Fleet Street
- To ja przepraszam - mruknęła, dostrzegając sposobność w chwili ciszy, jaka między nimi nastała. - Także powinnam była uważać - ciągnęła gładkim, głębokim, kobiecym głosem. Teraz była już całkowicie spokojna, nieco zaintrygowana sytuacją, w jakiej się znalazła. Niewątpliwie wyglądało to na zbliżającą się wielkimi krokami rozrywkę dnia. Kolejne słowa młodej kobiety tylko to potwierdziły. Alexandra spuściła wzrok, a jeden z kącików jej ust lekko się uniósł. Zanim odpowiedziała, spojrzała na nieznajomą spod rzęs.
- Och, cóż, bardzo mi się podobała. Obcowanie z nią to była... - Łatwo było stłumić uśmiech, gdy od lat uczono się panowania nad emocjami, ale Alexandra miała szczerą ochotę wybuchnąć głośnym, dźwięcznym śmiechem. - Frajda. Tak, to dobre słowo. Ale nie dostanie jej pani w księgarniach. To oryginał. - Delikatnym ruchem głowy wskazała na dwie kopie w ramionach nieznajomej. - Ja i autorka... dobrze się znamy. A ta książka, zdaje się, nigdy nie wyjdzie drukiem. Wydawca określił ją jako zbyt odważną. Chciałam go jeszcze przekonać, ale skoro nawet autorce się nie udało... - Uśmiech Alexandry przez krótki moment wydawał się dość gorzki, ale szybkie machnięcie ręki sugerujące, by dłużej nie zawracać sobie głowy takimi sprawami, przywołało go do poprzedniego stanu. Gdyby nieznajoma przyjrzała się nieco uważniej, z pewnością dostrzegłaby, że kryje się za nim odrobina kokieterii wymieszana z ogromną dawką podstępnego żartu. - Możesz wziąć jedną kopię, skoro wcześniej nie miałaś okazji. Alexandra z pewnością nie będzie miała nic przeciwko. Weź kopertę. To druga wersja. Spotkaj się ze mną, kiedy skończysz. Chętnie wymienię opinię. - Jeden pewny krok do przodu sprawił, że Alvey znalazła się w sferze komfortu młodej kobiety. - A drugą pozwolę sobie zabrać. - Chłodne palce otarły się o dłonie nieznajomej i ostrożnie wysunęły z nich jeden z dwóch maszynopisów. Merlin jeden raczył wiedzieć, że kokieteria była po prostu wpisana w charakter Alexandry, gdy tylko ta znalazła się w pobliżu innej kobiety. Grzecznościowy krok w tył z maszynopisem w ramionach przywrócił świat do rzeczywistości. - Mam nadzieję, że ci się spodoba - dodała jeszcze z lekkim, neutralnym uśmiechem. - Nie mówiłaś czasem, że się spieszysz? - zauważyła w końcu, delikatnie odchylając głowę i mierząc nieznajomą uważnym spojrzeniem.
Uniosła spojrzenie na linię tęczówek Alexandry i wypuściła powietrze ze świstem. Zastanawiała się, skąd kobieta zna autorkę książek, ale nie musiała stronić od magicznych komentarzy. Co prawda, nie korzystała z nich na codzień, ale czy nie można zmienić swoich przyzwyczajeń? Uśmiechnęła się pod nosem, wszak ewidentnie obie były nad wyraz rozkojarzone. Z różnych powodów, ale fakt, że wpadły na siebie i do tego jeszcze otwarcie przyznawały, że powinny uważać, czynił obydwie kobiety mniej roztropnymi niż zapewne same o sobie sądziły. Katya czuła, że jej nerwowość nie była teraz wskazana, ale próbowała się zdystansować i wycofać. Nie zamierzała nikogo złościć, choć ku jej zaskoczeniu, nieznajoma okazała się nie taka zła.
-Umówmy się, że mamy po prostu gorszy dzień - szepnęła, a rumieniec pokrył policzki lady Ollivander. Chciałoby się dodać, że ona taki czas miała już od dawna, a zwalanie tego tylko na dzisiaj było wykrętem od niepowodzeń. Cofnęła się na krok i zastygła w bezruchu, kiedy Alvey wspomniała o książce. Jako typowa istota mająca obsesję na punkcie przesiadywania w bibliotece i czytania... Nie mogła puścić mimo uszu uwagi, która z decydowanie skupiła całą jej uwagę. Słuchała fraz, które wbijały się w nią jak małe szpileczki i kiwała głową z aprobatą, choć czerwień na bladych licach była wręcz paląca.
