Plac Piccadilly Circus
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Plac Piccadilly Circus
Plac Piccadilly Circus przecina ulice West End, centrum teatralnego Londynu. To częste miejsce spotkań młodzieży, blisko kultury, oraz jedna z bardziej rozpoznawalnych atrakcji turystycznych miasta. Gwarny i mocno zatłoczony, usytuowany w pobliżu dużej ilości mniej lub bardziej znanych kawiarenek i sklepików otoczony jest wieloma starymi kamieniczkami.
Pośrodku placu, na podwyższeniu, znajduje się urokliwa fontanna z figurką bożka Anternosa, chłopca o motylich skrzydłach, który symbolizuje nieszczęśliwą miłość. Na schodach pod fontanną gromadzą się młodzi ludzie.
Pośrodku placu, na podwyższeniu, znajduje się urokliwa fontanna z figurką bożka Anternosa, chłopca o motylich skrzydłach, który symbolizuje nieszczęśliwą miłość. Na schodach pod fontanną gromadzą się młodzi ludzie.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Trudno uznać, aby Julius zamierzał zostawić Inarze chociaż część wolności, której pragnęła. Oczywiście, że z wielu względów nie interesował się nią tak, jak powinien, dlatego teoretycznie miała być ona dla niego niemalże niewidoczna, lecz to były czasy, kiedy mężczyźni trzymali kobiety krótko. W większości przypadków przynajmniej. I głównie w arystokracji. Przykładowo: co, jeśli żona zdradzi z kimś, kto ma brudną krew? To skandal jakich mało, dlatego wszyscy mężowie wolą ograniczać swobodę swej małżonki, aby mieć nad nią kontrolę i żeby nie przynosiła im wstydu. Nott bał się wstydu odkąd zaczęła go ośmieszać Lucienne. Co prawda głównie w gronie rodziny, ale jednak. Bał się także wstydu z powodu niemożności usidlenia tej kobiety, której pragnął on sam, a nie jego ojciec. I że dla tej miłości upokarzał się wielokrotnie. Tak bardzo, że inni zaczęli mu patrzeć na ręce. A ojciec wraz z nestorem rodu uznali, że to koniec wystawiania ich nazwiska na ośmieszenie. I tak jak oni chcieli ukrócić jego, on teraz chciał ukrócić Inarę. Albo inaczej, zamierzał to zrobić. To najprawdopodobniej miało związek z zemstą i tym, że nie chciał, aby inni mieli lepiej od niego. Dlaczego tylko on miał cierpieć? Nie umawiał się na bycie męczennikiem, nie umawiał się tak de facto na nic. Za to chciał wymierzać swoją własną sprawiedliwość. Tak naprawdę nie mając nic do powiedzenia w żadnej kwestii.
Może Carrow go w tym uświadomi?
I tak wątpliwe, że chciałby jej słuchać.
Aczkolwiek, tak, owszem, słuchał jej teraz. Lustrował wzrokiem, zapamiętywał nawet jej słowa, jak gdyby rzeczywiście znaczyła dla niego coś więcej. Cóż, nie znał jej jeszcze wcale, tyle o ile poznali się na festiwalu, to było prawie nic. Nic obijające się teraz echem w umyśle Juliusa. Carrow wydawała mu się wtedy bardziej do zniesienia. Widocznie duży wpływ na to ma stan cywilny, a także to, że podczas konkursu chociażby, Inara była niejako zmuszona do współpracy z nim. Obecnie zaś utrudniała wszystko, robiła im pod górkę, krzywdząc w sumie jedynie siebie, bo na nim nie robiło to wrażenia. Jeżeli chce, może tupać nóżką i wyrywać sobie włosy z głowy, cokolwiek. Nie był tu po to, aby ją uspokajać, zapewniać o tym, że wciąż będzie mogła cieszyć się swobodą i inne farmazony, które nie chciałyby przejść przez gardło. Zdecydowanie rościł sobie prawa do lepszego życia, nawet, jeżeli miał się ożenić wbrew swojej woli.
- Wspaniale, nauczyłaś się czasów, winszuję - odpowiedział, wypuszczając po cichu powietrze z płuc. - Szkoda, że w tym przypadku nie ma większej różnicy - westchnął, próbując tchnąć w to jakikolwiek, nawet udawany smutek, lecz najprawdopodobniej nie wyszło. Zdołał jedynie pokręcić z dezaprobatą głową.
- Myślę, że nie. Ale nie wyglądasz na kogoś, kto by się tym przejmował. Do tego jednak trzeba mieć klasę - uzmysłowił jej, bardzo dobitnie, że to trzpotanie się w klatce tylko ją pogrąża. Mogli przecież żyć w zgodzie, a tak? Podburzała go jedynie. Do kolejnych kłótni prowadzących donikąd. Dziwne, że jeszcze nie podniósł głosu.
- Och, nie obraziłbym się. Naprawdę umiesz zabijać? Czuję, że nasze małżeństwo będzie bardzo interesujące - stwierdził na zakończenie, próbując się uśmiechnąć.
Może Carrow go w tym uświadomi?
I tak wątpliwe, że chciałby jej słuchać.
Aczkolwiek, tak, owszem, słuchał jej teraz. Lustrował wzrokiem, zapamiętywał nawet jej słowa, jak gdyby rzeczywiście znaczyła dla niego coś więcej. Cóż, nie znał jej jeszcze wcale, tyle o ile poznali się na festiwalu, to było prawie nic. Nic obijające się teraz echem w umyśle Juliusa. Carrow wydawała mu się wtedy bardziej do zniesienia. Widocznie duży wpływ na to ma stan cywilny, a także to, że podczas konkursu chociażby, Inara była niejako zmuszona do współpracy z nim. Obecnie zaś utrudniała wszystko, robiła im pod górkę, krzywdząc w sumie jedynie siebie, bo na nim nie robiło to wrażenia. Jeżeli chce, może tupać nóżką i wyrywać sobie włosy z głowy, cokolwiek. Nie był tu po to, aby ją uspokajać, zapewniać o tym, że wciąż będzie mogła cieszyć się swobodą i inne farmazony, które nie chciałyby przejść przez gardło. Zdecydowanie rościł sobie prawa do lepszego życia, nawet, jeżeli miał się ożenić wbrew swojej woli.
- Wspaniale, nauczyłaś się czasów, winszuję - odpowiedział, wypuszczając po cichu powietrze z płuc. - Szkoda, że w tym przypadku nie ma większej różnicy - westchnął, próbując tchnąć w to jakikolwiek, nawet udawany smutek, lecz najprawdopodobniej nie wyszło. Zdołał jedynie pokręcić z dezaprobatą głową.
- Myślę, że nie. Ale nie wyglądasz na kogoś, kto by się tym przejmował. Do tego jednak trzeba mieć klasę - uzmysłowił jej, bardzo dobitnie, że to trzpotanie się w klatce tylko ją pogrąża. Mogli przecież żyć w zgodzie, a tak? Podburzała go jedynie. Do kolejnych kłótni prowadzących donikąd. Dziwne, że jeszcze nie podniósł głosu.
- Och, nie obraziłbym się. Naprawdę umiesz zabijać? Czuję, że nasze małżeństwo będzie bardzo interesujące - stwierdził na zakończenie, próbując się uśmiechnąć.
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W pierwszej chwili, gdy jej ojciec przyniósł te radosne wieści, miała ochotę uciekać. Centralnie. Złapać za walizkę, która - do tej pory stała w jej maleńkiej, strychowej pracowni, z nadal nie wypakowanymi, kilkoma rzeczami. Wiedziała też, że..gdyby na prawdę się uparła, ukochany ojciec pomógłby jej prawie bez mrugnięcia okiem. Widziała, jaka paleta emocji malowała się na jego obliczu, nawet bardziej pomazana, niż ta - na której mieszała kolory Inara.
Zrobiłaby tak, uciekła...gdyby była skończoną egoistką, a...niestety nie była. Konsekwencje jej działania, byłyby daleko mierzone i - pod nieobecność alchemiczki, zostałyby wymierzona wyłącznie w jej ojca, a tego - już nie potrafiłaby sobie wybaczyć.
Możliwe, że gdyby spotkała Juliusa w innych warunkach, kiedy zdarzyłaby sobie choć odrobinę poukładać, nie rzucałaby w niego tak wzburzonym spojrzeniem. Może. Jednak każde słowo, które wypowiadał mężczyzna, choć zawoalowane przenikliwym chłodem i - pozorną obojętnością, odczytywała, jako ataki. Czuła się, jakby chciał zgnieść w niej wszelki opór, bezwolnie poddając się jego woli. Tylko..co było tą wolą? Kierował nim nakaz jego ojca? Znała realia czasów i - sytuacja szlacheckich kobiet, nigdy jej się nie podobała. Możliwe, że wcześniej nie zwracała uwagi, na romantyczną miłość, ale aranżowane małżeństwa, zawsze brzmiały jak katorga, klatka, do której na siłę, wpychało się dwójkę osób. I mieli tam sobie znaleźć miejsce, a zazwyczaj - większą przestrzeń zajmował mężczyzna. I tego - Inara tez nie potrafiła bezboleśnie przyjąć. Dlatego szarpała linę, którą próbowano na niej zawiązać. reagowała tak, jak jej patronusowy mustang, gdy je chwytano na lassa. I...nawet jeśli miała zostać złapana, nie chciała się poddać bez walki, której - pierwsza bitwa toczyła się na Placu Piccadilly Circus, pod ironiczną figurką bożka Anternosa..z jej przyszłym narzeczonym.
Wciąż przewijały jej się w głowie festiwalowe spotkania, w których starszy Nott, nie wydawał się aż tak nieznośny. Prawda - odległy, chłodny, może chwilami arogancki w swej szlacheckiej uprzejmości, ale mógł być po prostu mężczyzną, którego polubiła. A teraz?...głos, który w nią celował, nie kojarzył się z czymkolwiek przyjemnym. I z nim miała niby spędzić swoje życie? Przeszedł ja kolejny dreszcz.
- Wielu rzeczy się nauczyłam, które niektórym, widać sprawiają trudność - odwróciła głowę, próbując odetchnąć, choć jedną chwilą, bez kłującego nacisku w piersi - jeszcze ma - dopowiedziała ciszej, rozluźniając palce, które teraz bieliły, nienaturalną bladością. Ignorowała złośliwą sztuczność, jaką ją obrzucał. Nieruchomo, wpatrywała się w punkt na placu, odwracając się dopiero, gdy otworzyła usta.
- Jeśli szukasz klasy, musisz wrócić do szkoły, tam jest ich pełno - mógł próbować uzmysławiać jej co tylko chciał, ale...musiał się liczyć, że nie będzie biernie - jak na szlachciankę przystało - przyjmować jego słów - wszystkie klasy ukończyłam, ale może niektórym panom przyda się powtórka - nie nie będzie grzeczna, nie jeśli traktowało się ją jak głupią, pustą lalkę, którą ma się dostać w...niechcianym prezencie. Inara także nie krzyczała, jej głos, choć przepełniony widocznymi emocjami, nie potrafił wznieść się do gniewnych wrzasków. Choć - zaciskająca się na krtani niema siła, także była w tym "pomocna". Emocja, ujawniała się przede wszystkim w jej oczach.
Ostatnie słowa znowu ją zabolały choć..nie przez słowa Juliusa. Nigdy przecież nie pomyślałaby, że ktokolwiek pomyślałby, że byłaby zdolna..do takich czynów.
- Nie - dłonie całkowicie rozluźniła, kładąc obie na kolanach. Wyprostowała się, czując raz jeszcze, jak słabość ogarnia jej ciało - nie umiem i nie chcę zabijać - szalejący sztorm ucichł w jej głosie, sprawiając wrażenie bardziej pewnego i łagodniejszego - tego u mnie nie znajdziesz nigdy - utkwiła wzrok w łamaczu klątw, przez chwilę nie odzywając się, nie poruszając nawet ustami. Patrzyła dotąd, aż uchwyciła błękitne tęczówki.
- Elizabeth zbeształaby nas oboje - odezwała się w końcu, szukając jakiegokolwiek poruszenia w jego mimice, czy znowu - w oczach, w których Inara zawsze upatrywała źródeł, albo - odbicia emocji i mankamentów duszy.
Zrobiłaby tak, uciekła...gdyby była skończoną egoistką, a...niestety nie była. Konsekwencje jej działania, byłyby daleko mierzone i - pod nieobecność alchemiczki, zostałyby wymierzona wyłącznie w jej ojca, a tego - już nie potrafiłaby sobie wybaczyć.
Możliwe, że gdyby spotkała Juliusa w innych warunkach, kiedy zdarzyłaby sobie choć odrobinę poukładać, nie rzucałaby w niego tak wzburzonym spojrzeniem. Może. Jednak każde słowo, które wypowiadał mężczyzna, choć zawoalowane przenikliwym chłodem i - pozorną obojętnością, odczytywała, jako ataki. Czuła się, jakby chciał zgnieść w niej wszelki opór, bezwolnie poddając się jego woli. Tylko..co było tą wolą? Kierował nim nakaz jego ojca? Znała realia czasów i - sytuacja szlacheckich kobiet, nigdy jej się nie podobała. Możliwe, że wcześniej nie zwracała uwagi, na romantyczną miłość, ale aranżowane małżeństwa, zawsze brzmiały jak katorga, klatka, do której na siłę, wpychało się dwójkę osób. I mieli tam sobie znaleźć miejsce, a zazwyczaj - większą przestrzeń zajmował mężczyzna. I tego - Inara tez nie potrafiła bezboleśnie przyjąć. Dlatego szarpała linę, którą próbowano na niej zawiązać. reagowała tak, jak jej patronusowy mustang, gdy je chwytano na lassa. I...nawet jeśli miała zostać złapana, nie chciała się poddać bez walki, której - pierwsza bitwa toczyła się na Placu Piccadilly Circus, pod ironiczną figurką bożka Anternosa..z jej przyszłym narzeczonym.
Wciąż przewijały jej się w głowie festiwalowe spotkania, w których starszy Nott, nie wydawał się aż tak nieznośny. Prawda - odległy, chłodny, może chwilami arogancki w swej szlacheckiej uprzejmości, ale mógł być po prostu mężczyzną, którego polubiła. A teraz?...głos, który w nią celował, nie kojarzył się z czymkolwiek przyjemnym. I z nim miała niby spędzić swoje życie? Przeszedł ja kolejny dreszcz.
- Wielu rzeczy się nauczyłam, które niektórym, widać sprawiają trudność - odwróciła głowę, próbując odetchnąć, choć jedną chwilą, bez kłującego nacisku w piersi - jeszcze ma - dopowiedziała ciszej, rozluźniając palce, które teraz bieliły, nienaturalną bladością. Ignorowała złośliwą sztuczność, jaką ją obrzucał. Nieruchomo, wpatrywała się w punkt na placu, odwracając się dopiero, gdy otworzyła usta.
- Jeśli szukasz klasy, musisz wrócić do szkoły, tam jest ich pełno - mógł próbować uzmysławiać jej co tylko chciał, ale...musiał się liczyć, że nie będzie biernie - jak na szlachciankę przystało - przyjmować jego słów - wszystkie klasy ukończyłam, ale może niektórym panom przyda się powtórka - nie nie będzie grzeczna, nie jeśli traktowało się ją jak głupią, pustą lalkę, którą ma się dostać w...niechcianym prezencie. Inara także nie krzyczała, jej głos, choć przepełniony widocznymi emocjami, nie potrafił wznieść się do gniewnych wrzasków. Choć - zaciskająca się na krtani niema siła, także była w tym "pomocna". Emocja, ujawniała się przede wszystkim w jej oczach.
Ostatnie słowa znowu ją zabolały choć..nie przez słowa Juliusa. Nigdy przecież nie pomyślałaby, że ktokolwiek pomyślałby, że byłaby zdolna..do takich czynów.
- Nie - dłonie całkowicie rozluźniła, kładąc obie na kolanach. Wyprostowała się, czując raz jeszcze, jak słabość ogarnia jej ciało - nie umiem i nie chcę zabijać - szalejący sztorm ucichł w jej głosie, sprawiając wrażenie bardziej pewnego i łagodniejszego - tego u mnie nie znajdziesz nigdy - utkwiła wzrok w łamaczu klątw, przez chwilę nie odzywając się, nie poruszając nawet ustami. Patrzyła dotąd, aż uchwyciła błękitne tęczówki.
- Elizabeth zbeształaby nas oboje - odezwała się w końcu, szukając jakiegokolwiek poruszenia w jego mimice, czy znowu - w oczach, w których Inara zawsze upatrywała źródeł, albo - odbicia emocji i mankamentów duszy.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ciężko powiedzieć co nim kierowało. Bo dajmy już spokój klątwie, niezmiennie wspominanej. Oczywiście, że to jej wina, że to ona rozlewała się po jego ciele z każdym oddechem Juliusa. Tylko, że tu chyba chodziło o coś więcej. O to rozgoryczenie, które go napotykało niemalże na każdym kroku życia. Był zdegustowany, był rozczarowany tym, co przeżył. Jasne, że zdobył cenne doświadczenie, że nauczył się wielu rzeczy. Tak, głód wiedzy zostawał częściowo zaspokojony. Co zaś z uczuciami? Całe życie uzyskiwał ich jedynie nędzne ochłapy niewarte wspomnień. Musiał się bić o uwagę, o jakąkolwiek czułość płynącą od innego człowieka. Wszyscy, dosłownie wszyscy robili mu cały czas pod górkę, a on nie potrafił z tym żyć. Robiono z niego zwykłą maszynę bez potrzeby uczuć wyższych. Miał nie przynosić wstydu, nienagannie się zachowywać, być twardym i nieprzystępnym, w dodatku posłusznym i lojalnym. To cud, że mógł być tym łamaczem klątw, a nie wypchnęli go na stanowisko prowadzące ku byciu Ministrem. Przez te wszystkie lata wzbierała w nim złość, która teraz znalazła jakieś ujście. Bezkarne, wyjęte z czeluści duszy. Przed dwoma laty byłby kimś zupełnie innym. Teraz pragnął jedynie, aby inni cierpieli wraz z nim. Chciał tego, aby Inara poczuła ten sam smak bólu i porażki co on. Nieważnym było, że jest niewinna i niczego złego mu nie zrobiła. Do pewnego momentu przecież nie wiedział o jej istnieniu. Lub kojarzył tyle-o-ile. Wydawała się być w porządku jako niezobowiązująca znajomość, z którą od czasu do czasu można się podrażnić czy powymieniać kilka słów. Ale narzeczona? Żona? Przecież miał kogoś, z kim chciałby się związać. Dlaczego mu tego zabraniają? Przez osobiste animozje ojca? To brzmiało jak bardzo kiepski żart. Koszmar, z którego nie idzie się obudzić. I na jego czele ona - siedząca tutaj teraz obok niego, rozczarowana nie mniej niż on sam, gotowa do sprzeciwu. Gdyby tylko wiedział, że rzeczywiście do tych zaręczyn lub ślubu nie dojdzie, bo Carrow go rzuci - wtedy całość przybrałaby zdecydowanie lepszego obrotu. Niestety, nie wiedział jakie są jej plany. Chciał ją nieco wybadać, ale ona była równie oporna co on. Zastanawiało go to i niepokoiło. Z drugiej strony, któż miałby się przeciwstawić nestorowi jak nie butna dziewczynka? Może zdołałaby zmiękczyć jego serce, a swą determinacją osiągnęłaby zamierzony cel? Nawet, jeśli praktycznie nie ma żadnych praw. Nawet, jeśli mógłby mieć na boku tysiące innych kochanek, wcale nie chciał dzielić z nią swoich niewypowiedzianych żali. Wcale nie chciałby, aby to właśnie ona była świadkiem jego słabości, czyli swoistego upadku. To chyba było kolejnym buntem przeciwko braku kontroli. I choć uparcie twierdził, że to bezcelowe, gdzieś w sercu szamotał się tylko po to, by móc wyjść na wolność. Hipokryzja? Oczywiście.
Uśmiechnął się pobłażliwie na jej pierwszą falę słów. Nie obchodziła go jej opinia. Udowadnianie, że czegoś nie umie. Był wychowankiem Ravenclawu, umiał więcej, niż mogłaby przypuszczać. Nie starał się jednak tego pokazać, nic a nic. Zawsze sądził, że prawda obroni się sama. Zresztą, czy rzeczywiście była kimś istotnym, aby musieć się przed nią tłumaczyć?
Odpowiedź była prosta.
- Cóż za krasomówstwo, kapelusze z głów - zakpił jedynie odnośnie klas. Przewrócił oczami, wyrywając się ze szpon posągowego stania w jednym miejscu. Poruszył się, by ujść ze dwa kroki, powrócić i spojrzeć na jej dewastację. Była naiwną kobietą o czystym sercu, jak szybko stwierdził. Nieskalana przez okrucieństwo świata, najpewniej zamknięta pod szczelnym kloszem nadopiekuńczego ojca. Uśmiechnął się nikle nie wierząc do końca w istnienie tego typu egzemplarzy. Sądził, że te wymarły już dawno temu.
A mimo to nie mógł długo udawać niewzruszonej fortecy. Miała ona w sobie wiele pęknięć, które trzymały się jedynie na słowo honoru. Inara uderzyła mocniej, dokładnie w najsłabszy punkt muru, który odgradzał jego pozostałości miękkiego wnętrza od ciosów z zewnątrz. Twarz nabrała początkowo wyrazu nieokreślonego bólu, by w przeciągu kilku sekund przeobrazić się w ostre rysy twarzy sokoła szykującego się do ataku. Czy jego wnętrzności krwawiły? Przecież był trupem, nie mogłyby. Zacisnął dłonie aż pobielały mu knykcie. Wszystko zmierzało do szerokiego, przerażającego uśmiechu, w którym nie kryła się żadna wesołość.
- Elizabeth nie ma w tej kwestii nic do powiedzenia - stwierdził sucho. Chciał czym prędzej uciąć temat, dokonać dekapitacji wszystkich obaw kotłujących się pod skórą. Kim ona była, że śmiała przywoływać jej imię w jego obecności? Niech sobie będą przyjaciółkami, nic go to nie obchodziło. On nie chciał nic na ten temat słyszeć. I widzieć.
Jak on jej to powie?
Uśmiechnął się pobłażliwie na jej pierwszą falę słów. Nie obchodziła go jej opinia. Udowadnianie, że czegoś nie umie. Był wychowankiem Ravenclawu, umiał więcej, niż mogłaby przypuszczać. Nie starał się jednak tego pokazać, nic a nic. Zawsze sądził, że prawda obroni się sama. Zresztą, czy rzeczywiście była kimś istotnym, aby musieć się przed nią tłumaczyć?
Odpowiedź była prosta.
- Cóż za krasomówstwo, kapelusze z głów - zakpił jedynie odnośnie klas. Przewrócił oczami, wyrywając się ze szpon posągowego stania w jednym miejscu. Poruszył się, by ujść ze dwa kroki, powrócić i spojrzeć na jej dewastację. Była naiwną kobietą o czystym sercu, jak szybko stwierdził. Nieskalana przez okrucieństwo świata, najpewniej zamknięta pod szczelnym kloszem nadopiekuńczego ojca. Uśmiechnął się nikle nie wierząc do końca w istnienie tego typu egzemplarzy. Sądził, że te wymarły już dawno temu.
A mimo to nie mógł długo udawać niewzruszonej fortecy. Miała ona w sobie wiele pęknięć, które trzymały się jedynie na słowo honoru. Inara uderzyła mocniej, dokładnie w najsłabszy punkt muru, który odgradzał jego pozostałości miękkiego wnętrza od ciosów z zewnątrz. Twarz nabrała początkowo wyrazu nieokreślonego bólu, by w przeciągu kilku sekund przeobrazić się w ostre rysy twarzy sokoła szykującego się do ataku. Czy jego wnętrzności krwawiły? Przecież był trupem, nie mogłyby. Zacisnął dłonie aż pobielały mu knykcie. Wszystko zmierzało do szerokiego, przerażającego uśmiechu, w którym nie kryła się żadna wesołość.
- Elizabeth nie ma w tej kwestii nic do powiedzenia - stwierdził sucho. Chciał czym prędzej uciąć temat, dokonać dekapitacji wszystkich obaw kotłujących się pod skórą. Kim ona była, że śmiała przywoływać jej imię w jego obecności? Niech sobie będą przyjaciółkami, nic go to nie obchodziło. On nie chciał nic na ten temat słyszeć. I widzieć.
Jak on jej to powie?
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Inara potrafiła się dogadać niemal z każdym, oczywiście, jeśli ten "każdy" wykazywał choć krztynę zaangażowania. W końcu, jeśli nie dotrze się do porozumienia, zawsze pozostają inne metody komunikacji, mniej lub bardziej perswazyjne, albo inwazyjne? jakoś tak to szło. Aniołkowa natura Inary miała swoje granice i - choć nie reagowała (zazwyczaj) tak impulsywnie, jak za czasów szkolnych, to ujawniał się diabełek, gotowy porachować nieszczęśnikowi...coś, co wydało się alchemiczce najbardziej odpowiednie.
Większość osób, które poznały ją powierzchownie, twierdziła dokładnie to co sądził o niej Julius - naiwna i czysta. Nie mogła zaprzeczyć, że zachowanie, którym częstowała spotykane otoczenie, było odbierane za dziecinne, a przez to - mylnie za naiwne. Jednak pod powłoką beztroskiej, nie doświadczonej i nieświadomej zła, czyhające na czarodziejskie owieczki, kryła się osóbka, która z wyboru i na przekór wszystkim wybierała optymizm. Podobno w każdym wydarzeniu można znaleźć coś dobrego. Podobno...trzeba się tylko przyjrzeć, albo..zaczekać. Dostrzec cel zdarzeń potrafili nieliczni, z których...jeszcze mniejsze grono, wyciągało względnie dobre elementy. Popularnością cieszyli się czarnowidze, choć - Inara twierdziła, że ten talent niósł nie tylko przestrogę. A klątwy? Inara nigdy nie zajmowała się ich źródłem, przynajmniej do czasu, gdy nie zainteresowała się lykantropią, choć - ta była wyjątkowa wśród innych. O tym co przydarzyło się Juliusowi - nie wiedziała. jej wiedza opierała się tylko na skrawkach informacji, które gdzieś przemknęły w rozmowie z Elizabteh, czy..z Percivalem, którego imię co jakiś czas wywoływało w niej niejasne uczucie ...tęsknoty?.
To, co kierowało Inarą w tej chwili, ciężko było określić. W identyfikacji przeszkadzała - coraz silniej narastająca złość, smutek i poczucie, że walka, która własnie prowadziła, nie miała najmniejszego sensu, a jednak - brnęła coraz głębiej. Właściwie - brnęli oboje, naprzemiennie napędzając się kolejnymi wbijanymi szpilami, gorzkimi słowami i nieuniknioną falą (nieświadomie?) rozrywanych ran. Jakim cudem miała zaakceptować obok siebie kogoś, kto próbował z niej zrobić bezwolną lalkę? Cóż uczyniła takiego, że stała się celem jego ataków? Wystarczyło, że nestorowie ich rodów zabawili się w niefortunne swatki. Czemu akurat oni?
- To wszystko jest idiotyczna pomyłką - zignorowała elokwentny komentarz, którym się wykazał. Miała dosyć i - zamiast znaleźć ukojenie w spacerze, trafiła na dodatkowa burzę, której - nijak nie mogła ominąć.
Kpina goniła kpinę, kolejne słowa, które i tak ginęły pod powłoką emocji. Żadne chyba nie rozumiało, czemu to wszystko służyło, ale gniewne nastawienie Inary powoli wyparowywało. Prawdopodobnie proporcjonalnie, do rosnącej ku nieuchronnemu złamaniu, granicy wytrzymałości Notta. Przynajmniej, jeśli nagły, przenikający przez jego oczy - ból, był rzeczywisty. Mógł udawać, oczywiście, ale...wystarczająco znała swoją przyjaciółkę, by móc ocenić ten moment.
- Ma do powiedzenia więcej, niż teraz twierdzisz. I doskonale zdajesz sobie z tego sprawę - alchemiczka, w odróżnieniu od swego przyszłego narzeczonego, nie zmieniała zajmowanego miejsca. Wciąż siedziała przy nieszczęsnej fontannie, jednak nie tak skulona, jak na początku. Uniosła wyzywająco podbródek. I...choć jej postawa mówiła inaczej, zadawał sobie dokładnie to samo pytanie. Jak ma powiedzieć o tym Lizce? Jak ma zaakceptować to wszystko sama?
Większość osób, które poznały ją powierzchownie, twierdziła dokładnie to co sądził o niej Julius - naiwna i czysta. Nie mogła zaprzeczyć, że zachowanie, którym częstowała spotykane otoczenie, było odbierane za dziecinne, a przez to - mylnie za naiwne. Jednak pod powłoką beztroskiej, nie doświadczonej i nieświadomej zła, czyhające na czarodziejskie owieczki, kryła się osóbka, która z wyboru i na przekór wszystkim wybierała optymizm. Podobno w każdym wydarzeniu można znaleźć coś dobrego. Podobno...trzeba się tylko przyjrzeć, albo..zaczekać. Dostrzec cel zdarzeń potrafili nieliczni, z których...jeszcze mniejsze grono, wyciągało względnie dobre elementy. Popularnością cieszyli się czarnowidze, choć - Inara twierdziła, że ten talent niósł nie tylko przestrogę. A klątwy? Inara nigdy nie zajmowała się ich źródłem, przynajmniej do czasu, gdy nie zainteresowała się lykantropią, choć - ta była wyjątkowa wśród innych. O tym co przydarzyło się Juliusowi - nie wiedziała. jej wiedza opierała się tylko na skrawkach informacji, które gdzieś przemknęły w rozmowie z Elizabteh, czy..z Percivalem, którego imię co jakiś czas wywoływało w niej niejasne uczucie ...tęsknoty?.
To, co kierowało Inarą w tej chwili, ciężko było określić. W identyfikacji przeszkadzała - coraz silniej narastająca złość, smutek i poczucie, że walka, która własnie prowadziła, nie miała najmniejszego sensu, a jednak - brnęła coraz głębiej. Właściwie - brnęli oboje, naprzemiennie napędzając się kolejnymi wbijanymi szpilami, gorzkimi słowami i nieuniknioną falą (nieświadomie?) rozrywanych ran. Jakim cudem miała zaakceptować obok siebie kogoś, kto próbował z niej zrobić bezwolną lalkę? Cóż uczyniła takiego, że stała się celem jego ataków? Wystarczyło, że nestorowie ich rodów zabawili się w niefortunne swatki. Czemu akurat oni?
- To wszystko jest idiotyczna pomyłką - zignorowała elokwentny komentarz, którym się wykazał. Miała dosyć i - zamiast znaleźć ukojenie w spacerze, trafiła na dodatkowa burzę, której - nijak nie mogła ominąć.
Kpina goniła kpinę, kolejne słowa, które i tak ginęły pod powłoką emocji. Żadne chyba nie rozumiało, czemu to wszystko służyło, ale gniewne nastawienie Inary powoli wyparowywało. Prawdopodobnie proporcjonalnie, do rosnącej ku nieuchronnemu złamaniu, granicy wytrzymałości Notta. Przynajmniej, jeśli nagły, przenikający przez jego oczy - ból, był rzeczywisty. Mógł udawać, oczywiście, ale...wystarczająco znała swoją przyjaciółkę, by móc ocenić ten moment.
- Ma do powiedzenia więcej, niż teraz twierdzisz. I doskonale zdajesz sobie z tego sprawę - alchemiczka, w odróżnieniu od swego przyszłego narzeczonego, nie zmieniała zajmowanego miejsca. Wciąż siedziała przy nieszczęsnej fontannie, jednak nie tak skulona, jak na początku. Uniosła wyzywająco podbródek. I...choć jej postawa mówiła inaczej, zadawał sobie dokładnie to samo pytanie. Jak ma powiedzieć o tym Lizce? Jak ma zaakceptować to wszystko sama?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 06.12.15 10:12, w całości zmieniany 1 raz
Był coraz mocniej wzburzony. Nerwowo próbował zwalczyć marszczenie brwi czy czoła, bo to właśnie wywoływało w nim ta cała rozmowa. Spotkanie może bardziej? Bez względu na to, jak uszczypliwy był podczas festiwalu, nie miał niczego złego na myśli. Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy przemówili nestorowie rodu podejmując decyzję o tym, że będą idealną parą dla siebie. A raczej, że ich małżeństwo będzie stanowić idealną podporę polityczną. Dlaczego ich to spotykało? Bo są ze szlacheckich rodzin, ot cała przyczyna. Julius chciał przejść nad tym do porządku dziennego, ale każda seria słów wypowiadanych przez Inarę rozjuszała go na nowo. Może zarażała go buntem przeciwko takiej kolei rzeczy? Przychodząc tutaj był w zupełności opanowany, wręcz obojętny. Pogodzony z losem? Widząc opór ze strony Carrow poczuł, że może i on nie musi się na to wszystko zgadzać, jakkolwiek naiwnie by to brzmiało. Wszak miał już trzydzieści trzy lata, a wciąż ani żony, ani dziecka na horyzoncie. Powinien się nareszcie ustatkować, co, chciał zrobić, ale przez głupie gadanie ojca było to niemożliwe. Oczywiście, że powinien go szanować, tylko z każdym jednym dniem chyba nie potrafił. Czy rodzice byli po to, aby uprzykrzać życie swoim dzieciom?
Stał przed nią, patrząc się na nią z tym przerażającym uśmieszkiem. Rozprostował ściśnięte dłonie, puszczając palce luzem. Ależ oczywiście, że to wszystko było pomyłką. Jak on się tutaj w ogóle znalazł? I dlaczego ona nie przestawała? Nie powinna dalej w to brnąć. I mówić o n i e j. Przy nim. Kiedy jest taki nieposkładany. Niepewny i nieprzewidywalny.
Za to wpadł mu do głowy pewien pomysł.
Podszedł do niej szybko i ścisnął jedną ręką za gardło. Dosyć mocno, aby przez chwilę brakowało jej powietrza.
- Nie prowokuj mnie. I zaprzestań tych swoich nędznych gierek, rozumiesz? - powiedział, niemalże na wydechu. Popatrzył jej mściwie w oczy. Doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji i tego, że Inara nie podda się tak łatwo. Czego oczekiwał? Nie, nie tego, że się go wystraszy. Tego, że poczuje do niego obrzydzenie i zrobi wszystko, aby nie musieć dzielić życia z takim psycholem. Że zaręczyny zostaną zerwane na jej prośbę i to na nią spadnie ciężar odpowiedzialności za to wszystko. W teorii brzmiało to znakomicie, ale co z praktyką?
Chciał się o tym przekonać, dlatego puścił jej gardło i wycofał się trochę do tyłu, wciąż stojąc przodem do Inary. Wygląda na to, że teraz twój ruch?
Stał przed nią, patrząc się na nią z tym przerażającym uśmieszkiem. Rozprostował ściśnięte dłonie, puszczając palce luzem. Ależ oczywiście, że to wszystko było pomyłką. Jak on się tutaj w ogóle znalazł? I dlaczego ona nie przestawała? Nie powinna dalej w to brnąć. I mówić o n i e j. Przy nim. Kiedy jest taki nieposkładany. Niepewny i nieprzewidywalny.
Za to wpadł mu do głowy pewien pomysł.
Podszedł do niej szybko i ścisnął jedną ręką za gardło. Dosyć mocno, aby przez chwilę brakowało jej powietrza.
- Nie prowokuj mnie. I zaprzestań tych swoich nędznych gierek, rozumiesz? - powiedział, niemalże na wydechu. Popatrzył jej mściwie w oczy. Doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji i tego, że Inara nie podda się tak łatwo. Czego oczekiwał? Nie, nie tego, że się go wystraszy. Tego, że poczuje do niego obrzydzenie i zrobi wszystko, aby nie musieć dzielić życia z takim psycholem. Że zaręczyny zostaną zerwane na jej prośbę i to na nią spadnie ciężar odpowiedzialności za to wszystko. W teorii brzmiało to znakomicie, ale co z praktyką?
Chciał się o tym przekonać, dlatego puścił jej gardło i wycofał się trochę do tyłu, wciąż stojąc przodem do Inary. Wygląda na to, że teraz twój ruch?
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła jak pod skórą narasta w niej nieokreślone napięcie. I nie mogła tego nawet nazwać gniewem, bo ten z kolejną falą emocji, popłyną gdzieś dalej, pozostawiając za sobą popiół. Ale płomień i tak się tlił i wystarczyło słowo, by buchnął na nowo. każde z nich używało słów - jak broni, tnąc naprzemiennie i boleśnie. Czy takiego go pamiętała z rozmów z Elizabeth? Nie potrafiła przywołać z pamięci czegokolwiek, o czym mówiła jej przyjaciółka. Wszystko rozmywało, poszarpane kolejnymi ostrymi słowami. Które pierwsze wbije nóż?
Czy Inara powinna się ustatkować? Ona nawet nie rozumiała pojęcia, które sugerowało uwiązanie...ciężko było jej przebrnąć przez fakt, że ktoś decydował za nią, gdzie ma ulokować swoją wolność, a właściwie...gdzie ma ją oddać. A tego nie chciała. A nawet jeśli, jakieś imię obiło jej się w głowie, pośród szaleństwa, które miało teraz miejsce, nie była teraz w stanie zaakceptować mężczyzny, który..miał jej odebrać jakikolwiek wybór. Nawet, jeśli i jemu takowy został skradziony.
Jak mogła powitać z uśmiechem burkliwą postać nestora, którego do tej pory - mimo surowego wyrazu, obdarzała pocałunkiem w policzek? jak miała ...zostać układną żoną...matką?...ledwie wyobrażała sobie takie sceny, a cienie zakrywała jej oczy mgłą, powodując niekontrolowane drżenie. Bała się. Tak nieznane dla niej uczucie zakradało się w serce, plącząc wszelkie zamierzania i wizje...Miała prawo być wolną, lub...choć zdecydować samej, komują odda...nawet jeśli błękit krwi mówił coś zupełnie innego.
Miała prawo też mówić o Lizzie, nawet jeśli Juliusowi się to nie podobało. Nie tylko jemu była bliska. Nie tylko on czuł bolesne igły, przebijające myśli za każdym razem, gdy padało jej imię. Nawet, jeśli były to zgoła inne relacje.
Nagły zryw, jaki poruszył szlachcicem - zaskoczył ją, tym bardziej gdy zacisnął palce na jej szyi, kradnąc oddech, który boleśnie został urwany, ale...nie poruszyła się. Choć ciało chciało gwałtownie szarpnąć się, by walczyć o swoją własność, Inara nie drgnęła. Zacisnęła usta w wąską linię, uniosła brodę wyżej - na ile to było w danym momencie możliwe, a dłonie na powrót zwinęła na brzegu fontanny. I nawet na chwilę nie zamknęła oczu, wbijając ciemne źrenicy w jego - gniewne błękity.
Puścił.
Już wiedziała, że na bladej skórze pozostaną ślady, niby gorzka pamiątka po spotkaniu. Nie trzeba było, aż tak wiele, by na jej skórze powstały sine znaczniki. Nawet będąc młodszą, sama wielokrotnie nabijała sobie takowych. Jednak - pierwszy raz jakikolwiek mężczyzna tak otwarcie - siłą - naznaczył jej relację. Jesteś pierwszy - pomyślała gorzko.
Nie odpowiedziała od razu. Oddech, który wrócił do płuc był równie bolesny co jego kradzież. Sięgnęła dłonią miejsc, gdzie jeszcze przed chwilą zaciskała się ręka Juliusa. Wstała powoli z miejsca, by nie ulec kolejnej fali słabości i odwróciła się na nowo w kierunku Notta.
- Nigdy więcej mnie nie dotkniesz - odezwała się chłodno. Ani się go nie bała, ani - nie brzydziła, jak sobie wymarzył szlachcic. Czuła pulsujący w żyłach gniew, ale i ..żal? - Nie gram z tobą Juliusie i nigdy nie będę, a prowokacje..z tym musisz się pogodzić. I radzę ci...byś to ty powiedział pierwszy o wszystkim Elizabeth - odwróciła głowę, czując pulsujący ból w skroniach, rozchodzący się aż do szczęki, którą - nieświadomie, wcześniej zaciskała.
Musiała stąd odejść, zanim wszystko w jej głowie rozbije się, a ona zniknie wśród iskrzących odłamków.
zt?
Czy Inara powinna się ustatkować? Ona nawet nie rozumiała pojęcia, które sugerowało uwiązanie...ciężko było jej przebrnąć przez fakt, że ktoś decydował za nią, gdzie ma ulokować swoją wolność, a właściwie...gdzie ma ją oddać. A tego nie chciała. A nawet jeśli, jakieś imię obiło jej się w głowie, pośród szaleństwa, które miało teraz miejsce, nie była teraz w stanie zaakceptować mężczyzny, który..miał jej odebrać jakikolwiek wybór. Nawet, jeśli i jemu takowy został skradziony.
Jak mogła powitać z uśmiechem burkliwą postać nestora, którego do tej pory - mimo surowego wyrazu, obdarzała pocałunkiem w policzek? jak miała ...zostać układną żoną...matką?...ledwie wyobrażała sobie takie sceny, a cienie zakrywała jej oczy mgłą, powodując niekontrolowane drżenie. Bała się. Tak nieznane dla niej uczucie zakradało się w serce, plącząc wszelkie zamierzania i wizje...Miała prawo być wolną, lub...choć zdecydować samej, komują odda...nawet jeśli błękit krwi mówił coś zupełnie innego.
Miała prawo też mówić o Lizzie, nawet jeśli Juliusowi się to nie podobało. Nie tylko jemu była bliska. Nie tylko on czuł bolesne igły, przebijające myśli za każdym razem, gdy padało jej imię. Nawet, jeśli były to zgoła inne relacje.
Nagły zryw, jaki poruszył szlachcicem - zaskoczył ją, tym bardziej gdy zacisnął palce na jej szyi, kradnąc oddech, który boleśnie został urwany, ale...nie poruszyła się. Choć ciało chciało gwałtownie szarpnąć się, by walczyć o swoją własność, Inara nie drgnęła. Zacisnęła usta w wąską linię, uniosła brodę wyżej - na ile to było w danym momencie możliwe, a dłonie na powrót zwinęła na brzegu fontanny. I nawet na chwilę nie zamknęła oczu, wbijając ciemne źrenicy w jego - gniewne błękity.
Puścił.
Już wiedziała, że na bladej skórze pozostaną ślady, niby gorzka pamiątka po spotkaniu. Nie trzeba było, aż tak wiele, by na jej skórze powstały sine znaczniki. Nawet będąc młodszą, sama wielokrotnie nabijała sobie takowych. Jednak - pierwszy raz jakikolwiek mężczyzna tak otwarcie - siłą - naznaczył jej relację. Jesteś pierwszy - pomyślała gorzko.
Nie odpowiedziała od razu. Oddech, który wrócił do płuc był równie bolesny co jego kradzież. Sięgnęła dłonią miejsc, gdzie jeszcze przed chwilą zaciskała się ręka Juliusa. Wstała powoli z miejsca, by nie ulec kolejnej fali słabości i odwróciła się na nowo w kierunku Notta.
- Nigdy więcej mnie nie dotkniesz - odezwała się chłodno. Ani się go nie bała, ani - nie brzydziła, jak sobie wymarzył szlachcic. Czuła pulsujący w żyłach gniew, ale i ..żal? - Nie gram z tobą Juliusie i nigdy nie będę, a prowokacje..z tym musisz się pogodzić. I radzę ci...byś to ty powiedział pierwszy o wszystkim Elizabeth - odwróciła głowę, czując pulsujący ból w skroniach, rozchodzący się aż do szczęki, którą - nieświadomie, wcześniej zaciskała.
Musiała stąd odejść, zanim wszystko w jej głowie rozbije się, a ona zniknie wśród iskrzących odłamków.
zt?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
22 października
Zniecierpliwienie Avery’ego sięgało już ostatecznej granicy, o ile jeszcze nie zdążyło jej przekroczyć. Problematyczne okazało się noszenie brzemienia przyszłych zaręczyn, których nie mógł odroczyć w żaden sposób i ta świadomość zaciskała się na jego gardle żelaznym pierścieniem. Bodajże po raz pierwszy stawał twarzą w twarz z taką sytuacją, w której to nie jemu przypadło w udziale rozdawać karty. W przeszłości, każda delikatna utarczka z Reaganem, każda wymiana zdań, gdy stawał w opozycji wobec własnego ojca (człowieka całkiem obcego), kończyła się wyrokiem pomyślnym dla niego. Avery przywykł zatem do kwestionowania i podważania rozkazów nawet swych zwierzchników. Przynajmniej tych teoretycznych; Reagan nie miał do niego żadnych praw i już od dawna nie posiadał nad nim władzy. Teraz zaś było zupełnie inaczej: przyjęcie postawy niepokornej poskutkowałoby wydziedziczeniem, co dobitnie uświadomiła mu matka. I czego nadal nie potrafił pojąć i czego wręcz nie mógł znieść; wtłoczenia w sztywne, ograniczające go ramy, wepchnięcie w mitologiczną czeluść Tartaru. Dla Eilis (jeszcze niczego nieświadomego biedactwa) najlepiej byłoby, gdyby postąpiła jak Danaidy – Samael nie zamierzał jej oszczędzać, a w swoich wizjach małżeństwa skąpanego we krwi poszukiwał ukojenia od tej nieustannie dręczącej go myśli. Tego potrzebował, desperacko i natychmiastowo, ponieważ czuł, że wariuje z braku możliwości odreagowania. Kopanie skrzatów domowych nie przynosiło mu już żadnej satysfakcji; jego słudzy nauczyli się nie jęczeć, ponieważ wiedzieli, iż ich pan nie znosi hałasu. Tym razem jednak właśnie tego pragnął. Zwierzęcego skomlenia o łaskę oraz podłogi zroszonej krwią. Metalicznego posmaku i kwaśnego zapachu unoszącego się w powietrza. Proszącego spojrzenia, zamglonego wzroku i rąk wzniesionych jak do modlitwy.
Zamyślony błąkał się ulicami Londynu, mimo otaczającego go tłumu, czując się wyalienowany oraz nieposkromiony oraz wolny. Nikt spośród ciżby ludzi go nie dostrzegał, nikt nie wiedział, co takiego krąży w jego głowie, jakie niespokojne myśli go nawiedzają ani co takiego planuje. Avery zaś pozostawał czujny, przeczesując wzrokiem mugolską gawiedź, ludzi niegodnych nawet miana pachołków i… wybierał ofiarę. Wdzierając się przypadkowym przechodniom do umysłów, przesiewał je dokładnie, by dokonać selekcji. Nie chciał wziąć byle kogo, chciał pozostawić po sobie jak najwyraźniejszy ślad. Chciał, by cierpiała nie tylko jego ofiara, ale również jej rodzina i przyjaciele. Chciał zamętu, bólu oraz swojej ekscytacji… Którą mógł sobie zapewnić w inny sposób?
Znajdował się doprawdy zupełnie niedaleko Wenus (teleportacja pozwalała na znaczną oszczędność czasu)i ów fakt dawał mu okazję doskonałą do zaprzestania polowania oraz beztroskiego zaspokojenia swych żądzy. Zajmując się przypadkowym mugolskim ścierwem, naturalnie musiałby po sobie posprzątać, natomiast korzystając z usług domu publicznego… Był wypłacalny i mógłby zapłacić Lestrange’owi każdą sumę, którą ten by wymienił. Jako rekompensatę za wyrządzone szkody fizyczne i moralne, ponieważ zdemolowany pokój okazałby się niczym w porównaniu do strzaskanej psychiki jego panienki, kiedy by z nią skończył. Dumając nad zaletami tego rozwiązania, coraz bardziej przekonywał się do teleportowania się z Piccadilly Circus wprost do Wenus, już niemal pewny, iż frustracja zniknie, kiedy tylko drobne, dziewczęce ciałko spłynie krwią na jego rękach, a on będzie sobie wyobrażał, że to Eilis dokonuje żywota w jego ramionach. Rozkoszne wizje przerwała jednak o n a, po raz kolejny w stanowczo zbyt krótkim odstępie czasu zachodząc mu drogę. Avery zmierzył dziewczę spojrzeniem pełnym pogardy i prychnął cicho, zdegustowany i zniesmaczony do cna samym jej widokiem, który nakazywał mu przeliczenie monet w kieszeni.
-Widzę, że wchłonął cię rodzinny biznes – zakpił, jednak na wszelki wypadek trzymając się poza zasięgiem obcasów tej wiedźmy – a może nie podoba ci się współpraca z Caezarem? – spytał, niemalże serdecznym tonem, jednakowoż szyderczy uśmiech zmazywał wszelki przejaw rzekomej uprzejmości – i wolisz urzędować na ulicy – dokończył, drwiąco unosząc brew i patrząc z góry na Morgan. Jej jednak nie wolno mu było skrzywdzić. Przynajmniej, póki nie zostanie sprowokowany.
Zniecierpliwienie Avery’ego sięgało już ostatecznej granicy, o ile jeszcze nie zdążyło jej przekroczyć. Problematyczne okazało się noszenie brzemienia przyszłych zaręczyn, których nie mógł odroczyć w żaden sposób i ta świadomość zaciskała się na jego gardle żelaznym pierścieniem. Bodajże po raz pierwszy stawał twarzą w twarz z taką sytuacją, w której to nie jemu przypadło w udziale rozdawać karty. W przeszłości, każda delikatna utarczka z Reaganem, każda wymiana zdań, gdy stawał w opozycji wobec własnego ojca (człowieka całkiem obcego), kończyła się wyrokiem pomyślnym dla niego. Avery przywykł zatem do kwestionowania i podważania rozkazów nawet swych zwierzchników. Przynajmniej tych teoretycznych; Reagan nie miał do niego żadnych praw i już od dawna nie posiadał nad nim władzy. Teraz zaś było zupełnie inaczej: przyjęcie postawy niepokornej poskutkowałoby wydziedziczeniem, co dobitnie uświadomiła mu matka. I czego nadal nie potrafił pojąć i czego wręcz nie mógł znieść; wtłoczenia w sztywne, ograniczające go ramy, wepchnięcie w mitologiczną czeluść Tartaru. Dla Eilis (jeszcze niczego nieświadomego biedactwa) najlepiej byłoby, gdyby postąpiła jak Danaidy – Samael nie zamierzał jej oszczędzać, a w swoich wizjach małżeństwa skąpanego we krwi poszukiwał ukojenia od tej nieustannie dręczącej go myśli. Tego potrzebował, desperacko i natychmiastowo, ponieważ czuł, że wariuje z braku możliwości odreagowania. Kopanie skrzatów domowych nie przynosiło mu już żadnej satysfakcji; jego słudzy nauczyli się nie jęczeć, ponieważ wiedzieli, iż ich pan nie znosi hałasu. Tym razem jednak właśnie tego pragnął. Zwierzęcego skomlenia o łaskę oraz podłogi zroszonej krwią. Metalicznego posmaku i kwaśnego zapachu unoszącego się w powietrza. Proszącego spojrzenia, zamglonego wzroku i rąk wzniesionych jak do modlitwy.
Zamyślony błąkał się ulicami Londynu, mimo otaczającego go tłumu, czując się wyalienowany oraz nieposkromiony oraz wolny. Nikt spośród ciżby ludzi go nie dostrzegał, nikt nie wiedział, co takiego krąży w jego głowie, jakie niespokojne myśli go nawiedzają ani co takiego planuje. Avery zaś pozostawał czujny, przeczesując wzrokiem mugolską gawiedź, ludzi niegodnych nawet miana pachołków i… wybierał ofiarę. Wdzierając się przypadkowym przechodniom do umysłów, przesiewał je dokładnie, by dokonać selekcji. Nie chciał wziąć byle kogo, chciał pozostawić po sobie jak najwyraźniejszy ślad. Chciał, by cierpiała nie tylko jego ofiara, ale również jej rodzina i przyjaciele. Chciał zamętu, bólu oraz swojej ekscytacji… Którą mógł sobie zapewnić w inny sposób?
Znajdował się doprawdy zupełnie niedaleko Wenus (teleportacja pozwalała na znaczną oszczędność czasu)i ów fakt dawał mu okazję doskonałą do zaprzestania polowania oraz beztroskiego zaspokojenia swych żądzy. Zajmując się przypadkowym mugolskim ścierwem, naturalnie musiałby po sobie posprzątać, natomiast korzystając z usług domu publicznego… Był wypłacalny i mógłby zapłacić Lestrange’owi każdą sumę, którą ten by wymienił. Jako rekompensatę za wyrządzone szkody fizyczne i moralne, ponieważ zdemolowany pokój okazałby się niczym w porównaniu do strzaskanej psychiki jego panienki, kiedy by z nią skończył. Dumając nad zaletami tego rozwiązania, coraz bardziej przekonywał się do teleportowania się z Piccadilly Circus wprost do Wenus, już niemal pewny, iż frustracja zniknie, kiedy tylko drobne, dziewczęce ciałko spłynie krwią na jego rękach, a on będzie sobie wyobrażał, że to Eilis dokonuje żywota w jego ramionach. Rozkoszne wizje przerwała jednak o n a, po raz kolejny w stanowczo zbyt krótkim odstępie czasu zachodząc mu drogę. Avery zmierzył dziewczę spojrzeniem pełnym pogardy i prychnął cicho, zdegustowany i zniesmaczony do cna samym jej widokiem, który nakazywał mu przeliczenie monet w kieszeni.
-Widzę, że wchłonął cię rodzinny biznes – zakpił, jednak na wszelki wypadek trzymając się poza zasięgiem obcasów tej wiedźmy – a może nie podoba ci się współpraca z Caezarem? – spytał, niemalże serdecznym tonem, jednakowoż szyderczy uśmiech zmazywał wszelki przejaw rzekomej uprzejmości – i wolisz urzędować na ulicy – dokończył, drwiąco unosząc brew i patrząc z góry na Morgan. Jej jednak nie wolno mu było skrzywdzić. Przynajmniej, póki nie zostanie sprowokowany.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cecilie dzieliła ludzi na dwie grupy: tych, których lubiła i darzyła cieplejszymi uczuciami oraz tych, których uważała za zakałę ludzkiego rodu i najchętniej potopiłaby jak szczenięta. Ponieważ jednak była kobietą i to wieku dość późnego jak na małżeńskie standardy - spójrzmy prawdzie w oczy, można by ją już z powodzeniem nazywać starą panną - nie przystało jej topienie nikogo; powinna raczej zachowywać się jak delikatny kwiat, jak róża w ogrodzie Rosierów, by swoją delikatnością przyciągnąć jeszcze jakiegoś nieszczęśnika, wydać się za niego za mąż, urodzić mu dziedzica i żyć długo i nieszczęśliwie w małżeństwie, które krępowałoby jej serce i duszę. Wewnętrzna niechęć do małżeństwa, do bycia podporządkowaną pierw ojcu, a potem mężowi, do bycia sprowadzoną jedynie do roli matki - na czym jej najważniejsze zadanie miało się skończyć - walczyła z kolei z chęcią wpajanego od dzieciństwa tegoż podporządkowania. Cecilie nie znała innego życia niż to, które od lat było jej przedstawiane jako jedyne i słuszne, a jedynie dziwnej fascynacji ojca, by na powrót znaleźć się wśród szlachetnie urodzonych, zawdzięczała to, że do tej pory nie oddał jej ręki byle komu. Jednak po takim czasie i jej ojciec, chociaż przywiązany do swojej jedynej przecież córki - jakby istnienie Cressidy już dawno zostało wypalone z rodzinnej historii - musiał w końcu zauważyć, że minęło zbyt wiele lat, aby dalej czekać z wydaniem Cecilie za mąż. Szlachcic czy nie, musiała w końcu znaleźć sobie - a raczej: pozwolić kuzynowi wespół z ojcem, aby zrobili to za nią - męża i wypełnić swój rodowy obowiązek. Z pewnym przestrachem myślała nad tym, że w jej sytuacji szlacheckie zamążpójście w grę wchodziło wyłącznie w jednym przypadku: starego wdowca lub kawalera, którego aparycja, styl bycia czy nieprzyjemność obcowania sprawiał, że sam jeszcze nie znalazł żony. Młodsi szlachcice, o gładkich twarzach i nienagannych manierach już dawno sobie bowiem znaleźli narzeczone, już dawno stanęli na ślubnych kobiercach, a co niektórzy znani jej ze szkoły pochwalić się mogli nawet własnym potomstwem.
Jak chociażby Samael Avery, którego obecność wbiła się w nią jak jadowite żądło; w jednej chwili świat, który cieszył się delikatnymi, jesiennymi promieniami mdłego słońca, stał się nagle światem z płonącą ognistą łuną, rzucającym mroczne cienie na wszystko dookoła. Doprawdy, jeśli istniał na ziemi ktoś, kto zasługiwał na utopienie najmocniej ze wszystkich, zdaniem Cecilie był to niewątpliwie ten szlachecki kuternoga (choć oddajmy sprawiedliwie, że jednak nogą nie powłóczył, mimo że w swój ostatni cios starała się włożyć jak najwięcej siły). Jeszcze bardziej od samego spotkania irytował ją fakt, gdzie do niego doszło; Avery niejako wkroczył na jej grunt, przekroczył próg świątyni, którą miała w wyłącznym władaniu, dzieląc się nią jedynie z Caesarem - co i tak wynikało z czystego przymusu a nie z własnej chęci tego podziału. Mogła widywać Samaela na spotkaniach rycerzy, mogła wpadać na niego w katedrach i korytarzach szpitala Munga, mogła nawet widzieć jego przebrzydłą twarz w restauracjach; ale teraz, tak blisko j e j miejsca, obecność Avery'ego mierziła bardziej, niż woda kolońska Caesara.
- Rekrutacja do Wenus jest chwilowo zamknięta, lordzie Avery. Będzie musiał poszukać pan innej pracy, chyba że będzie lord dla mnie miły, wtedy mogę się za panem wstawić u swojego drogiego kuzyna. Na pewno pana gdzieś wciśnie po starej znajomości - nawet nie zadała sobie trudu, by wpleść w ton swojego głosu jakiś milszy akcent, sącząc z jadem każde kolejne słowo i zadzierając głowę, by spojrzeć na obiekt swojej jawnej, nieskrywanej nienawiści. Serdeczność w głosie Samaela rozjuszyła ją jeszcze mocniej i gotowa była wyciągnąć różdżkę, by wpakować mu ją - zupełnie nie po czarodziejsku - prosto w lewe oko mężczyzny, gdy uświadomiła sobie, że różdżka pozostała na biurku w jej pokoiku, który zajmowała w Wenus, zapewne beztrosko pilnując teraz sterty papierów, które Caesar składował przez ostatnie milion lat.
Jak chociażby Samael Avery, którego obecność wbiła się w nią jak jadowite żądło; w jednej chwili świat, który cieszył się delikatnymi, jesiennymi promieniami mdłego słońca, stał się nagle światem z płonącą ognistą łuną, rzucającym mroczne cienie na wszystko dookoła. Doprawdy, jeśli istniał na ziemi ktoś, kto zasługiwał na utopienie najmocniej ze wszystkich, zdaniem Cecilie był to niewątpliwie ten szlachecki kuternoga (choć oddajmy sprawiedliwie, że jednak nogą nie powłóczył, mimo że w swój ostatni cios starała się włożyć jak najwięcej siły). Jeszcze bardziej od samego spotkania irytował ją fakt, gdzie do niego doszło; Avery niejako wkroczył na jej grunt, przekroczył próg świątyni, którą miała w wyłącznym władaniu, dzieląc się nią jedynie z Caesarem - co i tak wynikało z czystego przymusu a nie z własnej chęci tego podziału. Mogła widywać Samaela na spotkaniach rycerzy, mogła wpadać na niego w katedrach i korytarzach szpitala Munga, mogła nawet widzieć jego przebrzydłą twarz w restauracjach; ale teraz, tak blisko j e j miejsca, obecność Avery'ego mierziła bardziej, niż woda kolońska Caesara.
- Rekrutacja do Wenus jest chwilowo zamknięta, lordzie Avery. Będzie musiał poszukać pan innej pracy, chyba że będzie lord dla mnie miły, wtedy mogę się za panem wstawić u swojego drogiego kuzyna. Na pewno pana gdzieś wciśnie po starej znajomości - nawet nie zadała sobie trudu, by wpleść w ton swojego głosu jakiś milszy akcent, sącząc z jadem każde kolejne słowo i zadzierając głowę, by spojrzeć na obiekt swojej jawnej, nieskrywanej nienawiści. Serdeczność w głosie Samaela rozjuszyła ją jeszcze mocniej i gotowa była wyciągnąć różdżkę, by wpakować mu ją - zupełnie nie po czarodziejsku - prosto w lewe oko mężczyzny, gdy uświadomiła sobie, że różdżka pozostała na biurku w jej pokoiku, który zajmowała w Wenus, zapewne beztrosko pilnując teraz sterty papierów, które Caesar składował przez ostatnie milion lat.
Gość
Gość
Za każdym razem pojawiała się jak z pod ziemi, zupełnie niespodziewanie i w momencie nieodpowiednim. Szukając ucieczki od ludzi (paradoksalnie w jednym z najbardziej zatłoczonych miejsc w Londynie), próbując rozprawić się z własnymi myślami, musiał natknąć się oczywiście na nią – uosobienie zamętu, chaosu oraz idiotycznej, niewieściej buty. Antropomorfizacja najgorszych cech składających się na gatunek kobiecy w jednym, niezmiernie irytującym wcieleniu Morgan.
Avery, kompletnie wytrącony z równowagi już zapominał, czemu skierował swe kroki w kierunku Wenus, koncentrując się wyłącznie na szczupłej sylwetce uprzykrzonej Cecile. Żałował ogromnie, że nie może poczynać sobie z kobietą równie beztrosko, jak z prostytutkami dostarczanymi przez Caesara – w istocie towar nie różnił się prawie niczym, a i w tym wypadku Lestrange był jego dystrybutorem – aczkolwiek miał przykrą świadomość, że połamanie jej nóg pociągnie za sobą niemiłe konsekwencje. Prawne; wszystkie inne zamiótłby pod dywan lub przynajmniej skutecznie zatuszował hojną darowizną. Słynął przecież ze swej szczodrości: jako filantrop wspierał ośrodki artystyczne, jako dobroczyńca dofinansowywał Szpital Św. Munga. Nie skąpił też środków na kreowanie swego wizerunku (naturalnie w samych superlatywach) oraz na dyplomację. Gdy bowiem zawodziły wszelkie formy perswazji, najskuteczniejsza okazywała się ta najprostsza w postaci worka galeonów zamykającego wszystkie usta. Samael jednak obawiał się, iż w tym wypadku zadośćuczynienie by nie wystarczyło – zwłaszcza, iż Morgan zupełnie by na nim nie skorzystała. Stąd też intensywnie się zastanawiał, czy powinien dalej ciągnąć uliczną grę, czy może raczej pozwolić Cecile odejść (jeszcze o własnych siłach). Nie miał pojęcia, czy w momencie stanu krytycznego zdoła się opanować, czy też schwyci ją za włosy i zacznie wlec po brudnym bruku, raniąc ciało ostrymi kamieniami i szkłem z rozbitych butelek. Nie wiedział, czy przypadkiem nie wybije jej zębów, które skrwawione potoczą się po ulicy i będą błyszczeć na popękanych płytach chodnikowych, dopóki jakiś mugolski bachor nie wyciągnie ręki po znalezisko i nie zwymiotuje, zorientowawszy się, co trzyma w ręce. Nie mógł zagwarantować jej bezpieczeństwa, nie, kiedy cała jego świadomość wręcz krzyczała, aby chociaż dla napomnienia uderzył ją na odlew w twarz i przypomniał, gdzie jej miejsce. Zamiast tego spacerował jednak wraz z Cecile, jakby byli naprawdę dobrymi znajomymi, przechadzającymi się po parku w sobotnie popołudnie.
I choć nadal dywagował nad metodami zadania jej bólu (czarny ogar na grubym łańcuchu z pewnością zdołałby rozszarpać jej tętnicę) lub przynajmniej poniżenia, nie wykonywał żadnych gestów, świadczących o morderczych zamiarach. Uśmiechał się nawet – choć grymas wykrzywiający wargi Samaela należał do tych cierpkich, drwiących i przyprawiających o dreszcze – ale jeszcze udawało mu się zachowywać pozory uprzejmej pogawędki. Idealna cisza przed burzą; przez chwilę poczuł się jak sparaliżowany, kiedy buńczuczne i nad wyraz nieprzystojne słowa chłostały go swą manierą prosto w twarz. Dłonią instynktownie sięgnął za pazuchę, ale… zdołał się powstrzymać i jedynie wygładził marynarkę, piorunując Morgan ostrym spojrzeniem. Którego gniew stopniowo się rozmywał, umiejętnie tajony – Avery zauważył, iż kobietę rozsierdza jego opanowanie, więc rozluźnił się zupełnie, uderzając w ton dowcipkujących przyjaciół. I wbijając szpilę najmocniej, jak tylko zdołał.
-Awansowałaś? – spytał, unosząc brew z niedowierzania – pniesz się po ścieżkach kariery z oszołamiającą prędkością. Kto by pomyślał, że z taniej dziewki tak szybko zajmiesz się organizację tego burdelu – zadrwił, głosem pełnym teatralnego podziwu. Pochylił lekko głowę – obserwujący ich ludzi mogliby pomyśleć, że oddaje jej honor – w parodii ukłonu, jakoż nie miał do czynienia z damą a ze zwykłym brudem, który uporczywie wciąż osiadał mu na butach – Na szczęście nie muszę korzystać z twoich usług – zapewnił Morgan, uśmiechając się niemalże serdecznie – jestem wystarczająco zapracowany. Masz zresztą doskonałe pojęcie, jak wiele osób zasięga porad u magipsychiatrów – dodał lekko, prawie niefrasobliwie, a gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze krople jesiennego deszczu, rozłożył nad nimi elegancki parasol. Żałując, że przeoczył tak doskonałą okazję i nie zdołał wydłubać Morgan oka.
Avery, kompletnie wytrącony z równowagi już zapominał, czemu skierował swe kroki w kierunku Wenus, koncentrując się wyłącznie na szczupłej sylwetce uprzykrzonej Cecile. Żałował ogromnie, że nie może poczynać sobie z kobietą równie beztrosko, jak z prostytutkami dostarczanymi przez Caesara – w istocie towar nie różnił się prawie niczym, a i w tym wypadku Lestrange był jego dystrybutorem – aczkolwiek miał przykrą świadomość, że połamanie jej nóg pociągnie za sobą niemiłe konsekwencje. Prawne; wszystkie inne zamiótłby pod dywan lub przynajmniej skutecznie zatuszował hojną darowizną. Słynął przecież ze swej szczodrości: jako filantrop wspierał ośrodki artystyczne, jako dobroczyńca dofinansowywał Szpital Św. Munga. Nie skąpił też środków na kreowanie swego wizerunku (naturalnie w samych superlatywach) oraz na dyplomację. Gdy bowiem zawodziły wszelkie formy perswazji, najskuteczniejsza okazywała się ta najprostsza w postaci worka galeonów zamykającego wszystkie usta. Samael jednak obawiał się, iż w tym wypadku zadośćuczynienie by nie wystarczyło – zwłaszcza, iż Morgan zupełnie by na nim nie skorzystała. Stąd też intensywnie się zastanawiał, czy powinien dalej ciągnąć uliczną grę, czy może raczej pozwolić Cecile odejść (jeszcze o własnych siłach). Nie miał pojęcia, czy w momencie stanu krytycznego zdoła się opanować, czy też schwyci ją za włosy i zacznie wlec po brudnym bruku, raniąc ciało ostrymi kamieniami i szkłem z rozbitych butelek. Nie wiedział, czy przypadkiem nie wybije jej zębów, które skrwawione potoczą się po ulicy i będą błyszczeć na popękanych płytach chodnikowych, dopóki jakiś mugolski bachor nie wyciągnie ręki po znalezisko i nie zwymiotuje, zorientowawszy się, co trzyma w ręce. Nie mógł zagwarantować jej bezpieczeństwa, nie, kiedy cała jego świadomość wręcz krzyczała, aby chociaż dla napomnienia uderzył ją na odlew w twarz i przypomniał, gdzie jej miejsce. Zamiast tego spacerował jednak wraz z Cecile, jakby byli naprawdę dobrymi znajomymi, przechadzającymi się po parku w sobotnie popołudnie.
I choć nadal dywagował nad metodami zadania jej bólu (czarny ogar na grubym łańcuchu z pewnością zdołałby rozszarpać jej tętnicę) lub przynajmniej poniżenia, nie wykonywał żadnych gestów, świadczących o morderczych zamiarach. Uśmiechał się nawet – choć grymas wykrzywiający wargi Samaela należał do tych cierpkich, drwiących i przyprawiających o dreszcze – ale jeszcze udawało mu się zachowywać pozory uprzejmej pogawędki. Idealna cisza przed burzą; przez chwilę poczuł się jak sparaliżowany, kiedy buńczuczne i nad wyraz nieprzystojne słowa chłostały go swą manierą prosto w twarz. Dłonią instynktownie sięgnął za pazuchę, ale… zdołał się powstrzymać i jedynie wygładził marynarkę, piorunując Morgan ostrym spojrzeniem. Którego gniew stopniowo się rozmywał, umiejętnie tajony – Avery zauważył, iż kobietę rozsierdza jego opanowanie, więc rozluźnił się zupełnie, uderzając w ton dowcipkujących przyjaciół. I wbijając szpilę najmocniej, jak tylko zdołał.
-Awansowałaś? – spytał, unosząc brew z niedowierzania – pniesz się po ścieżkach kariery z oszołamiającą prędkością. Kto by pomyślał, że z taniej dziewki tak szybko zajmiesz się organizację tego burdelu – zadrwił, głosem pełnym teatralnego podziwu. Pochylił lekko głowę – obserwujący ich ludzi mogliby pomyśleć, że oddaje jej honor – w parodii ukłonu, jakoż nie miał do czynienia z damą a ze zwykłym brudem, który uporczywie wciąż osiadał mu na butach – Na szczęście nie muszę korzystać z twoich usług – zapewnił Morgan, uśmiechając się niemalże serdecznie – jestem wystarczająco zapracowany. Masz zresztą doskonałe pojęcie, jak wiele osób zasięga porad u magipsychiatrów – dodał lekko, prawie niefrasobliwie, a gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze krople jesiennego deszczu, rozłożył nad nimi elegancki parasol. Żałując, że przeoczył tak doskonałą okazję i nie zdołał wydłubać Morgan oka.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/10 listopad?
Dzisiaj... Czas zbyt szybko pędził. Raz po raz krzątała się po kwaterze Aurorów, by ostatecznie po sporym przedłużeniu czasu pracy, elegancko spóźnić się do biblioteki. Tęskniła za swoimi magicznymi księgami, w których tonęła bez reszty i to właśnie tak postanowiła spędzić dzisiejszy wieczór. Co jak co, ale szanowny pan Mulciber i nagły zwrot akcji w postaci zerwanych zaręczyn sprawił, że była zirytowana. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że o nim myślała, bo oczywiście, że tak było. Teraz miała jednak inne priorytety i dlatego pędziła przez Plac Piccadilly Circus i głęboko wierzyła, że nie wpadnie w żadne tarapaty, a przecież te trzymały się jej jak rzep ogona psidwaka. Smutne, ale prawdziwe.
Nie zważała na ludzi, bo w dłoniach trzymała księgę dotyczącą niewłasciwego użycia czarów, gdzie znalazł się nawet rozdział o czarnej magii, która ostatnimi czasy spędzała dziewczynie sen z powiek.
Jestem czarnoksiężnikiem, Lady Ollivander.
Jestem aurorem, panie Mulciber.
Przekomarzali się jak dzieci, ale musiała mieć pewność, że jeśli babrał się w tym, czego ona nie popierała, to winna mieć się na baczności. Kto wie, czy nie wbijej jej różdżki w plecy?
I poof.
Poczuła nagłe uderzenie, a raczej silne odepchnięcie, choć przecież to raczej ona wykonała krok w tył, gdy wpadła na nieznajomego człowieka. Była wątła i drobna, toteż przewróciła się na ziemię, a pośladkami wylądowała kawałek od dużej kałuży, w której tonęła księga. Oddychała ciężko, bo stresujące sytuacje nie były tymi, które jakkolwiek lubiła. Spojrzała na osobnika, który stanął jej na drodze i spięła się w momencie, bo choć wiedziała, że książka jest zaczarowana i główny napis zniknął na wypadek trafienia w niepowołane ręce.
-Przepraszam pana najmocniej, ale straciłam dziś głowę i kompletnie nie zwróciłam na pana uwagi - mruknęła niechętnie i skrzywiła się nieznacznie, gdy zamiast skupić się na mężczyźnie, zajęła się łowieniem utraconej zguby w odmętach brudnej wody.
Dzisiaj... Czas zbyt szybko pędził. Raz po raz krzątała się po kwaterze Aurorów, by ostatecznie po sporym przedłużeniu czasu pracy, elegancko spóźnić się do biblioteki. Tęskniła za swoimi magicznymi księgami, w których tonęła bez reszty i to właśnie tak postanowiła spędzić dzisiejszy wieczór. Co jak co, ale szanowny pan Mulciber i nagły zwrot akcji w postaci zerwanych zaręczyn sprawił, że była zirytowana. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że o nim myślała, bo oczywiście, że tak było. Teraz miała jednak inne priorytety i dlatego pędziła przez Plac Piccadilly Circus i głęboko wierzyła, że nie wpadnie w żadne tarapaty, a przecież te trzymały się jej jak rzep ogona psidwaka. Smutne, ale prawdziwe.
Nie zważała na ludzi, bo w dłoniach trzymała księgę dotyczącą niewłasciwego użycia czarów, gdzie znalazł się nawet rozdział o czarnej magii, która ostatnimi czasy spędzała dziewczynie sen z powiek.
Jestem czarnoksiężnikiem, Lady Ollivander.
Jestem aurorem, panie Mulciber.
Przekomarzali się jak dzieci, ale musiała mieć pewność, że jeśli babrał się w tym, czego ona nie popierała, to winna mieć się na baczności. Kto wie, czy nie wbijej jej różdżki w plecy?
I poof.
Poczuła nagłe uderzenie, a raczej silne odepchnięcie, choć przecież to raczej ona wykonała krok w tył, gdy wpadła na nieznajomego człowieka. Była wątła i drobna, toteż przewróciła się na ziemię, a pośladkami wylądowała kawałek od dużej kałuży, w której tonęła księga. Oddychała ciężko, bo stresujące sytuacje nie były tymi, które jakkolwiek lubiła. Spojrzała na osobnika, który stanął jej na drodze i spięła się w momencie, bo choć wiedziała, że książka jest zaczarowana i główny napis zniknął na wypadek trafienia w niepowołane ręce.
-Przepraszam pana najmocniej, ale straciłam dziś głowę i kompletnie nie zwróciłam na pana uwagi - mruknęła niechętnie i skrzywiła się nieznacznie, gdy zamiast skupić się na mężczyźnie, zajęła się łowieniem utraconej zguby w odmętach brudnej wody.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 02.03.16 22:14, w całości zmieniany 1 raz
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Początek listopada o dziwo okazał się cieplejszy niż późny październik.
Dla Sørena była to bardzo pocieszająca wiadomość. Ostatnio bowiem wyrobił sobie nawyk powolnego włóczenia się z treningów do domu. Wiedział co prawda, że bliźniaczka codziennie oczekuje jego jak najszybszego powrotu, ale nie umiał się pospieszyć. Jakby jego mózg specjalnie wysyłał nogom polecenie, aby szły jak najwolniej. Być może chciał się dodatkowo zmęczyć po treningu, który odbywał się teraz częściej na zamkniętej sali niż na stadionie, bo wiatr dął zbyt mocno. Ćwiczenia w pomieszczeniu nie dawały mu tak dużej satysfakcji jak wznoszenie się na miotle wysoko w powietrzu. Nigdzie indziej nie czuł się tak wolny.
Chociaż gdzieś naprawdę głęboko w środku doskonale wiedział, że się oszukuje. Że powód tych niepotrzebnych spacerów jest zupełnie inny niż udaje i podaje swojej siostrze. Liczył, że tak jak parę miesięcy temu natknie się w tłumie na tak dobrze znaną, ciemnobrązową czuprynę. Był jednak w pełni świadom jak bardzo jest to nieprawdopodobne. Próbował mimo wszystko odrzucać od siebie tę prawdę i przeć do przodu w głupim przekonaniu. Dopóki miał nadzieję. Zapewne los śmiał mu się w twarz, że nie wyciągnął z przeszłości żadnych lekcji, ale kto, jeśli nie człowiek jest mistrzem w oszukiwaniu samego siebie?
Nogi przygnały go aż na Piccadilly. Mógł przysiąc, że zaledwie wczoraj siedział pod tutejszą fontanną, a życie mimo wszystko było jakieś prostsze. Zbliżając się do opustoszałego o tej porze środka placu stopniowo zwalniał, aby w końcu stanąć z zadartą głową. Londyn tworzył dla niego pewną mapę wspomnień i to miejsce było jednym z jej punktów. Niestety wybrał swój przystanek dosyć niefortunnie, bo okazało się, że stanął na kursie kolizyjnym pewnej zaczytanej damy. Zapatrzony w przestrzeń nie usłyszał ani jednego zbliżającego się kroku, więc nie zrobił żadnego ruchu, aby uniknąć zderzenia. Kobieta wpadła na niego z całym swoim drobnym impetem, przez co zachwiał się niebezpiecznie, ale zdołał zachować równowagę. Czego nie mogła powiedzieć dziewczyna, która niebezpiecznie zderzyła się z ziemią. Søren aż zadrżał widząc jej upadek. Miał nadzieję, że przez jego ślepotę nic jej się nie stało.
- To ja przepraszam - rzucił szybko wyciągając rękę, aby pomóc jej w stać. Nie sięgnął po książkę, bo sam nie lubił, gdy ktoś dotykał jego rzeczy. Poprawił przy okazji pasek zwisającej z ramienia torby sportowej, która zaczęła się zsuwać. - Oczywiście oddam pani pieniądze za szkodę - dodał, widząc jak wolumin nasiąka brudną wodą z kałuży.
Dla Sørena była to bardzo pocieszająca wiadomość. Ostatnio bowiem wyrobił sobie nawyk powolnego włóczenia się z treningów do domu. Wiedział co prawda, że bliźniaczka codziennie oczekuje jego jak najszybszego powrotu, ale nie umiał się pospieszyć. Jakby jego mózg specjalnie wysyłał nogom polecenie, aby szły jak najwolniej. Być może chciał się dodatkowo zmęczyć po treningu, który odbywał się teraz częściej na zamkniętej sali niż na stadionie, bo wiatr dął zbyt mocno. Ćwiczenia w pomieszczeniu nie dawały mu tak dużej satysfakcji jak wznoszenie się na miotle wysoko w powietrzu. Nigdzie indziej nie czuł się tak wolny.
Chociaż gdzieś naprawdę głęboko w środku doskonale wiedział, że się oszukuje. Że powód tych niepotrzebnych spacerów jest zupełnie inny niż udaje i podaje swojej siostrze. Liczył, że tak jak parę miesięcy temu natknie się w tłumie na tak dobrze znaną, ciemnobrązową czuprynę. Był jednak w pełni świadom jak bardzo jest to nieprawdopodobne. Próbował mimo wszystko odrzucać od siebie tę prawdę i przeć do przodu w głupim przekonaniu. Dopóki miał nadzieję. Zapewne los śmiał mu się w twarz, że nie wyciągnął z przeszłości żadnych lekcji, ale kto, jeśli nie człowiek jest mistrzem w oszukiwaniu samego siebie?
Nogi przygnały go aż na Piccadilly. Mógł przysiąc, że zaledwie wczoraj siedział pod tutejszą fontanną, a życie mimo wszystko było jakieś prostsze. Zbliżając się do opustoszałego o tej porze środka placu stopniowo zwalniał, aby w końcu stanąć z zadartą głową. Londyn tworzył dla niego pewną mapę wspomnień i to miejsce było jednym z jej punktów. Niestety wybrał swój przystanek dosyć niefortunnie, bo okazało się, że stanął na kursie kolizyjnym pewnej zaczytanej damy. Zapatrzony w przestrzeń nie usłyszał ani jednego zbliżającego się kroku, więc nie zrobił żadnego ruchu, aby uniknąć zderzenia. Kobieta wpadła na niego z całym swoim drobnym impetem, przez co zachwiał się niebezpiecznie, ale zdołał zachować równowagę. Czego nie mogła powiedzieć dziewczyna, która niebezpiecznie zderzyła się z ziemią. Søren aż zadrżał widząc jej upadek. Miał nadzieję, że przez jego ślepotę nic jej się nie stało.
- To ja przepraszam - rzucił szybko wyciągając rękę, aby pomóc jej w stać. Nie sięgnął po książkę, bo sam nie lubił, gdy ktoś dotykał jego rzeczy. Poprawił przy okazji pasek zwisającej z ramienia torby sportowej, która zaczęła się zsuwać. - Oczywiście oddam pani pieniądze za szkodę - dodał, widząc jak wolumin nasiąka brudną wodą z kałuży.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każdy z nas stracił coś kiedyś na tyle istotnego, że ciężko było komukolwiek wytłumaczyć prawdziwy powód smutku, który malował się w naszych oczach, prawda? Katya doskonale wiedziała, co mógł czuć nieznajomy, bo przecież bardzo długo żyła iluzyroczną nadzieją, że zobaczy Morpheusa, który nie istniał. Przestał żyć w tym samym miejscu, w którym ona próbowała ciągle iść do przodu, a złośliwy los rzucał kłody pod nogi, by czasem na długo nie stanęła prosto i nie postanowiła uciec od przeszłości.
To był jeden z argumentów wyjazdu do Norwegii.
To kropla w oceanie prawdziwych niuansów - dlaczego została aurorem.
Dzisiejszy dzień zweryfikował jednak, że dość nieporadnym, bo gdyby przyszło jej mierzyć się z czarnoksiężnikiem, to zapewne już leżałaby na zimnym chodniku, sparaliżowana Avadą, która odebrałaby dziewczynie ostatni oddech. Problem w tym, że pomimo tylu przeciwności losu, ona nadal kochała swoją egzystencję i doszukiwała się najdrobniejszych szczegółow i radości tego, by po prostu eskalować piękno otaczającego ją świata.
Wlepiała intensywne spojrzenie w mężczyznę, a potem w książkę, która w tym momencie tonęła, a to zmusiło Katyę do ułożenia spierzchniętych warg w smutną podkówkę. Czuła swoistego rodzaju smutek, bo dzieła literackie były jedynymi, z którymi potrafiła się w pełni utożsamić. Serca ją aż ukłuło, kiedy widziała jak wodą nasiekają kolejne stronnice i spuściła na parę sekund wzrok. Gdy uniosła go z powrotem do góry, dostrzegła silną, męską dłoń na co skrzywiła się nieznacznie, ale nie mogłaby odmówić pomocy, skoro sama ewidentnie była kompletną niedorajdą.
-Nie, nie, nie - zaprotestowała i otaksowała go z góry na dół, a kiedy dostrzegła torbę, zmarszczyłą nos. Sheeran mial podobną i o, dziwo - też latał na miotle. -To ja musze przeprosić, bo nie powinnam czytać, kiedy idę... To zazwyczaj kończy się tak samo, ale... Och, Merlinie słodki... - jęknęła żałośnie i nie zwazała na to, czy Søren skojarzy to w jakikolwiek sposób, bo nie liczyła się z tym, że w środku miasta spotka czarodzieja. -Mój płaszcz! - mruknęła, gdy dostrzegła brudną plamę na szarawym kolorze i wypuściła ze świstem powietrze. -Proszę ze mnie nie żartować. Nie przyjęłabym żadnych pieniędzy i to jeszcze w pańskiej walucie, ale jak chce być pan dżentelmenem, to proszę wyłowić mi moją księgę - powiedziała spokojnie, ale z lekkim uśmiechem, bo przecież Katya ciągle jawiła się jako radosna i pogodna dziewczyna, czyż nie? Problem w tym, że nie miała pojęcia o tym iż rozmawia z czarodziejem, a gdyby można było ich wyczuwać, to pewnie byłaby swobodniejsza, a tak? Cieszyła się, że za sprawą Morpheusa wie cokolwiek o świecie mugoli.
/jak coś, to nie odpisuj tak dużo <3
To był jeden z argumentów wyjazdu do Norwegii.
To kropla w oceanie prawdziwych niuansów - dlaczego została aurorem.
Dzisiejszy dzień zweryfikował jednak, że dość nieporadnym, bo gdyby przyszło jej mierzyć się z czarnoksiężnikiem, to zapewne już leżałaby na zimnym chodniku, sparaliżowana Avadą, która odebrałaby dziewczynie ostatni oddech. Problem w tym, że pomimo tylu przeciwności losu, ona nadal kochała swoją egzystencję i doszukiwała się najdrobniejszych szczegółow i radości tego, by po prostu eskalować piękno otaczającego ją świata.
Wlepiała intensywne spojrzenie w mężczyznę, a potem w książkę, która w tym momencie tonęła, a to zmusiło Katyę do ułożenia spierzchniętych warg w smutną podkówkę. Czuła swoistego rodzaju smutek, bo dzieła literackie były jedynymi, z którymi potrafiła się w pełni utożsamić. Serca ją aż ukłuło, kiedy widziała jak wodą nasiekają kolejne stronnice i spuściła na parę sekund wzrok. Gdy uniosła go z powrotem do góry, dostrzegła silną, męską dłoń na co skrzywiła się nieznacznie, ale nie mogłaby odmówić pomocy, skoro sama ewidentnie była kompletną niedorajdą.
-Nie, nie, nie - zaprotestowała i otaksowała go z góry na dół, a kiedy dostrzegła torbę, zmarszczyłą nos. Sheeran mial podobną i o, dziwo - też latał na miotle. -To ja musze przeprosić, bo nie powinnam czytać, kiedy idę... To zazwyczaj kończy się tak samo, ale... Och, Merlinie słodki... - jęknęła żałośnie i nie zwazała na to, czy Søren skojarzy to w jakikolwiek sposób, bo nie liczyła się z tym, że w środku miasta spotka czarodzieja. -Mój płaszcz! - mruknęła, gdy dostrzegła brudną plamę na szarawym kolorze i wypuściła ze świstem powietrze. -Proszę ze mnie nie żartować. Nie przyjęłabym żadnych pieniędzy i to jeszcze w pańskiej walucie, ale jak chce być pan dżentelmenem, to proszę wyłowić mi moją księgę - powiedziała spokojnie, ale z lekkim uśmiechem, bo przecież Katya ciągle jawiła się jako radosna i pogodna dziewczyna, czyż nie? Problem w tym, że nie miała pojęcia o tym iż rozmawia z czarodziejem, a gdyby można było ich wyczuwać, to pewnie byłaby swobodniejsza, a tak? Cieszyła się, że za sprawą Morpheusa wie cokolwiek o świecie mugoli.
/jak coś, to nie odpisuj tak dużo <3
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Avery nigdy nie był specjalnym afirmatorem życia. Być może w okresie lat młodzieńczych posiadał pewien entuzjazm odkrywcy świata, zwłaszcza, gdy mógł robić to na miotle. Jednak im dalej w las tym na jego drodze wyrastało więcej drzew, które przeszkadzały mu w widzeniu wszystkiego w pozytywnych barwach. Jeśli miałby wskazać cel swojego istnienia, motor jego działań, dla którego codziennie wstaje z łóżka to niewątpliwie byłaby to Allison. To ona dawała mu sens, gdy wszystko inne straciło znaczenie. Nawet wtedy, kiedy poczytała mu wynikające z Wieczystej Przysięgi milczenie za zdradę, chociaż cierpiał niemal fizycznie to nie potrafiłby targnąć się na swoje życie. Wiedział, że będzie trwał tak długo jak ona i jego płomień zgaśnie w tym samym czasie co jej.
Nie umniejszał jednak w ten sposób Quidditchowi, który zawsze dawał mu potrzebne poczucie wolności oraz pomagał w ucieczce od problemów. Nawet, jeśli była tylko chwilowa i pozorna, a kończyła się wraz z zejściem z miotły. Dlatego też nie przepadał za zimowymi miesiącami, które utrudniały trenowanie na otwartej przestrzeni.
Nadchodząca zima musiała więc być też powodem, przez który zatrzymał się jak palant na środku chodnika i spowodował ten cały wypadek. Już doskonale wiedział, że przez najbliższy czas będzie pluł sobie za to w brodę. Ucieszył się więc, gdy przyjęła jego pomoc, tę niewielką formę zadośćuczynienia za to beznadziejne gapiostwo.
- Tym bardziej powinienem być tym bardziej rozgarniętym - mruknął, wcinając się w jej słowotok. Bezwiednie uniósł brew, gdy jej czujne spojrzenie prześlizgnęło się po jego sylwetce. Nie lubił być poddany tak dogłębnej obserwacji, bo zdecydowanie bardziej wolał być osobą, która dokonuje analizy. Spiął się, jakby ze strachu, że przenikliwy wzrok dziewczyny będzie mógł przejrzeń go na wylot, co było przecież niemożliwe. Wszytko to jednak przesunęło się na bok, gdy głos kobiety wezwał Merlina na widok plamy. Nie wiedzieć czemu założył, że ma do czynienia z mugolką i nawet podobała mu się ta myśl. Nie zdołał poznać nikogo takiego, nigdy też nie rozmawiał, chociaż jego poglądy nie posiadały podziałów. Był ciekaw, czy ci ludzie naprawdę tak się różnią. Teraz wiedział, że póki co się tego nie dowie. Natomiast, gdy rzuciła uwagę o walucie o mało nie parsknął śmiechem. Widocznie ona założyła dokładnie tak samo jak on. Kąciki ust uniosły mi się ku górze, po czym skinął głową i pospiesznie wydobył książkę z wody. Utwierdziło go to w przekonaniu, że wpadła na niego czarodziejka, gdyż strony przesiąknięte wodą nie były zapisane. Czy raczej słowa nie były widoczne dla jego oczu. Prostując się przez jego ciężko pracującą dziś pamięć, którą dręczyła wizja pewnego krukona, nicią prostych skojarzeń związanych z trzymanym woluminem wpadła na trop pewnej dziewczyny. Również krukonki, w dodatku pani prefekt. Po chwili w jego głowie rozległo się wycie alarmu. Spojrzał na nią jeszcze raz mrużąc lekko oczy, gdy oddawał jej własność. Nie mógł pomylić tego koloru włosów.
- Jeszcze raz najmocniej przepraszam, panno Ollivander - powiedział z ciekawością wyczekując jej reakcji. Oby nie okazało się, że ją z kimś pomylił.
Nie umniejszał jednak w ten sposób Quidditchowi, który zawsze dawał mu potrzebne poczucie wolności oraz pomagał w ucieczce od problemów. Nawet, jeśli była tylko chwilowa i pozorna, a kończyła się wraz z zejściem z miotły. Dlatego też nie przepadał za zimowymi miesiącami, które utrudniały trenowanie na otwartej przestrzeni.
Nadchodząca zima musiała więc być też powodem, przez który zatrzymał się jak palant na środku chodnika i spowodował ten cały wypadek. Już doskonale wiedział, że przez najbliższy czas będzie pluł sobie za to w brodę. Ucieszył się więc, gdy przyjęła jego pomoc, tę niewielką formę zadośćuczynienia za to beznadziejne gapiostwo.
- Tym bardziej powinienem być tym bardziej rozgarniętym - mruknął, wcinając się w jej słowotok. Bezwiednie uniósł brew, gdy jej czujne spojrzenie prześlizgnęło się po jego sylwetce. Nie lubił być poddany tak dogłębnej obserwacji, bo zdecydowanie bardziej wolał być osobą, która dokonuje analizy. Spiął się, jakby ze strachu, że przenikliwy wzrok dziewczyny będzie mógł przejrzeń go na wylot, co było przecież niemożliwe. Wszytko to jednak przesunęło się na bok, gdy głos kobiety wezwał Merlina na widok plamy. Nie wiedzieć czemu założył, że ma do czynienia z mugolką i nawet podobała mu się ta myśl. Nie zdołał poznać nikogo takiego, nigdy też nie rozmawiał, chociaż jego poglądy nie posiadały podziałów. Był ciekaw, czy ci ludzie naprawdę tak się różnią. Teraz wiedział, że póki co się tego nie dowie. Natomiast, gdy rzuciła uwagę o walucie o mało nie parsknął śmiechem. Widocznie ona założyła dokładnie tak samo jak on. Kąciki ust uniosły mi się ku górze, po czym skinął głową i pospiesznie wydobył książkę z wody. Utwierdziło go to w przekonaniu, że wpadła na niego czarodziejka, gdyż strony przesiąknięte wodą nie były zapisane. Czy raczej słowa nie były widoczne dla jego oczu. Prostując się przez jego ciężko pracującą dziś pamięć, którą dręczyła wizja pewnego krukona, nicią prostych skojarzeń związanych z trzymanym woluminem wpadła na trop pewnej dziewczyny. Również krukonki, w dodatku pani prefekt. Po chwili w jego głowie rozległo się wycie alarmu. Spojrzał na nią jeszcze raz mrużąc lekko oczy, gdy oddawał jej własność. Nie mógł pomylić tego koloru włosów.
- Jeszcze raz najmocniej przepraszam, panno Ollivander - powiedział z ciekawością wyczekując jej reakcji. Oby nie okazało się, że ją z kimś pomylił.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy Søren i Katya nie byli do siebie podobni? W jakimś stopniu na pewno, bo przeciez w Hogwarcie uchodzili za wycofanych, ale i nie całkiem - niezauważalnych. Oboje piastowali swoistego rodzaju ważne funkcje, ale Ollivander w tym wszystkim wyrzekła się bycia "godną". Wielokrotnie Marin i Anthony pokazywali jej, że bratając się ze szlamami, stanie się tak jak i one, ale krukonka wcale tego tak nie postrzegała. Lubiła ludzi i obserwowanie ich sprawiało jej przyjemność; dokładnie tak samo, jak czytanie książek. Niekażdy jednak był na tyle rozważny, by dostrzec w tym coś więcej, a rodzina różdżkarzy pomimo szacunku, którym się cieszyła, nie ukrywała swojej niechęci względem osób, które pochodziły z niemagicznych rodzin. Przykrym była też świadomość, że zdaniem Ramseya była szlachetnie głupia, ale co miała zrobić? Nienawidzić tych, których nawet nie znała?
To mijało się z celem i naturą Katyi.
-Uważa pan, że jestem nierozgarnięta? - zapytała nagle i uśmiechnęła się kącikowo, gdy jej oczy zatrzymały się na tęczówkach Avery'ego. -Naprawdę chce się pan tak spoufalać? - zabrzmiała niezwykle poważnie, choć przede wszystkim chciała sprawić grunt, bo to właśnie teraz mężczyzna próbował pokazać, że biedna czarownica jest niezdarą i taranuje Merlinowu ducha winnych ludzi. Pokręciła z rozbawieniem głową i wzięła zniszczoną książkę w dłonie, by zaraz potem wepchnąć ją do niedużej torby, w której znajdowały się także inne, zacne zbiory z biblioteki.
Można by wiele mówić o tej dwójce, ale na pewno Katya nie byłaby w stanie ocenić nieznajomego przez pryzmat własnego świata, w którym żyła. Niby czarodziejski, a zarazem tak bardzo niemagiczny.
-Słu - słucham? - zawiesiła głos i przełknęła głośniej ślinę, bo nie spodziewała się, że ktokolwiek ją rozpozna. Gdy jednak padło jej nazwisko z ust młodzieńca, raz jeszcze wbiła ciekawskie spojrzenie w Sørena. Nie mogła powstrzymać poszerzającego się uśmiechu, który ozdabiał dziewczęcą twarz i wreszcie odetchnęła z ulgą. -Panie Avery, doprawdy niesłychane, że oboje wpisujemy się po raz kolejny w kanon osób tak niezwykle zamyślonych. Nie sądziłam, że się tu spotkamy, ale jak widzę... Nic się nie zmieniło - wskazała palcem na torbę sportową i posłała mu przeciągłe spojrzenie. -Nadal pan trenuje? To niezwykłe, że szkolna pasja przeniosła się na codzienne życie, prawda?
To mijało się z celem i naturą Katyi.
-Uważa pan, że jestem nierozgarnięta? - zapytała nagle i uśmiechnęła się kącikowo, gdy jej oczy zatrzymały się na tęczówkach Avery'ego. -Naprawdę chce się pan tak spoufalać? - zabrzmiała niezwykle poważnie, choć przede wszystkim chciała sprawić grunt, bo to właśnie teraz mężczyzna próbował pokazać, że biedna czarownica jest niezdarą i taranuje Merlinowu ducha winnych ludzi. Pokręciła z rozbawieniem głową i wzięła zniszczoną książkę w dłonie, by zaraz potem wepchnąć ją do niedużej torby, w której znajdowały się także inne, zacne zbiory z biblioteki.
Można by wiele mówić o tej dwójce, ale na pewno Katya nie byłaby w stanie ocenić nieznajomego przez pryzmat własnego świata, w którym żyła. Niby czarodziejski, a zarazem tak bardzo niemagiczny.
-Słu - słucham? - zawiesiła głos i przełknęła głośniej ślinę, bo nie spodziewała się, że ktokolwiek ją rozpozna. Gdy jednak padło jej nazwisko z ust młodzieńca, raz jeszcze wbiła ciekawskie spojrzenie w Sørena. Nie mogła powstrzymać poszerzającego się uśmiechu, który ozdabiał dziewczęcą twarz i wreszcie odetchnęła z ulgą. -Panie Avery, doprawdy niesłychane, że oboje wpisujemy się po raz kolejny w kanon osób tak niezwykle zamyślonych. Nie sądziłam, że się tu spotkamy, ale jak widzę... Nic się nie zmieniło - wskazała palcem na torbę sportową i posłała mu przeciągłe spojrzenie. -Nadal pan trenuje? To niezwykłe, że szkolna pasja przeniosła się na codzienne życie, prawda?
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Dialogi nigdy nie był jego mocną stroną. Zdecydowanie jest typem obserwatora, pilnego widza wolącego stać w cieniu, z którego lepiej widać zamieszanie na świeczniku. Być może wynikało to w pewnej mierze z wychowania, jakie odebrał. Jako szlachcic miał wykazywać się nienagannymi manierami oraz być cieniem. Zbytnie okazywanie emocji mogło zostać uznane za nietakt i odkrywało wady. Stoicka postawa była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. Z drugiej strony po prostu taka była jego natura. Siostra rozumiała go bez zbędnych słów, a matka nawet nie słuchała. Po prostu oszczędzał sobie mówienia, które często po prostu było niepotrzebne. Niestety teraz widocznie mściło się to na nim. Kobieta złapała go za nieopacznie dobrane słowa i obróciła przeciwko niemu. Co prawda zauważył czający się w jej oczach uśmiech, ale i tak źle się z tym czuł. Rzeczywiście powinien bardziej uważać na to, co mówi.
- Przepraszam za wszystko, jak widać nie jestem zbyt rozgarnięty - odpowiedział, a na jego ustach zaczęło drgać coś na kształt uśmiechu. Miał nadzieję, że tym razem poprawnie zinterpretował jej ton i spojrzenie. Ostatnio w niczym nie czuł się pewnie, ale była to zapewne sprawka jego emocjonalnego rozgmerania, nad którym nie umiał od dłuższego czasu zapanować.
Z dozą żalu odprowadził wzrokiem znikającą w czeluściach torby książkę. Naprawdę było mu przykro, że przyczynił się do jej uszkodzenia. Wiedział, że gdyby zrobił to z własnością Amodeusa najpewniej solidnie by mu się oberwało. Nie, nie. Nie może o nim myśleć, nawet, jeśli wszystko sprowadza go na te tory. Potrząsnął głową, jakby odganiał natrętną muchę, a nie natrętną myśl, która zresztą już zdążyła mu się osiedlić w głowie. Żeby ją zgubić skupił się na reakcji Katyi na jego słowa. Nie chciał, żeby uznała go za jakiegoś śledzącego natręta. O mało serce nie wyskoczyło mu z piersi, gdy zareagowała zaskoczeniem. Odczekał jednak chwilę, dając się jej z tym oswoić i na szczęście nie musiał pospiesznie się oddalić. Sam nawet bezwiednie uśmiechnął się delikatnie.
- Pewne rzeczy się nie zmieniają - odparł, dla odmiany wskazując jej torbę wypchaną książkami. - Gram w Quidditcha zawodowo, to niezwykłe, że mi się udało. - Wśród szlachty to zajęcie było raczej potępiane niż propagowane, ale udało mu się dopiąć swego. Zresztą nie umiałby bez tego żyć. - Natomiast pani nadal czyta. - Odbił pałeczkę, naprawdę ciekaw, czym też teraz zajmuje się panna Ollivander.
- Przepraszam za wszystko, jak widać nie jestem zbyt rozgarnięty - odpowiedział, a na jego ustach zaczęło drgać coś na kształt uśmiechu. Miał nadzieję, że tym razem poprawnie zinterpretował jej ton i spojrzenie. Ostatnio w niczym nie czuł się pewnie, ale była to zapewne sprawka jego emocjonalnego rozgmerania, nad którym nie umiał od dłuższego czasu zapanować.
Z dozą żalu odprowadził wzrokiem znikającą w czeluściach torby książkę. Naprawdę było mu przykro, że przyczynił się do jej uszkodzenia. Wiedział, że gdyby zrobił to z własnością Amodeusa najpewniej solidnie by mu się oberwało. Nie, nie. Nie może o nim myśleć, nawet, jeśli wszystko sprowadza go na te tory. Potrząsnął głową, jakby odganiał natrętną muchę, a nie natrętną myśl, która zresztą już zdążyła mu się osiedlić w głowie. Żeby ją zgubić skupił się na reakcji Katyi na jego słowa. Nie chciał, żeby uznała go za jakiegoś śledzącego natręta. O mało serce nie wyskoczyło mu z piersi, gdy zareagowała zaskoczeniem. Odczekał jednak chwilę, dając się jej z tym oswoić i na szczęście nie musiał pospiesznie się oddalić. Sam nawet bezwiednie uśmiechnął się delikatnie.
- Pewne rzeczy się nie zmieniają - odparł, dla odmiany wskazując jej torbę wypchaną książkami. - Gram w Quidditcha zawodowo, to niezwykłe, że mi się udało. - Wśród szlachty to zajęcie było raczej potępiane niż propagowane, ale udało mu się dopiąć swego. Zresztą nie umiałby bez tego żyć. - Natomiast pani nadal czyta. - Odbił pałeczkę, naprawdę ciekaw, czym też teraz zajmuje się panna Ollivander.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Plac Piccadilly Circus
Szybka odpowiedź