko.
- Oh? - wypadało z ust Melisande ni to z zaciekawieniem, ni to z ostrożnością. Choć prawdą było, że zwrócił jej uwagę choć w sposób prawdopodobnie inny niż sądził. - To uprzejme - podjęła wysłuchawszy padając z jego warg słów, nachyliła lekko głowę - Lordzie Black, że Ministerstwo zechciało wspomóc nas w opiece naszych ziem. - wypowiedziała z lekkością i szczerością, na tyle odpowiednio zaakcentowanie, by nikt nie pomyślał, że mogła sądzić cokolwiek innego. - Jak mniemam, dostaliśmy informacje o niepokojących was problemach i masz pozwolenia? - zapytała lekko i oczekująco. Z łagodnym zaskoczeniem ale i pewnością wymalowaną na twarzy. Nie do końca mu wierząc - raz dlatego, że był Blackiem, a dwa, że mimo iż z Ramseyem znali się całe jej życie, a o samym tym czym się zajmował w Departamencie nie wiedziała wiele. Dlatego, że Ramsey nie chciał jej powiedzieć, czy dlatego że tego nie robił? Nie wiedziała. Jeśli istniał jakiś problem na ich - bo Melisande zaanektowała je jako swoje wraz z dniem ślubu - ziemiach, informacja ta powinna dotrzeć też i do nich. Przynajmniej ta, którą posiadało Ministerstwo - pozostawało więc kilka pytań: czy jakieś posiadało i czy informacje te dotarły, bo zakładała że jako dama, wcześniej pomijana przez swojego męża mogła o tym po prostu nie wiedzieć; co jedynie mocniej ją irytowało. - Dziwnych zdarzeń? - zapytała go podchwytując temat zarówno ich, jak i komety - ta zwróciła jej uwagę ostatnio, głównie w opowieściach i zasłyszanych plotkach. Pytanie o memrotkach w rękach służącej zawisło między nimi. Zmierzyła jeszcze jednym uważnym spojrzeniem Rigela, wypuszczając westchnienie spomiędzy warg, zerknęła na służkę, która podeszła bliżej. Odebrała od niej truchło, zachęcając gestem żeby Rigel znalazł się bliżej i mógł sam na nie zerknąć.
- Prawdopodobne. - stwierdziła w końcu. - Co prawda nie posiada widocznych śladów ataku, ale i tego nie można wykluczyć. Nie zginął dzisiaj - a przynajmniej nie przed chwilą, bo nie słyszeliśmy jego ostatniej pieśni. Zamierzałam kazać mojej służce zebrać jego pióra wchodzą w skład eliksirów. - wyjaśniła - zamierzała więcej, ale więcej nie powiedziała - nadal mało ufanie, przyglądając się częściej sylwetce Blacka, niż zwierzęciu w jej dłoniach, skupiona na Blacku nie dostrzegając niczego więcej.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Oczywiście, że nie - odparł tym samym uprzejmym tonem, maskującym głębokie zakłopotanie. Przyzwyczaił się do tego, że w Londynie mógł spotkać znajome twarze; w końcu była to stolica i najważniejsze miasto w kraju. Ale tu, w dzikich terenach? Na nie przyszło mu przez myśl, że trafi na kogokolwiek. W lasach i innych dziewiczych miejscach, w których często był jednym gościem, do takich spotkań wychodziło bardzo rzadko. Wręcz wyłącznie w wyjątkowych okolicznościach, kiedy to los miał zamiar przekazać coś ważnego. Ale co tym razem?
Dlaczego tu, dlaczego teraz?
-Po prostu to fascynujące, że nasze drogi w końcu się skrzyżowały.
Rigel wielokrotnie zastanawiał się, jak Melisadne radzi sobie po śmierci jego brata. Czy w ogóle za nim tęskni? Czy był on dla niej jedynie przelotnym uniesieniem, zabawką, może rzeczywiście go kochała? Black nie miał prawa wiedzieć, że dzielili wspólne emocje — oboje byli wściekli na Alpharda, że zamiast pozostać przy rodzinie i przy kobiecie, która stać się miała jego żoną, zdecydował się na ofiarę, potrzebną Rycerzom i “sprawie”. Mimo iż Primrose zapewniała go, iż ta tragedia nie była wynikiem spisku, tylko dobrowolną decyzją mężczyzny, Rigel nadal nie mógł się z tym pogodzić. Z wieloma rzeczami nie umiał sobie radzić, nie umiał żyć dalej, zapominając o tych, których kochał.
Możliwe, że właśnie tego powinien nauczyć się od Lady, którą właśnie spotkał na swojej drodze. Lady, którą ojciec kazał mu poślubić, lecz, na szczęście, życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku.
Mogli próbować rozmawiać o tym wszystkim, lecz Black czuł, że nie byłoby to na miejscu. Nie byli przyjaciółmi, nawet dobrymi znajomymi, a na dodatek między nimi stał mur, stworzony z wielowiekowych rodowych uprzedzeń i podejrzliwości. Może w innym życiu i innych okolicznościach będzie wyglądało to zupełnie inaczej.
Uniósł lekko brew w odpowiedzi na słowa o pozwoleniu.
-Mogę zapewnić, że jeśli zostałem tutaj wysłany, to zostały dopełnione wszelkie formalności ze strony moich przełożonych. - Praca w Departamencie Tajemnic swoją specyfiką pod wieloma względami przypominała wszelakie Tajne stowarzyszenia, o których czasem wspomina się w literaturze. Każdy wie tylko tyle, ile jest mu potrzebne do pracy… a już szczególnie, kiedy nie jest się jeszcze Niewymownym. - Chciałbym powiedzieć coś więcej, lecz jestem jeszcze stażystą i nie posiadam całości informacji, o które, Lady, prosisz. Daję jednak słowo, że nie przychodzę w to miejsce ze złymi zamiarami.
Wypowiadając te słowa, odruchowo wyprostował lekko przygarbione plecy. To już nie pierwszy raz, kiedy Rosierowie wystawiają go na próbę. Nie chciał jednak się kłócić - miał tu do wykonania pracę.
-Tuż przed pojawieniem się komety na terenie całego kraju zaobserwowaliśmy wiele nietypowych zjawisk. Stało się to nagle, nie były to typowe pojedyncze przypadki. Psucie się wszelkich magicznych przedmiotów, przyśpieszone gnicie owoców, czego sam byłem świadkiem, oraz szalejące duchy. Zgłoszeń było niewyobrażalne mnóstwo. - Spojrzał uważnie na Melisande. - A ty, lady, doświadczyłaś bądź widziałaś coś nietypowego tamtego dnia? Oprócz samej komety, oczywiście.
Rigel postąpił naprzód, by przyjrzeć się martwemu zwierzęciu, które znalazło się w rękach lady Travers. Ptak nie wyglądał, jakby zabił go drapieżnik, ale tu Melisande mogła mieć rację - nie można było tego wykluczyć. Natura zna wiele… ciekawych sposobów na pozbawianie życia innych istot.
-Pióra są w dobrym stanie. Myślę, że gdyby je trochę oczyścić i wysuszyć, nie wystawiając na światło słoneczne, nadadzą się idealnie. Pominięcie tego kroku może być tragiczne w skutkach, gdyż drobinki obcej materii mogą popsuć eliksir, wchodząc w niepożądaną reakcję i… - urwał Rigel i uniósł głowę. Dopiero teraz w nozdrza uderzył go ten dziwny, gorzki zapach, który wcześniej pozostawał gdzieś w tle.
-Czy... - nie zdążył zadać pytania, bo nagle z zarośli wyłoniły się trzy, większe od kota kształty. Kuguchary o splątanej, brudnej sierści, toczące z pyska pianę o dziwacznym niebieskawym kolorze i ze źrenicami rozszerzonymi do tego stopnia, że ich oczy przypominały ciemne otwory, zbliżały się w ich stronę, chcąc zaatakować.
Dlaczego tu, dlaczego teraz?
-Po prostu to fascynujące, że nasze drogi w końcu się skrzyżowały.