-Oryginał? Dlaczego nie ma jej w księgarniach? - zapytała z czystą ciekawością, bo nie rozumiała, gdy jakieś dzieło nie znajdowało się na półkach sklepowych lub w czytelni. To było absurdalne, czyż nie? -Odważna? - zdziwiła się, a na myśl przyszła jej Miu. Pamiętała w końcu spotkania z pracownicą Wenus i to sprawiło, że spuściła wzrok, jakby nieznajoma kobieta przyłapała ją na gorącym uczynku. Nie zamierzała poddawać się niczemu, co byłoby zbyt oczywiste, a przecież to właśnie Deirdre mówiła o seksie, a także opowiadała o tym, co przyszłemu mężowi młodziutkiej szlachcianki sprawi największą radość. Czuła, że gorąc uderza w nią z impetem, a serce rozpoczyna zbyt szybki bieg. Starała się uspokoić, ale na marne. Drżała i to było powodem, dla którego nie wyciągnęła reki po książkę, gdy padła propozycja. Skrzyżowała jedynie spojrzenie z Alexandrą i wypuściła powietrze ze świstem. -Nie wiem czy powinnam... - mruknęła i uśmiechnęła się nikle, bo tak naprawdę od jakiegoś czasu odczuwała swoistego rodzaju wahanie i niepewność. Była też zbyt śleba, by odszukać kokieterię, gdyż nigdy nie flirtowała z płcią piękną, jakby to nie było niewłaściwe. Nie kryła jednak przy Ramseyu, że ceni piękno dam i sprawia jej przyjemność patrzenie na kobiety. Czy podejrzewał, że mogła chcieć czegoś więcej w obcowaniu z drugą czarownicą? Ona sama nie myślała o tym i tak powinno zostać. Chyba.
-No dobrze, niech tak będzie - przytaknęła w końcu bez namysłu i obdarzyła Alvey szerokim uśmiechem. Bardziej pewnym i swobodnym, niż jeszcze kilka minut wcześniej. Kiedy ich dłonie jednak się zetknęły, prąd przebiegł wzdłuż kręgosłupa młodej aurorki. Nabrała powietrza w płuca i wbiła czarne tęczówki w twarz nieznajomej, a zaraz potem cofnęła się pospiesznie, gdy ta wzięła swoją zgubę. -Ja też żywię taką nadzieję - przytaknęła, a na wspomnienie o pośpiechu, grunt osunął jej się pod nogami. Dokąd? Nie pamiętała. Nagle zatraciła się w sytuacji, w której się znalazły i kompletnie straciła poczucie rzeczywistości. -Właściwie... Chyba nie. Mam dużo zajęć na głowie, ale przyda mi się krótka przerwa na gorącą herbatę albo czekoladę, bo w tym tempie zdążę się szybko zestarzeć.
Rumieńce nieznajomej były nie tyle kuszące, co urocze. Nie stanowiły dla Alvey żadnej nowości, a jednak na policzkach każdej kobiety wyglądały zupełnie inaczej. Niektórym, jak tej tutaj, dodawały uroku, innym - powabu, jeszcze inne wyglądały po prostu śmiesznie, choć tego Alex im nie mówiła, przynajmniej dopóki miała dobry humor. Teraz zdecydowanie taki miała, dlatego uśmiechnęła się znowu, ciągnąc swój mały żart.
- Och, cóż - zaczęła z niezwykle pewnym wyrazem twarzy. Nie spuszczała wzroku z oczu młodszej kobiety, choć ta rumieniła się, drżała i sama unikała spojrzeń, jak gdyby coś mocno ją krępowało. Alvey mogła myśleć, że chodzi o nią, ale to, co rodziło się w młodej głowie, daleko przekraczało jej wyobrażenia. - Nie chciałabym zdradzić zbyt wiele, by nie odbierać ci przyjemności. Wydawcy nie spodobało się kilka scen dotyczących seksualności głównej bohaterki. Alvey najwyraźniej bardzo lubi opisywać zbliżenia dwóch kobiet. A jednak wystarczy jedno, żeby jakiś mężczyzna poddał jakość dzieła w wątpliwość. Tak było w tym przypadku. - Wzrok Alexandry prześlizgiwał się po twarzy nieznajomej. Nie wyglądała na miłośniczkę kobiet, choć w tym świecie trudno było stwierdzić to z całą pewnością. Czarownice za to musiały maskować się podwójnie, gdy przemierzały ulice w mugolskiej części miasta. Alvey jednak nigdy nie pytała wprost. Sygnały mówiły same za siebie, gdy już zaczynały się pojawiać. Teraz jednak Alexandra czuła, że powinna odpuścić młodej kobiecie. Dzięki niej czy nie, nieznajoma zawstydziła się już wystarczająco.
- Nie wygłupiaj się - rzuciła, znowu delikatnie przecinając powietrze dłonią. - Możesz mi to oddać w każdej chwili, szczególnie, jeśli ci się nie spodoba. Poza tym to nic wielkiego, skoro nawet nie chcą tego wydać. - Alvey puściła młodszej kobiecie oko, choć myśl o odrzuceniu maszynopisu wciąż budziła w niej jeszcze odrobinę żalu. Uśmiech, jaki otrzymała w zamian, był raczej niespodziewany, ale zdecydowanie miły. Choć Alexandra nie potrzebowała rozluźnienia, poczuła się zdecydowanie lepiej przy bardziej odprężonej rozmówczyni.
- W takim razie skoro żadna z nas się nie spieszy, może zajrzymy do Dziurawego Kotła? Nie nalegam, jeśli jest miejsce, które lubisz bardziej. Może przy filiżance herbaty opowiesz mi, co takiego słyszałaś o Alvey.
Alexandra nabrała przemożnej potrzeby, by poznać imię swojej rozmówczyni, ale w obawie przed okłamaniem jej, gdy młodsza kobieta zechce tego samego, po prostu milczała. Przyjdzie jeszcze czas, by zdradzić swoje sekrety.
Nie spodziewała się być oceniana w taki sposób. To było inne. Dość niespotykane, a co za tym szło - trudne. Widziała jak nieznajoma kobieta przygląda jej się i peszyło ją to niezwykle. Nie uciekała jednak spojrzeniem i mierzyła się w tym pojedynku, choć wiedziała, że jeśli skapituluje, to odniesie całkowitą porażkę. Przybrała nagle poważną minę, a posta Katyi była iście dominująca. A może po prostu szlachcianki już tak miały?
-Och... - mruknęła pod nosem, bo otwartość blondynki ścięła lady z nóg. Otworzyła nawet szerzej powieki, by się przyglądać zachodzącym zmianom na licu pisarki, której notabene nie rozpoznała w rozmówczyni. Sądziła, że to jej przyjaciółki, a nie sama Alexandra we własnej osobie. -To dość... - zawiesiła głos i starała się znaleźć odpowiednie słowa, które wyraziłyby jej myśli, ale Katya na moment straciła rezon. -Odważna lektura, a jak sama pani wie, żyjemy w dość konserwatywnym świecie, gdzie jest to uznawane za swoistego rodzaju dewiację, gdy osoby tej samej płci odczuwają do siebie pociąg - powiedziała iście dyplomatycznie, bo nie chciała nikogo urazić. Od jakiegoś czasu miała problem z określeniem się, a fakt, że podobały jej się kobiety? Chciała to wyplewić z siebie, bo czuła się przez to niepewnie, jakby była inna.
-Jestem dość roztrzepaną osobą i nie byłoby w moim planie, by ten maszynopis wpadł w czyjekolwiek ręce - przyznała otwarcie i uśmiechnęła się blado. Doskonale liczyła się z tym, że czasami roztargnienie potrafi doprowadzić człowieka na skraj, a Katya ewidentnie nie potrafiła zatrzymać przy sobie czegokolwiek na dłużej, oprócz raportów. Nabrała powietrza w płuca i zmarszczyła lekko brwi, ale bez słowa sprzeciwu przyjęła książkę, która mogła być dość ciekawą lekturą, a może znalazłaby w niej odpowiedzi na wiele nurtujących pytań?
-Czyli pani jest... Uchms... - zachowywała się idiotycznie, ale rzadko kiedy trafiała na czarodziejów. Przynajmniej w ostatnim czasie, choć może tylko jej się zdawało? Wypuściła powietrze ze świstem, bo ewidentnie problemy jakie miała, dawały się iście we znaki. -Nie, w porządku. Dziurawy Kocioł brzmi dobrze, chyba, rzadko tam bywam; jedyne co robię, to siedzę z nosem w papierach i uzupełniam nudne, ministerialne dokumenty - wzruszyła jeszcze ramionami i wolnym krokiem ruszyła w odpowiednią stronę. Nie była pewna czy nieznajoma potrafi się teleportować, ale zdaniem Katyi każdy potrafił, toteż przystanęła na moment i uśmiechnęła się promiennie. -Jestem Katya - przedstawiła się i nie było na co czekać. Herbata w taką pogodę, jest najlepszym rozwiązaniem.
/Dziurawy <3
- W takim wypadku powinienem zaprosić Panią, lady Carrow, na jakieś emocjonujące widowisko. Z pewnością na całym świecie jest sporo specyficznych rodzajów sportu, które mogłyby uspokoić potrzebę adrenaliny. - uśmiechnął się z przekąsem Asellus. Słyszał o walkach hipogryfów, które nielegalnie odbywały się na wschodnie Europy. Jeżeli dodać do tego plotki o potyczkach wilkołaków mogło być... interesująco. - Ja, droga lady zajmuje się prostą zazwyczaj rzeczą. Jednak jest taki czas w miesiącu, kiedy mogę spokojnie uzupełnić dawkę adrenaliny. W głównej mierze zajmuje się papierkowymi sprawami, ale jak przyjdzie co do czego to w końcu trzeba złapać jakiegoś wilkołaka. - i znowu ten uśmiech. Jakby szczęście dawało mu łapanie przebrzydłych bestii, które sa wynaturzenie wszystkiego co ludzkie. Nigdy nie ukrywał, że sprawia mu to przyjemność. Ubolewał tylko nad tym, że tak rzadko może zastosować środki dużo bardziej agresywne, niż zakłada regulamin.
- Dlaczego? - zdziwił się szczerze Asellus. Cóż, mimo tego, że bywał oschły i niedostępny, to miał pewien własny kodeks zachowań. Chłód, którym emanował nie uwzględniał poszanowania kobiet, które były wysokiego stanu szlacheckiego. - Może to puste słowa, jednakże wychodzę z założenia, że dobra nauka, którą posiadłem za dziecka nie pozwala mi inaczej myśleć. W końcu każdy z nas powinien być dżentelmenem. - uśmiechnął się grzecznie Asellus. Czasami go męczyło takie zachowanie. Ale co innego mógł począć? Okazywanie zniecierpliwienia to oznaka słabości. A słabości trzeba było tępić w zarodku. Przemilczał pytanie o zakłopotanie kiwając zaprzeczajaco głową. Nie chciał powiedzieć czegoś, co byłoby nie na miejscu.
- Bezpośredniość to niekoniecznie zła cecha, nie sądzi Pani, lady Carrow? Dajmy przykład osoby, która zataja przed nami jakąś rzecz, albo krótko mówiąc jest nieszczera. Nie można wtedy otaczać się w środowisku takiego przypadku, bo bylibyśmy narażeni na pewnego rodzaju zagrożenie. Dużo bardziej cenię osoby szczere i bezpośrednie od tych, które są zawsze grzeczne, ciche i przytakują w sytuacjach, które są dla nich całkowicie niezgodne z ich światopoglądem. - czy naprawdę wśród szlachciców była moda na rozmowy poważne, zagłebiające się w konkretne aspekty życiowe? Nieczęsto zdarzało się Asellusowi porozmawiać z kimś ze stanu szlacheckiego o rzeczy prostej, nieskomplikowanej. I nie mowa tu o długoletnich znajomych, bo oni jednakże są odstępstwem od tej reguły.
- Ależ skąd. - przytaknął grzecznie Asellus na pytanie o zakłopotanie. Robił wszystko co mógł, żeby dostosowywać się do sytuacji. Zakłopotanie wymuszałoby na nim niepewność, a to było kolejną słabością. - Każdy z nas potrafi czymś zainteresować, cieszę się, że przynajmniej moje słowa są doceniane. - zaśmiał się już luźno Asellus. Nie chodziło mu w końcu o to, że nie był osobą atrakcyjną, bardziej chciał się od tego zdystansować i docenił uwagi lady Carrow, gdyż nie były one ukierunkowane na jego walory fizyczne. Niestety większość szlachcianek kierowała się głównie tym jak inni szlachcie wyglądają, a nie tym co potrafią powiedzieć.
- Nie wiem czy to odpowiada właściwemu celowi podróży, ale słyszałem, że niedaleko stąd jest czekoladziarnia w której można dostać kuszące słodkości. Domyślam się, że grzechem dla Pani byłoby odmówienie mi kubka ciepłej, słodkiej czekolady. - uśmiechnął się Asellus i pomagając nieść prezenty Inarze zaczął rowadzić ją w kierunku owej czekoladziarni.
z/t 2x
Może byśmy się zabili?
Nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, a najzwyklejsze przypadki potrafią zrujnować wspaniały dzień. Tego dnia w szpitalu było sporo pracy. Nie dość, że Samaelowi na głowę zwaliło się pół tuzina dziwnych magicznych przypadków, którymi musiał się zająć to jeszcze opuścił Szpital Świętego Munga znacznie później niż zwykle. Kiedy tylko stanął na Fleet Street wszystko wymknęło się spod kontroli. Niespodziewanie coś, a jak się po chwili okazało — ktoś, wpadł na niego z impetem. Zimna ciecz zalała jego spodnie od pachwin po kolana i nim zorientował się, co się właściwie wydarzyło wdepnął w roztrzaskane szkło, które zaskrzypiało pod jego butem. Magrid Lupin właśnie wychodziła ze sklepu spożywczego z dwoma butelkami świeżego mleka pod pachą, kiedy na jej drodze stanął lord Avery. Nie zauważyła go, wpadając w jego klatkę piersiową i upuszczając obie butelki na ziemię. Czy los mógł być bardziej nieprzychylny w przypadku tej dwójki?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak do tej pory był to dla Magrit całkiem zwyczajny dzień. A każdy kolejny był jak okrąg, jak tarcza ściennego zegara, który ułożeniem swych drobnych wskazówek wyznaczał kolejne pory, kolejne punkty codzienności młodej Czarownicy, wracając do tego samego punktu tuż po zapadnięciu ciemnej nocy. Styczeń mijał szybko, głowę panny Lupin zaplątały myśli związane z badaniami, które jak miała nadzieję, już niedługo ruszą z przysłowiowego kopyta, a w każdym razie nabiorą należnego im rozpędu. Zakonny pierścień spoczywał bezpiecznie na wskazującym palcu prawej ręki, zerkała na niego codziennie, nieco mimochodem, gdy pochylała się nad kolejnym magicznym zwierciadłem. Gdyby coś się zmieniło, gdyby była potrzebna, gdyby tylko pojawił się jakiś sygnał, wiedziałaby o tym niemal od razu.
Nierzadko pokonywała część drogi dzielącą Salon luster od domu na przedmieściach na piechotę. Posyłanie napotykanym przechodniom zaciekawionych spojrzeń i snucie domysłów na temat ich życia, pozwalało jej na moment oderwać się od własnej egzystencji, nie to, że nudnej, ale na ten moment pozbawionej zaskakujących zwrotów akcji (choć czy na pewno?). Czasami nogi same niosły ją w stronę mugolskiego kina, w którym spędzała przepisowe dwie godziny i z rozdziawionymi ustami podziwiała obrazy przesuwające się po ekranie. Jeśli film wywierał na niej naprawdę duże wrażenie, pojawiała się na nim znowu. Tym razem w towarzystwie Bobby'ego, bo uwielbiała dzielić z nim tę pasję.
Tego dnia jednak kierowała nią zgoła inna, tak banalna potrzeba, jaką był zakup dwóch butelek świeżego mleka. Przypomniała sobie o tym w ostatnim momencie, więc może właśnie dlatego w takim pośpiechu opuszczała mugolski sklep, wcale nie patrząc przed siebie, ale właśnie układając w swoich ramionach, wydawało się, że w odpowiedni sposób, szklane butelki. Ale coś najwyraźniej poszło nie tak.
- Och, najmocniej przepraszam, ależ ze mnie furaja! - wykrzyknęła, choć w jej głowie można było usłyszeć nutkę złości. Nie tylko ona powinna uważać. Jeszcze nie podniosła wzroku, czując jak mleko przesiąka jej przez materiał zimowego płaszcza. Skrzywiła się z obrzydzeniem. Nagle zapragnęła jak najszybciej znaleźć się w domu i po prostu wyłożyć się plackiem przy kominku. - Gdzie ja podziałam różdż... - zaczęła, klepiąc się po kieszeniach płaszcza i próbując zlokalizować miejsce, w którym ją schowała. Przerwała jednak w pół słowa, nagle zdając sobie sprawę, że znajduje się w dzielnicy mugolskiej, a nie na Pokątnej, więc nie ma co liczyć na to, że stojąca przed nią postać na sto procent okaże się czarodziejem. - eee... moją chusteczkę.. ? - Zdanie miało nosić znamienia stwierdzenia, a wybrzmiało raczej jak pytanie. Wyszczerzyła się głupio, dopiero teraz podnosząc wzrok na swoją ofiarę, zastanawiając się, co ją zaraz spotka. Spojrzenie łagodne, pełne zrozumienia, czy może wręcz przeciwnie - to niemal mordercze, chcące jednym ciosem powalić ją na ziemię?
Chyba nie znała tej twarzy.
Nawał spraw dzisiejszego dnia uniemożliwił jednak Avery'emu skupienie się na czymś innym od pacjentów, od sprawnego rzucania zaklęć oraz przypisywania rozmaitych eliksirów. Dwukrotnie musiał usypiać wyjątkowo pobudzonego mężczyznę, który próbował poszczuć go krabem ognistym. Samael nie miał pojęcia, skąd go wytrzasnął - jak udało mu się przemycić żywe i dość niebezpieczne stworzenie do szpitala? Przed wyjściem zwrócił więc uwagę recepcjonistce - jak zawsze grzecznie i kulturalnie, aczkolwiek kobieta trzęsła się jak galareta i sprawiała wrażenie, jakby ktoś miotnął w nią zaklęciem, przyprawiającym o wieczny strach. Avery potrzebował przestrzeni, powietrza, więc zamiast bezpośrednio z Munga teleportować się wprost do swego wygodnego dworku, wybrał się na krótki spacer ulicami Londynu. Przedzierający się wkoło ludzie i narastający szum sprawił wszakże, że mężczyzna osłabł w swoim postanowieniu przemyślenia niektórych kwestii. Nie potrafił się skupić wśród brzęczącego tłumu, zwłaszcza kiedy poczuł nieoczekiwany nacisk na swej klatce piersiowej i zimną ciecz, moczącą jego spodnie. W tym samym momencie pod podeszwami eleganckich butów zaskrzypiało szkło, a Avery groźnym spojrzeniem zmierzył sprawczynię całego zamieszania. Kobietę, a jakże. Skrzywił się z dezaprobatą, lecz milczał, czekając na jakiekolwiek przeprosiny - już powinna klęczeć - powoli rozpoznając w niej właścicielkę sklepu z magicznymi lustrami, u której zamówił projekt na wesele Carrowa.
-Nie da się ukryć - odparł chłodno, marszcząc czoło. Musiał wyglądać bardzo niekorzystnie z plamą szpecącą jego spodnie i do tego obrzydliwie cuchnącą. Czyżby pani Lupin ktoś sprzedał zepsute mleko?
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
- Przed moim sklepem, przed moim sklepem - zadrżał chrypliwy głos staruszka, który szybkim ruchem narzucił na siebie jakąś starą kapotkę i wziąwszy do ręki miotłę, wybiegł szybko przed mury budynku, aby zająć się sprawą niecierpiącą zwłoki. Nie za bardzo go obchodził los innych ludzi czy też tego, że nie będą mieli co pić w domu, ale nikt nie będzie demolował i rozwalał rzeczy przed drzwiami do jego pracy! Wybiegłszy z budynku, szybko rozejrzał się w celu znalezienie osoby, na którą zaraz nakrzyczy. Jest! Jakaś dziewucha stoi z facetem i jeszcze nic sobie z tego nie robi. Chociaż nie przywiązywał uwagi do klientów, to szybko rozpoznał w niej dziewczynę nie tak dawno kupującą mleko. A wydawała się miła!
– I co wy tak zamierzacie tutaj stać i nic nie robić?! – krzyknął z mocno słyszalnym walijskim akcentem. Najpewniej dopiero na starość postanowił osiedlić się w Londynie. Nic dziwnego, większe zarobki tutaj może ukręcić. – Oblewajcie się i niszczcie co tylko chcecie, ale nie przy mojej posesji. Jedna nie patrzy, a drugi tak samo. Spodnie można sobie wyprać później, a ja potrzebuję tutaj porządku, a nie szkła, które powbija się w stopy klientów - krzykom nie było końca. Staruszek pochodził ze wsi i tam praktycznie każdy był sobie równy, stąd też nie odróżniał szlachciców czy innych od zwykłych ludzi. Prędko wyciągnął prawą rękę w stronę pary, aby ktoś chwycił za miotłę i zaczął porządkować.
-Co to ma znaczyć, panie...? - spytał chłodno, odsuwając od siebie trzonek miotły, który impertynent niemalże wbijał w jego pierś. Czyżby on chciał, by Avery zaczął zamiatać chodnik? Miał ochotę wybuchnąć śmiechem, lecz złość zmroziła jego poczucie humoru (), podobnie jak i jakąkolwiek cierpliwość w stosunku do sklepikarza.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
– Stalk! Mów mi Vincent, hm - prychnął ze złością na końcu zdania, ale w końcu doszedł do wniosku, że i tak nie za dużo zdziała. Mężczyzna był nieugięty, a i do żartów nie było mu za przyjemnie, no ale przecież posprzątać jakoś trzeba było! – Same problemy tylko robicie, zamiast z własnej woli pomóc i nie przeszkadzać, to nie byłoby problemu, no ale przecież musi być problem, musi! I tak pewnie nic teraz nie zrobicie, tylko będziecie się gapić jak jakieś ... yh... – szybkim ruchem poprawił sobie trzon miotły i powoli zaczął zamiatać, chociaż nie było to najmądrzejsze, bo lekki szron dalej utrzymywał się na chodniku, no ale pracować jakoś było trzeba! Starał się wszystko zamieść pod ścianę, aby nikt się przypadkiem nie nadział na szkło i nie osądził go o szkody na zdrowiu.
– Opamiętaj chociaż tę dziewczynę, bo stoi jak jakaś zaczarowana, a ludzie się tylko na nas gapią, zero pomocy... nawet po zmiotkę będzie trzeba iść samemu. Pracuj całe życie, pomagaj innym, a młodzi tak się właśnie odwdzięczają. Zero szacunku do starszych! - Ciężko byłoby wymagać szacunku, jeżeli się krzyczy na innych za coś, na co nie mieli wielkiego wpływu. Ale przecież innymi słowami nie dotrze do nich.
Był na tej cieniutkiej granicy między obojętnością, a irytacją, a w podbudowaniu swego autorytetu nie pomagał mu fakt, iż po nogawce spodni ciekło mu obrzydliwe, zimne mleko. Dziwił się, że jeszcze nie zamarzło; w marzeniach wyraźnie rysował mu się obraz świeżego ubrania, kominka, kubka parującego eliksiru pieprzowego i wspólne czytanie z siedzącą mu na kolanach Jill. Najpierw jednak czekały go obowiązki: przyjemności mogły poczekać, a kwestia pani Lupin i sklepikarza należała do tych niecierpiących zwłoki. Naturalnie, mógł odwrócić się i zniknąć, zanim ten durny starzec zorientowałby się, że przemawia do powietrza, ale... był Averym i nie uciekał w taki sposób, tylko dlatego, że rozmowa była mu wybitnie nie w smak. Czekał cierpliwie (choć zaciskał pięści w niewidoczny sposób) aż mężczyzna skończy tyradę, by potem gładko wślizgnąć mu się w słowo. Miał głęboką awersję do wyszczekanych ludzi, znał doskonale takich jak on i wiedział, że gdy tylko weźmie ich się mocno za pysk, od razu stają się potulni niczym baranki.
-Jeszcze chce pan coś dodać, Stalk? - spytał chłodno, prawie groźnie, mierząc go zimnym, beznamiętnym spojrzeniem - nie jest ze mną - dodał, krzywiąc się jak na komendę, gdy zerknął na kobietę, rzeczywiście jakby wmurowaną w chodnik.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
- Tym proszę się nie kłopotać. Zdarza mi się przebywać na wystarczająco emocjonujących wydarzaniach. Nawet tu w Londynie. Wyścigi, polowania, pojedynki? - odwzajemniła uśmiech, wciąż wędrując u boku szlachcica. Początkowo przypuszczała, że Brytania będzie uboższa w sytuacje, które pozwoliłyby oderwać wzrok od szlacheckiej monotonii. Myliła się jednak spektakularnie. I nie chodziło tylko o rozrywkę. Czasy były niespokojne i ich widmo przebijało się nawet przez bielącą się śniegiem, pogodę Londynu.
- Wilkołaki... - podjęła od razu temat, który ostatnimi czasy wciąż zaprzątał jej umysł. Szczególnie, jeśli wzięło się pod uwagę pomysł badań, których chciała się podjąć - Jeśli Lord pozwoli, chciałabym ten temat podjąć nieco wyraźniej. Może mogłabym zapytać o kilka rzeczy z nimi związanymi? - odwróciła twarz, starając się złapać spojrzenie arystokraty. Brygadzista byłby niezwykle pomocny podczas ich naukowych działań, a zdobyta wiedza zdecydowanie zajmująca. Ale...musiała ubrać się w cierpliwość.
- Bezpośredniość bywa dla niektórych bardzo...niekomfortowa. Stąd moje pytanie. Szczególnie, że łączy się z prawdą, zazwyczaj zawoalowaną w szlachecką...etykietę - zmrużyła oczy, wyginając przy tym usta w nieco kpiarskim uśmiechu. Skoro mogła sobie pozwolić na większa swobodę wypowiedzi, nie mogła nie korzystać. Blackowie...nie często wykazywali się otwartością, którą prezentował Asellus. A to przybliżało ich znajomość do pozytywnej.
- To prawda, każdy. Nie zawsze jednak jesteśmy chętni do ich uwydatnienia - mówiła lekko, woalując w słowach kilka nieodgadnionych jeszcze kwestii. Z uśmiechem przyjęła propozycję szlachcica. Mimo różnic, które ich dzieliły, odczytywała nić porozumienia, pozwalającą w przyszłości na głębszą relację. Może wiedza Asellusa, jako brygadzisty, rzeczywiście przyniesie jej nieoczekiwaną pomoc?
zt Inara
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
– Z was to jest kompletnie zero pożytku. I zero życzliwości do drugiego człowieka - rzucił odkładając miotłę pod ścianę budynku i czym prędzej ruszył w kierunku lady, aby wyciągnąć z niej szufelkę. Sam nie należał do najmilszych ludzi pod Słońcem, ale przecież nie będzie sobie wypominał błędów. On już dość musiał być uprzejmy w swoim życiu, a szczególnie za II Wojny Światowej, gdzie zniesienie generałów było czymś niezwykłym w jego przypadku. Schyliwszy się pod murek, zebrał wszystko jednym zgrabnym ruchem, a po chwili wyrzucił w stojącym nieopodal koszu.
– Masz straszny tupet, młodzieńcze. I tak nic nie pomogę na to jak niektórzy zostali wychowani. Mógłbyś przynajmniej nie stać tutaj i odstraszać moich klientów, a także zabrać tę przestraszoną brunetkę ze sobą. Zaraz mleko zacznie jeszcze bardziej śmierdzieć - wypowiedź ta nie miała za bardzo charakteru gniewnego czy też władczego. Ot, ładny sposób powiedzenia "wynoście się stąd, bo muszę pracować".
Wdech, wydech, tyle potrzebował, aby nie wybuchnąć nagle, z całą gwałtownością rozsierdzonego arystokraty. I cóż z tego, że Stalk wreszcie zabrał się do roboty, skoro cały czas patrzył na niego z wyrzutem, jakby oczekiwał, iż Samael pokornie przeprosi, weźmie miotłę z jego rąk i zaczął zamiatać ulicę?
-To pana wina. Na progu było ślisko. Przeprosi pan dobrowolnie, czy wezwać odpowiednie służby, aby zbadały tę sprawę? - spytał, uciekając się do subtelnej groźby i niezwykle ostrożnej manipulacji w zaśmieconym umyśle mężczyzny. Gruba żona, trójka dorosłych dzieci, stos pornograficznych czasopism ukrytych pod ladą. Nudny, ohydny, stereotypowy mugol. Avery z grymasem zdegustowania na ustach wychynął z głowy Stalka, zakładając ręce na piersi -czekam - popędził sprzedawcę, wymownie zerkając na złoty zegarek. Nie zamierzał tracić więcej czasu.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany