Ławki nad Tamizą
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ławki nad Tamizą
Alejka ciągnąca się wzdłuż wysokiego muru wzniesionego nad brzegiem Tamizy upstrzona jest niewielkimi, drewnianymi ławeczkami o metalowych zdobieniach. Wieczna mgła nad miastem, a także wilgoć siąpiąca od rzeki, sprawiają, że ławeczki nie pełnią szczególnie praktycznych funkcji, wciąż są jednakże pełne romantycznego uroku. Mury ozdobione są wysokimi latarniami, dodatkowo obwieszonymi lampkami. Widok po drugiej stronie rzeki ledwo przebija się przez mleczną mgłę, tylko w naprawdę słoneczne dni widać kamienice znajdujące się na przeciwległym brzegu.
Prawda nas rani. Nawet jeśli myślimy, że wypowiedzenie jej na głos jest jedynym słusznym rozwiązaniem. Lepiej jest nam jej unikać. Wmawiać sobie, że daleko nam do niej i wcale nie musimy się nią przejmować. Prawda niesie ze sobą konsekwencje. Lucinda nawet gdyby chciała powiedzieć Nottowi to co myśli nie potrafiłaby tego zrobić. Zbyt długo trwali w otępieniu spowodowanym ciągłym uciekaniem od zła tego świata, że teraz w jej głosie brzmiałoby to płytko i pusto. Obco. Miał racje. Może zaczęła już to wszystko spostrzegać w inny sposób. Jakaś część jej naprawdę chciała się poddać. Czy nie jest to naturalny odruch? Czy nie to powinno się czuć po dwudziestu latach tkwienia na froncie? Nie przyznawała się do tego nawet przed samą sobą. W końcu wiedziała, że warto iść po swoje nawet jeżeli miałoby się zapłacić za to najwyższą cenę. Od kilku tygodni tylko uświadamiała się w przekonaniu, że już dawno przestała być dzieckiem. Wszystko co dźwigała na swoich ramionach przypominało jej o obowiązku, który miała i który gdzieś tam ją trzymał nie pozwalając na swobodny oddech. Nie była gotowa do przyjęcia żadnej z wymaganych przez jej ród ról. Nie mogła być żoną, matką, towarzyszką. Już dawno sprzedała swoją nieśmiertelną duszę indywidualizmowi. Było jej tak dobrze. Martwiła się o ludzi na swój własny sposób. Nie potrzebowała większej odpowiedzialności niż ta już na nią narzucona. A jednak nic nie mogła poradzić, że właśnie to utwierdzało ją przekonaniu iż powinna się zmienić. Byłaby taka sama jak te wszystkie bezimienne szlachcianki, dla których ważne jest tylko jedno. Masowa reprodukcja. - Nie musisz i nie zaakceptujesz, ale też niczego nie zmienisz Alek. To już jest przesądzone. Chcesz się buntować? Chcesz się zamęczać? Nikt ci tego nie zabroni, ale... to tylko satysfakcja. - nie da się przyjąć z godnością takiej wiadomości. To zawsze będzie krzywdzące i zawsze będzie niszczyć serce. Wskazany jest bunt i wskazany jest krzyk, ale Lucinda wiedziała, że ani jedno ani drugie nie będzie w stanie niczego zmienić. Może nawet przyniesie satysfakcje nestorowi i ojcu bo przecież kończą to co skończyć od dawna próbowali. Słyszała w jego głosie urazę. Chciała powiedzieć, że to nie jest tak, że się poddała tylko, że wie, że upadek będzie bolał jeszcze bardziej jeżeli będzie walczył. Znała to prawda? Zbyt dobrze. Alek nie mógł o tym wiedzieć. Nie mógł wiedzieć jak wiele straciła i dlaczego chciała w końcu przestać walczyć. W końcu przestać tracić co chwile kawałek samej siebie. Słysząc kolejne słowa przyjaciela zamarła. - Elizabeth? - powtórzyła zaskoczona jakby chciała się upewnić, że o jej kuzynce właśnie rozmawiali. - Dlaczego? - i w chwili, w której zadała to pytanie już znała na nie odpowiedź. To była dobra partia. To była partia, która w tym przypadku raniła jak róża. Przez chwile, ale tylko przez chwile... żałowała tego co mu powiedziała. To było o wiele bardziej skomplikowane i ciężkie do przetrawienia niż myślała. Nawet dla niej. - Alek... - zaczęła jeszcze, ale ten już ruszył z miejsca. Myślałem, że mi pomoże ale efekt jest wręcz przeciwny. Słysząc to wyciągnęła do niego rękę, a na jej twarzy musiał zobaczyć prośbę by został. Znajomy dźwięk teleportacji palił jej uszy. Ile razy serce może rozbić się na najdrobniejsze kawałeczki?
z.t
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 13.07?
I w końcu ostatni tego dnia eliksir został ukończony i przelany do fiolek. Odstawiła je na półkę, po czym zdjęła szatę alchemika; była gotowa do zakończenia pracy na dziś i opuszczenia Munga. Jednak nie od razu po pracy miała zamiar wrócić do domu. Nie spieszyła się zresztą, wiedząc, że o tej porze raczej i tak nie zastanie Very. Jej siostra także miała sporo pracy.
Czas, który pozostał do planowanego spotkania spędziła, przechadzając się po Londynie w ciele kota. Z perspektywy zwierzęcia wszystko wyglądało inaczej. Ostatnio brakowało jej tych kocich przechadzek, ale zbyt mocno absorbowała ją praca, warzenie eliksirów zarówno na potrzeby Munga, jak i dla przyjaciół z Zakonu Feniksa. Jednak nie narzekała na to, bo lubiła robić to, co robi i lubiła czuć się przydatna. Alchemia była czymś więcej niż tylko pracą, była też jej pasją.
W ciele kota szybko i zwinnie przemieszczała się uliczkami. Nikt nie zwracał większej uwagi na niedużą burą kotkę z białym podgardlem, wyglądającą jak setki innych londyńskich kotów. Nawet w zwierzęcym ciele pozostawała drobna i niepozorna, nie wyróżniała się spośród innych kotów, tak, jak nigdy nie wyróżniała się zbytnio wśród ludzi ze swoim przeciętnym wzrostem i jasnymi włosami najczęściej zaplecionymi w warkocz.
Londyn był spowity mgłą, która szczególnie intensywna zdawała się w rejonach rzeki. Charlie miała wrażenie, że maleńkie drobinki wilgoci osiadają nawet na jej futerku i wąsach. Poruszyła nimi lekko w daremnej próbie pozbycia się kropelek rosy, po czym ruszyła dalej, niedługo później docierając do alejki nad rzeką, gdzie stały ławki.
Kiedy zamieszkała w Londynie, czasem lubiła pojawiać się tu po zakończeniu pracy. Przychodziła wtedy i przysiadała na jednej z ławeczek, wpatrując się w mętne wody Tamizy i próbując sobie wyobrazić, że patrzy na morze w rodzinnej Kornwalii, ale niestety choć bardzo się starała, ten krajobraz nie przypominał tego, za którym często tęskniła, odkąd wyprowadziła się z Tinworth i wraz z siostrą zamieszkała pod Londynem, by mieć bliżej do Munga, gdzie miała kurs alchemiczny. W Londynie brakowało jej rodzinnego domu i otaczających go nadmorskich krajobrazów. Sielskich, spokojnych i cichych, mąconych jedynie szumem fal i skrzeczeniem nadmorskich ptaków. Tutaj było inaczej, i życie też wyglądało inaczej, początkowo nie było jej łatwo się przystosować i przywykła dopiero z czasem.
W kociej postaci zręcznie wskoczyła na murek, przysiadając na jego brzegu i wpatrując się w wodę. Rzeka była brudna, zimna i nieprzyjemna, podobnie jak mgliste powietrze unoszące się nad nią, ale mimo wszystko było coś uspokajającego w aurze tego miejsca. Po męczącym dniu pracy potrzebowała wyciszenia.
Koniuszek jej ogona lekko drgał, kiedy tak rozglądała się po otoczeniu. Gdy usłyszała jakiś dźwięk, poruszyła uszami i obróciła głowę w tamtą stronę, zauważając we mgle potężną, szeroką sylwetkę. Przyglądała jej się przez dłuższą chwilę, a w zielonych, kocich oczach pojawił się błysk rozpoznania; wtedy zgrabnie zeskoczyła z murka i zmieniła się z powrotem w siebie.
- Jesteś – rzuciła, podchodząc bliżej i przyglądając mu się. – Dawno się nie widzieliśmy – zauważyła; kojarzyła go z wesela Eileen i Herewarda, gdzie mignął jej wśród tańczących, ale dawno nie spotkali się tak bezpośrednio, nie będąc otoczonymi tłumem innych osób. Rozumiała jednak, że miał swoje zajęcia i obowiązki, a ona miała swoje. - Co u was słychać? - zapytała go jeszcze; mieli sobie wiele do opowiedzenia.
I w końcu ostatni tego dnia eliksir został ukończony i przelany do fiolek. Odstawiła je na półkę, po czym zdjęła szatę alchemika; była gotowa do zakończenia pracy na dziś i opuszczenia Munga. Jednak nie od razu po pracy miała zamiar wrócić do domu. Nie spieszyła się zresztą, wiedząc, że o tej porze raczej i tak nie zastanie Very. Jej siostra także miała sporo pracy.
Czas, który pozostał do planowanego spotkania spędziła, przechadzając się po Londynie w ciele kota. Z perspektywy zwierzęcia wszystko wyglądało inaczej. Ostatnio brakowało jej tych kocich przechadzek, ale zbyt mocno absorbowała ją praca, warzenie eliksirów zarówno na potrzeby Munga, jak i dla przyjaciół z Zakonu Feniksa. Jednak nie narzekała na to, bo lubiła robić to, co robi i lubiła czuć się przydatna. Alchemia była czymś więcej niż tylko pracą, była też jej pasją.
W ciele kota szybko i zwinnie przemieszczała się uliczkami. Nikt nie zwracał większej uwagi na niedużą burą kotkę z białym podgardlem, wyglądającą jak setki innych londyńskich kotów. Nawet w zwierzęcym ciele pozostawała drobna i niepozorna, nie wyróżniała się spośród innych kotów, tak, jak nigdy nie wyróżniała się zbytnio wśród ludzi ze swoim przeciętnym wzrostem i jasnymi włosami najczęściej zaplecionymi w warkocz.
Londyn był spowity mgłą, która szczególnie intensywna zdawała się w rejonach rzeki. Charlie miała wrażenie, że maleńkie drobinki wilgoci osiadają nawet na jej futerku i wąsach. Poruszyła nimi lekko w daremnej próbie pozbycia się kropelek rosy, po czym ruszyła dalej, niedługo później docierając do alejki nad rzeką, gdzie stały ławki.
Kiedy zamieszkała w Londynie, czasem lubiła pojawiać się tu po zakończeniu pracy. Przychodziła wtedy i przysiadała na jednej z ławeczek, wpatrując się w mętne wody Tamizy i próbując sobie wyobrazić, że patrzy na morze w rodzinnej Kornwalii, ale niestety choć bardzo się starała, ten krajobraz nie przypominał tego, za którym często tęskniła, odkąd wyprowadziła się z Tinworth i wraz z siostrą zamieszkała pod Londynem, by mieć bliżej do Munga, gdzie miała kurs alchemiczny. W Londynie brakowało jej rodzinnego domu i otaczających go nadmorskich krajobrazów. Sielskich, spokojnych i cichych, mąconych jedynie szumem fal i skrzeczeniem nadmorskich ptaków. Tutaj było inaczej, i życie też wyglądało inaczej, początkowo nie było jej łatwo się przystosować i przywykła dopiero z czasem.
W kociej postaci zręcznie wskoczyła na murek, przysiadając na jego brzegu i wpatrując się w wodę. Rzeka była brudna, zimna i nieprzyjemna, podobnie jak mgliste powietrze unoszące się nad nią, ale mimo wszystko było coś uspokajającego w aurze tego miejsca. Po męczącym dniu pracy potrzebowała wyciszenia.
Koniuszek jej ogona lekko drgał, kiedy tak rozglądała się po otoczeniu. Gdy usłyszała jakiś dźwięk, poruszyła uszami i obróciła głowę w tamtą stronę, zauważając we mgle potężną, szeroką sylwetkę. Przyglądała jej się przez dłuższą chwilę, a w zielonych, kocich oczach pojawił się błysk rozpoznania; wtedy zgrabnie zeskoczyła z murka i zmieniła się z powrotem w siebie.
- Jesteś – rzuciła, podchodząc bliżej i przyglądając mu się. – Dawno się nie widzieliśmy – zauważyła; kojarzyła go z wesela Eileen i Herewarda, gdzie mignął jej wśród tańczących, ale dawno nie spotkali się tak bezpośrednio, nie będąc otoczonymi tłumem innych osób. Rozumiała jednak, że miał swoje zajęcia i obowiązki, a ona miała swoje. - Co u was słychać? - zapytała go jeszcze; mieli sobie wiele do opowiedzenia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Trzynaście minut spóźnienia. Co za wstyd. Wright nigdy nie dbał o punktualność, spóźniając się elegancko na większość spotkań, tym razem jednak przygotował się wcześniej. Ubrał się, jak na swoje standardy, dość elegancko: chciał zaprezentować się przed kuzynką jak najlepiej, wiedząc, że szata zdobi czarodzieja. Wyprasował (nieumiejętnie) koszulę i założył nowe, sztywne i niewygodne buty, wypastowane na wysoki połysk. Prolog do rodzinnego spotkania tak się przeciągnął, że Ben pojawił się w umówionym miejscu haniebnie spóźniony, zgrzany i....zaskoczony nagłą przemianą.
- Łoł, Charlene - powiedział, chwytając się odruchowo za serce. Odrobinę teatralnie, lecz w tym wesołym - nieco na siłę - geście było wiele prawdy. Ciągle nie mógł przyzwyczaić się do widoku człowieka tak płynnie zmieniającego się w zwierzę. I na odwrót. Przed sekundą obserwował zwykłego kota, ze znudzeniem obserwującego żałosny świat ludzi, a teraz miał przed sobą drogą kuzynkę, uroczą i drobną jak zwykle. - Chyba nigdy nie przejdę z tym do porządku dziennego - skomentował z westchnieniem, nie mając na myśli słów krytyki. Opiekował się smokami, potężnymi bestiami, walczył ze złem w postaciach szumowin i wykwalifikowanych frajerów, nie szanujących świętego spokoju cmentarzy, animagia Charlene nie wywoływała więc w nim strachu, raczej zaskoczenie. A miał za dużo niespodzianek na co dzień, głównie tych nieprzyjemnych, by odnajdywać radość w przyjemniejszych okolicznościach. - Na pewno jesteśmy rodziną? - zmrużył oczy, wykorzystując swój stały żart, brzmiący jednak smutniej niż kiedyś. Lubił droczyć się z Leighton, w żartobliwy sposób wypominając jej niezwykłą inteligencję oraz talent do transmutacji: cechy dość dalekie od prostych umiejętności Wrightów, twardo stąpających po ziemi i skupionych na prostych przyjemnościach oraz technicznych wyzwaniach. Nie rozumiał słabości Charlene do książek i podziwiał jej pracowitość. Nauka przemiany w animaga musiała wiele ją kosztować, dlatego cieszył się, mając ją po swojej stronie. Z pewnością przyda się Zakonowi Feniksa, kto wie, kiedy będą potrzebować kociego, nierzucającego się w oczy szpiega.
- Wszystko w porządku. Przynajmniej tak myślę...Dopiero niedawno widziałem się z Hanią i no, powiedziałem jej, o wiesz czym - odparł jak zwykle nieco chaotycznie, wzdychając ciężko. - Mam wrażenie, że zaniedbałem rodzinę. Tyle się dzieje i nie miałem głowy do kontaktu z Josephem i Grubcią - wyznał nieco zasmuconym tonem, czując, że w końcu może zrzucić z siebie ciężar wyrzutów sumienia. Charlene należała do rodziny, nie czuł więc, że zdradza ich tajemnice. Rozmowa na poważne tematy przychodziła mu z trudem, ale nauczył się już, że kumulowanie emocji w środku w większości przypadków szkodzi. - Przejdziemy się? - nie lubił wyrzucać z siebie trudności w bezruchu, szybki chód dawał złudne poczucie działania. Gdy Leighton się zgodziła, skierował się na deptak, ciągnący się nad zamgloną Tamizą. Rozpoczęli spacer a wokół...rozszczekały się psy. Początkowo Ben nie zwrócił na to uwagi, dopiero po kilkunastu krokach rzucił Leighton pytające spojrzenie. - Co się dzieje z tymi zwierzętami... to chyba anomalie, co nie? Chyba, że przyprowadziłaś ze sobą znajomego psiego animaga - coraz lepiej i płynniej wychodziły mu żarty: może naprawdę powoli zaczynał wracać do równowagi, odkopując spod gruzów dawną beztroskę?
- Łoł, Charlene - powiedział, chwytając się odruchowo za serce. Odrobinę teatralnie, lecz w tym wesołym - nieco na siłę - geście było wiele prawdy. Ciągle nie mógł przyzwyczaić się do widoku człowieka tak płynnie zmieniającego się w zwierzę. I na odwrót. Przed sekundą obserwował zwykłego kota, ze znudzeniem obserwującego żałosny świat ludzi, a teraz miał przed sobą drogą kuzynkę, uroczą i drobną jak zwykle. - Chyba nigdy nie przejdę z tym do porządku dziennego - skomentował z westchnieniem, nie mając na myśli słów krytyki. Opiekował się smokami, potężnymi bestiami, walczył ze złem w postaciach szumowin i wykwalifikowanych frajerów, nie szanujących świętego spokoju cmentarzy, animagia Charlene nie wywoływała więc w nim strachu, raczej zaskoczenie. A miał za dużo niespodzianek na co dzień, głównie tych nieprzyjemnych, by odnajdywać radość w przyjemniejszych okolicznościach. - Na pewno jesteśmy rodziną? - zmrużył oczy, wykorzystując swój stały żart, brzmiący jednak smutniej niż kiedyś. Lubił droczyć się z Leighton, w żartobliwy sposób wypominając jej niezwykłą inteligencję oraz talent do transmutacji: cechy dość dalekie od prostych umiejętności Wrightów, twardo stąpających po ziemi i skupionych na prostych przyjemnościach oraz technicznych wyzwaniach. Nie rozumiał słabości Charlene do książek i podziwiał jej pracowitość. Nauka przemiany w animaga musiała wiele ją kosztować, dlatego cieszył się, mając ją po swojej stronie. Z pewnością przyda się Zakonowi Feniksa, kto wie, kiedy będą potrzebować kociego, nierzucającego się w oczy szpiega.
- Wszystko w porządku. Przynajmniej tak myślę...Dopiero niedawno widziałem się z Hanią i no, powiedziałem jej, o wiesz czym - odparł jak zwykle nieco chaotycznie, wzdychając ciężko. - Mam wrażenie, że zaniedbałem rodzinę. Tyle się dzieje i nie miałem głowy do kontaktu z Josephem i Grubcią - wyznał nieco zasmuconym tonem, czując, że w końcu może zrzucić z siebie ciężar wyrzutów sumienia. Charlene należała do rodziny, nie czuł więc, że zdradza ich tajemnice. Rozmowa na poważne tematy przychodziła mu z trudem, ale nauczył się już, że kumulowanie emocji w środku w większości przypadków szkodzi. - Przejdziemy się? - nie lubił wyrzucać z siebie trudności w bezruchu, szybki chód dawał złudne poczucie działania. Gdy Leighton się zgodziła, skierował się na deptak, ciągnący się nad zamgloną Tamizą. Rozpoczęli spacer a wokół...rozszczekały się psy. Początkowo Ben nie zwrócił na to uwagi, dopiero po kilkunastu krokach rzucił Leighton pytające spojrzenie. - Co się dzieje z tymi zwierzętami... to chyba anomalie, co nie? Chyba, że przyprowadziłaś ze sobą znajomego psiego animaga - coraz lepiej i płynniej wychodziły mu żarty: może naprawdę powoli zaczynał wracać do równowagi, odkopując spod gruzów dawną beztroskę?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była na niego zła o to spóźnienie, choć przez chwilę zastanawiała się, czy Ben przyjdzie, czy w natłoku zobowiązań znajdzie dla niej czas. Był Gwardzistą; odkąd zrozumiała, czym to właściwie jest, czuła mimowolny respekt wobec niego i decyzji, którą podjął, a która musiała wymagać nie lada odwagi. Oczywiście nie miała pojęcia, na czym polegała próba, ale zdawała sobie sprawę, że to coś trudnego i zawiłego, poświęcenie się idei Zakonu i oferowanie swojego życia sprawie. Widziała, że jej kuzyn się zmienił. Nie był tą samą osobą, co dawniej, nie był już rubaszną gwiazdą quidditcha pławiącą się w sławie. Z racji dużej różnicy wieku zawsze wydawał jej się nieco bardziej odległy niż młodsi od niego Hannah i Joseph, ale pozostawali rodziną – nawet jeśli Charlie nie odziedziczyła wrightowskiego talentu do quidditcha. Jej matka zadbała, by jej dzieci miały kontakt z jej rodziną i odwiedzali się nawzajem. Charlie jako dziecko i nastolatka czasem z nimi latała, choć nie wychodziło jej to ani w połowie tak dobrze, niemniej jednak to dzięki Benowi i Josephowi w ogóle nauczyła się dosiadać miotłę i nie zderzać się z drzewami. Chodziła też czasem na ich mecze i przyzwyczaiła się, że koleżanki i koledzy, którzy wiedzieli o jej pokrewieństwie z Wrightami, często proszą ją o bilety.
Gdy tylko go zobaczyła, od razu przemieniła się z powrotem w siebie. Zdawała sobie sprawę, że dla niektórych mogło to wyglądać szokująco, że gdy tylko chciała, mogła płynnie zmienić się w zwierzę lub odwrotnie. Niewielu też o jej umiejętności wiedziało, ale nie kryła się z nią przed rodziną, przyjaciółmi i Zakonem Feniksa – była gotowa zaoferować organizacji swoje zdolności, i to nie tylko te alchemiczne.
Kiedy tylko stała się sobą, uśmiechnęła się i lekkim ruchem poprawiła długi, jasny warkocz. Jej oczy wciąż pozostawały intensywnie zielone jak u kota, choć źrenice wróciły już do ludzkiego kształtu. W porównaniu z postawnym Benem wydawała się jeszcze drobniejsza. Choć nie była już dzieckiem, zapewne nadal potrafiłby ją podnieść jedną ręką.
- Z czasem się przyzwyczaisz. Vera też już chyba przywykła do kociej sierści i do stałej obecności kocimiętki w naszym domu – rzekła; odkąd została animagiem, czasem odczuwała drobne podszepty kocich instynktów, zwłaszcza w zwierzęcym ciele. Miała wtedy ochotę wąchać kocimiętkę, ocierać się o meble czy polować na myszy. – Oczywiście, że jesteśmy, nawet jeśli nie mam waszego talentu do quidditcha – dodała. Charlie prawdopodobnie odziedziczyła talenty po Leightonach, choć jej matka też była zdolną alchemiczką i to ona zaraziła córkę tą pasją. Nigdy nie zajmowała się nią zawodowo jak Charlie, była to raczej domowa produkcja eliksirów na potrzeby rodziny i znajomych oraz hobbystyczne obserwowanie nieba. Leonia Leighton, niegdyś Wright, była przemiłą, ciepłą i prostolinijną kobietą, i podobno w młodości nieźle latała, ale później podporządkowała się rodzinie i opiece nad domem, pracę zawodową pozostawiając mężowi. Niestety ostatnie pięć lat było dla niej bardzo ciężkie, i do tej pory nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią Helen.
Tak czy inaczej, Charlie zawsze czuła ciągotki do książek i wiedzy, zwłaszcza do eliksirów. Nigdy nie stroniła od zabaw z rodzeństwem i kuzynami, ale miała więcej niż oni cierpliwości do nauki, dlatego Tiara Przydziału wysłała ją do Ravenclawu – jak niegdyś jej ojca. Prawdopodobnie to Vera miała w sobie więcej Wrighta, ale i Charlie była w gruncie rzeczy bardzo prostolinijną i szczerą osóbką.
- Dawno się z nimi nie widziałam i trochę żałuję, mam jednak nadzieję, że mają się dobrze – odezwała się. – Czasy nie są łatwe, każdy z nas ma dużo pracy i swoich problemów. Myślę, że nikomu nie jest teraz łatwo, odkąd są anomalie. – Oprócz Zakonu Feniksa dochodziły też inne zajęcia; Charlie miała bardzo dużo pracy w Mungu, bo wzrosło zapotrzebowanie na eliksiry. To nie sprzyjało częstemu odwiedzaniu bliskich, zwłaszcza odkąd nie można się było teleportować. Musiałaby wykroić z napiętego rozkładu dnia znacznie więcej czasu, bo lot na miotle w jedną stronę potrwałby parę godzin, nie mogła już zniknąć i za chwilę pojawić się w Kornwalii. Częściej więc pisała listy, wpadając w dni wolne od pracy. – Nawet u swoich rodziców nie mogę bywać tak często, jak bym chciała, więc nie jesteś osamotniony w tym poczuciu. Zwłaszcza, że pewnie teraz masz jeszcze więcej obowiązków. – Ratowanie świata na pewno było bardzo czasochłonne i trudne. A wiedziała też, że i Hannah była już w Zakonie. – Cieszę się jednak, że znalazłeś go trochę dla mnie. Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz mieliśmy okazję dłużej ze sobą porozmawiać, bo nawet na weselu nie było ku temu sposobności.
Nie było łatwo dbać o rodzinne więzi, kiedy wokół świat wywracał się do góry nogami.
- Jasne, chodźmy – zgodziła się. Mogli przejść się wzdłuż alejki z ławkami, która póki co była dość opustoszała. Po chwili także mogła usłyszeć głośne szczekanie. – Nie. Nie znam psiego animaga, może to... jakieś bezpańskie psy? – zastanowiła się. Po anomaliach wiele zwierząt mogło zostać bez domu, pewnie to one gdzieś tu się kryły i zaczęły szczekać, gdy tylko wyczuły zapach ludzi.
Szczekanie nie cichło; rozlegało się tak blisko, że aż zaczęła patrzeć w dół, czy czasem jakieś zwierzę nie rzuca się ku ich kostkom.
- Muszą być bardzo blisko... – szepnęła; przez mgłę nie widzieli jeszcze psów, ale podszept kociego instynktu kazał jej czuć niepokój i zachowywać ostrożność.
Gdy tylko go zobaczyła, od razu przemieniła się z powrotem w siebie. Zdawała sobie sprawę, że dla niektórych mogło to wyglądać szokująco, że gdy tylko chciała, mogła płynnie zmienić się w zwierzę lub odwrotnie. Niewielu też o jej umiejętności wiedziało, ale nie kryła się z nią przed rodziną, przyjaciółmi i Zakonem Feniksa – była gotowa zaoferować organizacji swoje zdolności, i to nie tylko te alchemiczne.
Kiedy tylko stała się sobą, uśmiechnęła się i lekkim ruchem poprawiła długi, jasny warkocz. Jej oczy wciąż pozostawały intensywnie zielone jak u kota, choć źrenice wróciły już do ludzkiego kształtu. W porównaniu z postawnym Benem wydawała się jeszcze drobniejsza. Choć nie była już dzieckiem, zapewne nadal potrafiłby ją podnieść jedną ręką.
- Z czasem się przyzwyczaisz. Vera też już chyba przywykła do kociej sierści i do stałej obecności kocimiętki w naszym domu – rzekła; odkąd została animagiem, czasem odczuwała drobne podszepty kocich instynktów, zwłaszcza w zwierzęcym ciele. Miała wtedy ochotę wąchać kocimiętkę, ocierać się o meble czy polować na myszy. – Oczywiście, że jesteśmy, nawet jeśli nie mam waszego talentu do quidditcha – dodała. Charlie prawdopodobnie odziedziczyła talenty po Leightonach, choć jej matka też była zdolną alchemiczką i to ona zaraziła córkę tą pasją. Nigdy nie zajmowała się nią zawodowo jak Charlie, była to raczej domowa produkcja eliksirów na potrzeby rodziny i znajomych oraz hobbystyczne obserwowanie nieba. Leonia Leighton, niegdyś Wright, była przemiłą, ciepłą i prostolinijną kobietą, i podobno w młodości nieźle latała, ale później podporządkowała się rodzinie i opiece nad domem, pracę zawodową pozostawiając mężowi. Niestety ostatnie pięć lat było dla niej bardzo ciężkie, i do tej pory nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią Helen.
Tak czy inaczej, Charlie zawsze czuła ciągotki do książek i wiedzy, zwłaszcza do eliksirów. Nigdy nie stroniła od zabaw z rodzeństwem i kuzynami, ale miała więcej niż oni cierpliwości do nauki, dlatego Tiara Przydziału wysłała ją do Ravenclawu – jak niegdyś jej ojca. Prawdopodobnie to Vera miała w sobie więcej Wrighta, ale i Charlie była w gruncie rzeczy bardzo prostolinijną i szczerą osóbką.
- Dawno się z nimi nie widziałam i trochę żałuję, mam jednak nadzieję, że mają się dobrze – odezwała się. – Czasy nie są łatwe, każdy z nas ma dużo pracy i swoich problemów. Myślę, że nikomu nie jest teraz łatwo, odkąd są anomalie. – Oprócz Zakonu Feniksa dochodziły też inne zajęcia; Charlie miała bardzo dużo pracy w Mungu, bo wzrosło zapotrzebowanie na eliksiry. To nie sprzyjało częstemu odwiedzaniu bliskich, zwłaszcza odkąd nie można się było teleportować. Musiałaby wykroić z napiętego rozkładu dnia znacznie więcej czasu, bo lot na miotle w jedną stronę potrwałby parę godzin, nie mogła już zniknąć i za chwilę pojawić się w Kornwalii. Częściej więc pisała listy, wpadając w dni wolne od pracy. – Nawet u swoich rodziców nie mogę bywać tak często, jak bym chciała, więc nie jesteś osamotniony w tym poczuciu. Zwłaszcza, że pewnie teraz masz jeszcze więcej obowiązków. – Ratowanie świata na pewno było bardzo czasochłonne i trudne. A wiedziała też, że i Hannah była już w Zakonie. – Cieszę się jednak, że znalazłeś go trochę dla mnie. Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz mieliśmy okazję dłużej ze sobą porozmawiać, bo nawet na weselu nie było ku temu sposobności.
Nie było łatwo dbać o rodzinne więzi, kiedy wokół świat wywracał się do góry nogami.
- Jasne, chodźmy – zgodziła się. Mogli przejść się wzdłuż alejki z ławkami, która póki co była dość opustoszała. Po chwili także mogła usłyszeć głośne szczekanie. – Nie. Nie znam psiego animaga, może to... jakieś bezpańskie psy? – zastanowiła się. Po anomaliach wiele zwierząt mogło zostać bez domu, pewnie to one gdzieś tu się kryły i zaczęły szczekać, gdy tylko wyczuły zapach ludzi.
Szczekanie nie cichło; rozlegało się tak blisko, że aż zaczęła patrzeć w dół, czy czasem jakieś zwierzę nie rzuca się ku ich kostkom.
- Muszą być bardzo blisko... – szepnęła; przez mgłę nie widzieli jeszcze psów, ale podszept kociego instynktu kazał jej czuć niepokój i zachowywać ostrożność.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Na wspomnienie kociej sierści Benjaminowi aż zakręciło się w nosie. Wspomniał dzielnego Ptysia, którego zdołał uratować w czasie wybuchu anomalii. Niewiele brakowało a kocisko zgubiłoby się w ostępach rezerwatu, narażając się na niezbyt przyjemne spotkanie trzeciego stopnia z ziejącym ogniem smokiem. Przypalone białe futerko na pewno nie spodobałoby się profesor Bagshot, dlatego Wright ciągle potrafił przywołać ulgę, którą poczuł, gdy w końcu przycisnął zwierzątko do piersi, chroniąc je przed niebezpieczeństwami. Osobiście wolał stworzenia mniej puchate, posiadające jakiejś specjalne zdolności, ale także i zwykłe przybłędy obdarzał niezbędną opieką. Także Charlene wzbudzała w nim bardziej troskliwe uczucia w kociej postaci, jako kobieta wzbudzała w nim dziwny dyskomfort. Malutka, drobna, o przenikliwych, zielonych oczach, nie nadawała się na jego kuzynkę, raczej na panienkę, którą kiedyś, po pijaku, podrywał w nędznym barze. Skwitował opowieść o Verze skinięciem głowy. - Co u niej? - spytał, czując się w obowiązku zaciekawienia co do losów Very. Pytanie o samopoczucie i zdrowie wchodziło mu w krew, wszyscy niepokoili się o swoich bliskich a nieszczęścia spadały na Wielką Brytanię zbyt często, by można było rozmawiać o pogodzie - bez strachu o przyjaciół. - No - podsumował elokwentnie, Charlene właściwie powtórzyła na głos jego wątpliwości oraz niepokoje, referując to, co sam powiedział. Westchnął rozdzierająco - ostatnio weszło mu to w nawyk - i zagłębił się we własnych myślach. O Hani, wciągniętej do Zakonu Feniksa. O niczego nieświadomym Josephie, którego chciał widzieć u swego boku, ale dopiero wtedy, gdy udowodni swoje poświęcenie. O rodzicach, u których nie był już od kilku tygodni, śląc tylko enigmatyczne listy, jasno wskazujące na to, że coś było nie tak. Ożywił się dopiero na wspomnienie wesela, dobrze się tam bawił. - Ślub był wspaniały. Jedyna optymistyczna informacja ostatnich tygodni - odparł nieco żwawiej, przyśpieszając kroku. A im szybciej szedł, tym głośniejsze okazywało się poszczekiwanie. Postarał się je zignorować, przekrzykując denerwujący odgłos. - A kiedy zatańczę na twoim ślubie, Charly? - spytał jowialnie, bliski poklepania jej po szczupłym ramieniu. Najwyższy czas, by przyprowadziła im jakiegoś godnego kocura, przedstawiając go jako swojego narzeczonego. Benjamin stracił już nadzieję na rychłe zamążpójście Hannah, cała nadzieja spoczywała więc na kuzynkach, znacznie spokojniejszych od szalonej siostry. Niestety, dalsze, bezpardonowe zagłębianie się w życie emocjonalne panienki Leighton zostało brutalnie przerwane nasilającym się szczekiem. Zdezorientowany i zirytowany Benjamin zatrzymał się w połowie kroku, z grymasem oburzenia na twarzy. - Co za dzikie psiska! - zdenerwował się, orientując się gwałtownie, że ten nieznośny dźwięk nagle ucichł. - Może ktoś chciał potopić psy w Tamizie? - zaniepokoił się równie nagle, szybko podchodząc do kamiennej balustrady, oddzielającej deptak od wody. Poszczekiwania znów się odezwały, niezwykle głośne, tak, jakby psy znajdowały się tuż obok.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Także z wyglądu Charlie niezbyt przypominała Wrightów z tą drobną budową i jasnymi włosami. Wielu ludzi okazywało zdziwienie, słysząc, że była spokrewniona z Wrightami. Nawet nie tak dawno doszło do takiej sytuacji, kiedy rozmawiała z Anthonym i okazało się, że był Macmillanem z Kornwalii i znał jej krewnych. Sama była wtedy zaskoczona, bo okazało się, że ten świat jest naprawdę mały, ale z drugiej strony, Benjamin i Joseph byli powszechnie znani w magicznym świecie jako gracze popularnych drużyn.
- Ma dużo pracy. Mam wrażenie, że bywa w domu jeszcze rzadziej niż ja – odpowiedziała. – Rodzice też jakoś sobie radzą. Szczęście w nieszczęściu, że tamtego dnia tata wrócił do domu wcześniej. A mama... Jakoś to wszystko znosi. – Na pewno wiedział, o jaki dzień jej chodziło, o dzień pożaru w ministerstwie. Wiedział też, że jej matka od czasu śmierci Helen nie była do końca sobą, a anomalie i te wszystkie przykre zdarzenia, oraz przygnębiająca aura która zaległa nad Anglią znowu pogorszyły jej stan.
Wszyscy przeżywali teraz podobne troski. Lęk o najbliższych i wyrzuty sumienia, że ma się dla nich tak mało czasu, podszyty strachem, że kolejnego spotkania może nie być, bo rzeczywistość jest teraz tak niepewna. Dwudziestego piątego czerwca wielu nigdy nie wróciło do swoich rodzin.
Charlie i Vera obie były w Zakonie, byli w nim także Ben i Hannah, i podejrzewała, że pewnego dnia pojawi się i Joseph.
- Też dobrze się bawiłam. To była taka... iskra radości wśród zbliżających się ciemnych chmur. Ale potrzebne są takie chwile zwłaszcza kiedy źle się dzieje – odezwała się; jej pogodna, optymistyczna natura kazała jej wypatrywać światła w ciemności, chwytać się wszystkiego co dobre, nawet jeśli rzeczywiście nadchodziła wojna. Była już tuż tuż, atak na ministerstwo był tego dobitnym dowodem, ale Charlie wciąż jeszcze nie traciła wiary w świat, choć czasem czuła, że i wokół niej zaciska się lęk i niepewność.
Słysząc pytanie o swój ślub, zarumieniła się lekko.
- Och... Chyba nieprędko – odpowiedziała po chwili wahania. W jej życiu nadal nikogo nie było, wciąż była sama. Po skończeniu Hogwartu pochłonął ją kurs alchemiczny i nauka animagii, a później praca. I jakoś tak się złożyło, że jej młode serduszko nie miało jeszcze okazji zabić mocniej. Nie zanosiło się w nadchodzącym czasie na jej ślub, mogła co najwyżej bawić się na weselach innych, i skrycie marzyć o tym, by samej też kiedyś założyć swoją rodzinę. Bo chciała to zrobić, rodzinne wartości były dla niej ważne. Nie tylko pracą się żyło. Czasem dziwiła się, że żadne z Wrightów jeszcze się nie ustatkowało, ale potem przypomniała sobie, że wszyscy wiedli dość intensywne życie, a Ben zapewne miał teraz inne priorytety niż związki w jakiekolwiek formie.
Szczekanie nie ustawało. Wciąż słyszała ujadanie i rozglądała się za psami, które musiały być blisko, nawet jeśli żadnego nie widziała.
- Może... – odniosła się do jego słów, także szybko podchodząc do murka, żeby sprawdzić, czy może jakiś pies nie tonie właśnie w rzece. Spojrzała w dół, prosto w wody Tamizy, ale nigdzie w pobliżu nie zauważyła żadnego zwierzęcia, ani w wodzie ani poza nią. Tymczasem coś znowu szczeknęło tuż obok niej, zupełnie jakby pies stał nie dalej jak metr od niej i nagle ucichło, kiedy Ben przystanął przy kamiennej balustradzie. Znów rozejrzała się dookoła, ale żaden pies nie nadbiegał. Obok niej był tylko Ben, a szczekanie brzmiało tak blisko, jakby wydobywało się z niego. A teraz, kiedy oboje stali w miejscu wpatrując się w wodę, panowała cisza.
- Zrób krok do tyłu – odezwała się nagle, patrząc prosto na niego, nagle czymś zaintrygowana.
- Ma dużo pracy. Mam wrażenie, że bywa w domu jeszcze rzadziej niż ja – odpowiedziała. – Rodzice też jakoś sobie radzą. Szczęście w nieszczęściu, że tamtego dnia tata wrócił do domu wcześniej. A mama... Jakoś to wszystko znosi. – Na pewno wiedział, o jaki dzień jej chodziło, o dzień pożaru w ministerstwie. Wiedział też, że jej matka od czasu śmierci Helen nie była do końca sobą, a anomalie i te wszystkie przykre zdarzenia, oraz przygnębiająca aura która zaległa nad Anglią znowu pogorszyły jej stan.
Wszyscy przeżywali teraz podobne troski. Lęk o najbliższych i wyrzuty sumienia, że ma się dla nich tak mało czasu, podszyty strachem, że kolejnego spotkania może nie być, bo rzeczywistość jest teraz tak niepewna. Dwudziestego piątego czerwca wielu nigdy nie wróciło do swoich rodzin.
Charlie i Vera obie były w Zakonie, byli w nim także Ben i Hannah, i podejrzewała, że pewnego dnia pojawi się i Joseph.
- Też dobrze się bawiłam. To była taka... iskra radości wśród zbliżających się ciemnych chmur. Ale potrzebne są takie chwile zwłaszcza kiedy źle się dzieje – odezwała się; jej pogodna, optymistyczna natura kazała jej wypatrywać światła w ciemności, chwytać się wszystkiego co dobre, nawet jeśli rzeczywiście nadchodziła wojna. Była już tuż tuż, atak na ministerstwo był tego dobitnym dowodem, ale Charlie wciąż jeszcze nie traciła wiary w świat, choć czasem czuła, że i wokół niej zaciska się lęk i niepewność.
Słysząc pytanie o swój ślub, zarumieniła się lekko.
- Och... Chyba nieprędko – odpowiedziała po chwili wahania. W jej życiu nadal nikogo nie było, wciąż była sama. Po skończeniu Hogwartu pochłonął ją kurs alchemiczny i nauka animagii, a później praca. I jakoś tak się złożyło, że jej młode serduszko nie miało jeszcze okazji zabić mocniej. Nie zanosiło się w nadchodzącym czasie na jej ślub, mogła co najwyżej bawić się na weselach innych, i skrycie marzyć o tym, by samej też kiedyś założyć swoją rodzinę. Bo chciała to zrobić, rodzinne wartości były dla niej ważne. Nie tylko pracą się żyło. Czasem dziwiła się, że żadne z Wrightów jeszcze się nie ustatkowało, ale potem przypomniała sobie, że wszyscy wiedli dość intensywne życie, a Ben zapewne miał teraz inne priorytety niż związki w jakiekolwiek formie.
Szczekanie nie ustawało. Wciąż słyszała ujadanie i rozglądała się za psami, które musiały być blisko, nawet jeśli żadnego nie widziała.
- Może... – odniosła się do jego słów, także szybko podchodząc do murka, żeby sprawdzić, czy może jakiś pies nie tonie właśnie w rzece. Spojrzała w dół, prosto w wody Tamizy, ale nigdzie w pobliżu nie zauważyła żadnego zwierzęcia, ani w wodzie ani poza nią. Tymczasem coś znowu szczeknęło tuż obok niej, zupełnie jakby pies stał nie dalej jak metr od niej i nagle ucichło, kiedy Ben przystanął przy kamiennej balustradzie. Znów rozejrzała się dookoła, ale żaden pies nie nadbiegał. Obok niej był tylko Ben, a szczekanie brzmiało tak blisko, jakby wydobywało się z niego. A teraz, kiedy oboje stali w miejscu wpatrując się w wodę, panowała cisza.
- Zrób krok do tyłu – odezwała się nagle, patrząc prosto na niego, nagle czymś zaintrygowana.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Myśl o tym, że cokolwiek mogło stać się jednej z ulubionych ciotek, mamie Very i Charlie, jakoś umykała do tej pory Benjaminowi. Przytłoczony ogromem zniszczeń i nagłym zniknięciem Garretta, nie potrafił martwić się o najbliższych. Spotkało ich już tyle nieszczęść - a zawsze wychodzili z tego cało, byli silni a los się do nich uśmiechał. Wrightowie nawet z największych tarapatów wychodzili obronną ręką i widocznie ktoś nad nimi czuwał, rozpościerając parasol ochronny także nad nieco dalszą rodziną. - Cieszę się - skomentował tylko, zastanawiając się, czy faktycznie czuje radość. Wokół działy się prawdziwe tragedie, chyba nie potrafił wykrzesać z siebie większej porcji entuzjazmu. Łatwiej było mu skupić się na tematach prostszych niż kwestie życia i śmierci - a znacznie przyjemniejszych. - Najbardziej podobała mi się Minnie tańcząca kankana - odparł prostolinijnie, gdy rozmowa znów zeszła na ślub Eileen i Herewarda Bartiusów. - To było całe ognisko radości wśród ciemnych chmur - dodał żartobliwie, nie przejmując się ewentualną oceną własnej moralności. Naprawdę starał się szukać pozytywów oraz ścieżek powrotu do rubasznego poczucia humoru: nie dla siebie, ale po to, by nie martwić najbliższych, znających go z zupełnie innej strony. Nie do końca wiedział, czy wychodziło mu to dobrze czy nie, zerkał więc z ukosa na drobną twarz Charlene, sprawdzając reakcje kuzynki. Zarumieniła się uroczo, lecz był to raczej wynik poruszonego tematu małżeństwa. - Dlaczego nieprędko? - spytał prostolinijnie, wsuwając dłonie do kieszeni skórzanej kurtki. - Niczego ci nie brakuje. Jesteś ładna, zgrabna, młoda, mądra - czy mężczyźnie potrzeba czegoś więcej? - skomplementował blondynkę po swojemu, kręcąc z niedowierzaniem głową. Uważał Leighton za dość atrakcyjną. Oczywiście nie równała się z Harriett, z półwilą, której niegdyś oddał serce, ale jak na normalne standardy kobiet, nie kryjących pod maską piękna potwornego charakteru zdradzieckiej harpii, była naprawdę miła dla oka. Uprzejma. No i te geny Wrightów: na pewno była dobrą kucharką, znała się przecież na eliksirach, a to właściwie to samo.
Był bliski wypowiedzenia tej niezwykle uprzejmej i delikatnej myśli na głos, lecz zanim otworzył usta, znów usłyszał szczeknięcie. Denerwowało go to coraz mocniej. - Na galopujące gargulce... - zaklął, niezadowolony i zdezorientowany, wpatrując się w brudną toń. Krzaczaste brwi zbiegły się w jedną linię. - Znów ucichły - zauważył bystrze, rozglądając się po wzmocnionym brzegu Tamizy. Wokół nie było ludzi ani zwierząt, żadnego worka, w którym jakiś idiota i morderca mógł schować psa, by wrzucić go w zimną toń. Wright odwrócił się przez ramię, słysząc prośbę Leighton. - Po co? Widzisz coś? - spytał kontrolnie, wykonując jednak polecenie: może z tej perspektywy dostrzeże ujadającego psiaka, schowanego za murkiem? Gdy zrobił krok, usłyszał szczeknięcie. Zatrzymał się - a potem ruszył znowu. I znów szczekanie. Szczęka Bena osunęła się w dół. - Co do... - spytał retorycznie, spuszczając wzrok na własne buty. Zrobił krok w bok - a jego buty zaszczekały donośnie.
Był bliski wypowiedzenia tej niezwykle uprzejmej i delikatnej myśli na głos, lecz zanim otworzył usta, znów usłyszał szczeknięcie. Denerwowało go to coraz mocniej. - Na galopujące gargulce... - zaklął, niezadowolony i zdezorientowany, wpatrując się w brudną toń. Krzaczaste brwi zbiegły się w jedną linię. - Znów ucichły - zauważył bystrze, rozglądając się po wzmocnionym brzegu Tamizy. Wokół nie było ludzi ani zwierząt, żadnego worka, w którym jakiś idiota i morderca mógł schować psa, by wrzucić go w zimną toń. Wright odwrócił się przez ramię, słysząc prośbę Leighton. - Po co? Widzisz coś? - spytał kontrolnie, wykonując jednak polecenie: może z tej perspektywy dostrzeże ujadającego psiaka, schowanego za murkiem? Gdy zrobił krok, usłyszał szczeknięcie. Zatrzymał się - a potem ruszył znowu. I znów szczekanie. Szczęka Bena osunęła się w dół. - Co do... - spytał retorycznie, spuszczając wzrok na własne buty. Zrobił krok w bok - a jego buty zaszczekały donośnie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat wokół nich wywracał się do góry nogami, ale jakoś sobie radzili, choć lekko nie było. I tak mieli dużo szczęścia, że żyli, ale Charlie i tak żałowała, że nie może spędzać z nimi więcej czasu, że nie może należycie zaopiekować się matką, w której ta aura wywoływała nawrót depresyjnych wspomnień. Kochała swoją rodzinę, ale zobowiązała się, by nieść pomoc innym w Mungu oraz Zakonie Feniksa, i musiała zdusić w sobie egoistyczne pragnienia zadbania w pierwszej kolejności o siebie i swoich najbliższych. Musiała wierzyć, że teraz ojciec najlepiej zaopiekuje się mamą, kiedy ich dzieci próbowały ratować świat na miarę posiadanych możliwości.
- Szkoda, że nie wszyscy potrafią tak po prostu cieszyć się z dobrych chwil i żyć obok siebie w pokoju – odezwała się z żalem. Świat byłby dużo piękniejszy, gdyby ludzie nie czuli tak silnej potrzeby ciągłego dzielenia się, szukania różnic zamiast podobieństw oraz dążenia do konfliktów. Może to było bardzo idealistyczne i utopijne myślenie, ale Charlie chciałaby doczekać takiego świata, w którym nie ma wojny, zabijania i nieszczęść. Zakon Feniksa był dobrym przykładem, że jeśli czarodzieje chcą, potrafią się porozumieć i działać ramię w ramię bez względu na pochodzenie.
- Czułam się wtedy tak beztrosko i... zwyczajnie miło. Choć przez chwilę nie myślałam o tragediach i anomaliach – dodała. – Ale zbliża się Festiwal Lata. Myślisz, że ma szansę przebiec w podobnie przyjemnej atmosferze, kiedy wokół nas tyle się zmienia?
Charlene lubiła Festiwale Lata, chętnie się na nich pojawiała, choć zastanawiała się, jaki będzie tegoroczny po tych nieszczęściach, anomaliach i wzmagających się podziałach w magicznym świecie. Trochę się obawiała, jak to będzie, ale jednocześnie chciała czerpać pociechę z tego, że ta przyjemna i miła tradycja będzie kontynuowana.
- Dziękuję, że masz o mnie tak dobre mniemanie, ale jakoś tak... Och, chyba po prostu zbyt wiele czasu poświęcałam nauce, a potem pracy. To pewnie dlatego w moim życiu nadal nikogo nie ma – rzekła, a w jej głosie można było wychwycić nutkę żalu, bo rzeczywiście trochę żałowała, że przespała swoją młodość i może straciła szansę na przeżycie czegoś wyjątkowego. Ale może jeszcze nie wszystko stracone? Może ten wyjątkowy ktoś dopiero miał się pojawić w jej życiu?
Nigdy nie była wielką pięknością, nie była też zbyt śmiała. Ot, szara myszka skupiona na nauce. Większość mężczyzn zapewne nie zwracała na nią uwagi, szukając prawdziwych piękności. Charlie była zwyczajna. Ładna, ale nie olśniewająco piękna. Cechowała się dość naturalną urodą i młodzieńczym wdziękiem. Większą wagę przykładała do rozwoju intelektualnego niż dbałości o urodę. Była całkiem zdolną alchemiczką, ale wbrew pozorom umiejętności kulinarne nie szły z tym w parze, choć może to kwestia tego, że nie ćwiczyła zbyt wiele, i może gdyby spędziła więcej czasu na nauce gotowania, to okazałoby się, że jednak drzemie w niej choć odrobina talentu matki. Leonia, jak przystało na ciepłą i prostolinijną kobietę z rodziny Wrightów, była znakomitą gospodynią, która dobrze gotowała i piekła.
- A jak te sprawy wyglądają u ciebie? – zapytała ostrożnie; pamiętała mgliście, że kiedyś Benjamin spotykał się z pewną półwilą, ale dawno już nic o nich nie słyszała i nie wiedziała, jak teraz mają się sprawy.
Długo nie było wiadomo, skąd pochodziło szczekanie, mimo że w okolicy nie było widać żadnego psa. Ani na nadbrzeżu, ani w rzece. I Charlie zmartwiła myśl, że ktoś mógł próbować utopić psa, dlatego wpatrywała się w wodę szukając zwierzęcia. Dopiero chwilę później zdała sobie sprawę, że szczekanie trwało, gdy szli, i umilkło gdy tylko Ben przystanął w miejscu. Sama nie była pewna, co chce sprawdzić, każąc mu się poruszyć, ale kiedy tylko postawił krok, szczekanie rozległo się znowu, towarzysząc każdemu jego ruchowi, i cichnąc, kiedy się nie poruszał.
Okazało się, że to nie żaden pies reagował tak na niego, a to jego własne buty szczekały.
- Ktoś musiał rzucić na nie jakiś złośliwy urok – stwierdziła, przyglądając się szczekającym butom. – Słyszałeś ujadanie już kiedy tutaj szedłeś? – zapytała, ciekawa kiedy ktoś mógł zaczarować ten element garderoby Bena, czy w drodze tutaj, czy może już założył buty które szczekały. Wyglądało to na złośliwy, choć na szczęście niegroźny dowcip. Coś w rodzaju nieszczęsnego „podarku”, który wepchnięto jej w ręce gdy wchodziła do herbaciarni na Pokątnej, a który okazał się koronkowymi majtkami obłożonymi zaklęciem trwałego przylepca. To właśnie tamtego dnia poznała Anthony’ego Macmillana, nie wiedząc jeszcze, kim naprawdę był i że znał jej bliskich.
- Szkoda, że nie wszyscy potrafią tak po prostu cieszyć się z dobrych chwil i żyć obok siebie w pokoju – odezwała się z żalem. Świat byłby dużo piękniejszy, gdyby ludzie nie czuli tak silnej potrzeby ciągłego dzielenia się, szukania różnic zamiast podobieństw oraz dążenia do konfliktów. Może to było bardzo idealistyczne i utopijne myślenie, ale Charlie chciałaby doczekać takiego świata, w którym nie ma wojny, zabijania i nieszczęść. Zakon Feniksa był dobrym przykładem, że jeśli czarodzieje chcą, potrafią się porozumieć i działać ramię w ramię bez względu na pochodzenie.
- Czułam się wtedy tak beztrosko i... zwyczajnie miło. Choć przez chwilę nie myślałam o tragediach i anomaliach – dodała. – Ale zbliża się Festiwal Lata. Myślisz, że ma szansę przebiec w podobnie przyjemnej atmosferze, kiedy wokół nas tyle się zmienia?
Charlene lubiła Festiwale Lata, chętnie się na nich pojawiała, choć zastanawiała się, jaki będzie tegoroczny po tych nieszczęściach, anomaliach i wzmagających się podziałach w magicznym świecie. Trochę się obawiała, jak to będzie, ale jednocześnie chciała czerpać pociechę z tego, że ta przyjemna i miła tradycja będzie kontynuowana.
- Dziękuję, że masz o mnie tak dobre mniemanie, ale jakoś tak... Och, chyba po prostu zbyt wiele czasu poświęcałam nauce, a potem pracy. To pewnie dlatego w moim życiu nadal nikogo nie ma – rzekła, a w jej głosie można było wychwycić nutkę żalu, bo rzeczywiście trochę żałowała, że przespała swoją młodość i może straciła szansę na przeżycie czegoś wyjątkowego. Ale może jeszcze nie wszystko stracone? Może ten wyjątkowy ktoś dopiero miał się pojawić w jej życiu?
Nigdy nie była wielką pięknością, nie była też zbyt śmiała. Ot, szara myszka skupiona na nauce. Większość mężczyzn zapewne nie zwracała na nią uwagi, szukając prawdziwych piękności. Charlie była zwyczajna. Ładna, ale nie olśniewająco piękna. Cechowała się dość naturalną urodą i młodzieńczym wdziękiem. Większą wagę przykładała do rozwoju intelektualnego niż dbałości o urodę. Była całkiem zdolną alchemiczką, ale wbrew pozorom umiejętności kulinarne nie szły z tym w parze, choć może to kwestia tego, że nie ćwiczyła zbyt wiele, i może gdyby spędziła więcej czasu na nauce gotowania, to okazałoby się, że jednak drzemie w niej choć odrobina talentu matki. Leonia, jak przystało na ciepłą i prostolinijną kobietę z rodziny Wrightów, była znakomitą gospodynią, która dobrze gotowała i piekła.
- A jak te sprawy wyglądają u ciebie? – zapytała ostrożnie; pamiętała mgliście, że kiedyś Benjamin spotykał się z pewną półwilą, ale dawno już nic o nich nie słyszała i nie wiedziała, jak teraz mają się sprawy.
Długo nie było wiadomo, skąd pochodziło szczekanie, mimo że w okolicy nie było widać żadnego psa. Ani na nadbrzeżu, ani w rzece. I Charlie zmartwiła myśl, że ktoś mógł próbować utopić psa, dlatego wpatrywała się w wodę szukając zwierzęcia. Dopiero chwilę później zdała sobie sprawę, że szczekanie trwało, gdy szli, i umilkło gdy tylko Ben przystanął w miejscu. Sama nie była pewna, co chce sprawdzić, każąc mu się poruszyć, ale kiedy tylko postawił krok, szczekanie rozległo się znowu, towarzysząc każdemu jego ruchowi, i cichnąc, kiedy się nie poruszał.
Okazało się, że to nie żaden pies reagował tak na niego, a to jego własne buty szczekały.
- Ktoś musiał rzucić na nie jakiś złośliwy urok – stwierdziła, przyglądając się szczekającym butom. – Słyszałeś ujadanie już kiedy tutaj szedłeś? – zapytała, ciekawa kiedy ktoś mógł zaczarować ten element garderoby Bena, czy w drodze tutaj, czy może już założył buty które szczekały. Wyglądało to na złośliwy, choć na szczęście niegroźny dowcip. Coś w rodzaju nieszczęsnego „podarku”, który wepchnięto jej w ręce gdy wchodziła do herbaciarni na Pokątnej, a który okazał się koronkowymi majtkami obłożonymi zaklęciem trwałego przylepca. To właśnie tamtego dnia poznała Anthony’ego Macmillana, nie wiedząc jeszcze, kim naprawdę był i że znał jej bliskich.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Podejście do życia Charlene wydawało mu się odrobinę naiwne. Kiedyś myślał jak ona, sądząc, że ludzie mogą żyć ze sobą w pokoju, ciesząc się z drobnych rzeczy i szanując wzajemnie swe wybory. Człowiek skrywał w sobie jednak zbyt wiele zła a jego wręcz nieskończone pokłady przekreślały szansę na wprowadzenie sprawiedliwości. Moralność lśniła wieloma barwami, czerń i biel stanowiły jedynie element całego spektrum, lecz Benjamin skupiał się wyłącznie na skrajnościach. Sam popełniał błędy, dlatego tym surowiej oceniał tych, którzy czynili zło z premedytacją - zrzucał na nich część odpowiedzialności, karał ich za własne występki, doznając przy tym oczyszczenia. Dyskusja o tym nie była jednak zbyt dobrym pomysłem. Miał spotkać się z kuzynką w celu nadrobienia przyjacielskich zaległości a nie zarzucania jej filozoficznymi rozmyślaniami od siedmiu boleści, poruszających tematy niewygodne i skomplikowane. Była jeszcze zbyt młoda, niewinna, nieskalana plugastwem tego świata. Prędzej czy później ubrudzi delikatne ręce, ale Benjamin nie chciał być tym, który szarpnie ją za nadgarstek prosto w bagno. Pohamował więc gorycz, po prostu kwitując wypowiedzi blondynki uśmiechem.
- Festiwal u Prewettów zawsze przebiegał spokojnie. Nawet szlachta zachowywała się po ludzku - odparł po chwili zastanowienia. Czas biegł tak szybko, dopiero spadał z konia na wybrzeżu Weymouth a już za chwilę ponownie miał znaleźć się na terenie festiwalu. I, być może, nauczony doświadczeniem, nie popełni tych samych błędów, mordując mężów swoich miłości i rozdzierając sobie serce na dwoje. - Lubią zachowywać pozory wzajemnej solidarności, sądzę więc, że obędzie się bez niebezpieczeństw - zawyrokował, zastanawiając się, czy uda mu się przewidzieć przyszłość i czy faktycznie festiwal przebiegnie w spokojnej atmosferze, obywając się bez dramatycznych pojedynków i przelanej krwi. Miał nadzieję, że nie trafi na Notta, Mulcibera lub Rosiera - inaczej sam przyczyniłby się do wszczęcia burdy.
- Nauka nie jest w życiu najważniejsza - wygłosił po chwili podniosłym tonem, jak na starszego, doświadczonego i szalenie mądrego kuzyna przystało. Charlene miała głowę na karku, sama doszła do pewnych wniosków, zachował więc potakiwanie dla siebie. Nic nie było stracone, miała czas nadrobić zmarnowane na nauce lata i zakręcić się wokół uroczego kawalera, którego - rzecz jasna - sam Benjamin zaakceptuje. Wszystko, co najlepsze dla jego kuzynek; nie dopuściłby do nich jakiegoś przychlasta.
Nieco stropił się pytaniem Leighton. Nie chciał na nie odpowiadać, zrobił dość dziwną minę, otworzył usta, potem je zamknął, uniósł rękę i przeczesał włosy. Z opresji uratowały go...przeklęte buty. Szczekały. Zszokowany poświęcił im całą uwagę, gapiąc się w dół, jakby właśnie odkrył tam smocze jajo albo skrzynkę złota. - Nie, dopiero teraz zaczęły szczekać - odpowiedział z niedowierzaniem, wpatrując się w wypastowane, eleganckie buty. - Co za pech - westchnął ciężko, po czym okrążył Charlene, sprawdzając, jak donośny dźwięk będzie wydawać. Spróbował biec szybciej - szczekanie przybrało na wysokości tonu - później wolniej - stało się basowe - a finalnie obszedł dookoła blondynki na palcach, co także nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Dalej szczekał przy każdym drobnym kroku. - Będę musiał je wyrzucić - powiedział z rozpaczą. Nowe buty! A tak chciał zrobić dobre wrażenie na kuzynce.
- Festiwal u Prewettów zawsze przebiegał spokojnie. Nawet szlachta zachowywała się po ludzku - odparł po chwili zastanowienia. Czas biegł tak szybko, dopiero spadał z konia na wybrzeżu Weymouth a już za chwilę ponownie miał znaleźć się na terenie festiwalu. I, być może, nauczony doświadczeniem, nie popełni tych samych błędów, mordując mężów swoich miłości i rozdzierając sobie serce na dwoje. - Lubią zachowywać pozory wzajemnej solidarności, sądzę więc, że obędzie się bez niebezpieczeństw - zawyrokował, zastanawiając się, czy uda mu się przewidzieć przyszłość i czy faktycznie festiwal przebiegnie w spokojnej atmosferze, obywając się bez dramatycznych pojedynków i przelanej krwi. Miał nadzieję, że nie trafi na Notta, Mulcibera lub Rosiera - inaczej sam przyczyniłby się do wszczęcia burdy.
- Nauka nie jest w życiu najważniejsza - wygłosił po chwili podniosłym tonem, jak na starszego, doświadczonego i szalenie mądrego kuzyna przystało. Charlene miała głowę na karku, sama doszła do pewnych wniosków, zachował więc potakiwanie dla siebie. Nic nie było stracone, miała czas nadrobić zmarnowane na nauce lata i zakręcić się wokół uroczego kawalera, którego - rzecz jasna - sam Benjamin zaakceptuje. Wszystko, co najlepsze dla jego kuzynek; nie dopuściłby do nich jakiegoś przychlasta.
Nieco stropił się pytaniem Leighton. Nie chciał na nie odpowiadać, zrobił dość dziwną minę, otworzył usta, potem je zamknął, uniósł rękę i przeczesał włosy. Z opresji uratowały go...przeklęte buty. Szczekały. Zszokowany poświęcił im całą uwagę, gapiąc się w dół, jakby właśnie odkrył tam smocze jajo albo skrzynkę złota. - Nie, dopiero teraz zaczęły szczekać - odpowiedział z niedowierzaniem, wpatrując się w wypastowane, eleganckie buty. - Co za pech - westchnął ciężko, po czym okrążył Charlene, sprawdzając, jak donośny dźwięk będzie wydawać. Spróbował biec szybciej - szczekanie przybrało na wysokości tonu - później wolniej - stało się basowe - a finalnie obszedł dookoła blondynki na palcach, co także nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Dalej szczekał przy każdym drobnym kroku. - Będę musiał je wyrzucić - powiedział z rozpaczą. Nowe buty! A tak chciał zrobić dobre wrażenie na kuzynce.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie wciąż była młodą dziewczyną, niespaczoną złem świata. Nie miała na koncie szczególnie traumatycznych wydarzeń, które mogłyby ją skrzywić. Była świadoma, że źle się dzieje, ale sama jeszcze nie przesiąkła tym wszystkim, nie uczestnicząc w bezpośredniej walce. Przekonywanie się o tym, jak działa świat, było trudne i bolesne, stopniowo pozbywała się dziecinnych złudzeń i tak naprawdę wiedziała, że całkowity pokój jest mrzonką, czymś o czym można tylko rozmyślać, ale co raczej nie byłoby osiągalne w rzeczywistości. Ludzie nie odrzucą podziałów i wzajemnych niechęci ot tak. Od dawien dawna tak działał świat, że gdzie byli ludzie, tam były i konflikty. To było nie do uniknięcia, ale chyba już by wolała, by to wyglądało tak, jak jeszcze jakiś czas temu, albo jak to działało w Hogwarcie, że niechęci ograniczały się do wyzwisk i krzywych spojrzeń, ale nie dochodziło do takiej eskalacji przemocy. Kto by pomyślał, że jeszcze rok temu było tak miło i spokojnie?
Świat był pełen odcieni szarości, to od ludzi zależało, czy chcieli zwrócić się w stronę jasności, czy ciemności. Charlie wybrała, chciała postępować słusznie, pomagać nieść światełko w ciemności. Ale wciąż była bardzo początkująca, jeśli chodzi o sprawy Zakonu, nie przeżyła w nim tyle, co Ben. Tak naprawdę dopiero zaczynała działać i powoli przekonywała się, na czym to wszystko polega. Pewnego dnia pewnie przyjdzie dzień, kiedy zetknie się z trudniejszymi dylematami, kiedy będzie musiała ubrudzić wciąż czyste dłonie.
Ben był od niej sporo starszy i bardziej doświadczony. I mogła zauważyć, że bardzo dojrzał, zmienił się. Momentami miewała wrażenie, że obok niej idzie zupełnie inna osoba niż Ben, który uczył ją latać na miotle i który odnosił sukcesy na boisku. Gdyby nie była w Zakonie, na pewno czułaby silny niepokój i obawy o jego stan. Teraz też czuła, ale przynajmniej mogła podejrzewać, dlaczego jest taki... inny.
- To dobrze, i oby tak zostało. Chciałabym i w tym roku tam pójść, a ty? – zapytała go; pamiętała festiwal jako miłe, przyjemne wydarzenie dla wszystkich bez względu na pochodzenie. Lubiła go odwiedzać, pleść wianki i niekiedy brać udział też w innych konkurencjach. – Jeśli postanowisz grać w quidditcha, pewnie będę siedzieć gdzieś na trybunach i patrzeć. A jeśli nie ty, to może Joe lub Hannah się skuszą? Och, byłoby cudownie spotkać na festiwalu któreś z was! Prawie jak za dawnych, dobrych czasów, prawda?
Rzeczywiście przyjemniej było rozmawiać o takich sprawach, lekkich i wesołych, niż o obecnych nieprzyjemnych wydarzeniach. I tak wszyscy dużo o nich rozmawiali, i właściwie każdego dnia była otoczona nieprzyjemnymi informacjami, które wprawiały ją w gorszy nastrój.
- Dla mnie jest bardzo ważna. Zawsze lubiłam się uczyć – odezwała się. Nauka długo była najważniejsza, ale im była starsza, tym bardziej zaczynała rozumieć, że nie tylko nauki i pracy pragnie w życiu. Pragnęła też rodziny, podobnie ciepłej i kochającej jak jej własna. – Ale wiem też, że życie to nie tylko warzenie mikstur i poszerzanie horyzontów wiedzy. Niemniej jednak... Cóż, teraz chyba i tak każdy ma inne zmartwienia. – Źle się działo, ludzie martwili się o bliskich, więc to chyba nie był najlepszy moment na poszukiwania miłości, choć z drugiej strony, nie wiadomo co przyniesie przyszłość. W pewnym sensie mogła zrozumieć Eileen i Herewarda, którzy w obliczu nadchodzącej wojny woleli się pospieszyć, bo nie wiadomo, kiedy i jak to wszystko się skończy.
Ben nie odpowiedział na jej pytanie, więc wyczuła kolejny trudny temat i zrozumiała, że nie chciał rozmawiać o swoim życiu miłosnym. To musiało oznaczać, że między nim a jego półwilą coś się wydarzyło, coś, o czym nie chciał lub nie potrafił mówić, dlatego uszanowała to i nie naciskała więcej. A może po prostu była to kwestia jego zmiany priorytetów i poświęcenia się Zakonowi i Gwardii, czego jego związek nie przetrwał?
Szczekające buty były dość zaskakującą rzeczą. Nieco żenującą, ale przynajmniej niegroźną. Ot, jakieś zaklęcie rzucone mimochodem przez żartownisia, lub po prostu specyficzne poczucie humoru twórcy tych butów.
- Może dałoby się je jakoś odczarować? – zastanowiła się. – Może ktoś po drodze rzucił to zaklęcie, lub, jeśli twierdzisz, że są nowe... Ktoś zaczarował je już wcześniej, zanim je kupiłeś. Może najlepiej byłoby je zanieść do sklepu i poprosić o naprawę tej wady? – Pytanie tylko, dlaczego zaczęły szczekać dopiero tutaj, w okolicach rzeki? Tak czy inaczej szczekanie było tak realistyczne, że nie od razu domyślili się, że to buty, początkowo pewni, że to prawdziwe psy.
Świat był pełen odcieni szarości, to od ludzi zależało, czy chcieli zwrócić się w stronę jasności, czy ciemności. Charlie wybrała, chciała postępować słusznie, pomagać nieść światełko w ciemności. Ale wciąż była bardzo początkująca, jeśli chodzi o sprawy Zakonu, nie przeżyła w nim tyle, co Ben. Tak naprawdę dopiero zaczynała działać i powoli przekonywała się, na czym to wszystko polega. Pewnego dnia pewnie przyjdzie dzień, kiedy zetknie się z trudniejszymi dylematami, kiedy będzie musiała ubrudzić wciąż czyste dłonie.
Ben był od niej sporo starszy i bardziej doświadczony. I mogła zauważyć, że bardzo dojrzał, zmienił się. Momentami miewała wrażenie, że obok niej idzie zupełnie inna osoba niż Ben, który uczył ją latać na miotle i który odnosił sukcesy na boisku. Gdyby nie była w Zakonie, na pewno czułaby silny niepokój i obawy o jego stan. Teraz też czuła, ale przynajmniej mogła podejrzewać, dlaczego jest taki... inny.
- To dobrze, i oby tak zostało. Chciałabym i w tym roku tam pójść, a ty? – zapytała go; pamiętała festiwal jako miłe, przyjemne wydarzenie dla wszystkich bez względu na pochodzenie. Lubiła go odwiedzać, pleść wianki i niekiedy brać udział też w innych konkurencjach. – Jeśli postanowisz grać w quidditcha, pewnie będę siedzieć gdzieś na trybunach i patrzeć. A jeśli nie ty, to może Joe lub Hannah się skuszą? Och, byłoby cudownie spotkać na festiwalu któreś z was! Prawie jak za dawnych, dobrych czasów, prawda?
Rzeczywiście przyjemniej było rozmawiać o takich sprawach, lekkich i wesołych, niż o obecnych nieprzyjemnych wydarzeniach. I tak wszyscy dużo o nich rozmawiali, i właściwie każdego dnia była otoczona nieprzyjemnymi informacjami, które wprawiały ją w gorszy nastrój.
- Dla mnie jest bardzo ważna. Zawsze lubiłam się uczyć – odezwała się. Nauka długo była najważniejsza, ale im była starsza, tym bardziej zaczynała rozumieć, że nie tylko nauki i pracy pragnie w życiu. Pragnęła też rodziny, podobnie ciepłej i kochającej jak jej własna. – Ale wiem też, że życie to nie tylko warzenie mikstur i poszerzanie horyzontów wiedzy. Niemniej jednak... Cóż, teraz chyba i tak każdy ma inne zmartwienia. – Źle się działo, ludzie martwili się o bliskich, więc to chyba nie był najlepszy moment na poszukiwania miłości, choć z drugiej strony, nie wiadomo co przyniesie przyszłość. W pewnym sensie mogła zrozumieć Eileen i Herewarda, którzy w obliczu nadchodzącej wojny woleli się pospieszyć, bo nie wiadomo, kiedy i jak to wszystko się skończy.
Ben nie odpowiedział na jej pytanie, więc wyczuła kolejny trudny temat i zrozumiała, że nie chciał rozmawiać o swoim życiu miłosnym. To musiało oznaczać, że między nim a jego półwilą coś się wydarzyło, coś, o czym nie chciał lub nie potrafił mówić, dlatego uszanowała to i nie naciskała więcej. A może po prostu była to kwestia jego zmiany priorytetów i poświęcenia się Zakonowi i Gwardii, czego jego związek nie przetrwał?
Szczekające buty były dość zaskakującą rzeczą. Nieco żenującą, ale przynajmniej niegroźną. Ot, jakieś zaklęcie rzucone mimochodem przez żartownisia, lub po prostu specyficzne poczucie humoru twórcy tych butów.
- Może dałoby się je jakoś odczarować? – zastanowiła się. – Może ktoś po drodze rzucił to zaklęcie, lub, jeśli twierdzisz, że są nowe... Ktoś zaczarował je już wcześniej, zanim je kupiłeś. Może najlepiej byłoby je zanieść do sklepu i poprosić o naprawę tej wady? – Pytanie tylko, dlaczego zaczęły szczekać dopiero tutaj, w okolicach rzeki? Tak czy inaczej szczekanie było tak realistyczne, że nie od razu domyślili się, że to buty, początkowo pewni, że to prawdziwe psy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Benjamin nie do końca znał swoje plany na następny wieczór, nie mówiąc już o przyszłym miesiącu, dlatego też pytanie Charlene o pojawienie się na Festiwalu Lata przez chwilę wyłączyło go z rozmowy. Weymouth budziło w nim sprzeczne emocje i jaskrawe wspomnienia: miał nadzieję, że da radę stawić im czoła, zamiast uciekać. Mogło ominąć go wiele atrakcji, w jakich chciał brać udział, a przede wszystkim pozór normalności, za jaką w głębi duszy tęsknił.
- Na pewno wpadnę - odparł w końcu powoli, czując się lżej z tak jasną deklaracją. - Chętnie wziąłbym udział w meczu Quidditcha, ale...zobaczę jeszcze. Nie chcę wzbudzać niepotrzebnej sensacji pojawieniem się na boisku - dodał nieskromnie, leciutko łechtając własne ego. Jego gwiazda przyblakła, na nieboskłonie pojawiły się nowe nazwiska, godził się z tym, że odchodzi w niepamięć. Miał w końcu przed sobą inne, ważniejsze wyzwania, sprawy, za które naprawdę warto było oddać życie. - Myślę, że na pewno na siebie wpadniemy. Ciężko nas przeoczyć. Ze względu na wzrost, oczywiście - uśmiechnął się zachęcająco do Charlene. Ujmowała go swoją sympatią do rodziny, tak ważną dla Wrightów, pielęgnujących najbliższe więzy krwi. Pozwalało to przymykać oko na zamiłowanie do nauki, które Ben traktował jako ciekawą fanaberię, ot, niektórzy zbierali zegarki, inni lubili oglądać ptactwo a jeszcze inni, jak Charlie, siedzieć nad książkami i parującym kociołkiem. Jaimie szanował wszelkie odmienności, o ile mieściły się po stronie dobra - a w czyste serce spokrewnionej z nim Zakonniczki nigdy nie wątpił.
Szczekające buty, zamieniające go w dziwaczny obiekt żartów, miały jedną zaletę - odsunęły temat rozmowy o Harriett na dalszy plan, pozwalając skupić się na czymś nieco mniej bolesnym. Wright zatrzymał się w pół kroku, z ulgą przyjmując ciszę. - Może powinienem nauczyć się chodzić na rękach - wtrącił ponuro, przez moment naprawdę rozważając taką opcję dotarcia do domu. Przecież nie ściągnie butów tutaj, na środku deptaka, zwłaszcza w deszczową pogodę. Pozostawało wstydliwe przespacerowanie się do domu - jak na złość teleportacja nie działała - i ściąganie na siebie spojrzeń przechodniów. - Może wrócimy do mieszkania Margaux? Tam ściągnę buty i porozmawiamy. O ile chcesz mi towarzyszyć podczas tego maratonu zażenowania - zaproponował, zupełnie rozumiejąc ewentualną rozmowę. Prowadzanie się z kimś w szczekających butach nie było zbyt przyjemne.
- Na pewno wpadnę - odparł w końcu powoli, czując się lżej z tak jasną deklaracją. - Chętnie wziąłbym udział w meczu Quidditcha, ale...zobaczę jeszcze. Nie chcę wzbudzać niepotrzebnej sensacji pojawieniem się na boisku - dodał nieskromnie, leciutko łechtając własne ego. Jego gwiazda przyblakła, na nieboskłonie pojawiły się nowe nazwiska, godził się z tym, że odchodzi w niepamięć. Miał w końcu przed sobą inne, ważniejsze wyzwania, sprawy, za które naprawdę warto było oddać życie. - Myślę, że na pewno na siebie wpadniemy. Ciężko nas przeoczyć. Ze względu na wzrost, oczywiście - uśmiechnął się zachęcająco do Charlene. Ujmowała go swoją sympatią do rodziny, tak ważną dla Wrightów, pielęgnujących najbliższe więzy krwi. Pozwalało to przymykać oko na zamiłowanie do nauki, które Ben traktował jako ciekawą fanaberię, ot, niektórzy zbierali zegarki, inni lubili oglądać ptactwo a jeszcze inni, jak Charlie, siedzieć nad książkami i parującym kociołkiem. Jaimie szanował wszelkie odmienności, o ile mieściły się po stronie dobra - a w czyste serce spokrewnionej z nim Zakonniczki nigdy nie wątpił.
Szczekające buty, zamieniające go w dziwaczny obiekt żartów, miały jedną zaletę - odsunęły temat rozmowy o Harriett na dalszy plan, pozwalając skupić się na czymś nieco mniej bolesnym. Wright zatrzymał się w pół kroku, z ulgą przyjmując ciszę. - Może powinienem nauczyć się chodzić na rękach - wtrącił ponuro, przez moment naprawdę rozważając taką opcję dotarcia do domu. Przecież nie ściągnie butów tutaj, na środku deptaka, zwłaszcza w deszczową pogodę. Pozostawało wstydliwe przespacerowanie się do domu - jak na złość teleportacja nie działała - i ściąganie na siebie spojrzeń przechodniów. - Może wrócimy do mieszkania Margaux? Tam ściągnę buty i porozmawiamy. O ile chcesz mi towarzyszyć podczas tego maratonu zażenowania - zaproponował, zupełnie rozumiejąc ewentualną rozmowę. Prowadzanie się z kimś w szczekających butach nie było zbyt przyjemne.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nie wiedział, jak potoczy się ich życie, czy czasem nie zdarzy się kolejna tragedia, która przekreśli beztroskie plany. Ale oszalałaby, gdyby miała żyć tylko z dnia na dzień, nie widzieć na horyzoncie niczego jasnego. Planowała więc festiwal, oczywiście dopuszczając tę niechętną myśl, że ich obecność nie jest stuprocentowo pewna. Ale nie była nawet w zwykłych czasach, bo przecież zawsze zdarzały się jakieś wypadki i komplikacje. Teraz po prostu ich prawdopodobieństwo wzrosło, bo wciąż działały anomalie. Jej mała siostra umarła w zupełnie spokojnych czasach, nagle i niespodziewanie.
Uśmiechnęła się do Benjamina, czepiając się tej wesołej perspektywy festiwalu, i kto wie, może spotkania z rodziną.
- Jeśli tak, to może gdzieś się zobaczymy. Rzeczywiście, was trudno byłoby przegapić – rzuciła, rozbawiona jego uwagą. Rzeczywiście, Bena nie sposób było przeoczyć, swoim wzrostem i posturą górował nad większością ludzi. – Nie można myśleć tylko o przykrych sprawach, każdy z nas potrzebuje odrobiny normalności i rozrywki – rzekła, spoglądając na niego ze zmartwieniem. Niezależnie od jego aktualnych priorytetów, każdy miał ograniczoną wytrzymałość i nadmiar nieszczęść nikomu nie służył dobrze. Wrightowie byli silni i uparci, dzielnie stawiali czoła problemom, ale Charlie skrycie marzyła o rodzinnym spotkaniu i przypomnieniu sobie starych, dobrych czasów. Jak przystało na w połowie Wrighta, była ciepłą i rodzinną osobą, chciała dbać o więzi, zwłaszcza teraz. Ciągle się mijali, każde zajęte swoimi sprawami, ale w końcu musiał się znaleźć jakiś dogodny moment. Takiej myśli zamierzała się trzymać, z jeszcze większym zapałem czekając na sierpniowy festiwal. Może uda jej się też namówić Verę, brata i rodziców, żeby się tam pojawili?
Charlie miała wyraźne ciągotki alchemiczno-naukowe, ale nie ulegało wątpliwości, że jej serce było czyste, a poglądy bliskie tym wyznawanym przez Wrightów. Na pewno nie była tak silna jak Ben, ani w czarach ani tym bardziej fizycznie, ale miała inne atuty, które pragnęła wykorzystać.
Niestety zdejmowanie butów na brukowanej ulicy, w dodatku w mglisty i wilgotny dzień, nie było dobrym pomysłem. Musieli starać się ignorować nieznośne szczekanie.
- Tak, chodźmy. Mam nadzieję, że nie będzie mieć nic przeciwko mojej wizycie – rzekła, kojarząc ze spotkania Zakonu jasnowłosą uzdrowicielkę o francusko brzmiącym imieniu.
Nie chciała tak szybko rozstawać się z dawno nie widzianym kuzynem. Uśmiechnęła się, dzielnie idąc z nim i starając się nie zwracać uwagi na szczekające buty. Ale nadrzeczny deptak świecił pustkami, pogoda nie zachęcała do długich spacerów. Jak na lipiec było wyjątkowo nieprzyjemnie, zwykle o tej porze roku było gorąco a zza chmur częściej niż w inne miesiące wyglądało słońce.
| zt. x 2
Uśmiechnęła się do Benjamina, czepiając się tej wesołej perspektywy festiwalu, i kto wie, może spotkania z rodziną.
- Jeśli tak, to może gdzieś się zobaczymy. Rzeczywiście, was trudno byłoby przegapić – rzuciła, rozbawiona jego uwagą. Rzeczywiście, Bena nie sposób było przeoczyć, swoim wzrostem i posturą górował nad większością ludzi. – Nie można myśleć tylko o przykrych sprawach, każdy z nas potrzebuje odrobiny normalności i rozrywki – rzekła, spoglądając na niego ze zmartwieniem. Niezależnie od jego aktualnych priorytetów, każdy miał ograniczoną wytrzymałość i nadmiar nieszczęść nikomu nie służył dobrze. Wrightowie byli silni i uparci, dzielnie stawiali czoła problemom, ale Charlie skrycie marzyła o rodzinnym spotkaniu i przypomnieniu sobie starych, dobrych czasów. Jak przystało na w połowie Wrighta, była ciepłą i rodzinną osobą, chciała dbać o więzi, zwłaszcza teraz. Ciągle się mijali, każde zajęte swoimi sprawami, ale w końcu musiał się znaleźć jakiś dogodny moment. Takiej myśli zamierzała się trzymać, z jeszcze większym zapałem czekając na sierpniowy festiwal. Może uda jej się też namówić Verę, brata i rodziców, żeby się tam pojawili?
Charlie miała wyraźne ciągotki alchemiczno-naukowe, ale nie ulegało wątpliwości, że jej serce było czyste, a poglądy bliskie tym wyznawanym przez Wrightów. Na pewno nie była tak silna jak Ben, ani w czarach ani tym bardziej fizycznie, ale miała inne atuty, które pragnęła wykorzystać.
Niestety zdejmowanie butów na brukowanej ulicy, w dodatku w mglisty i wilgotny dzień, nie było dobrym pomysłem. Musieli starać się ignorować nieznośne szczekanie.
- Tak, chodźmy. Mam nadzieję, że nie będzie mieć nic przeciwko mojej wizycie – rzekła, kojarząc ze spotkania Zakonu jasnowłosą uzdrowicielkę o francusko brzmiącym imieniu.
Nie chciała tak szybko rozstawać się z dawno nie widzianym kuzynem. Uśmiechnęła się, dzielnie idąc z nim i starając się nie zwracać uwagi na szczekające buty. Ale nadrzeczny deptak świecił pustkami, pogoda nie zachęcała do długich spacerów. Jak na lipiec było wyjątkowo nieprzyjemnie, zwykle o tej porze roku było gorąco a zza chmur częściej niż w inne miesiące wyglądało słońce.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Trzynaście minut pozostało do godziny trzynastej, tak wskazywały wskazówki prostego zegarka na czarnym pasku, który Poppy zwykła nosić na co dzień. Miała niemal kwadrans do umówionego spotkania z panem Rineheart, zwolniła więc kroku, spacerując brzegiem Tamizy nieśpiesznie. Nie potrafiła jednak rozkoszować się słońcem, ciepłym powietrzem i naprawdę przyjemną aurą pogodową; wrzesień ich rozpieszczał, lato zaczęło kwitnąć, choć wszystko to przyczynę miało w anomaliach - tak być nie powinno. Panna Pomfrey nie potrafiła się skupić jednak ani na tej pogodzie, ani na anomaliach. Wciąż rozmyślała o liście, który przyniosła jej sowa aurora ubiegłego dnia; jego treść była więcej niż niepokojąca. Wiadomość, której nie chciał przekazywać listownie - cóż to mogło znaczyć? Sądziła, że coś złego. Choć po szorstkim stylu bycia Kierana Rineheart to równie dobrze mogło oznaczać wieści dobre. Obecna sytuacja jednak odwodziła ją od optymistycznych wizji; ciemne chmury kłębiące się nad Wielką Brytanią, trudne wyzwania, które ich czekały, nabierająca na sile wojenna zawierucha - to wszystko skłaniało ją ku snuciu pesymistycznych wizji. Poppy nie miała dobrych przeczuć. Zerknęła jeszcze raz na zegarek. Zostało dziesięć minut. Liczyła na to, że pan Rineheart się nie spóźni, wyjątkowo nie tylko dlatego, że spóźnialstwo odbierała jako brak szacunku dla drugiej osoby, ale po prostu tak bardzo pragnęła wreszcie przekonać się o tym, co miał jej do powiedzenia. Zresztą - nawet gdyby pojawił się kilka minut po godzinie trzynastej, najpewniej zacisnęłaby usta w wąską kreskę i nie wyrzekła ani słowa. Rozumiała, że miał teraz z pewnością wiele pracy. A obowiązki aurora były zawsze priorytetem.
Nerwowym gestem poprawiła kosmyk ciemnych włosów, który wymknął się z ciasnego upięcia nad karkiem. Przysiadła na jednej z ławeczek, z których miałaby dobry widok na panoramę Londynu - gdyby tylko nad rzeką nie unosiła się gęsta mgła, wciąż obecna, pomimo bezchmurnego nieba. Wygładziła spódnicę granatowej sukienki sięgającą kostek; ubrała się skromnie i schludnie jak zawsze. Nie powstrzymała się i znowu spojrzała na zegarek - trzynasta miała wybić za cztery minuty.
Westchnęła ciężko, czując nieprzyjemny ścisk w żołądku - oby to były jednak dobre wieści.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
O śmierci Manfreda Pomfreya dowiedział się przypadkiem. I zapewne nie przejąłby się informacją o jego tragicznym końcu, gdyby nazwisko nieszczęśnika nie było mu dobrze znane. Choć zjawisko zbieżności nazwisk obecne było również w czarodziejskim świecie, to jednak zdarzało się naprawdę rzadko, ale najczęściej okazywało się, że nazwisko dzielone jest zwyczajnie przez dalekich krewnych z różnych stron Wielkiej Brytanii, którzy zwyczajnie pokrewieństwa nie byli świadomi, bądź mieli o nim mocno mgliste pojęcie. Dlatego też Kieran nie mógł odpędzić od siebie myśli, że Manfred mógł być kimś bliskim dla Poppy, nawet jeśli w aktach, do których zerknął z ciekawości, nie było o tym żadnej wzmianki. Przynajmniej nie musiał prowadzić tej sprawy, choć zapoznawał się ze szczegółami. I przez dwa dni bił się z myślami, czy powinien w ogóle powiadamiać młodą pielęgniarkę o tym smutnym przypadku morderstwa ze szczególnym okrucieństwem. Znał charakter Poppy na tyle, aby wiedzieć, że nawet jeśli nie będzie pomiędzy nią a martwym mężczyzną żadnego pokrewieństwa, to jednak zaraz się przejmie jego losem. Nie tylko tego nieszczęśnika spotkał marny los.
W końcu poprosił listownie pannę Pomfrey o spotkanie. Dłużej nie chciał zwlekać, bo własnym wahaniem wydłużał przekazania informacji o odejściu Manfreda potencjalnej krewnej. Zawiadamianie najbliższych zawsze uważał najgorsze w swojej pracy. Zapłakane matki, żony i dzieci, zwłaszcza te małe, nie do końca czasem rozumiejące ogrom tragedii. Kierując się w stronę miejsca spotkania zastanawiał się nad tym co i jak powiedzieć, aby zabrzmiało właściwie. Mijał kolejne ławki, dopóki nie doszedł do tej odpowiedniej, na której odnalazł czekającą już Poppy. Dobrze, że zjawił się te kilka minut przed trzynastą. Czy długo już czekała? Zdążyła już zmarznąć?
– Poppy – wymówił jej imię w ramach powitania i skinął przy tym lekko głową, aby dopełnić swoistego ceremoniału we własnej uproszczonej wersji najlepiej do niego pasującej już od wielu lat. – Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem ci w niczym moją prośbą o spotkanie i nie zaspokoiłem za bardzo – dodał mrukliwie, z jakąś trudnością wypowiadając te słowa. Nigdy nie lubił za wiele mówić, raczej uznawał się za człowieka czynu. Ale niekiedy słowa były bardzo potrzebne.
Nie chciał żeby wstawała, więc szybko przysiadł obok niej, przyglądając się jej uważnie. Chyba jeszcze się wahał, a nie powinien, bo podjął decyzję w chwili, w której wysłał do niej sowę z listem.
– Czy znałaś Manfreda Pomfreya? – spytał spokojnie. – Miał trzydzieści trzy lata i mieszkał w Sheffield – doprecyzował jeszcze, aby mogła mieć pewność, że mówią o tym samym osobniku.
W końcu poprosił listownie pannę Pomfrey o spotkanie. Dłużej nie chciał zwlekać, bo własnym wahaniem wydłużał przekazania informacji o odejściu Manfreda potencjalnej krewnej. Zawiadamianie najbliższych zawsze uważał najgorsze w swojej pracy. Zapłakane matki, żony i dzieci, zwłaszcza te małe, nie do końca czasem rozumiejące ogrom tragedii. Kierując się w stronę miejsca spotkania zastanawiał się nad tym co i jak powiedzieć, aby zabrzmiało właściwie. Mijał kolejne ławki, dopóki nie doszedł do tej odpowiedniej, na której odnalazł czekającą już Poppy. Dobrze, że zjawił się te kilka minut przed trzynastą. Czy długo już czekała? Zdążyła już zmarznąć?
– Poppy – wymówił jej imię w ramach powitania i skinął przy tym lekko głową, aby dopełnić swoistego ceremoniału we własnej uproszczonej wersji najlepiej do niego pasującej już od wielu lat. – Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem ci w niczym moją prośbą o spotkanie i nie zaspokoiłem za bardzo – dodał mrukliwie, z jakąś trudnością wypowiadając te słowa. Nigdy nie lubił za wiele mówić, raczej uznawał się za człowieka czynu. Ale niekiedy słowa były bardzo potrzebne.
Nie chciał żeby wstawała, więc szybko przysiadł obok niej, przyglądając się jej uważnie. Chyba jeszcze się wahał, a nie powinien, bo podjął decyzję w chwili, w której wysłał do niej sowę z listem.
– Czy znałaś Manfreda Pomfreya? – spytał spokojnie. – Miał trzydzieści trzy lata i mieszkał w Sheffield – doprecyzował jeszcze, aby mogła mieć pewność, że mówią o tym samym osobniku.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wyczekiwała aurora niecierpliwie, co chwila zerkała na zegarek na nadgarstku, lecz w końcu tak ją pochłonęły rozmyślania nad tym, co chciał jej przekazać, a po części o eliksirze, nad którym prace szły zdecydowanie zbyt wolno, że nie zauważyła nawet jego nadejścia. Na dźwięk swojego imienia, zawsze brzmiącego w jego ustach dość szorstko i chłodno, poruszyła się niespokojnie, a przez piegowatą twarz przemknął cień niepokoju. Upewniwszy się jednak, że to nikt inny jak pan Rineheart, na usta wychynął ciepły uśmiech.
- Dzień dobry, panie Rineheart - odpowiedziała nieco bardziej wylewnie, tak jak to miała zwyczaju. - Och, nie. Dla pana zawsze znajdę czas - zapewniła go, przesuwając się na ławce, aby mógł usiąść obok. - Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że nie poczułam się zaniepokojona... - uzupełniła ostrożnie; kłamać nie potrafiła i nigdy tego nie robiła. Czasami jedynie taktownie milczała, gdy tak nakazywała uprzejmość i dobre wychowanie. Od wczoraj treść listu Kierana nie dawała jej spokoju, martwiła ją i zaprzątała myśli, dlatego zdecydowała się powiedzieć o tym otwarcie - aby jak najszybciej poznać prawdę i cel tego spotkania.
Wygładziła jeszcze raz nieistniejące zmarszczki na spódnicy i splotła dłonie na podołku. Obdarzyła twarz Kierana badawczym spojrzeniem, starając się cokolwiek z niej wyczytać; widziała jedynie powagę i zmartwienie, co nie wróżyło niczego dobrego.
- Miał, mieszkał? - spytała od razu, a serce zabiło jej niespokojnie, gdy uświadomiła sobie, że pan Rineheart używał trybu przeszłego. - Oczywiście, że go znam. Manfred to syn kuzyna mojego świętej pamięci ojca, Robina, no tak więc to mój daleki kuzyn... - machnęła drżącą dłonią - No, to mój krewny. Piąta woda po kisielu, ale to rodzina. Czasami on i jego siostra spędzali soboty i niedziele w domu mojej ciotki. Kiedy byliśmy mali, rozumie pan - tłumaczyła Poppy. Zdziwiła się, że o nim mówił. Uświadomiła sobie jednocześnie, że od dawna nie otrzymała żadnych wieści od samego Manfreda. Czasami jedynie sowa jego młodszej siostry, Alberty, przysiadała na parapecie panny Pomfrey z listem. Dotychczas nie było w nich jednak nic niepokojącego. A przynajmniej nie na tyle, aby los odległych krewnych spędzał jej sen z powiek.
- A co z nim? - spytała niecierpliwie, czując, że zasycha jej w gardle. Pan Rineheart powiedział przecież, że Manfred miał trzydzieści trzy lata...
- Dzień dobry, panie Rineheart - odpowiedziała nieco bardziej wylewnie, tak jak to miała zwyczaju. - Och, nie. Dla pana zawsze znajdę czas - zapewniła go, przesuwając się na ławce, aby mógł usiąść obok. - Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że nie poczułam się zaniepokojona... - uzupełniła ostrożnie; kłamać nie potrafiła i nigdy tego nie robiła. Czasami jedynie taktownie milczała, gdy tak nakazywała uprzejmość i dobre wychowanie. Od wczoraj treść listu Kierana nie dawała jej spokoju, martwiła ją i zaprzątała myśli, dlatego zdecydowała się powiedzieć o tym otwarcie - aby jak najszybciej poznać prawdę i cel tego spotkania.
Wygładziła jeszcze raz nieistniejące zmarszczki na spódnicy i splotła dłonie na podołku. Obdarzyła twarz Kierana badawczym spojrzeniem, starając się cokolwiek z niej wyczytać; widziała jedynie powagę i zmartwienie, co nie wróżyło niczego dobrego.
- Miał, mieszkał? - spytała od razu, a serce zabiło jej niespokojnie, gdy uświadomiła sobie, że pan Rineheart używał trybu przeszłego. - Oczywiście, że go znam. Manfred to syn kuzyna mojego świętej pamięci ojca, Robina, no tak więc to mój daleki kuzyn... - machnęła drżącą dłonią - No, to mój krewny. Piąta woda po kisielu, ale to rodzina. Czasami on i jego siostra spędzali soboty i niedziele w domu mojej ciotki. Kiedy byliśmy mali, rozumie pan - tłumaczyła Poppy. Zdziwiła się, że o nim mówił. Uświadomiła sobie jednocześnie, że od dawna nie otrzymała żadnych wieści od samego Manfreda. Czasami jedynie sowa jego młodszej siostry, Alberty, przysiadała na parapecie panny Pomfrey z listem. Dotychczas nie było w nich jednak nic niepokojącego. A przynajmniej nie na tyle, aby los odległych krewnych spędzał jej sen z powiek.
- A co z nim? - spytała niecierpliwie, czując, że zasycha jej w gardle. Pan Rineheart powiedział przecież, że Manfred miał trzydzieści trzy lata...
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ławki nad Tamizą
Szybka odpowiedź