Rigel wielokrotnie zastanawiał się, jak Melisadne radzi sobie po śmierci jego brata. Czy w ogóle za nim tęskni? Czy był on dla niej jedynie przelotnym uniesieniem, zabawką, może rzeczywiście go kochała? Black nie miał prawa wiedzieć, że dzielili wspólne emocje — oboje byli wściekli na Alpharda, że zamiast pozostać przy rodzinie i przy kobiecie, która stać się miała jego żoną, zdecydował się na ofiarę, potrzebną Rycerzom i “sprawie”. Mimo iż Primrose zapewniała go, iż ta tragedia nie była wynikiem spisku, tylko dobrowolną decyzją mężczyzny, Rigel nadal nie mógł się z tym pogodzić. Z wieloma rzeczami nie umiał sobie radzić, nie umiał żyć dalej, zapominając o tych, których kochał.
Możliwe, że właśnie tego powinien nauczyć się od Lady, którą właśnie spotkał na swojej drodze. Lady, którą ojciec kazał mu poślubić, lecz, na szczęście, życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku.
Mogli próbować rozmawiać o tym wszystkim, lecz Black czuł, że nie byłoby to na miejscu. Nie byli przyjaciółmi, nawet dobrymi znajomymi, a na dodatek między nimi stał mur, stworzony z wielowiekowych rodowych uprzedzeń i podejrzliwości. Może w innym życiu i innych okolicznościach będzie wyglądało to zupełnie inaczej.
Uniósł lekko brew w odpowiedzi na słowa o pozwoleniu.
-Mogę zapewnić, że jeśli zostałem tutaj wysłany, to zostały dopełnione wszelkie formalności ze strony moich przełożonych. - Praca w Departamencie Tajemnic swoją specyfiką pod wieloma względami przypominała wszelakie Tajne stowarzyszenia, o których czasem wspomina się w literaturze. Każdy wie tylko tyle, ile jest mu potrzebne do pracy… a już szczególnie, kiedy nie jest się jeszcze Niewymownym. - Chciałbym powiedzieć coś więcej, lecz jestem jeszcze stażystą i nie posiadam całości informacji, o które, Lady, prosisz. Daję jednak słowo, że nie przychodzę w to miejsce ze złymi zamiarami.
Wypowiadając te słowa, odruchowo wyprostował lekko przygarbione plecy. To już nie pierwszy raz, kiedy Rosierowie wystawiają go na próbę. Nie chciał jednak się kłócić - miał tu do wykonania pracę.
-Tuż przed pojawieniem się komety na terenie całego kraju zaobserwowaliśmy wiele nietypowych zjawisk. Stało się to nagle, nie były to typowe pojedyncze przypadki. Psucie się wszelkich magicznych przedmiotów, przyśpieszone gnicie owoców, czego sam byłem świadkiem, oraz szalejące duchy. Zgłoszeń było niewyobrażalne mnóstwo. - Spojrzał uważnie na Melisande. - A ty, lady, doświadczyłaś bądź widziałaś coś nietypowego tamtego dnia? Oprócz samej komety, oczywiście.
Rigel postąpił naprzód, by przyjrzeć się martwemu zwierzęciu, które znalazło się w rękach lady Travers. Ptak nie wyglądał, jakby zabił go drapieżnik, ale tu Melisande mogła mieć rację - nie można było tego wykluczyć. Natura zna wiele… ciekawych sposobów na pozbawianie życia innych istot.
-Pióra są w dobrym stanie. Myślę, że gdyby je trochę oczyścić i wysuszyć, nie wystawiając na światło słoneczne, nadadzą się idealnie. Pominięcie tego kroku może być tragiczne w skutkach, gdyż drobinki obcej materii mogą popsuć eliksir, wchodząc w niepożądaną reakcję i… - urwał Rigel i uniósł głowę. Dopiero teraz w nozdrza uderzył go ten dziwny, gorzki zapach, który wcześniej pozostawał gdzieś w tle.
-Czy... - nie zdążył zadać pytania, bo nagle z zarośli wyłoniły się trzy, większe od kota kształty. Kuguchary o splątanej, brudnej sierści, toczące z pyska pianę o dziwacznym niebieskawym kolorze i ze źrenicami rozszerzonymi do tego stopnia, że ich oczy przypominały ciemne otwory, zbliżały się w ich stronę, chcąc zaatakować.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Padające, uprzejmie zaprzeczenie zaprzeczenie z ust Blacka, sprawiło, że kąciki ust Melisande drgnęły w zadowoleniu - nie mógł przecież odpowiedzieć jej nic innego. Miała większe prawo przemierzać nawet niezbadane knieje bo znajdowali się w Norfolku. Jej ziemiach, nad którym wraz ze zmianą nazwiska sprawowała pieczę. I może widok lady w takim miejscu nie należał do zwyczajowych - ale i ona nie mieściła się w zwykłych ramach. Bardziej zastanawiające było, dlaczego Black szwendał się po jej ziemiach. I to sprawiało, że przyglądała mu się uważnie - a, cóż mówić wyglądał chuderlawo, może nawet marnie - i z podejrzliwością. Drugi raz popełniał te same błędy tylko ten, kto nie uczył się dostatecznie szybko.
- Z tego co wiem, sir, miałeś wiele okazji by skrzyżować je ze sobą. - odpowiedziała mu, uśmiechając się lekko*. - Zdecydowałeś jednak nie skorzystać z żadnej. - uniosła - niemal leniwie - brodę w geście spokojnej wyższości, ale i zadowolenia. Twarz pozostawała w wyrazie uprzejmej łagodności, ale ciemne jak noc, bystre oczy pozostawały wyraźne i pełne niewypowiedzianej emocji. - Gdzie więc tu miejsce na fascynację? - zapytała niemal z pobłażliwością przekrzywiając łagodnie głowę. Wiedziała, że Rigel nie otrzymał aprobaty Tristana - ale czy chciał jej w ogóle? Szczerze wątpiła. Zdawał się nie próbować ponieść po bracie tego, co osiągnął Alphard. I choć niechętnie oddawała Alphardowi (przynajmniej na początku) osiągnął więcej, niż sądziła że zdoła. Ale walczył i zginął - zostawiając ją z niespełnionymi obietnicami. Ale to nie ich niespełnienie frustrowało ją bardziej - a plany, które jej zepsuł wrzucając w otchłań niewiadomych i żałobne czernie.
W jednym z pewnością byli z Riglem wewnątrz własnych myśli zgodni kiedy teraz stała tak, patrząc na jego chuderlawą postać, mizerny wygląd i wątpliwą umiejętność doboru garderoby. Całe szczęście, że Tristanowi poza sojuszem, zależało też na tym, by u jej boku będzie mężczyzna, który w istocie będzie w stanie ją obronić. Rigel by tego nie zrobił - przeczucie, graniczące z pewnością rozpościerało się w niej wraz z każdą kolejną chwilą toczącej się rozmowy.
- Zapewnić? - powtórzyła po nim, wykrzywiając usta i przekręcając głowę. - Więc - zaczęła, mrużąc odrobinę oczy, Anitha za nią przestąpiła z nogi na nogę. - chcesz mi powiedzieć sir, że Ministerstwo wysłało cię na moje ziemie i właściwie nie wiesz dokładnie po co? Czy wysłało cię, ale z całkowitą pewnością nie jesteś w stanie potwierdzić że pozwolenia w istocie do nas dotarły? - zadała kolejne z pytań. Nie bardzo ją interesowała co właściwie miał do zrobienia. Ale wychowana w domu, pilnująca swojego dziedzictwa i swoich ziem, nie lubiła, kiedy ktoś wchodził w nie bez pytania i pozwolenia - a co więcej w celu, który winien i ich interesować jeśli istotnie się dział. - Cóż mi po słowie, padającym z ust Blacka? - zapytała z wyraźnym niezadowoleniem w zgłoskach, niemal prychnięciem pełnym niedowierzenia. Miała uwierzyć na słowo. Na słowo Blackowi. Prędzej któryś z wulkanów całkiem zamarznie.
Zamilkła, słuchając odpowiedzi, pociągając jeden z tematów, nie wykazując zbytniego o zainteresowania - mimo, że chciała wiedzieć więcej - bardziej wspaniałomyślnie dając mu szansę, żeby się wytłumaczył. Nie odejmowała od niego tęczówek, a mina nie sugerowała właściwie ani że mu wierzy - ani że nie dowierza. Zbierała po prostu informację.
- Nie, wszechświat obawia się wejść mi w drogę. - odpowiedziała mu arogancko choć prawdziwie. - Co Ministerstwo spodziewa się znaleźć w moich lasach? - zapytała; do kłamstwa prawdopodobnie skłoniłoby ją, gdyby miała ciekawszą informację, której nie chciałaby mu dać. Nie miała jednak nic z tego dnia, dlatego bez problemu podzieliła się prawdą. Obserwowała go, kiedy się zbliżał, nie odrywając nawet wzroku, kiedy gestem przywoływała służkę, mrużąc ciemne tęczówki. Coś ją w nim irytowało, coś nie grało, może w samej budowie ciała, może w marnych tłumaczeniach. Coś drażniło samą swoją obecnością. Może myśl, że jeśli jej brat nie myślałaby o jej dobrze, teraz byłaby jego żoną. Przesunęła ciemnymi tęczówkami po jego twarzy, zdawała jej się szara w jakiś sposób mizerna - w porównaniu do Tristana, czy Manannana. Brwi zmarszczyły się mocniej, kiedy prowadziła dalsze obserwacje, kiedy pochylał się nad znalezionym memrotkiem. - Tak się stanie. - zgodziła się, zerkając na chwilę na truchło w dłoniach Anithy. Nie zamierzała sama się tym zajmować. Nagle urwane słowa zwróciły jej uwagę - czemu przerwał? Nie słyszała niczego, nic zdawało się nie zmienić. Mimowolnie dźwignęła brwi. Krzyżując z nim spojrzenie, ale dźwięk obok zwrócił jej uwagę - pozostawiając niewypowiedziane wrażenie, że Rigel wiedział o nim wcześniej.
Służka od razu szybkim ruchem zawinęła ciało memrotka w materiał wsadzając do torby, którą miała ze sobą, a mężczyzna wyszedł krok do przodu kiedy z zarośli wychyliły się Kuguchary. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni spódnicy, dostrzegając toczącą się z pyska pianę.
- Proszę nie dać się ugryźć kiedy będziesz się nimi, sir, zajmował. - powiedziała sama, robiąc kilka kroków w tył, tak, by od zwierząt oddzielała ją nie tylko sylwetka Rigela, ale i by stanąć za Anithą i zabranym ze sobą starym marynarzem, który czasem towarzyszył jej kiedy wychodziła na Norfolk. - Istnieje duże prawdopodobieństwo, że mają wściekliznę. - różdżkę trzymała w dłoni - w pogotowiu, jednak żadne zaklęcie nie wymknęło się z jej różdżki. Mężczyzna stanął zaraz przed nią, gotowy do ochrony, ale również nie zaatakował. Anitha przystanęła przy drugim boku ochroniarza. - Animal somni, panie Forland. - podpowiedziała mężczyźnie, nie nalegając, bardziej rzucając jako propozycję, choć tak naprawdę powinna zostawić sprawę w jego rękach. Nie umiała jednak całkowicie, a niezdecydowanie mężczyzny ją zirytowało, dlatego sama również uniosła różdżkę w charakterystycznym dla siebie geście wypowiadając - Animal somni. - mężczyzna obok chyba nie usłyszał tego, co do niego powiedziała.
| *rzucam ci totalnie uśmiech z mojego gifa w profilu
1. nie podobasz mi się Black, mówię: sprawdzam; rzucam na rozpoznawanie wilkołaka +60
2. rzucam Animal somni w jednego zwierzaka, mam za ładną sukienkę na ich pazury
3. pan Forland lami, bo jest stary
- Z tego co wiem, sir, miałeś wiele okazji by skrzyżować je ze sobą. - odpowiedziała mu, uśmiechając się lekko*. - Zdecydowałeś jednak nie skorzystać z żadnej. - uniosła - niemal leniwie - brodę w geście spokojnej wyższości, ale i zadowolenia. Twarz pozostawała w wyrazie uprzejmej łagodności, ale ciemne jak noc, bystre oczy pozostawały wyraźne i pełne niewypowiedzianej emocji. - Gdzie więc tu miejsce na fascynację? - zapytała niemal z pobłażliwością przekrzywiając łagodnie głowę. Wiedziała, że Rigel nie otrzymał aprobaty Tristana - ale czy chciał jej w ogóle? Szczerze wątpiła. Zdawał się nie próbować ponieść po bracie tego, co osiągnął Alphard. I choć niechętnie oddawała Alphardowi (przynajmniej na początku) osiągnął więcej, niż sądziła że zdoła. Ale walczył i zginął - zostawiając ją z niespełnionymi obietnicami. Ale to nie ich niespełnienie frustrowało ją bardziej - a plany, które jej zepsuł wrzucając w otchłań niewiadomych i żałobne czernie.
W jednym z pewnością byli z Riglem wewnątrz własnych myśli zgodni kiedy teraz stała tak, patrząc na jego chuderlawą postać, mizerny wygląd i wątpliwą umiejętność doboru garderoby. Całe szczęście, że Tristanowi poza sojuszem, zależało też na tym, by u jej boku będzie mężczyzna, który w istocie będzie w stanie ją obronić. Rigel by tego nie zrobił - przeczucie, graniczące z pewnością rozpościerało się w niej wraz z każdą kolejną chwilą toczącej się rozmowy.
- Zapewnić? - powtórzyła po nim, wykrzywiając usta i przekręcając głowę. - Więc - zaczęła, mrużąc odrobinę oczy, Anitha za nią przestąpiła z nogi na nogę. - chcesz mi powiedzieć sir, że Ministerstwo wysłało cię na moje ziemie i właściwie nie wiesz dokładnie po co? Czy wysłało cię, ale z całkowitą pewnością nie jesteś w stanie potwierdzić że pozwolenia w istocie do nas dotarły? - zadała kolejne z pytań. Nie bardzo ją interesowała co właściwie miał do zrobienia. Ale wychowana w domu, pilnująca swojego dziedzictwa i swoich ziem, nie lubiła, kiedy ktoś wchodził w nie bez pytania i pozwolenia - a co więcej w celu, który winien i ich interesować jeśli istotnie się dział. - Cóż mi po słowie, padającym z ust Blacka? - zapytała z wyraźnym niezadowoleniem w zgłoskach, niemal prychnięciem pełnym niedowierzenia. Miała uwierzyć na słowo. Na słowo Blackowi. Prędzej któryś z wulkanów całkiem zamarznie.
Zamilkła, słuchając odpowiedzi, pociągając jeden z tematów, nie wykazując zbytniego o zainteresowania - mimo, że chciała wiedzieć więcej - bardziej wspaniałomyślnie dając mu szansę, żeby się wytłumaczył. Nie odejmowała od niego tęczówek, a mina nie sugerowała właściwie ani że mu wierzy - ani że nie dowierza. Zbierała po prostu informację.
- Nie, wszechświat obawia się wejść mi w drogę. - odpowiedziała mu arogancko choć prawdziwie. - Co Ministerstwo spodziewa się znaleźć w moich lasach? - zapytała; do kłamstwa prawdopodobnie skłoniłoby ją, gdyby miała ciekawszą informację, której nie chciałaby mu dać. Nie miała jednak nic z tego dnia, dlatego bez problemu podzieliła się prawdą. Obserwowała go, kiedy się zbliżał, nie odrywając nawet wzroku, kiedy gestem przywoływała służkę, mrużąc ciemne tęczówki. Coś ją w nim irytowało, coś nie grało, może w samej budowie ciała, może w marnych tłumaczeniach. Coś drażniło samą swoją obecnością. Może myśl, że jeśli jej brat nie myślałaby o jej dobrze, teraz byłaby jego żoną. Przesunęła ciemnymi tęczówkami po jego twarzy, zdawała jej się szara w jakiś sposób mizerna - w porównaniu do Tristana, czy Manannana. Brwi zmarszczyły się mocniej, kiedy prowadziła dalsze obserwacje, kiedy pochylał się nad znalezionym memrotkiem. - Tak się stanie. - zgodziła się, zerkając na chwilę na truchło w dłoniach Anithy. Nie zamierzała sama się tym zajmować. Nagle urwane słowa zwróciły jej uwagę - czemu przerwał? Nie słyszała niczego, nic zdawało się nie zmienić. Mimowolnie dźwignęła brwi. Krzyżując z nim spojrzenie, ale dźwięk obok zwrócił jej uwagę - pozostawiając niewypowiedziane wrażenie, że Rigel wiedział o nim wcześniej.
Służka od razu szybkim ruchem zawinęła ciało memrotka w materiał wsadzając do torby, którą miała ze sobą, a mężczyzna wyszedł krok do przodu kiedy z zarośli wychyliły się Kuguchary. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni spódnicy, dostrzegając toczącą się z pyska pianę.
- Proszę nie dać się ugryźć kiedy będziesz się nimi, sir, zajmował. - powiedziała sama, robiąc kilka kroków w tył, tak, by od zwierząt oddzielała ją nie tylko sylwetka Rigela, ale i by stanąć za Anithą i zabranym ze sobą starym marynarzem, który czasem towarzyszył jej kiedy wychodziła na Norfolk. - Istnieje duże prawdopodobieństwo, że mają wściekliznę. - różdżkę trzymała w dłoni - w pogotowiu, jednak żadne zaklęcie nie wymknęło się z jej różdżki. Mężczyzna stanął zaraz przed nią, gotowy do ochrony, ale również nie zaatakował. Anitha przystanęła przy drugim boku ochroniarza. - Animal somni, panie Forland. - podpowiedziała mężczyźnie, nie nalegając, bardziej rzucając jako propozycję, choć tak naprawdę powinna zostawić sprawę w jego rękach. Nie umiała jednak całkowicie, a niezdecydowanie mężczyzny ją zirytowało, dlatego sama również uniosła różdżkę w charakterystycznym dla siebie geście wypowiadając - Animal somni. - mężczyzna obok chyba nie usłyszał tego, co do niego powiedziała.
| *rzucam ci totalnie uśmiech z mojego gifa w profilu
1. nie podobasz mi się Black, mówię: sprawdzam; rzucam na rozpoznawanie wilkołaka +60
2. rzucam Animal somni w jednego zwierzaka, mam za ładną sukienkę na ich pazury
3. pan Forland lami, bo jest stary
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k100' : 11
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k100' : 11
Próbował być miły, naprawdę próbował, choć z każdym słowem tej kobiety jego nerwy wystawiane zostawały na bardzo ciężką próbę. Niepotrzebnie w ogóle zaczynał te słowne potyczki, wiedząc doskonale, że nie jest w nich mistrzem. To nie była naukowa debata, tylko pewien przejaw polityki, która dzisiaj obrała kompletnie inną twarz. Niestety, wychowanie, wpojone mu do głowy zasady kazały trzymać jakikolwiek fason, szczególnie przed damami. A już, szczególnie kiedy pochodziły one z wrogich rodów. O ile wymiana uprzejmościami z Mathieu nawet się udała, to w tym wypadku jawnie przegrywał. Melisande bowiem miała za broń fakty, a nie jakieś głupie fantazje, które bardzo łatwo było podważyć.
-Owszem. - Pozostawało mu jedynie się zgodzić, zachowując obojętny wyraz twarzy. - Jednak z tego, co widzę, to wyszłaś na tym, pani, o wiele lepiej.
Rigel nie chciał walczyć o jej rękę. Nie czułby się też dobrze, mając u swego boku kogoś, kto szukałby podobieństw między nim i Alphardem. Kogoś, kto w najgorszy możliwy sposób na własnej skórze przekonałby się, że Black nie byłby dobrym mężem, odkrywając tym samym jedną z wielu jego tajemnic. Dlatego próba, której się podjął, była tylko po to, by udowodnić Polluxowi, że się starał, lecz poniósł klęskę. Tak było bezpieczniej. Zresztą ojciec nigdy nie uważał swojego najmłodszego syna za kogoś wartego uwagi. Swojego czasu powiedział mu to nawet wprost. Te słowa bolały, ale przyniosły ze sobą również pewne oczyszczenie. Pozbywanie się złudzeń, pomagało trzeźwiej patrzeć na otaczającą rzeczywistość.
-Dlaczego więc wypominasz mi przeszłość, lady Travers? Czy żałujesz, jak ostatecznie potoczyły się nasze losy?
Delikatnie przekrzywił głowę, wpatrując się w czarownicę z pewnym zainteresowaniem. Jednak już po chwili jego rysy wyostrzyły się, gdy Melisande znów go sprowokowała. Tym razem uderzyła w najczulszy obecny punkt, którym była praca. Mężczyzna podchodził do swoich obowiązków w Ministerstwie z niespotykanym wcześniej oddaniem i zacięciem, więc teraz gdy zarzucono mu profesjonalizm, nie był już w stanie ukrywać palącej irytacji.
-Szanowna Lady Travers - zaczął, a jego ton przybrał lodowaty ton. W takich chwilach dopiero dało się dostrzec, że jednak jest synem swego ojca. - Nie rozumiem twojej podejrzliwości wobec działań Ministerstwa Magii oraz pracownika, który został tu oddelegowany do wykonania konkretnych czynności służbowych: sprawdzeniu, czy i to miejsce nie dotknęła plaga nieszczęść, związanych z pojawieniem się komety. - Miał tu pracę do wykonania. Ostatecznie Ministerstwo nie płaci mu za słowne przepychanki z damami, tylko za konkretne informacje i wyniki badań. - Jeśli jednak to miejsce z jakiś niewyjaśnionych przyczyn jest zamknięte dla Ministerstwa, prosiłbym o ustalenie tego z wyższymi instancjami. Zaoszczędzi to wszystkim masę cennego czasu, szczególnie w takich chwilach.
Black z biegiem czasu w końcu nauczył się rozdzielać pracę i życie, dlatego gubił się i denerwował, kiedy w jego otoczeniu pojawiał się ktoś, kto tego nie potrafił. Komentarze, jakimi poczęstowała go Melisande, idealnie pasowały do Sabatów, a nie do chwil, kiedy należało się skupić i wracać z raportem do Niewymownych.
Na szczęście w raporcie jak na razie nie znalazłoby się nic godnego uwagi. Może tym wszelkie dziwne zjawiska ominęły to hrabstwo, nie chcąc mieć nic wspólnego z pewną kobietą z rodu Rosier, która zamieszkała w tych okolicach? Jeśli tak, to nawet lepiej. Im mniej miejsc, dotkniętych katastrofami, tym lepiej.
Spokój jednak był względny i zanim czarodziej zdążył zorientować się w porę, że coś jest nie tak, z zarośli wyłoniły się trzy kuguchary, po czym ruszyły w ich stronę.
-Animal somni! - krzyknął, dobywając różdżki, jednak wykonał ruch za szybko i zaklęcie pomknęło nad głową jednego ze zwierząt. Nie cofał się, wiedział, że nie powinien, choć wieści, że mogły one być chore, zmroziły arystokracie krew w żyłach. Koło jego głowy również świsnęła wiązka magii. Trzeba było działać.
-Impeta! - Zbyt nerwowy ruch ręki sprawił, że zaklęcie, zanim jeszcze zdążyło się formować, to się rozwiało.
idziemy do szafki
-Owszem. - Pozostawało mu jedynie się zgodzić, zachowując obojętny wyraz twarzy. - Jednak z tego, co widzę, to wyszłaś na tym, pani, o wiele lepiej.
Rigel nie chciał walczyć o jej rękę. Nie czułby się też dobrze, mając u swego boku kogoś, kto szukałby podobieństw między nim i Alphardem. Kogoś, kto w najgorszy możliwy sposób na własnej skórze przekonałby się, że Black nie byłby dobrym mężem, odkrywając tym samym jedną z wielu jego tajemnic. Dlatego próba, której się podjął, była tylko po to, by udowodnić Polluxowi, że się starał, lecz poniósł klęskę. Tak było bezpieczniej. Zresztą ojciec nigdy nie uważał swojego najmłodszego syna za kogoś wartego uwagi. Swojego czasu powiedział mu to nawet wprost. Te słowa bolały, ale przyniosły ze sobą również pewne oczyszczenie. Pozbywanie się złudzeń, pomagało trzeźwiej patrzeć na otaczającą rzeczywistość.
-Dlaczego więc wypominasz mi przeszłość, lady Travers? Czy żałujesz, jak ostatecznie potoczyły się nasze losy?
Delikatnie przekrzywił głowę, wpatrując się w czarownicę z pewnym zainteresowaniem. Jednak już po chwili jego rysy wyostrzyły się, gdy Melisande znów go sprowokowała. Tym razem uderzyła w najczulszy obecny punkt, którym była praca. Mężczyzna podchodził do swoich obowiązków w Ministerstwie z niespotykanym wcześniej oddaniem i zacięciem, więc teraz gdy zarzucono mu profesjonalizm, nie był już w stanie ukrywać palącej irytacji.
-Szanowna Lady Travers - zaczął, a jego ton przybrał lodowaty ton. W takich chwilach dopiero dało się dostrzec, że jednak jest synem swego ojca. - Nie rozumiem twojej podejrzliwości wobec działań Ministerstwa Magii oraz pracownika, który został tu oddelegowany do wykonania konkretnych czynności służbowych: sprawdzeniu, czy i to miejsce nie dotknęła plaga nieszczęść, związanych z pojawieniem się komety. - Miał tu pracę do wykonania. Ostatecznie Ministerstwo nie płaci mu za słowne przepychanki z damami, tylko za konkretne informacje i wyniki badań. - Jeśli jednak to miejsce z jakiś niewyjaśnionych przyczyn jest zamknięte dla Ministerstwa, prosiłbym o ustalenie tego z wyższymi instancjami. Zaoszczędzi to wszystkim masę cennego czasu, szczególnie w takich chwilach.
Black z biegiem czasu w końcu nauczył się rozdzielać pracę i życie, dlatego gubił się i denerwował, kiedy w jego otoczeniu pojawiał się ktoś, kto tego nie potrafił. Komentarze, jakimi poczęstowała go Melisande, idealnie pasowały do Sabatów, a nie do chwil, kiedy należało się skupić i wracać z raportem do Niewymownych.
Na szczęście w raporcie jak na razie nie znalazłoby się nic godnego uwagi. Może tym wszelkie dziwne zjawiska ominęły to hrabstwo, nie chcąc mieć nic wspólnego z pewną kobietą z rodu Rosier, która zamieszkała w tych okolicach? Jeśli tak, to nawet lepiej. Im mniej miejsc, dotkniętych katastrofami, tym lepiej.
Spokój jednak był względny i zanim czarodziej zdążył zorientować się w porę, że coś jest nie tak, z zarośli wyłoniły się trzy kuguchary, po czym ruszyły w ich stronę.
-Animal somni! - krzyknął, dobywając różdżki, jednak wykonał ruch za szybko i zaklęcie pomknęło nad głową jednego ze zwierząt. Nie cofał się, wiedział, że nie powinien, choć wieści, że mogły one być chore, zmroziły arystokracie krew w żyłach. Koło jego głowy również świsnęła wiązka magii. Trzeba było działać.
-Impeta! - Zbyt nerwowy ruch ręki sprawił, że zaklęcie, zanim jeszcze zdążyło się formować, to się rozwiało.
idziemy do szafki
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
| wychodzimy z szafki
Niewiele robiła sobie z prób podejmowanych przez Blacka. Nie poznali się właściwie wcześniej, ale Alphardowi dała się podejść - a o Rigelu Tristan nie miał dobrego zdania. Była o tym przekonana - gdyby było inaczej, dziś nosiłaby jego nazwisko. A każda chwila spędzona w towarzystwie mężczyzny sprawiała, że Melisande naprawdę cieszyła się, że decyzji brata. Choć - trzeba szczerze oddać - że kiedy przybył do jej komnat dając jedynie dzień na przygotowanie do zaręczyn z nieznanym mężczyzną była wściekła, tak teraz, była niemal wdzięczna za taki obrót spraw. W dyskusjach, debatach czy nawet salonowych rozmowach była uważna i celna - a swoje wnioski i tezy opierała na faktach, domysły łatwo było podważyć i pokonać. Wszystkiego tego, samej sztuki rozmowy nauczyła się w domu i od własnego brata.
- Cieszy mnie, że oboje jesteśmy jednakiego zdania. - powiedziała, posyłając mu ten sam uśmiech co chwilę wcześniej. Jedynie przyznając uprzejmie rację na padające zdania. “O wiele” zdawało się lekkim niedopowiedzeniem, ale nie czuła potrzeby żeby obrażać Rigela bardziej, nim sam to właśnie uczynił. Kolejne pytanie uniosły jej brwi w uprzejmym - chwilowym, niemal prawdziwym - zaskoczeniu, po którym odrzuciła głowę do tyłu, żeby roześmiała się dźwięcznie.
- Tego, że trafiłam o wiele lepiej, niż gdybyś dostał, sir, moją rękę? - zapytała go, odwołując się do jego własnych słów. - Uprzejmie pozwolę sobie nie wchodzić w próbę porównania twojej sylwetki do Manannana. - kontynuowała ze spokojem - wszak była przecież uprzejma mogłaby wymieniać superlatywy męża wskazując jak wiele Rigelowi brakowało do mężczyzny, który mógłby posiadać jej szacunek. Jeśli Black chciał ją rozdrażnić, czy zezłościć, to zdecydowanie nie udało jej się ani jedno, ani drugie. - Stwierdziłam jeno, że fakt, iż nie spotkaliśmy się wcześniej, jest winą jedynie twojej bierności - całą resztę, dopowiedziałeś sobie sam, lordzie Black. - orzekła, bo nie miała na myśli tak naprawdę nic więcej. Po śmierci Alpharda jasnym było, że spojrzenia padną, na jego braci. Cygnus zadał sobie chociaż trud, by z nią porozmawiać. Rigel zdawał się jej unikać, nawet nie próbując udawać, że zamierza o jej rękę się starać. To, że nie spotkali się wcześniej, było wynikiem jego działań - niczym więcej.
- Nie rozumiesz? - zapytała chwilę później unosząc brwi ku górze. - Pozwól więc, że wyjaśnię, lordzie Black. - postanowiła więc rozjaśnić sprawę, skoro młody lord zdawał się nie rozumieć targających nią wątpliwości. - Każdy czarodziej może kroczyć po miejscach rozpowiadając wszem i wobec, że został wysłany przez Ministerstwo, szumnie rzucając przynależnością do Departamentu Tajemnic - który, jak doskonale wiemy, budzi ciekawość i szacunek ale - splotła dłonie przed sobą, twarz pozostawała przyozdobiona łagodnym i uprzejmym wyrazem - bez odpowiednich dokumentów potwierdzających prawdziwość głoszonych słów jest nikim więcej, niźli pozorantem. Leśny Park Niespodzianek nie jest zamknięty dla Ministerstwa z pewnością mój nestor potwierdzi, że jesteśmy otwarci i chętni na współpracę jednak - zaznaczyła - to chyba nie niespodziewane, że jako zwierzchnicy tych ziem, rościmy sobie prawo do wiedzy o tym, jakie badania i w jakim celu na naszych ziemiach są prowadzone - a o chęci ich przeprowadzenia winniśmy być co najmniej - te słowa podkreśliła tonem sugerując, że najlepiej gdyby w owych badaniach uczestniczył jakiś ich przedstawiciel - poinformowani. - mówiła dalej, zwięźle i rzeczowo. - Dlatego… - zaczęła, ale nie skończyła, jej monolog przerwała trójka nowych gości. Na chwilę odłożyła więc wypowiadanie się dalej. Wycofując się tak, by zachować w miarę bezpieczny dystan. Ale mijająca chwila, upuszczona różdżka jej ochroniarza i niecelne ataki Rigela sprawiły, że westchnęła z irytacją i zniecierpliwieniem. Tristan w istocie miał rację, kiedy mówił że brakuje wśród nich prawdziwych mężczyzn. Rigelowi udało się uśpić jedno ze zwierzętami. Farland był kompletnie nieprzydatny - Anitha też, ale nie taka była jej rola. Dwójka padła, pod działaniem jej zaklęcia. Opuściła różdżkę, spoglądając na Rigela wyrzucającego z siebie słowa, odpowiadając mu, ale to te kolejne sprawiły, że uniosła brwi do góry. Jej usta wykrzywiły się w dół z irytacją - tym, że sama musiała się zajmować wściekłymi zwierzętami mając obok mężczyzn, ale i wnioskami, które wysnuwał. Pozwoliła sobie unieść brwi w sceptycznym niedowierzaniu słuchając wypowiadanej historii. - Więc - zaczęła, jeszcze przez chwilę przetwarzając informacje. Poszukując odpowiedzi w głowie. - próbujesz powiedzieć, sir, że na moich ziemiach rosną kwiaty, które nie powinny tu rosnąć ale rosną i istnieją nie tylko za sprawą komety, ale dodatkowo posiadają pyłki, które wpływają na organizmy zwierząt i ludzi doprowadzając ich do… tego? - zawiesiła między nimi pytanie dłonią wskazując na jednego z magicznych kotów, przesunęła tęczówki na uśpione zwierzęta - potem na Rigela, mrużąc oczy. - Usłyszałam dość. - stwierdziła po krótkiej chwili milczenia. - Niestety, lordzie Black, ale nigdy nie słyszałam o roślinie o podobnym działaniu, co każe mi poddawać pod wątpliwość prawdziwość twoich słów. Nie jestem botanikiem, dlatego poproszę nazwisko twojego zwierzchnika oraz nazwę tych roślin. - co prawda słyszała o dziwnych sytuacjach do doprowadzała obecność komety, ale podchodziła do niej sceptycznie bowiem sama nie spotkała się z niczym nietypowym. Nie słyszała też o przypadku o którym właśnie opowiadał. Nie zarzucała mu całkowitego kłamstwa, ale Melisande zawierzała dowodom i faktom, nie niepewnym słowom człowieka z którym po raz pierwszy naprawdę rozmawiała. Była zachowawcza i uważnie stawiała kolejne kroki, zaufaniem obdarzając niewielu. Naiwność przecież, potrafiła słono kosztować. - A skoro natknąłeś się na nie wcześniej sir, życzę sobie też by raporty o nich dotarły do Corbenic Castle możliwie jak najszybciej. - wypadło z jej warg, nie prosiła żądała. Nie przerwała, Anitha nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Forland zdawał się niewzruszony, chociaż Melisande podejrzewała, że nauczył się spać z otwartymi oczami i właśnie ucinał sobie drzemkę. - To wszystko. - stwierdziła postanawiając zakończyć ich spotkanie i wybrzmiewającymi między wierszami myślami zasugerować, że powinien opuścić teren lasu. - Oczywiście, jak mówiłam, z niezachwianą pewnością zaręczam że podejmiemy współpracę z Ministerstwem i z wdzięcznością przyjmiemy jego pomoc - jeśli nadejdzie ona oficjalną drogą. - nie przekonał jej. Od samego początku. I może nie była sprawiedliwa, wydając osąd bazujący w dużej mierze na porównaniach, ale jeśli nie potrafił udowodnić tego, co mówił poddawała pod wątpliwość - jak należało robić w przypadku Blacków - każde jego słowo. To spotkanie winno się już zakończyć - właśnie pojawił się przed nią więcej niż jeden problem do rozwiązania i nie miała czasu by tracić go tutaj w tej chwili. Najpierw musiała sprawdzić wiarygodność jego słów - a by to zrobić musiała wrócić na zamek i to zamierzała uczynić.
| zt Mela
Niewiele robiła sobie z prób podejmowanych przez Blacka. Nie poznali się właściwie wcześniej, ale Alphardowi dała się podejść - a o Rigelu Tristan nie miał dobrego zdania. Była o tym przekonana - gdyby było inaczej, dziś nosiłaby jego nazwisko. A każda chwila spędzona w towarzystwie mężczyzny sprawiała, że Melisande naprawdę cieszyła się, że decyzji brata. Choć - trzeba szczerze oddać - że kiedy przybył do jej komnat dając jedynie dzień na przygotowanie do zaręczyn z nieznanym mężczyzną była wściekła, tak teraz, była niemal wdzięczna za taki obrót spraw. W dyskusjach, debatach czy nawet salonowych rozmowach była uważna i celna - a swoje wnioski i tezy opierała na faktach, domysły łatwo było podważyć i pokonać. Wszystkiego tego, samej sztuki rozmowy nauczyła się w domu i od własnego brata.
- Cieszy mnie, że oboje jesteśmy jednakiego zdania. - powiedziała, posyłając mu ten sam uśmiech co chwilę wcześniej. Jedynie przyznając uprzejmie rację na padające zdania. “O wiele” zdawało się lekkim niedopowiedzeniem, ale nie czuła potrzeby żeby obrażać Rigela bardziej, nim sam to właśnie uczynił. Kolejne pytanie uniosły jej brwi w uprzejmym - chwilowym, niemal prawdziwym - zaskoczeniu, po którym odrzuciła głowę do tyłu, żeby roześmiała się dźwięcznie.
- Tego, że trafiłam o wiele lepiej, niż gdybyś dostał, sir, moją rękę? - zapytała go, odwołując się do jego własnych słów. - Uprzejmie pozwolę sobie nie wchodzić w próbę porównania twojej sylwetki do Manannana. - kontynuowała ze spokojem - wszak była przecież uprzejma mogłaby wymieniać superlatywy męża wskazując jak wiele Rigelowi brakowało do mężczyzny, który mógłby posiadać jej szacunek. Jeśli Black chciał ją rozdrażnić, czy zezłościć, to zdecydowanie nie udało jej się ani jedno, ani drugie. - Stwierdziłam jeno, że fakt, iż nie spotkaliśmy się wcześniej, jest winą jedynie twojej bierności - całą resztę, dopowiedziałeś sobie sam, lordzie Black. - orzekła, bo nie miała na myśli tak naprawdę nic więcej. Po śmierci Alpharda jasnym było, że spojrzenia padną, na jego braci. Cygnus zadał sobie chociaż trud, by z nią porozmawiać. Rigel zdawał się jej unikać, nawet nie próbując udawać, że zamierza o jej rękę się starać. To, że nie spotkali się wcześniej, było wynikiem jego działań - niczym więcej.
- Nie rozumiesz? - zapytała chwilę później unosząc brwi ku górze. - Pozwól więc, że wyjaśnię, lordzie Black. - postanowiła więc rozjaśnić sprawę, skoro młody lord zdawał się nie rozumieć targających nią wątpliwości. - Każdy czarodziej może kroczyć po miejscach rozpowiadając wszem i wobec, że został wysłany przez Ministerstwo, szumnie rzucając przynależnością do Departamentu Tajemnic - który, jak doskonale wiemy, budzi ciekawość i szacunek ale - splotła dłonie przed sobą, twarz pozostawała przyozdobiona łagodnym i uprzejmym wyrazem - bez odpowiednich dokumentów potwierdzających prawdziwość głoszonych słów jest nikim więcej, niźli pozorantem. Leśny Park Niespodzianek nie jest zamknięty dla Ministerstwa z pewnością mój nestor potwierdzi, że jesteśmy otwarci i chętni na współpracę jednak - zaznaczyła - to chyba nie niespodziewane, że jako zwierzchnicy tych ziem, rościmy sobie prawo do wiedzy o tym, jakie badania i w jakim celu na naszych ziemiach są prowadzone - a o chęci ich przeprowadzenia winniśmy być co najmniej - te słowa podkreśliła tonem sugerując, że najlepiej gdyby w owych badaniach uczestniczył jakiś ich przedstawiciel - poinformowani. - mówiła dalej, zwięźle i rzeczowo. - Dlatego… - zaczęła, ale nie skończyła, jej monolog przerwała trójka nowych gości. Na chwilę odłożyła więc wypowiadanie się dalej. Wycofując się tak, by zachować w miarę bezpieczny dystan. Ale mijająca chwila, upuszczona różdżka jej ochroniarza i niecelne ataki Rigela sprawiły, że westchnęła z irytacją i zniecierpliwieniem. Tristan w istocie miał rację, kiedy mówił że brakuje wśród nich prawdziwych mężczyzn. Rigelowi udało się uśpić jedno ze zwierzętami. Farland był kompletnie nieprzydatny - Anitha też, ale nie taka była jej rola. Dwójka padła, pod działaniem jej zaklęcia. Opuściła różdżkę, spoglądając na Rigela wyrzucającego z siebie słowa, odpowiadając mu, ale to te kolejne sprawiły, że uniosła brwi do góry. Jej usta wykrzywiły się w dół z irytacją - tym, że sama musiała się zajmować wściekłymi zwierzętami mając obok mężczyzn, ale i wnioskami, które wysnuwał. Pozwoliła sobie unieść brwi w sceptycznym niedowierzaniu słuchając wypowiadanej historii. - Więc - zaczęła, jeszcze przez chwilę przetwarzając informacje. Poszukując odpowiedzi w głowie. - próbujesz powiedzieć, sir, że na moich ziemiach rosną kwiaty, które nie powinny tu rosnąć ale rosną i istnieją nie tylko za sprawą komety, ale dodatkowo posiadają pyłki, które wpływają na organizmy zwierząt i ludzi doprowadzając ich do… tego? - zawiesiła między nimi pytanie dłonią wskazując na jednego z magicznych kotów, przesunęła tęczówki na uśpione zwierzęta - potem na Rigela, mrużąc oczy. - Usłyszałam dość. - stwierdziła po krótkiej chwili milczenia. - Niestety, lordzie Black, ale nigdy nie słyszałam o roślinie o podobnym działaniu, co każe mi poddawać pod wątpliwość prawdziwość twoich słów. Nie jestem botanikiem, dlatego poproszę nazwisko twojego zwierzchnika oraz nazwę tych roślin. - co prawda słyszała o dziwnych sytuacjach do doprowadzała obecność komety, ale podchodziła do niej sceptycznie bowiem sama nie spotkała się z niczym nietypowym. Nie słyszała też o przypadku o którym właśnie opowiadał. Nie zarzucała mu całkowitego kłamstwa, ale Melisande zawierzała dowodom i faktom, nie niepewnym słowom człowieka z którym po raz pierwszy naprawdę rozmawiała. Była zachowawcza i uważnie stawiała kolejne kroki, zaufaniem obdarzając niewielu. Naiwność przecież, potrafiła słono kosztować. - A skoro natknąłeś się na nie wcześniej sir, życzę sobie też by raporty o nich dotarły do Corbenic Castle możliwie jak najszybciej. - wypadło z jej warg, nie prosiła żądała. Nie przerwała, Anitha nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Forland zdawał się niewzruszony, chociaż Melisande podejrzewała, że nauczył się spać z otwartymi oczami i właśnie ucinał sobie drzemkę. - To wszystko. - stwierdziła postanawiając zakończyć ich spotkanie i wybrzmiewającymi między wierszami myślami zasugerować, że powinien opuścić teren lasu. - Oczywiście, jak mówiłam, z niezachwianą pewnością zaręczam że podejmiemy współpracę z Ministerstwem i z wdzięcznością przyjmiemy jego pomoc - jeśli nadejdzie ona oficjalną drogą. - nie przekonał jej. Od samego początku. I może nie była sprawiedliwa, wydając osąd bazujący w dużej mierze na porównaniach, ale jeśli nie potrafił udowodnić tego, co mówił poddawała pod wątpliwość - jak należało robić w przypadku Blacków - każde jego słowo. To spotkanie winno się już zakończyć - właśnie pojawił się przed nią więcej niż jeden problem do rozwiązania i nie miała czasu by tracić go tutaj w tej chwili. Najpierw musiała sprawdzić wiarygodność jego słów - a by to zrobić musiała wrócić na zamek i to zamierzała uczynić.
| zt Mela
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
6 września 1958 r.
Na miejsce przybyłam w orężu łowcy, choć spisywane zgrabną linią propozycje lady Melisande Travers jasno wskazywały na nieco inny charakter spotkania. By jej intencję dobrze zrozumieć, zwróciłam się z prośbą o pomoc w tłumaczeniu do kuzynki Yeleny. Pamiętałam z godziny letniej uciechy wizerunek pięknej damy u boku postawnego lorda małżonka, byli krewnymi Imogen. W porze ukłonów i nieskończonych powitań próbowałam dopasować się do nowej dla mnie społeczności, wielu dotąd nieodszyfrowanych twarzy i przede wszystkim powinności ściśle związanych z obcowaniem z elitami angielskimi. Nie było nam dane porozmawiać dłużej, pozostawić w tłumnych obrazkach bardziej wyraźnych wizerunków. To jednak nie przeszkodziło damie Norfolku skreślić listu i wytypować właśnie mnie jako tę, która mogła uczynić jej podobną przysługę. Czułam ekscytację. Moje zdolności mogły wspomóc sprawę, która już od progu zdawała się być nietypowa. Choć na moich plecach dumnie spoczywała kusza, kiedy wstępowałam na ziemie Traversów, narzędzie to, mimo chęci, nie miało przysłużyć się damie i uchwycić upragnionego stworzenia. Nie z krzywdą dla niego. Szłam tam nie po to, by zabijać. Miałam łapać. Przeprowadzić lady przez lasy, w szeleszczeniu ściółki wypatrzeć charakterystycznych wcisków kopyt, śladów tarcia masywnego ciała o drapiące pnie czy wreszcie usłyszeć to konkretne stworzenie w morzu tysiąca śladów zlewających się w jedną ciszę. Poznać drogi jelenia obcego rosyjskim oczom, należnego jedynie tym drzewom. Osobliwe były to tereny, wiedziałam to już od bram tego parku i nie spodziewałam się nudnej przechadzki po miękkim mchu. Tropiłam, by znaleźć i zatrzymać strzałą, a potem spożytkować po swojemu, lecz nie zawsze tak było. Nie zawsze cel musiał ponuro przerywać bieg zwierzęcia. Zamierzałam skupić się na zadaniu i - wytrenowana do sprostania podobnym celom - przysłużyć się kobiecie najlepiej, jak tylko potrafiłam. Przy okazji i samej sobie również, albowiem który łowczy odmówiłby możliwości ujrzenia z bliska okazu zupełnie wyjątkowego, możliwego do spotkania w bardzo rzadkich okolicznościach. Pani Travers opisywała go w sposób, który nie pozostawiał złudzeń - leśny park niespodzianek był domem istoty legendarnej. Nie byłabym sobą, gdybym nie pochwyciła tej okazji.
Dlatego wychodziłam jej naprzeciw, w łowieckim kaftanie, w obuwiu jakże lekkim, bezszelestnym, nieczułym na drapiące u łydek zielarstwo, sprawdzonym w polowaniach. Wychodziłam skoncentrowana, gotowa rozpocząć misję i doprowadzić ją do końca. Dać damie to, czego potrzebowała, pomóc jej przedostać się przez leśne ścieżki i tysiące tropów aż do tego jedynego, który czekać miał jak nagroda. I uspokoić duszę zwierzęcego badacza, bo tymi słowami chyba mogłam określić jej osobę. Zwiad ten miał charakter naukowy, z listu wynikało jasno, że musiała interesować się zachowaniem stworzeń. Wszystkich albo tych pomieszkujących na jej ziemiach - nie miało to dla mnie większego znaczenia. Miałam do lasu zabrać kogoś, kto oswojony był ze stworzeniami i najpewniej nawet bez stosownego przygotowania nie uczyni świadomie czegoś, co prędko zniweczy cały pochód. W to chciałam wierzyć, bo nie przepadałam za zabieraniem ze sobą przypadkowych osób. O arystokratkach zaś wciąż wybierałam sobie zdanie, choć już wiedziałam, że nie należy mierzyć ich jedną miarą - były różne. Jednak nie wydawały się stworzone do ciężkich wędrówek i polowań. Roztaczały wokół aurę delikatności i kobiecości - coś, z czym nie do końca potrafiłam sobie poradzić. Nawet w próbach łagodnego kroku. Niemniej podchodziłam do lady Melisande Travers z wysoko uniesioną głową, z nadzieją, że nie spiszemy tego spotkania na stratę. Jeleń miał zostać odnaleziony, a ona bez uszczerbku na zdrowiu powrócić miała bezpiecznie do rodzinnej twierdzy. Zadanie trzeba dobrze wykonać.
- Lady Travers, jestem na twe wezwanie - wymówiłam, nie kryjąc się ze swym rodzimym akcentem. Cieszę się, że mnie wybrałaś. A jednak podobne ckliwości dalekie były od mojej natury. Wolałam przejść do działania. - Opowiedz... pierwszy jeleń - zwróciłam się do arystokratki, gdy dane nam było spotkać przy granicy parku. - Zanim las... wiesz, jak trzeba chodzić po lesie? Żeby znaleźć i nie stracić - spróbowałam złożyć z angielskich słów pytanie, spróbowałam dowiedzieć się, czy potrzebowała podpowiedzi, czy będzie umiała być cicha i czujna, czy będzie umiała rozpoznać znaki, które bezgłośnie spróbuję jej przekazać, czy nie narazi byle złamaną gałęzią wielu kwadransów poszukiwań. Raz zmącony trop mógł być już nie do odratowania w ciągu tego samego dnia. Chciałam mieć pewność, że damie nie był obcy fakt, iż w tych okolicznościach będzie musiała być bardzo ostrożna.
Na miejsce przybyłam w orężu łowcy, choć spisywane zgrabną linią propozycje lady Melisande Travers jasno wskazywały na nieco inny charakter spotkania. By jej intencję dobrze zrozumieć, zwróciłam się z prośbą o pomoc w tłumaczeniu do kuzynki Yeleny. Pamiętałam z godziny letniej uciechy wizerunek pięknej damy u boku postawnego lorda małżonka, byli krewnymi Imogen. W porze ukłonów i nieskończonych powitań próbowałam dopasować się do nowej dla mnie społeczności, wielu dotąd nieodszyfrowanych twarzy i przede wszystkim powinności ściśle związanych z obcowaniem z elitami angielskimi. Nie było nam dane porozmawiać dłużej, pozostawić w tłumnych obrazkach bardziej wyraźnych wizerunków. To jednak nie przeszkodziło damie Norfolku skreślić listu i wytypować właśnie mnie jako tę, która mogła uczynić jej podobną przysługę. Czułam ekscytację. Moje zdolności mogły wspomóc sprawę, która już od progu zdawała się być nietypowa. Choć na moich plecach dumnie spoczywała kusza, kiedy wstępowałam na ziemie Traversów, narzędzie to, mimo chęci, nie miało przysłużyć się damie i uchwycić upragnionego stworzenia. Nie z krzywdą dla niego. Szłam tam nie po to, by zabijać. Miałam łapać. Przeprowadzić lady przez lasy, w szeleszczeniu ściółki wypatrzeć charakterystycznych wcisków kopyt, śladów tarcia masywnego ciała o drapiące pnie czy wreszcie usłyszeć to konkretne stworzenie w morzu tysiąca śladów zlewających się w jedną ciszę. Poznać drogi jelenia obcego rosyjskim oczom, należnego jedynie tym drzewom. Osobliwe były to tereny, wiedziałam to już od bram tego parku i nie spodziewałam się nudnej przechadzki po miękkim mchu. Tropiłam, by znaleźć i zatrzymać strzałą, a potem spożytkować po swojemu, lecz nie zawsze tak było. Nie zawsze cel musiał ponuro przerywać bieg zwierzęcia. Zamierzałam skupić się na zadaniu i - wytrenowana do sprostania podobnym celom - przysłużyć się kobiecie najlepiej, jak tylko potrafiłam. Przy okazji i samej sobie również, albowiem który łowczy odmówiłby możliwości ujrzenia z bliska okazu zupełnie wyjątkowego, możliwego do spotkania w bardzo rzadkich okolicznościach. Pani Travers opisywała go w sposób, który nie pozostawiał złudzeń - leśny park niespodzianek był domem istoty legendarnej. Nie byłabym sobą, gdybym nie pochwyciła tej okazji.
Dlatego wychodziłam jej naprzeciw, w łowieckim kaftanie, w obuwiu jakże lekkim, bezszelestnym, nieczułym na drapiące u łydek zielarstwo, sprawdzonym w polowaniach. Wychodziłam skoncentrowana, gotowa rozpocząć misję i doprowadzić ją do końca. Dać damie to, czego potrzebowała, pomóc jej przedostać się przez leśne ścieżki i tysiące tropów aż do tego jedynego, który czekać miał jak nagroda. I uspokoić duszę zwierzęcego badacza, bo tymi słowami chyba mogłam określić jej osobę. Zwiad ten miał charakter naukowy, z listu wynikało jasno, że musiała interesować się zachowaniem stworzeń. Wszystkich albo tych pomieszkujących na jej ziemiach - nie miało to dla mnie większego znaczenia. Miałam do lasu zabrać kogoś, kto oswojony był ze stworzeniami i najpewniej nawet bez stosownego przygotowania nie uczyni świadomie czegoś, co prędko zniweczy cały pochód. W to chciałam wierzyć, bo nie przepadałam za zabieraniem ze sobą przypadkowych osób. O arystokratkach zaś wciąż wybierałam sobie zdanie, choć już wiedziałam, że nie należy mierzyć ich jedną miarą - były różne. Jednak nie wydawały się stworzone do ciężkich wędrówek i polowań. Roztaczały wokół aurę delikatności i kobiecości - coś, z czym nie do końca potrafiłam sobie poradzić. Nawet w próbach łagodnego kroku. Niemniej podchodziłam do lady Melisande Travers z wysoko uniesioną głową, z nadzieją, że nie spiszemy tego spotkania na stratę. Jeleń miał zostać odnaleziony, a ona bez uszczerbku na zdrowiu powrócić miała bezpiecznie do rodzinnej twierdzy. Zadanie trzeba dobrze wykonać.
- Lady Travers, jestem na twe wezwanie - wymówiłam, nie kryjąc się ze swym rodzimym akcentem. Cieszę się, że mnie wybrałaś. A jednak podobne ckliwości dalekie były od mojej natury. Wolałam przejść do działania. - Opowiedz... pierwszy jeleń - zwróciłam się do arystokratki, gdy dane nam było spotkać przy granicy parku. - Zanim las... wiesz, jak trzeba chodzić po lesie? Żeby znaleźć i nie stracić - spróbowałam złożyć z angielskich słów pytanie, spróbowałam dowiedzieć się, czy potrzebowała podpowiedzi, czy będzie umiała być cicha i czujna, czy będzie umiała rozpoznać znaki, które bezgłośnie spróbuję jej przekazać, czy nie narazi byle złamaną gałęzią wielu kwadransów poszukiwań. Raz zmącony trop mógł być już nie do odratowania w ciągu tego samego dnia. Chciałam mieć pewność, że damie nie był obcy fakt, iż w tych okolicznościach będzie musiała być bardzo ostrożna.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Leśny park niespodzianek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk