"Pod ziemią"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
"Pod ziemią"
Niegdyś miejsce to stanowiło podziemny łącznik pomiędzy Pokątną a mugolską częścią Londynu. Aktualnie przejście zostało zaadoptowane na sprzyjające prywatności miejsce spotkań czarodziejów. Na pierwszy rzut oka zwyczajowe "Pod ziemią" przypomina karczmę — znajduje się tu wąski bar z niewielkim zapleczem usytuowany w jednej z wnęk, a wzdłuż ścian ustawione zostały stoły, przy których można napić się ognistej whisky, a także zjeść niezbyt wymagającą strawę. W tunelu znajduje się wiele świec stanowiących jedyne źródło światła, a z sufitu zwisają otwarte klatki, w których częściej śpią nietoperze niż sowy. Miejsce to nie jest tłumnie odwiedzane, ale zawsze można tu spotkać czarodziejów lubujących się w rozmaitych zakładach i kościanych grach.
Możliwość gry w kościanego pokera.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Tarcza rozświetliła uliczkę dając jej zalążek nadziei, szybko jednak Frances zauważyła, iż zaklęcie nie było tak silne jak powinno. Czarnomagiczna klątwa przebiła się przez nią, a alchemiczka z paniką zauważyła, że jej nogi odmawiają posłuszeństwa. Czy to było to zaklęcie, którego niegdyś użył przy niej Daniel? Nie była pewna, doskonale wiedziała jednak, iż nie czuje swoich nóg. W przypływie paniki spróbowała poruszyć stopami, mięśnie jednak nie odpowiedziały na wezwanie umysłu. Zrozpaczone spanikowane spojrzenie zauważyło parę stojącą gdzieś między nią a jasnowłosą czarownicą. Strach opętywały umysł nie pozwalając skupić się na czymkolwiek, co nie byłoby związane z ucieczką. Przynajmniej do momentu, gdy do jej uszu doleciały słowa jasnowłosej czarownicy. Eteryczna alchemiczka wpierw posłała długie, błagalne oraz zapłakane spojrzenie w kierunku pary jaka znajdowała się na ulicy, by po chwili niepewnie przenieść szaroniebieskie tęczówki na buzię pani Rookwood.
Wielkie, gorzkie łzy spływały po ładnej buzi znacząc policzki błyszczącymi ścieżkami płaczu. Nie trudno było dostrzec na jej twarzy przerażenie oraz rozpacz. Smukła dłoń skryta pod przybrudzoną rękawiczką przesunęła po zarumienionym policzku, chcąc zetrzeć wypływające z jej oczu łzy, jednocześnie odsuwając odrobinę jasne pukle z jej twarzy.
- Pani Rookwood, ja... ja doskonale rozumiem swój błąd, za który jeszcze raz, przepraszam z całego serca. Moje czyny wynikają jedynie z czystego strachu, zaklęcia ciskane w moim kierunku zwyczajnie mnie przerażają i nie potrafię nic na to poradzić. - Zaczęła nieśmiało, z wyraźną skruchą w delikatnym głosie. Szaroniebieskie spojrzenie błyszczało przerażeniem, jasne rysy przepełnione były smutkiem i rozpaczą prezentując widok gorszy od zbitego szczeniaka. - Podziwiam panią, pani Rookwood. Za odwagę, pewność siebie oraz oddanie sprawie i naprawdę, nie chcę z panią konfliktu. Moje słowa były nierozważnie dobrane, proszę mi je wybaczyć. - Kontynuowała bez większego zawahania, z podziwem na początku zdania oraz pokorą pod koniec. Nie chciała ryzykować kłopotami, które w tym momencie nie były jej potrzebne. Chciała się rozwijać, zdobywać kolejne tajemnice alchemii oraz żyć spokojnie u boku ukochanego męża, a to mogło nie być możliwe, gdyby Ministerstwo Magii uznało ją za wroga, którym z pewnością nie była. - Naprawdę daleko mi do buntowniczych idei... Znana jest pani osoba Bertiego Botta? To ja poinformowałam Ministerstwo o tym, gdzie się ukrywa. - Dodała, nadal chcąc zapewnić czarownicę o swoim braku powiązań z przeciwnikami Ministerstwa. - Jeszcze dziś wyślę pani mikstury sową, z małym dodatkiem w ramach przeprosin. - Obiecała z pewnością w głosie, do spraw zawodowych podchodząc niezwykle poważnie. - W kwestii mikstur nigdy pani nie zawiodłam, pani Rookwood i tym razem nie zawiodę. Mamy wspólnych przyjaciół, byłabym więc niezwykle nierozsądna, próbując panią oszukać. - Dodała szczerze, chcąc zapewnić czarownicę iż nie planuje żadnego przekrętu bądź też fortelu. Nigdy nie zawiodła w kwestii przyrządzanych mikstur i i tym razem miało być podobne - Frances przekonała się, iż z takimi osobowościami nie winno się igrać choćby w najmniejszym stopniu. Nie miała zamiaru popełniać ponownie podobnego błędu.
- Pani Rookwood, nie zwykłam drugi raz popełniać tego samego błędu. Nie potrzebuje pani magii by mieć pewność, że nie złamię danego słowa. - Zapewniła szczerze, niemal oficjalnym tonem głosu w którym nadal wybrzmiewał strach, będący podporą składanej obietnicy. Nie chciała po raz drugi przechodzić przez podobne sytuacje, nigdy nie należąc do czarownic odważnych, gotowych do walki na śmierć i życie. Wolała spokojne otoczenie kociołków oraz wielkie stosy ksiąg.
- Pani Rookwood, nie jestem w stanie służyć tak jak pani, nie posiadam umiejętności walki ni odpowiedniej odwagi. - Zaczęła z pokorą, uważnie przyglądając się czarownicy z nadzieją, iż wysłucha jej do końca. - Jeśli jednak będziecie potrzebować pomocy alchemika, może być pani pewna, iż nie odmówię. Zacznę również rozważniej dobierać słowa gdyż naprawdę, nie zależy mi na konflikcie ani z panią, ani z Rycerzami Walpurgi. Przysięgam, pani Rookwood. - Słowa wypowiedziała niemal oficjalnym tonem głosu ( w pełni oficjalności przeszkadzało jedynie drżenie niektórych głosek wywołane przerażeniem) z pokorą i szacunkiem w głosie, chcąc zapewnić czarownicę o czystości swoich intencji oraz prawdziwości wypowiadanych słów. Łzy dalej spływały po delikatnej buzi, której wyraz zdradzał, iż nie kłamała i zgadzała się na przedstawione warunki mając zamiar dotrzymać danego słowa.
- Pani Rookwood? Czy jeśli doszłyśmy do porozumienia, byłaby pani tak łaskawa by zdjąć ze mnie zaklęcie? Zimno mi. - Poprosiła pokornie, z nadzieją iż nieporozumienie zostało zażegnane, a one doszły do porozumienia na którym eterycznej alchemiczce zależało.
Wielkie, gorzkie łzy spływały po ładnej buzi znacząc policzki błyszczącymi ścieżkami płaczu. Nie trudno było dostrzec na jej twarzy przerażenie oraz rozpacz. Smukła dłoń skryta pod przybrudzoną rękawiczką przesunęła po zarumienionym policzku, chcąc zetrzeć wypływające z jej oczu łzy, jednocześnie odsuwając odrobinę jasne pukle z jej twarzy.
- Pani Rookwood, ja... ja doskonale rozumiem swój błąd, za który jeszcze raz, przepraszam z całego serca. Moje czyny wynikają jedynie z czystego strachu, zaklęcia ciskane w moim kierunku zwyczajnie mnie przerażają i nie potrafię nic na to poradzić. - Zaczęła nieśmiało, z wyraźną skruchą w delikatnym głosie. Szaroniebieskie spojrzenie błyszczało przerażeniem, jasne rysy przepełnione były smutkiem i rozpaczą prezentując widok gorszy od zbitego szczeniaka. - Podziwiam panią, pani Rookwood. Za odwagę, pewność siebie oraz oddanie sprawie i naprawdę, nie chcę z panią konfliktu. Moje słowa były nierozważnie dobrane, proszę mi je wybaczyć. - Kontynuowała bez większego zawahania, z podziwem na początku zdania oraz pokorą pod koniec. Nie chciała ryzykować kłopotami, które w tym momencie nie były jej potrzebne. Chciała się rozwijać, zdobywać kolejne tajemnice alchemii oraz żyć spokojnie u boku ukochanego męża, a to mogło nie być możliwe, gdyby Ministerstwo Magii uznało ją za wroga, którym z pewnością nie była. - Naprawdę daleko mi do buntowniczych idei... Znana jest pani osoba Bertiego Botta? To ja poinformowałam Ministerstwo o tym, gdzie się ukrywa. - Dodała, nadal chcąc zapewnić czarownicę o swoim braku powiązań z przeciwnikami Ministerstwa. - Jeszcze dziś wyślę pani mikstury sową, z małym dodatkiem w ramach przeprosin. - Obiecała z pewnością w głosie, do spraw zawodowych podchodząc niezwykle poważnie. - W kwestii mikstur nigdy pani nie zawiodłam, pani Rookwood i tym razem nie zawiodę. Mamy wspólnych przyjaciół, byłabym więc niezwykle nierozsądna, próbując panią oszukać. - Dodała szczerze, chcąc zapewnić czarownicę iż nie planuje żadnego przekrętu bądź też fortelu. Nigdy nie zawiodła w kwestii przyrządzanych mikstur i i tym razem miało być podobne - Frances przekonała się, iż z takimi osobowościami nie winno się igrać choćby w najmniejszym stopniu. Nie miała zamiaru popełniać ponownie podobnego błędu.
- Pani Rookwood, nie zwykłam drugi raz popełniać tego samego błędu. Nie potrzebuje pani magii by mieć pewność, że nie złamię danego słowa. - Zapewniła szczerze, niemal oficjalnym tonem głosu w którym nadal wybrzmiewał strach, będący podporą składanej obietnicy. Nie chciała po raz drugi przechodzić przez podobne sytuacje, nigdy nie należąc do czarownic odważnych, gotowych do walki na śmierć i życie. Wolała spokojne otoczenie kociołków oraz wielkie stosy ksiąg.
- Pani Rookwood, nie jestem w stanie służyć tak jak pani, nie posiadam umiejętności walki ni odpowiedniej odwagi. - Zaczęła z pokorą, uważnie przyglądając się czarownicy z nadzieją, iż wysłucha jej do końca. - Jeśli jednak będziecie potrzebować pomocy alchemika, może być pani pewna, iż nie odmówię. Zacznę również rozważniej dobierać słowa gdyż naprawdę, nie zależy mi na konflikcie ani z panią, ani z Rycerzami Walpurgi. Przysięgam, pani Rookwood. - Słowa wypowiedziała niemal oficjalnym tonem głosu ( w pełni oficjalności przeszkadzało jedynie drżenie niektórych głosek wywołane przerażeniem) z pokorą i szacunkiem w głosie, chcąc zapewnić czarownicę o czystości swoich intencji oraz prawdziwości wypowiadanych słów. Łzy dalej spływały po delikatnej buzi, której wyraz zdradzał, iż nie kłamała i zgadzała się na przedstawione warunki mając zamiar dotrzymać danego słowa.
- Pani Rookwood? Czy jeśli doszłyśmy do porozumienia, byłaby pani tak łaskawa by zdjąć ze mnie zaklęcie? Zimno mi. - Poprosiła pokornie, z nadzieją iż nieporozumienie zostało zażegnane, a one doszły do porozumienia na którym eterycznej alchemiczce zależało.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sigrun nie mogła pozbyć się wrażenia, że czarna magia nieustannie przypominała o sobie pod postacią promieniującego bólu, który powodował coraz mocniejsze otępienie. Był na tyle silny, że nie minął od razu, nie pozwolił jej w pełni skupić się na kolejnej inkantacji, jaka zakończyła się fiaskiem. Promień zaklęcia pomknął zbyt wysoko oraz nader bardzo w prawo. Dwójka czarodziejów przyglądających się potyczce odskoczyło ku tyłowi z wyraźnym przerażeniem, bo choć wiedzieli, że czar nie był skierowany przeciw nim, to wyjątkowo blisko znalazła się pędząca wiązka. Chwyciwszy się za dłonie wcisnęli w fasadę budynku z nadzieją, że czym prędzej będą mogli uwolnić się z tej mało komfortowej sytuacji. Niewybaczalne zaklęcia od zawsze budziły grozę, lecz odkąd słyszano je coraz częściej na ulicach Londynu, ludzie obawiali się ich jeszcze bardziej.
Frances nieustannie leżała na chłodnym bruku pozostając w bezpiecznej, choć zmniejszającej się, odległości od Sigrun. Z jej ust padało wiele słów oraz obietnic i tylko od Rookwood zależało, czy na zaproponowane warunki przystanie.
|
Sigrun - 152/227 | 70 psychiczne (-15 do kości)
Frances | Locomotor mortis.
W razie jakichkolwiek pytań zapraszam na PW/Discord.
Czas na odpis - 24h.
Frances nieustannie leżała na chłodnym bruku pozostając w bezpiecznej, choć zmniejszającej się, odległości od Sigrun. Z jej ust padało wiele słów oraz obietnic i tylko od Rookwood zależało, czy na zaproponowane warunki przystanie.
|
Sigrun - 152/227 | 70 psychiczne (-15 do kości)
Frances | Locomotor mortis.
W razie jakichkolwiek pytań zapraszam na PW/Discord.
Czas na odpis - 24h.
W chwili, gdy rzeźbiła swą maskę Śmierciożercy, nową twarz, symbol nowego życia, Deirdre wyrażała nadzieję, że gniew jaki się na niej malował będzie jedynie sprzyjał działaniom i czarnej magii Sigrun - dziś było jednak inaczej. Wytrącał ją z równowagi, nie pozwalał na celne rzucanie zaklęć, bądź rzucanie ich w ogóle. Zadawał cierpienie.
Ból nie był w stanie jednak zatrzymać Sigrun, nie uczyniły też tego słowa Frances i łzy spływające po policzkach, widoczne coraz lepiej, im bardziej się do niej zbliżała. Słuchała ich jednak z uwagą, oddychając głęboko jesiennym, chłodnym powietrzem. Zaciekawiło ją to, że to ona doniosła na Bertiego Botta - informacja nietrudna do zweryfikowania i szczerze wątpiła, aby w tej sytuacji Wroński zdecydowała się ją okłamać. Leżąc na ziemi, nie mogąc się ruszyć byłaby głupia chcąc Rookwood oszukać, a jej słowa świadczyły o tym, że wybrała to rozsądniejsze rozwiązanie. Współpracę. W to, że się lękała Sigrun przestała wątpić. Strach podpowiadał człowiekowi głupoty. Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Dobrze, Frances. Cieszę się, że poszłaś po rozum do głowy. Uznam, że to chwilowe zaćmienie umysłu, Może przez twój stan. Wspominałaś, ze jesteś przy nadziei, czyż nie? - odpowiedziała w końcu wiedźma, spokojniejszym tonem, wciąż brzmiał on jednak chłodno i oschle, nie było w nim już uprzejmiejszej, zaciekawionej nuty, z jaką zwracała się do niej wcześniej. Wzięła znów głęboki oddech, lewą dłoń uniosła do twarzy, aby rozmasować skroń. Czaszka prawie pękła jej od bólu, który w nią uderzył.
- Nie chcę cię zabijać, Frances. Nie chciałabym musieć pozbawić cię też czegokolwiek w ramach nauczki, twoje ręce mogą być przydatne - westchnęła ciężko. Sigrun mówiła o tym w taki sposób, jakby wina leżała wyłącznie po stronie Wroński i to ona zmusiła ją do sięgnięcia po zaklęcia niewybaczalne, czarną magie. - Przyjmuję twoje przeprosiny i obietnice. Wybaczę ci. Udowodnij mi, że nie jesteś głupia i ich dotrzymaj. W innym przypadku... - wyrzekła Śmierciożerczyni, obracając różdżkę w palcach. - Możesz być pewna, że cię zniszczę. Nie będziesz miała już ani przyjaciół, ani pracy, ani żadnych możliwości. Wierz mi Frances, że jeśli jeszcze raz obrazisz Czarnego Pana, Ministerstwo Magii, mnie... Twoja twarz zawiśnie na tych plakatach i będzie cię ścigać cały kraj. Odbiorę ci to dziecko, które rośnie ci pod sercem, by zaznało czegoś lepszego, niż życie przy zdradzieckiej matce. Czy wyraziłam się jasno? - zagroziła Sigrun, a na jej twarzy malowała się śmiertelna powaga, gdy spod zmrużonych powiek przyglądała się leżącej na ziemi Frances, proszącej, aby zdjęła z niej czar. Nie kłamała, nie przesadzała - miała możliwości i dość determinacji, by dotrzymać wszystkich swoich obietnic. Sigrun była czarownicą zawziętą, mściwą i nieustępliwą. - Dam ci jeszcze jedną szansę. Nie uwiężę cię, puszczę wolno, wrócisz do męża i pracowni. Będziesz jednak na moje wezwanie. Kiedy będę potrzebować od ciebie mikstury, zostawisz ją w sklepie Borgina i Burkesa, zrozumiałyśmy się? Dzięki temu nie stracisz przyjaciół, wolności i życia. Tak właśnie będzie, prawda Frances?
Właściwie nie oczekiwała nawet odpowiedzi. Ze słów samej Wroński wynikało, że zgodzi się na wszystko, aby uratować życie i zależy jej na współpracy. Rookwood nie wierzyła alchemiczce do końca, w szczerość łez, w prawdziwość obietnic - były najpewniej dyktowane strachem, pytanie brzmiało, czy ich dotrzyma? Sigrun miała nadzieję, że Frances dostała nauczkę i zrozumie, że jedynym wyjściem będzie współpraca i niedawanie Rookwood powodów, aby musiała ją odszukać, bądź poświęcić jej więcej uwagi, niż to było absolutnie konieczne.
- Tak, Frances, cofnę je. Będziesz grzeczną dziewczynką i dostarczysz mi mikstury od razu, kiedy wrócisz, prawda? - spytała ją niemal czulszym tonem. Wymierzyła w nią różdżką. - Musisz jednak zrozumieć, że wyszłabym na niesamowicie gołosłowną, gdybyś stąd tak po prostu odeszła. A chcę, byś była pewna, że dotrzymuję słowa i jeśli jeszcze raz zwątpię w twój szacunek do Czarnego Pana, to będzie z tobą źle. Teraz zaboli tylko troszkę. Obiecuję. Aquassus - wyrzekła, chcąc trafić zaklęciem w alchemiczkę, aby wymierzyć jej należną karę - zdecydowała się jednak przy tym na jedno ze słabszych zaklęć. Nie miało zostawić powierzchownych ran, jedynie lekki ślad na duszy, by pamiętała o bólu jaki może sama sobie zadać własną nielojalnością.
Zaraz po tym starła się zdjąć z nóg Wroński czar Locomotor Mortis, aby ją uwolnić.
| czar Locomotor mortis zdejmuję bez akcji
Ból nie był w stanie jednak zatrzymać Sigrun, nie uczyniły też tego słowa Frances i łzy spływające po policzkach, widoczne coraz lepiej, im bardziej się do niej zbliżała. Słuchała ich jednak z uwagą, oddychając głęboko jesiennym, chłodnym powietrzem. Zaciekawiło ją to, że to ona doniosła na Bertiego Botta - informacja nietrudna do zweryfikowania i szczerze wątpiła, aby w tej sytuacji Wroński zdecydowała się ją okłamać. Leżąc na ziemi, nie mogąc się ruszyć byłaby głupia chcąc Rookwood oszukać, a jej słowa świadczyły o tym, że wybrała to rozsądniejsze rozwiązanie. Współpracę. W to, że się lękała Sigrun przestała wątpić. Strach podpowiadał człowiekowi głupoty. Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Dobrze, Frances. Cieszę się, że poszłaś po rozum do głowy. Uznam, że to chwilowe zaćmienie umysłu, Może przez twój stan. Wspominałaś, ze jesteś przy nadziei, czyż nie? - odpowiedziała w końcu wiedźma, spokojniejszym tonem, wciąż brzmiał on jednak chłodno i oschle, nie było w nim już uprzejmiejszej, zaciekawionej nuty, z jaką zwracała się do niej wcześniej. Wzięła znów głęboki oddech, lewą dłoń uniosła do twarzy, aby rozmasować skroń. Czaszka prawie pękła jej od bólu, który w nią uderzył.
- Nie chcę cię zabijać, Frances. Nie chciałabym musieć pozbawić cię też czegokolwiek w ramach nauczki, twoje ręce mogą być przydatne - westchnęła ciężko. Sigrun mówiła o tym w taki sposób, jakby wina leżała wyłącznie po stronie Wroński i to ona zmusiła ją do sięgnięcia po zaklęcia niewybaczalne, czarną magie. - Przyjmuję twoje przeprosiny i obietnice. Wybaczę ci. Udowodnij mi, że nie jesteś głupia i ich dotrzymaj. W innym przypadku... - wyrzekła Śmierciożerczyni, obracając różdżkę w palcach. - Możesz być pewna, że cię zniszczę. Nie będziesz miała już ani przyjaciół, ani pracy, ani żadnych możliwości. Wierz mi Frances, że jeśli jeszcze raz obrazisz Czarnego Pana, Ministerstwo Magii, mnie... Twoja twarz zawiśnie na tych plakatach i będzie cię ścigać cały kraj. Odbiorę ci to dziecko, które rośnie ci pod sercem, by zaznało czegoś lepszego, niż życie przy zdradzieckiej matce. Czy wyraziłam się jasno? - zagroziła Sigrun, a na jej twarzy malowała się śmiertelna powaga, gdy spod zmrużonych powiek przyglądała się leżącej na ziemi Frances, proszącej, aby zdjęła z niej czar. Nie kłamała, nie przesadzała - miała możliwości i dość determinacji, by dotrzymać wszystkich swoich obietnic. Sigrun była czarownicą zawziętą, mściwą i nieustępliwą. - Dam ci jeszcze jedną szansę. Nie uwiężę cię, puszczę wolno, wrócisz do męża i pracowni. Będziesz jednak na moje wezwanie. Kiedy będę potrzebować od ciebie mikstury, zostawisz ją w sklepie Borgina i Burkesa, zrozumiałyśmy się? Dzięki temu nie stracisz przyjaciół, wolności i życia. Tak właśnie będzie, prawda Frances?
Właściwie nie oczekiwała nawet odpowiedzi. Ze słów samej Wroński wynikało, że zgodzi się na wszystko, aby uratować życie i zależy jej na współpracy. Rookwood nie wierzyła alchemiczce do końca, w szczerość łez, w prawdziwość obietnic - były najpewniej dyktowane strachem, pytanie brzmiało, czy ich dotrzyma? Sigrun miała nadzieję, że Frances dostała nauczkę i zrozumie, że jedynym wyjściem będzie współpraca i niedawanie Rookwood powodów, aby musiała ją odszukać, bądź poświęcić jej więcej uwagi, niż to było absolutnie konieczne.
- Tak, Frances, cofnę je. Będziesz grzeczną dziewczynką i dostarczysz mi mikstury od razu, kiedy wrócisz, prawda? - spytała ją niemal czulszym tonem. Wymierzyła w nią różdżką. - Musisz jednak zrozumieć, że wyszłabym na niesamowicie gołosłowną, gdybyś stąd tak po prostu odeszła. A chcę, byś była pewna, że dotrzymuję słowa i jeśli jeszcze raz zwątpię w twój szacunek do Czarnego Pana, to będzie z tobą źle. Teraz zaboli tylko troszkę. Obiecuję. Aquassus - wyrzekła, chcąc trafić zaklęciem w alchemiczkę, aby wymierzyć jej należną karę - zdecydowała się jednak przy tym na jedno ze słabszych zaklęć. Nie miało zostawić powierzchownych ran, jedynie lekki ślad na duszy, by pamiętała o bólu jaki może sama sobie zadać własną nielojalnością.
Zaraz po tym starła się zdjąć z nóg Wroński czar Locomotor Mortis, aby ją uwolnić.
| czar Locomotor mortis zdejmuję bez akcji
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 2, 4, 5, 4, 5, 5, 4, 1, 1
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 2, 4, 5, 4, 5, 5, 4, 1, 1
Eteryczna alchemiczka kiwnęła jedynie delikatnie głową w potwierdzeniu słów Sigrun, nie chcąc zagłębiać się mocniej w kłamstewko, które przyszło jej wypowiedzieć z nadzieją, iż wzbudzi choćby odrobinę litości w którymś z gości. Niestety nie miała w tej kwestii szczęścia. Uważnie obserwowała buzię jasnowłosej czarownicy, oczekując odpowiedzi na jej gorące zapewnia oraz słowa, wypowiadane w jej kierunku. Nie chciała problemów, nie chciała również komplikacji związanych z codziennością bądź Merlin jeden wie czym jeszcze. Równie uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie padały w jej kierunku. We wszystkie groźby, które gdzieś w środku wywoływały w niej ukłucie niesprawiedliwości, nie dała jednak tego po sobie poznać, choćby na chwilę nie zmieniając wyrazu twarzy, nadal przepełnionego pokorą. I jedynie szaroniebieskie spojrzenie napełniło się odrobinę większą rozpaczą, nadal nie rozumiejąc, czemu dokładnie to wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej - będzie jednak miała sporo czasu na dokładne analizowanie każdego, nawet najmniejszego słowa oraz przebiegu wydarzeń, by zdobyć dokładne, statystyczne dane dotyczące tego, w jaki sposób już nigdy więcej nie łączyć słów. - Jak słońce, pani Rookwood. - Odpowiedziała grzecznie, z uprzejmością oraz pokorą w głosie. Słowa czarownicy były niezwykle jasne w swoim przekazie. - Oczywiście, pani Rookwood. - Przytaknęła na kolejne jej słowa, nawet nie próbując wtrącić czegokolwiek do zawartej umowy - na to będzie czas później, choćby w momencie gdy braknie jej odpowiednich ingrediencji, do których dostęp utrudniał się wraz z rozprzestrzeniającym się konfliktem. Dzisiejszy wieczór nie był wieczorem, w którym mogłaby, bądź w jakikolwiek sposób chciałaby wypowiadać kolejne słowa, zwłaszcza iż miała wrażenie, że gniewne ogniki nie zniknęły jeszcze z oczu czarownicy.
Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło przerażeniem, gdy czarownica wspomniała, iż nie chce wyjść na gołosłowną. Kolejna porcja łez spłynęła po delikatnej buzi, Frances nic nie odpowiedziała na jej słowa doskonale wiedząc, iż tym razem nie może spróbować się obronić - to jedynie ponownie rozwścieczyłoby czarownicę, a one wróciłyby na poprzedni tor rozmowy, czego eteryczna alchemiczka z pewnością by nie chciała. Frances zacisnęła powieki, wmawiając sobie, że jeszcze chwila; jeszcze kilka długich sekund i będzie mogła zniknąć z tego miejsca, by powrócić w bezpieczne ramiona swojego męża. I tylko myśl o nim pozwoliła jej przetrwać świadomość kolejnego zaklęcia.
Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło przerażeniem, gdy czarownica wspomniała, iż nie chce wyjść na gołosłowną. Kolejna porcja łez spłynęła po delikatnej buzi, Frances nic nie odpowiedziała na jej słowa doskonale wiedząc, iż tym razem nie może spróbować się obronić - to jedynie ponownie rozwścieczyłoby czarownicę, a one wróciłyby na poprzedni tor rozmowy, czego eteryczna alchemiczka z pewnością by nie chciała. Frances zacisnęła powieki, wmawiając sobie, że jeszcze chwila; jeszcze kilka długich sekund i będzie mogła zniknąć z tego miejsca, by powrócić w bezpieczne ramiona swojego męża. I tylko myśl o nim pozwoliła jej przetrwać świadomość kolejnego zaklęcia.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Frances wciąż nie mogła się ruszyć, nogi odmawiały jej posłuszeństwa na skutek czarnomagicznego zaklęcia. Nie towarzyszył temu ból, choć z pewnością bezwład powodował narastający strach, zwłaszcza że Sigrun zdawała się nie odpuszczać. W dwójce zatrzymanych czarodziejów na próżno było szukać sojuszników, oni, także wiedzeni paniką, woleli uniknąć gniewu kobiety pod postacią niewybaczalnego czaru.
Czas spędzony na krótkim monologu uwolnił śmierciożerczynię od promieniującego ucisku w głowie. Ponownie mogła spróbować skoncentrować się na celu, zachować równowagę i klarowność myśli. Nie poprawiło to jednak jej ogólnej kondycji, wciąż towarzyszyło lekkie osłabienie, które mogło zaważyć przy próbie rzucenia najtrudniejszych z inkantacji.
Dwójka przypadkowych obserwatorów zaczęła przesuwać się w stronę wejścia do karczmy, kiedy Sigrun minęła ich pragnąc zmniejszyć odległość dzielącą ją od Frances. Zdawała się być nimi niezainteresowana, a oni niezmiennie woleli zniknąć z pola jej widzenia i bezpiecznie wrócić do domu. Doskonale wiedzieli, że brak reakcji dyktowany był tchórzostwem, lecz obydwoje przywykli unikać zwady.
Rookwood tym razem nie popełniła błędu. Promień zaklęcia torturującego pomknął wprost we Frances, która była już na tyle blisko, aby kobieta mogła dostrzec jej reakcję. Alchemiczka miała czas na wzniesie tarczy i musiała to uczynić, jeśli chciała uniknąć wyjątkowo nieprzyjemnych skutków inkantacji.
|
Sigrun - 152/227 | 70 psychiczne (-15 do kości)
Jako, że konflikt został wyjaśniony, MG nie kontynuuje rozgrywki. W razie potrzeby oczywiście zjawię się ponownie.
Czas spędzony na krótkim monologu uwolnił śmierciożerczynię od promieniującego ucisku w głowie. Ponownie mogła spróbować skoncentrować się na celu, zachować równowagę i klarowność myśli. Nie poprawiło to jednak jej ogólnej kondycji, wciąż towarzyszyło lekkie osłabienie, które mogło zaważyć przy próbie rzucenia najtrudniejszych z inkantacji.
Dwójka przypadkowych obserwatorów zaczęła przesuwać się w stronę wejścia do karczmy, kiedy Sigrun minęła ich pragnąc zmniejszyć odległość dzielącą ją od Frances. Zdawała się być nimi niezainteresowana, a oni niezmiennie woleli zniknąć z pola jej widzenia i bezpiecznie wrócić do domu. Doskonale wiedzieli, że brak reakcji dyktowany był tchórzostwem, lecz obydwoje przywykli unikać zwady.
Rookwood tym razem nie popełniła błędu. Promień zaklęcia torturującego pomknął wprost we Frances, która była już na tyle blisko, aby kobieta mogła dostrzec jej reakcję. Alchemiczka miała czas na wzniesie tarczy i musiała to uczynić, jeśli chciała uniknąć wyjątkowo nieprzyjemnych skutków inkantacji.
|
Sigrun - 152/227 | 70 psychiczne (-15 do kości)
Jako, że konflikt został wyjaśniony, MG nie kontynuuje rozgrywki. W razie potrzeby oczywiście zjawię się ponownie.
Cały dzisiejszy wieczór był jedną, wielką pomyłką. Dziwny zlepkiem wydarzeń które nigdy nie powinny mieć miejsca w jej codzienności. Nigdy nie szukała kłopotów, zawsze starała się ich unikać dziś jednak coś poszło nie tak. Byłą pewna, że jasnowłosa czarownica z którą się spotkała posiada odrobinę bardziej otwarty umysł; nie mając pojęcia o jej fanatyzmie oraz niezwykle gorącej głowie. Słowa jakie wypowiadała nie posiadały złych intencji, a analityczny umysł przywykł do wypowiadania wszelkich idei, które mogłyby wpłynąć na rzeczywistość - na tym przecież polegała jej praca. Na ideach, niezwykle dokładnych analizach oraz wyszukiwaniu tego, co nie było widoczne na pierwszy rzut oka. A wszystko zaczęło się od osądu, jaki padł z ust towarzyszącej Frances czarownicy. Osądu niezwykle krzywdzącego oraz niesprawiedliwego w oczach eterycznego dziewczęcia, które cale swoje życie poświęciło nauce oraz zgłębianiu tajników swojej dziedziny by udowodnić wszystkim wokół oraz sobie, iż posiada wartość jakiej nie posiadało wielu innych czarodziejów na tej ziemi. To jednak nie było już istotne; konflikt zdawał się być zażegnany, a kolejne paskudne zaklęcie wędrowało w jej kierunku. Nie chciała stać się jego ofiarą. Nie chciała mieć z nim najmniejszej styczności, nigdy nie znosząc dobrze jakiejkolwiek formy bólu. Była zbyt delikatna by padać ofiarą podobnych zaklęć... Teraz jednak doskonale wiedziała, iż nie może się obronić. Kolejna tarcza jaka rozbłysłaby przed nią chroniąc ją przed zaklęciem zapewne jeszcze bardziej rozwścieczyłaby Sigrun, fundując jej kolejne, zapewne jeszcze gorsze zaklęcia jakie mogłyby powędrować w jej kierunku. Łzy spływały po jasnych policzkach, czucie w nogach powróciło, a szaroniebieskie spojrzenie pozostawało skryte pod kotarą mocno zaciśniętych powiek. Wiązka zaklęcia trafiła ją w pierś, a krzyk przerażenia wyrwał się z delikatnej piersi. Frances poczęła się dusić, jakoby jakiś niewidzialny płyn począł wypełniać jej płuca. Przerażenie malowało się na jej twarzy, nie otworzyła jednak oczu, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć choćby odrobiny cennego powietrza.
Nie wiedziała, ile trwało zaklęcie. Poczucie czasu poczęło deformować się w niezwykle nieprzyjemny sposób. Jeszcze chwila, jeszcze trochę... powtarzała sobie w myślach, uparcie przywołując wspomnienie twarzy męża oraz jego ramion. Jeszcze chwila, jeszcze trochę i będzie mogła do niego powrócić. Zapomnieć o paskudnych wydarzeniach dzisiejszego wieczoru przynajmniej na kilka godzin.
A gdy zaklęcie przestało działać, zmęczona cierpieniem oraz zapłakana ostrożnie, odrobinę niepewnie wstała z zimnej ziemi, odruchowo poprawiając elegancką sukienkę. - Do widzenia, pani Rookwood. - Pożegnała się cicho, ledwo wyraźnie głosem pełnym bólu i cierpienia. Nie uniosła na nią szaroniebieskich tęczówek w obawie, że ten niewielki gest przysporzy jej kolejnych kłopotów. Miast tego ciągle zalewając się łzami ruszyła w kierunku pierwszego wyjścia z miasta, jakie znajdowało się najbliżej, by za jego granicami teleportować się wprost do domu.
| Zt.
Nie wiedziała, ile trwało zaklęcie. Poczucie czasu poczęło deformować się w niezwykle nieprzyjemny sposób. Jeszcze chwila, jeszcze trochę... powtarzała sobie w myślach, uparcie przywołując wspomnienie twarzy męża oraz jego ramion. Jeszcze chwila, jeszcze trochę i będzie mogła do niego powrócić. Zapomnieć o paskudnych wydarzeniach dzisiejszego wieczoru przynajmniej na kilka godzin.
A gdy zaklęcie przestało działać, zmęczona cierpieniem oraz zapłakana ostrożnie, odrobinę niepewnie wstała z zimnej ziemi, odruchowo poprawiając elegancką sukienkę. - Do widzenia, pani Rookwood. - Pożegnała się cicho, ledwo wyraźnie głosem pełnym bólu i cierpienia. Nie uniosła na nią szaroniebieskich tęczówek w obawie, że ten niewielki gest przysporzy jej kolejnych kłopotów. Miast tego ciągle zalewając się łzami ruszyła w kierunku pierwszego wyjścia z miasta, jakie znajdowało się najbliżej, by za jego granicami teleportować się wprost do domu.
| Zt.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mocny czar wystrzelił z różdżki Sigrun, tym razem posłusznie i celnie, nie drgnęła jej ni ręka, ni powieka i poszybował ze złowrogim świstem ku leżącej jeszcze na mokrym bruku alchemiczce. Gdyby tylko uniosła różdżkę, spróbowała się obronić, znów zmusiłaby Rookwood do ataku, przywołałaby kolejną falę gniewu - bo czy nie znaczyłoby to, że niczego nie rozumiała? Jeśli naprawdę uświadomiła sobie jak wielki popełniła błąd, przeprosiny zaś były szczere, przyjmie jego konsekwencje. Przyjmie tę karę z pokorą.
Nie uniosła różdżki, nie spróbowała przywołać tarczy - promień czaru trafił alchemiczkę w pierś, a Sigrun doskonale wiedziała co musi teraz rozgrywać się w jej głowie. Ponoć śmierć z powodu utonięcia to jedna z najgorszych. Raz sama oberwała tym zaklęciem rykoszetem, więc znała ten ból, choć wtedy miało o wiele mniejszą moc. Frances zapewne bolało o wiele bardziej, o czym świadczył krzyk jaki torturujące zaklęcie wydarło z jej ust.
Rookwood zatrzymała się dopiero wtedy, gdy znalazła się już naprawdę blisko i bardzo dokładnie widziała twarz alchemiczki, najmniejszą zmianę jaka zachodziła w mimice i każde skrzywienie ust, jakie powodował ból. Patrzyła na to, czując jakąś satysfakcję, lecz bez przyjemności jaka towarzyszyła Sigrun zwykle, kiedy zadawała drugiemu człowiekowi cierpienie - teraz chodziło przecież o coś innego. Chciała ukarać ją nie dla własnej rozrywki, a dla Czarnego Pana. Za te obelgi i "złote rady", które padły z ust aroganckiej, młodej dziewuchy.
Frances powinna była być wdzięczna za to, że skończyło się jedynie na tym. Crucio zabolałoby wszak o wiele mocniej, pozostawiłoby ślad, którego nie wymazałby żaden eliksir. A zasłużyła na nie w pełni.
- Mam nadzieję, że to jasne jak słońce - odparła zimnym tonem Sigrun. Nie była naiwna, nie była łatwowierna. Nie ufała w słowa Wroński, miała jednak nadzieję, że ta zachowa się rozsądnie i dowiedzie ich prawdziwości czynem. Zachowywała się jak tchórz i na tym polegała - instynkt samozachowawczy i chęć ocalenia siebie i swojego nienarodzonego dziecka zmusi ją do współpracy, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
- Zejdź mi z oczu - wyrzekła w końcu, zmęczonym i zirytowanym tonem, jakby naglącym - jakby mogła zaraz zmienić jednak zdanie. Cofnąwszy zaklęcie, które więziło nogi alchemiczki, sama odwróciła się i odeszła, nie patrząc na to jak ucieka Wroński. Sigrun wiedziała, że to nie jest ich ostatnie spotkanie - była pewna, że znajdzie tę wywłokę, jeśli tylko zajdzie taka konieczność.
| zt
Nie uniosła różdżki, nie spróbowała przywołać tarczy - promień czaru trafił alchemiczkę w pierś, a Sigrun doskonale wiedziała co musi teraz rozgrywać się w jej głowie. Ponoć śmierć z powodu utonięcia to jedna z najgorszych. Raz sama oberwała tym zaklęciem rykoszetem, więc znała ten ból, choć wtedy miało o wiele mniejszą moc. Frances zapewne bolało o wiele bardziej, o czym świadczył krzyk jaki torturujące zaklęcie wydarło z jej ust.
Rookwood zatrzymała się dopiero wtedy, gdy znalazła się już naprawdę blisko i bardzo dokładnie widziała twarz alchemiczki, najmniejszą zmianę jaka zachodziła w mimice i każde skrzywienie ust, jakie powodował ból. Patrzyła na to, czując jakąś satysfakcję, lecz bez przyjemności jaka towarzyszyła Sigrun zwykle, kiedy zadawała drugiemu człowiekowi cierpienie - teraz chodziło przecież o coś innego. Chciała ukarać ją nie dla własnej rozrywki, a dla Czarnego Pana. Za te obelgi i "złote rady", które padły z ust aroganckiej, młodej dziewuchy.
Frances powinna była być wdzięczna za to, że skończyło się jedynie na tym. Crucio zabolałoby wszak o wiele mocniej, pozostawiłoby ślad, którego nie wymazałby żaden eliksir. A zasłużyła na nie w pełni.
- Mam nadzieję, że to jasne jak słońce - odparła zimnym tonem Sigrun. Nie była naiwna, nie była łatwowierna. Nie ufała w słowa Wroński, miała jednak nadzieję, że ta zachowa się rozsądnie i dowiedzie ich prawdziwości czynem. Zachowywała się jak tchórz i na tym polegała - instynkt samozachowawczy i chęć ocalenia siebie i swojego nienarodzonego dziecka zmusi ją do współpracy, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
- Zejdź mi z oczu - wyrzekła w końcu, zmęczonym i zirytowanym tonem, jakby naglącym - jakby mogła zaraz zmienić jednak zdanie. Cofnąwszy zaklęcie, które więziło nogi alchemiczki, sama odwróciła się i odeszła, nie patrząc na to jak ucieka Wroński. Sigrun wiedziała, że to nie jest ich ostatnie spotkanie - była pewna, że znajdzie tę wywłokę, jeśli tylko zajdzie taka konieczność.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
17 listopada '57
Zazwyczaj spotykała się ze swoją klientelą w zupełnie innych miejscach. Eleganckich, kobiecych, a jednocześnie oferujących odosobnienie pasujące do natury jej przedsięwzięć i oferowanych produktów. Krew nie lubiła słońca. Nie lubiła też tłumów, w których łatwo było podsłuchać fragmenty prywatnych rozmów, podchwycić informacje na temat ceny czy źródeł pochodzenia życiodajnej posoki, którą piękne damy wcierały z namaszczeniem w swoje twarze, licząc na cud.
Tym razem jednak spotkanie przyszło jej prowadzić właśnie w pubie Pod ziemią, lokalu dość obskurnym i napawającym ją dziwnym niepokojem; gdyby kamienny strop zdecydował się zawalić, niechybnie pogrzebałby pod swoją masą całą nieświadomą zagrożenia zgraję amatorów dusznych piwnic, miażdżąc ich wszystkich w mgnieniu oka. Z oczywistych względów Wren owa perspektywa nie przypadła do gustu, ale nie zamierzała odmawiać pani Sheridan, której z nieznanych jej względów ponadprzeciętnie zależało na dyskrecji. Samo spotkanie nie trwało zbyt długo. Kobieta chętnie akceptowała wszystko, co padało z ust Azjatki, nieistotne, czy było to prawdą, czy fałszem utkanym tylko po to, by zaspokoić jej niemożliwe do spełnienia marzenia, zapewnić, że mąż przestanie oglądać się za młódkami przemierzającymi Londyn i zwróci w końcu uwagę na swoją spragnioną miłości małżonkę. W pewnym sensie Chang nie oferowała im jedynie mugolskiej krwi, tym kobietom, które zwracały się do niej z prośbą o ratunek. Dawała im nadzieję na odwrócenie żmudnego losu. Może dlatego tak chętnie jadły jej z ręki, gdy snuła przed nimi opowieści o tym, jak to życie może jeszcze się odmienić, a wszystko za sprawą znikających zmarszczek i błyszczącej, świeżej skóry.
- Bardzo, bardzo dziękuję, panno Chang - odezwała się z przejęciem podnosząca się z krzesła czarownica w późno średnim wieku, przycisnąwszy do piersi torebkę, w której spoczywała fiolka mugolskiej, dziewiczej krwi w swoim opakowaniu czarnej szkatułki.
- Proszę pamiętać, że zawsze służę pomocą - odparła jej Azjatka i uśmiechnęła się w wyuczony, kulturalny sposób, by potem odprowadzić niewiastę spojrzeniem. Wiedziała, że pani Sheridan opowie o efektach swojej kuracji przyjaciółkom, które zwrócą się do niej prędzej czy później z tą samą potrzebą. Wystarczyło jedynie czekać. Z cichym westchnieniem Wren rozluźniła mięśnie twarzy i sięgnęła do torby, by wyjąć z niej mały kalendarzyk, w którym odhaczyła spotkanie, nieświadoma, że w swoim najbliższym otoczeniu wcale nie była sama.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Mimo że wychowałem się w Durmstrangu, nie dysponowałem szczególnym doświadczeniem związanym z czarną magią ani nawet nie pałałem zainteresowaniem jej tajnikami. Rzecz jasna, fascynowały mnie różnego rodzaju trucizny i chętnie poszerzałem swoją wiedzę w tym zakresie, jednak składniki, z których korzystałem, nie wyróżniały się niczym szczególnym. Tymczasem nadchodził czas na pewne zmiany, a do spróbowania czegoś nowego zachęciła mnie... pogłoska. Po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, kobiece plotki okazały się mieć jakąś wartość, stanowić źródło użytecznych informacji. Mugolska krew jako panaceum na naturalne procesy starzenia? Początkowa konsternacja ustąpiła ciekawości. Koniecznie musiałem to sprawdzić.
Nie byłem znawcą specyfików mających korzystnie wpływać na urodę. Stosunkowo często widuję je w witrynach sklepowych i wciąż nie mogę nadziwić się kwotom widniejącym przy niektórych słoiczkach. Czy to się w ogóle sprzedawało? Dlaczego to takie ważne? Kto pozbywałby się tylu pieniędzy tylko po to, by wetrzeć sobie w twarz odrobinę maści, pokolorować oczy czy... cokolwiek robiło się z tymi mazidłami. Zasłyszana rozmowa uświadomiła mi, że rzeczywiście istnieją osoby gotowe dokonać równie zadziwiających zakupów, może więc warto by było odrobinę zgłębić ten temat? Czy to opłacalne? Postanowiłem jeszcze tego samego dnia zapytać o to brata, a tymczasem bardziej niż kremy upiększające zajmowały mnie inne możliwe zastosowania ludzkiej krwi. Nie zamierzałem wnikać w jej pochodzenie, o ile nie wpływałoby ono w znaczący sposób na jakość oraz wykazywane przez nią własności. Zbyt mocno cieszyła mnie perspektywa odkrycia nowej mikstury podczas mieszania nieznanych mi wcześniej składników, bym przejmował się ich historią.
Trochę błądziłem w poszukiwaniu pubu, a nawet zacząłem denerwować się, że w ogóle nie zdołam znaleźć go na czas. Topografia Londynu nadal kryła przede mną tajemnice, a odszukanie konkretnego lokalu pośród sklepików, restauracji oraz tłumów nie było wcale takie proste.
Na miejscu powitał mnie kojący półmrok i względna, satysfakcjonująca cisza. Chcąc upewnić się, czy trafiłem pod właściwy adres, uważnie rozejrzałem się po podziemnym pubie. Kilka stołów, klatki wypełnione nietoperzami, świece, przy których nie trzeba mrużyć oczu i... ona. Widok żegnającej się z rozmówczynią o kobiety o azjatyckiej urodzie sprawił, że odetchnąłem z ulgą. Istniała spora szansa, że udało mi się ją znaleźć. Podszedłem nieco bliżej, czekając, aż zakończy konwersację i poświęci mi odrobinę swojej uwagi.
Pojawił się tylko jeden problem. Chociaż ćwiczyłem słowa, które należało wypowiedzieć przy tej okazji, to i tak nie potrafiłem nawiązać kontaktu. Stałem tak, patrząc, jak szpera w swojej torbie i wściekając się na siebie za własną nieporadność.
Nie byłem znawcą specyfików mających korzystnie wpływać na urodę. Stosunkowo często widuję je w witrynach sklepowych i wciąż nie mogę nadziwić się kwotom widniejącym przy niektórych słoiczkach. Czy to się w ogóle sprzedawało? Dlaczego to takie ważne? Kto pozbywałby się tylu pieniędzy tylko po to, by wetrzeć sobie w twarz odrobinę maści, pokolorować oczy czy... cokolwiek robiło się z tymi mazidłami. Zasłyszana rozmowa uświadomiła mi, że rzeczywiście istnieją osoby gotowe dokonać równie zadziwiających zakupów, może więc warto by było odrobinę zgłębić ten temat? Czy to opłacalne? Postanowiłem jeszcze tego samego dnia zapytać o to brata, a tymczasem bardziej niż kremy upiększające zajmowały mnie inne możliwe zastosowania ludzkiej krwi. Nie zamierzałem wnikać w jej pochodzenie, o ile nie wpływałoby ono w znaczący sposób na jakość oraz wykazywane przez nią własności. Zbyt mocno cieszyła mnie perspektywa odkrycia nowej mikstury podczas mieszania nieznanych mi wcześniej składników, bym przejmował się ich historią.
Trochę błądziłem w poszukiwaniu pubu, a nawet zacząłem denerwować się, że w ogóle nie zdołam znaleźć go na czas. Topografia Londynu nadal kryła przede mną tajemnice, a odszukanie konkretnego lokalu pośród sklepików, restauracji oraz tłumów nie było wcale takie proste.
Na miejscu powitał mnie kojący półmrok i względna, satysfakcjonująca cisza. Chcąc upewnić się, czy trafiłem pod właściwy adres, uważnie rozejrzałem się po podziemnym pubie. Kilka stołów, klatki wypełnione nietoperzami, świece, przy których nie trzeba mrużyć oczu i... ona. Widok żegnającej się z rozmówczynią o kobiety o azjatyckiej urodzie sprawił, że odetchnąłem z ulgą. Istniała spora szansa, że udało mi się ją znaleźć. Podszedłem nieco bliżej, czekając, aż zakończy konwersację i poświęci mi odrobinę swojej uwagi.
Pojawił się tylko jeden problem. Chociaż ćwiczyłem słowa, które należało wypowiedzieć przy tej okazji, to i tak nie potrafiłem nawiązać kontaktu. Stałem tak, patrząc, jak szpera w swojej torbie i wściekając się na siebie za własną nieporadność.
Odhaczenie kolejnej udanej sprzedaży napawało dumą. Ostatnia klientka tego dnia odeszła z uśmiechem na ustach, przekonana, że mąż jeszcze tej samej nocy przyuważy jej nowe piękno i odwiedzi jej łoże, za samo spełnienie ów marzenia gotowa zapłacić krocie, co Wren przyjęła z wyważonym zadowoleniem. Doskonale. Interes kwitł, mimo tego, że od czasu ostatniego wydania Czarownicy, w którym wspomniano o zbawiennych właściwościach krwi, minęło kilka miesięcy; los zechciał, że zainteresowanie wcale nie słabło. Wręcz przeciwnie. Do jej okien pukały coraz to bardziej nieznane sowy, niosące błagalne listy o pomoc. A kimże byłaby sumienna panna Chang, by odmówić spragnionym sercom odrobiny ukojenia?
Domknąwszy finalne wpisy w swojej zawodowej kronice Azjatka schowała kalendarzyk z powrotem do torby, by potem podjąć się poszukiwań dokumentów i zbiorów ćwiczeń języka chińskiego, jakie po ostatniej lekcji pozostawił jej rodowity nauczyciel. Coraz mniej uwagi poświęcała nauce języka, bardziej skupiając się za to na pielęgnowaniu czarnej magii, ale kiedy tylko znajdowała wolną chwilę, powracała do czynienia prób i błędów, byle tylko opanować więcej materiału. To wymagało skupienia, absolutnej koncentracji, którą zapewniał cichy bar o przydymionym świetle. Czarownica rozłożyła pergaminy przed sobą na blacie stolika, sięgnąwszy jeszcze po podróżne pióro, po czym skupiła się na odczytywaniu treści poleceń, wedle których miała podążać w swoich chińskich, lingwistycznych bojach. Tylko dlatego nie przyuważyła od razu ciekawskiego spojrzenia wlepionego w jej oblicze z pewnej odległości; młodzieniec zjednoczył się z harmonią ciszy i anonimowości, zanim włosy na karku Wren spięły się dziwnie, a ona zrozumiała, że jest obserwowana. Przez kogo, po co?
Azjatka uniosła głowę i odnalazła wzrokiem ciemnych oczu winowajcę jej chwilowego zaniepokojenia osiedlającego się w myślach; przypatrujący się jej nieznajomy wyglądał na zagubionego, zupełnie jakby na usta cisnęły mu się słowa, których z jakiegoś powodu nie był zdolny wypowiedzieć. Niemowa? Nieśmiały klient zwabiony obietnicą powabności, na jakiej zależało już nie tylko kobietom? Chang ściągnęła brwi w wyrazie nieznacznej podejrzliwości i wyprostowała plecy, odłożywszy na bok pióro.
- Mogę w czymś pomóc? - zapytała spokojnie. Niedawne doświadczenia z mieczem obosiecznym czarnomagicznych klątw wyostrzyły jej nieufność, jednak wszystko to maskowała niemalże perfekcyjnym stoicyzmem mimiki, chyba tylko za pomocą ogromnej siły woli nie sięgając od razu po różdżkę.
Domknąwszy finalne wpisy w swojej zawodowej kronice Azjatka schowała kalendarzyk z powrotem do torby, by potem podjąć się poszukiwań dokumentów i zbiorów ćwiczeń języka chińskiego, jakie po ostatniej lekcji pozostawił jej rodowity nauczyciel. Coraz mniej uwagi poświęcała nauce języka, bardziej skupiając się za to na pielęgnowaniu czarnej magii, ale kiedy tylko znajdowała wolną chwilę, powracała do czynienia prób i błędów, byle tylko opanować więcej materiału. To wymagało skupienia, absolutnej koncentracji, którą zapewniał cichy bar o przydymionym świetle. Czarownica rozłożyła pergaminy przed sobą na blacie stolika, sięgnąwszy jeszcze po podróżne pióro, po czym skupiła się na odczytywaniu treści poleceń, wedle których miała podążać w swoich chińskich, lingwistycznych bojach. Tylko dlatego nie przyuważyła od razu ciekawskiego spojrzenia wlepionego w jej oblicze z pewnej odległości; młodzieniec zjednoczył się z harmonią ciszy i anonimowości, zanim włosy na karku Wren spięły się dziwnie, a ona zrozumiała, że jest obserwowana. Przez kogo, po co?
Azjatka uniosła głowę i odnalazła wzrokiem ciemnych oczu winowajcę jej chwilowego zaniepokojenia osiedlającego się w myślach; przypatrujący się jej nieznajomy wyglądał na zagubionego, zupełnie jakby na usta cisnęły mu się słowa, których z jakiegoś powodu nie był zdolny wypowiedzieć. Niemowa? Nieśmiały klient zwabiony obietnicą powabności, na jakiej zależało już nie tylko kobietom? Chang ściągnęła brwi w wyrazie nieznacznej podejrzliwości i wyprostowała plecy, odłożywszy na bok pióro.
- Mogę w czymś pomóc? - zapytała spokojnie. Niedawne doświadczenia z mieczem obosiecznym czarnomagicznych klątw wyostrzyły jej nieufność, jednak wszystko to maskowała niemalże perfekcyjnym stoicyzmem mimiki, chyba tylko za pomocą ogromnej siły woli nie sięgając od razu po różdżkę.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Budowanie szczegółowej struktury działania w wyobraźni oddalało od celu, kiedy jego osiągnięcie wymagało elastyczności i umiejętności szybkiego podejmowania decyzji. Wystarczył jeden niedopracowany gest, jedno nieprzewidziane słowo, jeden mały błąd, bym stracił kontrolę nad sytuacją - zakładając, że w ogóle bym nią dysponował. Byłem tego świadom, a jednak wahałem się na tyle długo, by cały plan odszedł w niepamięć. Miałem naprawdę sporo czasu na podjęcie jakichkolwiek działań, kiedy obserwowana przeze mnie kobieta rozmawiała ze swoją klientką, szukała czegoś w torebce, a nawet rozłożyła na jednym ze stolików notatki. Stałem i marnotrawiłem cenne minuty, póki nie przemówiła pierwsza, a wtedy było już za późno na przejmowanie inicjatywy. Cóż poradzić na to, że niezależnie od przygotowań perspektywa dokonywania interakcji z przedstawicielkami płci przeciwnej budziła we mnie chęć ucieczki? Z ociąganiem podszedłem bliżej zajętego przez Azjatkę miejsca, mając na względzie konieczność zachowania dyskrecji.
- Tak - odpowiedziałem, nie podnosząc wzroku znad czubków moich butów. - Chciałbym dokonać zakupu krwi - oznajmiłem. Subtelność nigdy nie była moją mocną stroną, dlatego porzuciłem zamiar podjęcia próby peryfrastycznego rozwinięcia tematu. Bądź uprzejmy. - Proszę.
Powinieneś się najpierw przedstawić, durniu. Nonsens, w jakim celu miałbym to robić? Nie upewniłeś się, czy to właściwa osoba. Przecież już to wiedziałem, skoro wyraźnie usłyszałem nazwisko. Czy to mikstury na bazie krwi nadawały jej czarnym włosom blasku Nie na tym powinienem się koncentrować, chociaż w rzeczy samej przywiodła mnie tutaj chęć uzyskania informacji na temat specyfiku. Niezależnie od ilości wiedzy zgromadzonej przez pannę Chang, zamierzałem jak najszybciej przeprowadzić kilka niezależnych eksperymentów.
Jeżeli krew okaże się użytecznym składnikiem eliksirów, będę musiał zastanowić się nad źródłem jej pozyskiwania. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że przekonanie handlarki do opłacalności przedsięwzięcia to warunek konieczny do rozpoczęcia współpracy... zakładając, rzecz jasna, że i ja na tym zyskam. Szkoda tylko, że nie do końca wiedziałem, jak do tego podejść.
- Czy moglibyśmy jeszcze przez chwilę porozmawiać o jej własnościach? - dopytałem.
- Tak - odpowiedziałem, nie podnosząc wzroku znad czubków moich butów. - Chciałbym dokonać zakupu krwi - oznajmiłem. Subtelność nigdy nie była moją mocną stroną, dlatego porzuciłem zamiar podjęcia próby peryfrastycznego rozwinięcia tematu. Bądź uprzejmy. - Proszę.
Powinieneś się najpierw przedstawić, durniu. Nonsens, w jakim celu miałbym to robić? Nie upewniłeś się, czy to właściwa osoba. Przecież już to wiedziałem, skoro wyraźnie usłyszałem nazwisko. Czy to mikstury na bazie krwi nadawały jej czarnym włosom blasku Nie na tym powinienem się koncentrować, chociaż w rzeczy samej przywiodła mnie tutaj chęć uzyskania informacji na temat specyfiku. Niezależnie od ilości wiedzy zgromadzonej przez pannę Chang, zamierzałem jak najszybciej przeprowadzić kilka niezależnych eksperymentów.
Jeżeli krew okaże się użytecznym składnikiem eliksirów, będę musiał zastanowić się nad źródłem jej pozyskiwania. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że przekonanie handlarki do opłacalności przedsięwzięcia to warunek konieczny do rozpoczęcia współpracy... zakładając, rzecz jasna, że i ja na tym zyskam. Szkoda tylko, że nie do końca wiedziałem, jak do tego podejść.
- Czy moglibyśmy jeszcze przez chwilę porozmawiać o jej własnościach? - dopytałem.
Niespodziewana odpowiedź sprawiła, że Wren odchyliła się w fotelu, plecy podpierając o jego miękkie oparcie; jedynie ten gest uzewnętrzniał jej zdziwienie, bo na twarzy nie drgnął żaden mięsień. Nie uniosła brwi, nie zmarszczyła nosa, nie wykrzywiła ust w jakimkolwiek grymasie - zaskoczył ją, lecz nie na tyle, by wybić Azjatkę z naturalnej dla niej kontroli nad swoim ciałem. Patrzył na swoje buty - dlaczego? Czyżby procedura zakupu wprawiała go w zawstydzenie, zażenowanie? Był młodym mężczyzną, wciąż jędrnym na twarzy, ale przecież i płeć przeciwna korzystała z jej usług, rzadziej, lecz wciąż.
- A zatem trafił pan do właściwej osoby - potwierdziła jego pewność gładkim, przyjemnym dla ucha głosem, przekrzywiając lekko głowę do boku, podczas gdy czarne jak noc oczy ani na moment nie przestały przyglądać się młodzieńcowi uważnie. Pan, kultura nakazywała, by zwracała się do niego w ten sposób, ale ile mógł mieć lat? Naście? Góra dwadzieścia, nie więcej, jeśli nie mylił jej wzrok. Chuda dłoń uniosła się ku górze i wskazała na przeciwległe krzesło. - Proszę usiąść, porozmawiamy - zachęciła, uśmiechnąwszy się zaledwie jednym kącikiem ust. Tego właśnie potrzebował, dyskusji, informacji, a ona nie zamierzała mu tego odmówić. Klient nasz pan, wszystkie pierwsze spotkania owocnych kontraktów przebiegały w ten sposób; oni pytali, ona odpowiadała, fakty przekazywała wcale nie sucho, a obiecująco. Rozpalała wyobraźnię tam, gdzie powinna ją rozpalać. Nie karmiła klientów kłamstwami, choć mogłaby to robić - ale ryzyko było za duże, szczególnie igrając z arystokratkami, których krewni w mig wymierzyliby sprawiedliwość oszustowi. - W czym mogę służyć, jak rozwiać pańską ciekawość? - zaczęła, ciekawa, czy zainteresowanie młodego czarodzieja posiadało już skonkretyzowany kierunek. Mógł sterować tą rozmową, jej przebiegiem, jeśli tylko miał na to ochotę. Uwadze Azjatki nie uszedł także fakt, że zaniechał przedstawienia się; być może miał ku temu konkretny powód, zbyt zawstydzony swoją potrzebą - przez niektórych uważaną za niemęską -, by wyjawić przed nią swoją tożsamość, cóż, to bez znaczenia. - Nazywam się Wren Chang, choć przypuszczam, że skoro znalazł pan mnie tutaj, to już pan to wie. Uprzedzam, że nie oczekuję kurtuazji; jeśli życzy pan sobie zostać anonimowy, to nie problem - sprecyzowała szybko, ale wciąż miękko. Może i nie zakładała, że nieznajomy dysponował odpowiednią kwotą pieniędzy, by pozwolić sobie na krew z jej źródeł, ale nic w jej zachowaniu nie dało mu odczuć podobnych podejrzeń, dopóki rzeczywiście nie okazałoby się, że jego sakiewka i kieszenie były zupełnie puste. - Chciałby pan skorzystać z krwi w celach upiększających, jak rozumiem? - dopytała po chwili, zaintrygowana. I w tym wszystkim miała przedziwne wrażenie, że już kiedyś, gdzieś, niedawno, miała okazję go widzieć. Nie poznać - widzieć.
- A zatem trafił pan do właściwej osoby - potwierdziła jego pewność gładkim, przyjemnym dla ucha głosem, przekrzywiając lekko głowę do boku, podczas gdy czarne jak noc oczy ani na moment nie przestały przyglądać się młodzieńcowi uważnie. Pan, kultura nakazywała, by zwracała się do niego w ten sposób, ale ile mógł mieć lat? Naście? Góra dwadzieścia, nie więcej, jeśli nie mylił jej wzrok. Chuda dłoń uniosła się ku górze i wskazała na przeciwległe krzesło. - Proszę usiąść, porozmawiamy - zachęciła, uśmiechnąwszy się zaledwie jednym kącikiem ust. Tego właśnie potrzebował, dyskusji, informacji, a ona nie zamierzała mu tego odmówić. Klient nasz pan, wszystkie pierwsze spotkania owocnych kontraktów przebiegały w ten sposób; oni pytali, ona odpowiadała, fakty przekazywała wcale nie sucho, a obiecująco. Rozpalała wyobraźnię tam, gdzie powinna ją rozpalać. Nie karmiła klientów kłamstwami, choć mogłaby to robić - ale ryzyko było za duże, szczególnie igrając z arystokratkami, których krewni w mig wymierzyliby sprawiedliwość oszustowi. - W czym mogę służyć, jak rozwiać pańską ciekawość? - zaczęła, ciekawa, czy zainteresowanie młodego czarodzieja posiadało już skonkretyzowany kierunek. Mógł sterować tą rozmową, jej przebiegiem, jeśli tylko miał na to ochotę. Uwadze Azjatki nie uszedł także fakt, że zaniechał przedstawienia się; być może miał ku temu konkretny powód, zbyt zawstydzony swoją potrzebą - przez niektórych uważaną za niemęską -, by wyjawić przed nią swoją tożsamość, cóż, to bez znaczenia. - Nazywam się Wren Chang, choć przypuszczam, że skoro znalazł pan mnie tutaj, to już pan to wie. Uprzedzam, że nie oczekuję kurtuazji; jeśli życzy pan sobie zostać anonimowy, to nie problem - sprecyzowała szybko, ale wciąż miękko. Może i nie zakładała, że nieznajomy dysponował odpowiednią kwotą pieniędzy, by pozwolić sobie na krew z jej źródeł, ale nic w jej zachowaniu nie dało mu odczuć podobnych podejrzeń, dopóki rzeczywiście nie okazałoby się, że jego sakiewka i kieszenie były zupełnie puste. - Chciałby pan skorzystać z krwi w celach upiększających, jak rozumiem? - dopytała po chwili, zaintrygowana. I w tym wszystkim miała przedziwne wrażenie, że już kiedyś, gdzieś, niedawno, miała okazję go widzieć. Nie poznać - widzieć.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
| Przychodzimy stąd
Yana nie miała w tej chwili świadomości, z jak różnych grup się wywodzili i jak bardzo odstawała od pozostałych, mimo że tak na dobrą sprawę nigdy nie uważała się za osobę bogatą. Wywodziła się z klasy średniej, jej ojciec jako uznany jubiler i twórca talizmanów był w stanie utrzymać niepracującą żonę i czwórkę dzieci na godziwym poziomie, ale nie mieszkali w pałacu ani nie mieli gór złota w skarbcu. Maści, o których wspomniała, należały do tych najprostszych i dość powszechnych, nie pytała o żadne rzadkie i trudne eliksiry; maść żywokostową byłby w stanie przygotować nawet średnio rozgarnięty uczeń początkowych lat Hogwartu, chyba nawet pamiętała robienie jej na lekcjach w szkole. Ale patrzyła na to kategoriami bądź co bądź alchemiczki, osoby która potrafiła przygotować proste specyfiki lecznicze sama i zwykle nie musiała się martwić, skąd je wytrzasnąć, przynajmniej w normalnych okolicznościach. Jednak niestety nie była na tyle przewidująca, żeby przygotować i zabrać ze sobą coś przed wyruszeniem na festiwal. Jej zmarły brat z reguły przezornie lubił nosić przy sobie jakieś fiolki, często podbierał coś z jej zapasów, zwłaszcza w tych ostatnich miesiącach, które miały miejsce pomiędzy spaleniem Elii przez mugoli a jego własną śmiercią, ale Yana nie była aż tak przewidująca i teraz nie miała przy sobie niczego bardziej przydatnego niż różdżka.
Być może też źle dobrała słowa, ale Yana taką miała naturę, że pragnęła wiedzieć i rozumieć, co się wokół niej dzieje. Jak mieli sobie radzić z niebezpieczeństwem, nie wiedząc, czym jest i co może się jeszcze wydarzyć? Zrozumienie, z czym mieli do czynienia i jak bardzo rozległe to było, mogło okazać się kluczowe do zaplanowania kolejnych kroków i przetrwania tej okropnej nocy. A Yana zamierzała ją przetrwać, dlatego jej umysł poszukiwał odpowiedzi, które mogłyby w tym pomóc. Być może przed laty Tiara słusznie rozważała w jej przypadku także Ravenclaw, bo Yana zawsze była osobą dość racjonalną i poszukującą odpowiedzi na różne wątpliwości. Świat wokół nich się walił, działy się straszne rzeczy, a Yana zwyczajnie martwiła się o to, co zastaną w Londynie, bo miała uzasadnione obawy, że kataklizm nie objął tylko lasu, a znacznie większy obszar, choć wolałaby się mylić. Wolałaby, żeby to okropieństwo było tylko lokalne, a najlepiej, żeby to był tylko zły sen. Pragnęła się obudzić w swoim łóżku i z ulgą pomyśleć, że to był tylko straszliwy koszmar, ale przebudzenie nie nadchodziło. Wciąż tu była, a świat wciąż się walił. Wolała nawet nie myśleć, ilu mogło zginąć.
Nie odzywała się już, tym bardziej że wyglądało na to, że pozostali nie wiedzą wcale więcej niż ona na temat tego, co się stało, zresztą ewidentnie byli zbyt przejęci, by próbować się nad tym zastanawiać. Trudno było ich nawet winić za obcesowość, wszyscy byli w napięciu, szoku i nie mieli głowy do niczego poza jak najszybszą ucieczką. Udało im się w końcu ogarnąć jakoś Marcela i ruszyli dalej, uciekając z lasu jako dziwna, przypadkowa zbieranina umorusanych i niepewnych dalszego losu młodych ludzi. Wbrew temu, co pomyślała Maria, Yana nie zamierzała się wracać. I tak nie mieli pewności, gdzie jest Elvira i czy żyje, ich starsza kuzynka musiała poradzić sobie sama. Oni musieli uciekać.
Yana nigdy wcześniej nie znajdowała się w podobnej sytuacji. Może nie była aż tak poukładana jak jej starsza siostra i większość panien z dobrych domów, bo za lat dziecięcych i młodzieńczych zdarzyło jej się czasem coś spsocić, ku zgrozie matki chodzić z braćmi po drzewach, obijać kolana i brudzić sukienki, ale jej dzieciństwo i młodość i tak znacząco odbiegały od tego, jak egzystowali jej dzisiejsi niespodziewani towarzysze. Była panną z dobrej, czystokrwistej rodziny, nigdy nie musiała się martwić o zaspokojenie codziennych potrzeb, może nie pławiła się w luksusach jak szkolne koleżanki ze szlacheckich rodów, ale nigdy nie chodziła głodna ani brudna. Dopiero ostatnie czasy przyniosły pewne pogorszenie i niedobory, które w mniejszym lub większym stopniu dotknęły chyba każdego, ale i tak była w lepszej sytuacji niż uboższa część społeczeństwa. Niemniej jednak, nie należała też do tego rodzaju dziewczyn, dla których końcem świata był złamany paznokieć czy które mdlały ze strachu na widok pająka czy szczura. I biorąc pod uwagę, którędy mieli uciekać, całe szczęście.
Jako osoba, która straciła połowę najbliższej rodziny na przestrzeni zaledwie dwóch lat, musiała się trochę zahartować i zmienić swoje postrzeganie wielu spraw. Być może przed tym wszystkim znosiłaby całą sytuację o wiele gorzej. Teraz jednak parła do przodu, nastawiona na ucieczkę i przetrwanie. Była zmęczona tym wszystkim, jak pewnie każdy, i im dłużej szli, tym bardziej bolały ją nogi, ale nie pozwoliła sobie na żadne słowo skargi ani nawet na żaden jęk. Do Londynu przemknęli się tunelem opuszczonego mugolskiego metra; Yana po raz pierwszy była w takim miejscu i nie wiedziała, czego się spodziewać. W dzieciństwie słyszała dużo opowieści o straszliwych mugolskich machinach o żarzących się ślepiach, ale czy mogły być straszniejsze niż fragmenty komety, które wciąż leciały z nieba? Idąc w podziemiach i oświetlając sobie drogę końcem różdżki, tylko się modliła, żeby żaden fragment nie był na tyle duży, by przebić się przez konstrukcję i doprowadzić do jej zawalenia i pogrzebania ich w trzewiach mrocznego tunelu. Miała nadzieję, że nie powtórzy się również trzęsienie ziemi, bo nie wiedziała, ile jest w stanie znieść ten mugolski wytwór. Wizja pogrzebania żywcem była zdecydowanie przerażająca. O wiele bardziej niż szczury, które umykały z piskiem, kiedy płoszyli ich swoimi krokami i światłami z różdżek. Było ciemno, brudno i strasznie, ale to, co działo się na powierzchni, mogło być jeszcze gorsze. Yana z jednej strony nie chciała o tym myśleć, ale z drugiej, nie potrafiła nie rozmyślać o przyczynach tego wszystkiego. Wyobraźnia podpowiadała jej różne niezbyt przyjemne obrazy. Miała na temat astronomii trochę większe pojęcie niż większość przeciętnych absolwentów Hogwartu, dlatego jeszcze w lesie powiązała ze sobą fakty takie jak oślepiający błysk, zniknięcie komety z nieba i fragmenty ciała niebieskiego uderzające w ziemię, ale podejrzewała, że nawet najtęższe umysły musiały się teraz głowić nad tym, co dokładnie stało się z kometą. Ciekawe, czy ktoś przewidywał to wcześniej? Były przecież sposoby by ocenić, czy dane ciało niebieskie mogło potencjalnie uderzyć w Ziemię. Jeśli tak, to dlaczego nie było żadnych ostrzeżeń? Oby ktoś znalazł jakąś odpowiedź co do tego, jak poradzić sobie ze skutkami kataklizmu.
Nie wiedziała, ile szli, straciła poczucie czasu. Godzinę? Dwie? Pięć? Szczęśliwie dla nich, w ziemię nad ich głowami nie uderzyło nic na tyle wielkiego, żeby doprowadzić do zawalenia się tunelu. Ciekawe, skąd jej dzisiejsi towarzysze znali tę drogę? Yana sama nie wpadłaby na to, bo kompletnie nie znała się na mugolskim świecie i nie zdawała sobie sprawy, że pod Londynem jest coś takiego. Spojrzała kątem oka na Marię, sprawdzając jak jej młodsza kuzynka sobie radziła.
- Wszystko w porządku? – zapytała cicho. Dla Marii to wszystko też musiało być nowe, obce i przerażające, bo raczej nie zakładała, żeby miła, delikatna panna Multon wcześniej bywała w takich miejscach. Yana na pewno nie bywała, i może w normalnych okolicznościach bez świadomości ogromu nieszczęść ponad głowami, uznałaby taką wyprawę za ciekawą przygodę. Gdyby to był tylko nieszkodliwy wypad w podziemia, pewnie zadawałaby mnóstwo pytań na temat rozmaitych nieznanych jej przedmiotów, które mijali, ale dzisiaj… Dzisiaj sami uciekali jak te szczury, byle uchronić się od resztek tego, co zostało z komety. I każde z nich miało poważniejsze zmartwienia, dlatego większość drogi upłynęła w skupieniu i na koncentracji na sprawnym posuwaniu się do przodu. – To gdzie teraz? – spytała po jakimś czasie, kiedy już opuścili metro. Rozejrzała się; Londyn na pierwszy rzut oka nie wyglądał dobrze, choć pewnie dopiero za dnia będzie można zobaczyć pełny rozmiar zniszczeń. Ciemność nocy ukrywała wiele szkód, nie wiadomo było też, ile jeszcze pozostało do świtu. Ani czy deszcz meteorytów już się skończył. – Oby to już był koniec… Oby już nie spadało tego więcej… - wymamrotała pod nosem. Jeśli chodzi o dalszą drogę, zdała się na towarzyszy, podążała po prostu za nimi, zaciskając mocno palce na trzonku różdżki. Przezornie zerkała na mijane budynki i wolała nie zbliżać się zbyt mocno do ścian, na wypadek gdyby któraś z kamienic nagle postanowiła się zawalić. Konstrukcje mogły być osłabione, nawet jeśli nie zostały trafione żadnym fragmentem z nieba, to mogły zostać nadwyrężone przez wcześniejsze trzęsienie ziemi.
Dotarli do czegoś, co wyglądało jak podziemne przejście, i sądząc po elementach wydobytych z ciemności światłem z różdżki, chyba było to miejsce czarodziejów, nie mugoli.
- Mam nadzieję, że wytrzyma, gdyby coś spadło nad naszymi głowami albo zatrzęsła się ziemia... – Ale oby nic takiego już się nie wydarzyło. Oby najgorsze było już za nimi. Teraz tylko przeczekać do rana, w blasku dnia zorientować się w sytuacji, i znaleźć jakiś sposób, by wrócić do domu i sprawdzić, co z niego zostało i czy jej ojciec oraz brat żyją.
Gdy upewniła się, że są już u celu, oparła się o jedną ze ścian i powoli się po niej osunęła, by usiąść. Po dobrych paru godzinach nieustannego marszu i uciekania była naprawdę zmęczona. Wcześniej starała się to ignorować, ale teraz to wszystko dało jej się we znaki. Zarówno ból zmęczonego ciała, jak i lęk przed tym wszystkim, co się stało. Ale nie mogła pozwolić sobie na całkowite rozluźnienie i utratę czujności, na wypadek gdyby i stąd musieli uciekać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Yana nie miała w tej chwili świadomości, z jak różnych grup się wywodzili i jak bardzo odstawała od pozostałych, mimo że tak na dobrą sprawę nigdy nie uważała się za osobę bogatą. Wywodziła się z klasy średniej, jej ojciec jako uznany jubiler i twórca talizmanów był w stanie utrzymać niepracującą żonę i czwórkę dzieci na godziwym poziomie, ale nie mieszkali w pałacu ani nie mieli gór złota w skarbcu. Maści, o których wspomniała, należały do tych najprostszych i dość powszechnych, nie pytała o żadne rzadkie i trudne eliksiry; maść żywokostową byłby w stanie przygotować nawet średnio rozgarnięty uczeń początkowych lat Hogwartu, chyba nawet pamiętała robienie jej na lekcjach w szkole. Ale patrzyła na to kategoriami bądź co bądź alchemiczki, osoby która potrafiła przygotować proste specyfiki lecznicze sama i zwykle nie musiała się martwić, skąd je wytrzasnąć, przynajmniej w normalnych okolicznościach. Jednak niestety nie była na tyle przewidująca, żeby przygotować i zabrać ze sobą coś przed wyruszeniem na festiwal. Jej zmarły brat z reguły przezornie lubił nosić przy sobie jakieś fiolki, często podbierał coś z jej zapasów, zwłaszcza w tych ostatnich miesiącach, które miały miejsce pomiędzy spaleniem Elii przez mugoli a jego własną śmiercią, ale Yana nie była aż tak przewidująca i teraz nie miała przy sobie niczego bardziej przydatnego niż różdżka.
Być może też źle dobrała słowa, ale Yana taką miała naturę, że pragnęła wiedzieć i rozumieć, co się wokół niej dzieje. Jak mieli sobie radzić z niebezpieczeństwem, nie wiedząc, czym jest i co może się jeszcze wydarzyć? Zrozumienie, z czym mieli do czynienia i jak bardzo rozległe to było, mogło okazać się kluczowe do zaplanowania kolejnych kroków i przetrwania tej okropnej nocy. A Yana zamierzała ją przetrwać, dlatego jej umysł poszukiwał odpowiedzi, które mogłyby w tym pomóc. Być może przed laty Tiara słusznie rozważała w jej przypadku także Ravenclaw, bo Yana zawsze była osobą dość racjonalną i poszukującą odpowiedzi na różne wątpliwości. Świat wokół nich się walił, działy się straszne rzeczy, a Yana zwyczajnie martwiła się o to, co zastaną w Londynie, bo miała uzasadnione obawy, że kataklizm nie objął tylko lasu, a znacznie większy obszar, choć wolałaby się mylić. Wolałaby, żeby to okropieństwo było tylko lokalne, a najlepiej, żeby to był tylko zły sen. Pragnęła się obudzić w swoim łóżku i z ulgą pomyśleć, że to był tylko straszliwy koszmar, ale przebudzenie nie nadchodziło. Wciąż tu była, a świat wciąż się walił. Wolała nawet nie myśleć, ilu mogło zginąć.
Nie odzywała się już, tym bardziej że wyglądało na to, że pozostali nie wiedzą wcale więcej niż ona na temat tego, co się stało, zresztą ewidentnie byli zbyt przejęci, by próbować się nad tym zastanawiać. Trudno było ich nawet winić za obcesowość, wszyscy byli w napięciu, szoku i nie mieli głowy do niczego poza jak najszybszą ucieczką. Udało im się w końcu ogarnąć jakoś Marcela i ruszyli dalej, uciekając z lasu jako dziwna, przypadkowa zbieranina umorusanych i niepewnych dalszego losu młodych ludzi. Wbrew temu, co pomyślała Maria, Yana nie zamierzała się wracać. I tak nie mieli pewności, gdzie jest Elvira i czy żyje, ich starsza kuzynka musiała poradzić sobie sama. Oni musieli uciekać.
Yana nigdy wcześniej nie znajdowała się w podobnej sytuacji. Może nie była aż tak poukładana jak jej starsza siostra i większość panien z dobrych domów, bo za lat dziecięcych i młodzieńczych zdarzyło jej się czasem coś spsocić, ku zgrozie matki chodzić z braćmi po drzewach, obijać kolana i brudzić sukienki, ale jej dzieciństwo i młodość i tak znacząco odbiegały od tego, jak egzystowali jej dzisiejsi niespodziewani towarzysze. Była panną z dobrej, czystokrwistej rodziny, nigdy nie musiała się martwić o zaspokojenie codziennych potrzeb, może nie pławiła się w luksusach jak szkolne koleżanki ze szlacheckich rodów, ale nigdy nie chodziła głodna ani brudna. Dopiero ostatnie czasy przyniosły pewne pogorszenie i niedobory, które w mniejszym lub większym stopniu dotknęły chyba każdego, ale i tak była w lepszej sytuacji niż uboższa część społeczeństwa. Niemniej jednak, nie należała też do tego rodzaju dziewczyn, dla których końcem świata był złamany paznokieć czy które mdlały ze strachu na widok pająka czy szczura. I biorąc pod uwagę, którędy mieli uciekać, całe szczęście.
Jako osoba, która straciła połowę najbliższej rodziny na przestrzeni zaledwie dwóch lat, musiała się trochę zahartować i zmienić swoje postrzeganie wielu spraw. Być może przed tym wszystkim znosiłaby całą sytuację o wiele gorzej. Teraz jednak parła do przodu, nastawiona na ucieczkę i przetrwanie. Była zmęczona tym wszystkim, jak pewnie każdy, i im dłużej szli, tym bardziej bolały ją nogi, ale nie pozwoliła sobie na żadne słowo skargi ani nawet na żaden jęk. Do Londynu przemknęli się tunelem opuszczonego mugolskiego metra; Yana po raz pierwszy była w takim miejscu i nie wiedziała, czego się spodziewać. W dzieciństwie słyszała dużo opowieści o straszliwych mugolskich machinach o żarzących się ślepiach, ale czy mogły być straszniejsze niż fragmenty komety, które wciąż leciały z nieba? Idąc w podziemiach i oświetlając sobie drogę końcem różdżki, tylko się modliła, żeby żaden fragment nie był na tyle duży, by przebić się przez konstrukcję i doprowadzić do jej zawalenia i pogrzebania ich w trzewiach mrocznego tunelu. Miała nadzieję, że nie powtórzy się również trzęsienie ziemi, bo nie wiedziała, ile jest w stanie znieść ten mugolski wytwór. Wizja pogrzebania żywcem była zdecydowanie przerażająca. O wiele bardziej niż szczury, które umykały z piskiem, kiedy płoszyli ich swoimi krokami i światłami z różdżek. Było ciemno, brudno i strasznie, ale to, co działo się na powierzchni, mogło być jeszcze gorsze. Yana z jednej strony nie chciała o tym myśleć, ale z drugiej, nie potrafiła nie rozmyślać o przyczynach tego wszystkiego. Wyobraźnia podpowiadała jej różne niezbyt przyjemne obrazy. Miała na temat astronomii trochę większe pojęcie niż większość przeciętnych absolwentów Hogwartu, dlatego jeszcze w lesie powiązała ze sobą fakty takie jak oślepiający błysk, zniknięcie komety z nieba i fragmenty ciała niebieskiego uderzające w ziemię, ale podejrzewała, że nawet najtęższe umysły musiały się teraz głowić nad tym, co dokładnie stało się z kometą. Ciekawe, czy ktoś przewidywał to wcześniej? Były przecież sposoby by ocenić, czy dane ciało niebieskie mogło potencjalnie uderzyć w Ziemię. Jeśli tak, to dlaczego nie było żadnych ostrzeżeń? Oby ktoś znalazł jakąś odpowiedź co do tego, jak poradzić sobie ze skutkami kataklizmu.
Nie wiedziała, ile szli, straciła poczucie czasu. Godzinę? Dwie? Pięć? Szczęśliwie dla nich, w ziemię nad ich głowami nie uderzyło nic na tyle wielkiego, żeby doprowadzić do zawalenia się tunelu. Ciekawe, skąd jej dzisiejsi towarzysze znali tę drogę? Yana sama nie wpadłaby na to, bo kompletnie nie znała się na mugolskim świecie i nie zdawała sobie sprawy, że pod Londynem jest coś takiego. Spojrzała kątem oka na Marię, sprawdzając jak jej młodsza kuzynka sobie radziła.
- Wszystko w porządku? – zapytała cicho. Dla Marii to wszystko też musiało być nowe, obce i przerażające, bo raczej nie zakładała, żeby miła, delikatna panna Multon wcześniej bywała w takich miejscach. Yana na pewno nie bywała, i może w normalnych okolicznościach bez świadomości ogromu nieszczęść ponad głowami, uznałaby taką wyprawę za ciekawą przygodę. Gdyby to był tylko nieszkodliwy wypad w podziemia, pewnie zadawałaby mnóstwo pytań na temat rozmaitych nieznanych jej przedmiotów, które mijali, ale dzisiaj… Dzisiaj sami uciekali jak te szczury, byle uchronić się od resztek tego, co zostało z komety. I każde z nich miało poważniejsze zmartwienia, dlatego większość drogi upłynęła w skupieniu i na koncentracji na sprawnym posuwaniu się do przodu. – To gdzie teraz? – spytała po jakimś czasie, kiedy już opuścili metro. Rozejrzała się; Londyn na pierwszy rzut oka nie wyglądał dobrze, choć pewnie dopiero za dnia będzie można zobaczyć pełny rozmiar zniszczeń. Ciemność nocy ukrywała wiele szkód, nie wiadomo było też, ile jeszcze pozostało do świtu. Ani czy deszcz meteorytów już się skończył. – Oby to już był koniec… Oby już nie spadało tego więcej… - wymamrotała pod nosem. Jeśli chodzi o dalszą drogę, zdała się na towarzyszy, podążała po prostu za nimi, zaciskając mocno palce na trzonku różdżki. Przezornie zerkała na mijane budynki i wolała nie zbliżać się zbyt mocno do ścian, na wypadek gdyby któraś z kamienic nagle postanowiła się zawalić. Konstrukcje mogły być osłabione, nawet jeśli nie zostały trafione żadnym fragmentem z nieba, to mogły zostać nadwyrężone przez wcześniejsze trzęsienie ziemi.
Dotarli do czegoś, co wyglądało jak podziemne przejście, i sądząc po elementach wydobytych z ciemności światłem z różdżki, chyba było to miejsce czarodziejów, nie mugoli.
- Mam nadzieję, że wytrzyma, gdyby coś spadło nad naszymi głowami albo zatrzęsła się ziemia... – Ale oby nic takiego już się nie wydarzyło. Oby najgorsze było już za nimi. Teraz tylko przeczekać do rana, w blasku dnia zorientować się w sytuacji, i znaleźć jakiś sposób, by wrócić do domu i sprawdzić, co z niego zostało i czy jej ojciec oraz brat żyją.
Gdy upewniła się, że są już u celu, oparła się o jedną ze ścian i powoli się po niej osunęła, by usiąść. Po dobrych paru godzinach nieustannego marszu i uciekania była naprawdę zmęczona. Wcześniej starała się to ignorować, ale teraz to wszystko dało jej się we znaki. Zarówno ból zmęczonego ciała, jak i lęk przed tym wszystkim, co się stało. Ale nie mogła pozwolić sobie na całkowite rozluźnienie i utratę czujności, na wypadek gdyby i stąd musieli uciekać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Yana Blythe dnia 14.12.23 2:04, w całości zmieniany 1 raz
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wciąż pod wpływem szoku nie była w stanie przetrawić słów Yany o losie, który prawdopodobnie napotkał Elvirę. Wątpliwość nie miała czasu rozkwitnąć gdzieś pod sercem, jeszcze była tylko ziarenkiem, które czekało na zakopanie w żyznym gruncie, aby móc wykiełkować w najgorszym możliwie momencie. Wiedziała, że skupić musiała się tylko na tym najpilniejszym, najtrudniejszym dla niej w tej chwili problemie. Na doprowadzeniu Marcela do pionu, zapewnieniu mu przynajmniej maleńkiego ułamka ulgi wobec wszystkiego, co działo się wokół. Była im zresztą wdzięczna, wszystkim. Jimowi za bycie obok, za ugruntowanie w rzeczywistości, prawdopodobnie nieświadome nakierowanie na odpowiednie tory. Nieznajomej ciemnowłosej, która choć poczęła mówić w innym języku (lub język jej się splątał, nie mogła być pewna przy ilości bodźców), stanęła w ich obronie. Yanie, bo choć mówiła rzeczy, które mogłyby jedynie zwiększyć panikę ze strony jej młodszej kuzynki, to przecież nie robiła tego ze złości, a z troski. Marcelowi, za znoszenie bólu z jakąś niezwykłą, niespotykaną godnością. Przez moment, którką chwilę, wydawało jej się, że razem na pewno im się uda.
Chciała czerpać z nich siłę, aby później oddać ją w czułości opieki, tego wszystkiego, co musiało na nich czekać gdziekolwiek tam, gdzie miało być bezpiecznie. Słowa Jima, skumulowane z uśmiechem Marcela, tak przecież przez nią oczekiwanym, wlały w jej serce jeszcze więcej nadziei, jeszcze więcej siły. Będzie dobrze, mówiła sobie w myślach raz za razem, będzie dobrze, wypowiedziała wreszcie chyba na głos, choć znów nie była w stanie stwierdzić tego z całą pewnością. Będzie dobrze, bo wszyscy są razem, będzie dobrze, bo nikogo nie zostawią w tyle, będzie dobrze, bo wszyscy mieli iść razem, tak jak mówiła to nieznajoma. Będzie dobrze, bo skupiona na ognikach złości próbujących tańczyć wokół niej, nie myślała o tym, w jaki sposób dotyka właśnie Marcela; gdyby tylko miała przestrzeń na tę myśl, pewnie zapadłaby się ze wstydu pod ziemię. Na całe szczęście Yana pochłonęła jej uwagę na tyle, że nie tylko powstrzymała myśli o przyzwoitości, ale także inne zmysły przed dojrzeniem reakcji blondyna. Dla ich wspólnego spokoju, przynajmniej na razie.
Gdy było po wszystkim, uśmiechem — szerokim, niemal tak samo szczęśliwym jak wtedy, nad jeziorem — odpowiedziała mu na podziękowania. Podniosła się też z klęczek, zdążyła nawet otrzepać kolana, choć z tym gestem wiązał się powrót do rzeczywistości. Nagłe rozszerzenie wszechświata na powrót do jego zwyczajnych rozmiarów. Nie spodziewała się, że proste komendy idziemy i szybko zadziałają tak skutecznie. W jednym momencie ruszyła przed siebie, tuż obok małego psidwaka, z Yaną przed sobą.
Nie wiedziała, dokąd biegną. Nazwa metro była jej równie nieznana, co sam Londyn; w mieście bywała rzadko, zazwyczaj w czyimś towarzystwie, względną orientację zachowując w niektórych tylko fragmentach ulicy Pokątnej. Ale ufała im — Marcelowi i Jimowi, że wybrali najbezpieczniejszą drogę, że wiedzieli, dokąd iść. Nawet gdy znaleźli się prawdziwie pod ziemią, w ciemnym tunelu. Wtedy też, gdy ciemność nie pozwalała na dużą świadomość przestrzenną, schyliła się, aby wziąć psidwaka na ręce, przytulić go do siebie. Bała się, że zgubią zwierzaka, ale także potrzebowała chyba jego obecności, żeby odnaleźć okruchy odwagi i trzymać się ich tak długo, jak tylko będą musieli biec. A im dłużej to trwało, tym bardziej miała wrażenie, że to wszystko było tylko złym snem, zupełnie oderwanym od rzeczywistości. Dźwięki ich oddechów, kroków sześciu par nóg, momentami pojawiające się jęknięcia ze zmęczenia — to wszystko było niczym wobec trzasków, huków, stłumionych krzyków, które pewnie dochodziły z powierzchni. Nie potrafiła już odróżnić prawdy od tego wszystkiego, co podsuwał jej wymęczony umysł. Nie myślała nawet, że tunel mógł się zawalić — miał być przecież bezpiecznym schronieniem, w którym przeczekają wszystko, co złe, może dostaną jakąś poważną pomoc. Nawet gdy szczury przebiegały pomiędzy ich nogami, starała się być dzielna, choć zazwyczaj zaciskała wtedy powieki i zęby, przyspieszając tylko kroku. Raz, gdy jeden z ogonów musnął jej łydkę, pisnęła dość donośnie, drżącym od nadchodzącej fali płaczu głosem. W tym samym momencie pomogła sobie kolanem, poprawiając chwyt na psidwaku, wolną dłoń znów przyciskając do ust tak, aby stłumić wszystkie odgłosy. Nie potrafiła nad sobą zapanować, nie teraz, gdy adrenalina wciąż rozlewała się po całym ciele, ale sił z każdą minutą brakło coraz bardziej.
Gdy Yana spytała się o jej samopoczucie, w mikrym świete różdżki Blythe mogła zobaczyć tylko przerażoną do żywego minę kuzynki, która kręci przecząco głową. Nie miała już nawet sił udawać, że wszystko było w porządku. Była zmęczona, przerażona, brudna i głodna, chciała tylko wrócić do domu, przytulić się do mamy, umyć i zasnąć. Starała się trzymać emocje w ryzach, ale czuła się zupełnie bezsilna, bezbronna. Jak liść porwany przez wiatr, rzucany we wszystkie kierunki bez namysłu. Poobijane ciało coraz bardziej dawało o sobie znać.
Przez resztę drogi starała się po prostu nie odzywać. Wpatrywała się zresztą, gdy tylko okoliczności na to pozwalały, w ziemię lub posadzkę pod nogami. Próbowała też nie słuchać rozmów dookoła, tak długo, jak nie wydawały się one istotne dla nich wszystkich. Nareszcie jednak wydawali się dotrzeć do celu. Przycisnęła psidwaka raz jeszcze do piersi, całując w główkę, nim odstawiła go na ziemię, na pewno chciał poznać nowe otoczenie. Może on jeden aż tak bardzo się nie bał i nie wiedział, w czym tak naprawdę brał udział.
Czuła, jak drżą jej kolana, całe nogi, ręce. Mimo to odnalazła wzrokiem Yanę zasiadającą pod ścianą, a także ciemnowłosą nieznajomą i — jego imię już znała — Vito. Spowolnionym zmęczeniem ruchem wyciągnęła z kieszeni sakiewkę z niewielką ilością pieniędzy*, ale chyba wystarczającą, by Gia mogła coś za nie kupić.
— Mały musi być głodny — szepnęła do dziewczyny, niwelując dystans między nimi. Nie chciała, by chłopiec dosłyszał jej słowa. Wsunęła ostrożnie sakiewkę do kieszeni jej ubrania, nie chcąc słuchać żadnych słów sprzeciwu. Wzrok opuściła na dół, trochę w bok, ale wydawało jej się, że w tym całym zamieszaniu widziała, że i ona jest ranna. — Jak... Jak znajdziemy spokojne miejsce, to też się tym zajmę, dobrze? — dodała, chcąc zapewnić dziewczynę, że choć się nie znają, może na nią liczyć. Nie wiedziała, jak się tym zajmą, skąd dostaną opatrunki, czy może znów będzie trzeba ciąć ubrania, aby jakkolwiek zapanować nad sytuacją.
Dopiero po tym, chwiejnym krokiem, podeszła do miejsca, w którym zatrzymali się chłopcy. Znów sięgnęła do kieszeni, tym razem wyciągając z niej Marcelowy nożyk, który podała mu na otwartej, drżącej ze zmęczenia dłoni.
— Prze... Przepraszam... — suchość w ustach utrudniała mowę, ale musiała oddać mu jego własność. Wolna dłoń poszukała oparcia o jedno z najbliżej stojących krzeseł. Powieki miała ciężkie, piekły od środka, ale starała się utrzymać je otwarte, nie mogła pozwolić sobie na sen. — Jak... Jak się czujecie?
| *10 PM
Chciała czerpać z nich siłę, aby później oddać ją w czułości opieki, tego wszystkiego, co musiało na nich czekać gdziekolwiek tam, gdzie miało być bezpiecznie. Słowa Jima, skumulowane z uśmiechem Marcela, tak przecież przez nią oczekiwanym, wlały w jej serce jeszcze więcej nadziei, jeszcze więcej siły. Będzie dobrze, mówiła sobie w myślach raz za razem, będzie dobrze, wypowiedziała wreszcie chyba na głos, choć znów nie była w stanie stwierdzić tego z całą pewnością. Będzie dobrze, bo wszyscy są razem, będzie dobrze, bo nikogo nie zostawią w tyle, będzie dobrze, bo wszyscy mieli iść razem, tak jak mówiła to nieznajoma. Będzie dobrze, bo skupiona na ognikach złości próbujących tańczyć wokół niej, nie myślała o tym, w jaki sposób dotyka właśnie Marcela; gdyby tylko miała przestrzeń na tę myśl, pewnie zapadłaby się ze wstydu pod ziemię. Na całe szczęście Yana pochłonęła jej uwagę na tyle, że nie tylko powstrzymała myśli o przyzwoitości, ale także inne zmysły przed dojrzeniem reakcji blondyna. Dla ich wspólnego spokoju, przynajmniej na razie.
Gdy było po wszystkim, uśmiechem — szerokim, niemal tak samo szczęśliwym jak wtedy, nad jeziorem — odpowiedziała mu na podziękowania. Podniosła się też z klęczek, zdążyła nawet otrzepać kolana, choć z tym gestem wiązał się powrót do rzeczywistości. Nagłe rozszerzenie wszechświata na powrót do jego zwyczajnych rozmiarów. Nie spodziewała się, że proste komendy idziemy i szybko zadziałają tak skutecznie. W jednym momencie ruszyła przed siebie, tuż obok małego psidwaka, z Yaną przed sobą.
Nie wiedziała, dokąd biegną. Nazwa metro była jej równie nieznana, co sam Londyn; w mieście bywała rzadko, zazwyczaj w czyimś towarzystwie, względną orientację zachowując w niektórych tylko fragmentach ulicy Pokątnej. Ale ufała im — Marcelowi i Jimowi, że wybrali najbezpieczniejszą drogę, że wiedzieli, dokąd iść. Nawet gdy znaleźli się prawdziwie pod ziemią, w ciemnym tunelu. Wtedy też, gdy ciemność nie pozwalała na dużą świadomość przestrzenną, schyliła się, aby wziąć psidwaka na ręce, przytulić go do siebie. Bała się, że zgubią zwierzaka, ale także potrzebowała chyba jego obecności, żeby odnaleźć okruchy odwagi i trzymać się ich tak długo, jak tylko będą musieli biec. A im dłużej to trwało, tym bardziej miała wrażenie, że to wszystko było tylko złym snem, zupełnie oderwanym od rzeczywistości. Dźwięki ich oddechów, kroków sześciu par nóg, momentami pojawiające się jęknięcia ze zmęczenia — to wszystko było niczym wobec trzasków, huków, stłumionych krzyków, które pewnie dochodziły z powierzchni. Nie potrafiła już odróżnić prawdy od tego wszystkiego, co podsuwał jej wymęczony umysł. Nie myślała nawet, że tunel mógł się zawalić — miał być przecież bezpiecznym schronieniem, w którym przeczekają wszystko, co złe, może dostaną jakąś poważną pomoc. Nawet gdy szczury przebiegały pomiędzy ich nogami, starała się być dzielna, choć zazwyczaj zaciskała wtedy powieki i zęby, przyspieszając tylko kroku. Raz, gdy jeden z ogonów musnął jej łydkę, pisnęła dość donośnie, drżącym od nadchodzącej fali płaczu głosem. W tym samym momencie pomogła sobie kolanem, poprawiając chwyt na psidwaku, wolną dłoń znów przyciskając do ust tak, aby stłumić wszystkie odgłosy. Nie potrafiła nad sobą zapanować, nie teraz, gdy adrenalina wciąż rozlewała się po całym ciele, ale sił z każdą minutą brakło coraz bardziej.
Gdy Yana spytała się o jej samopoczucie, w mikrym świete różdżki Blythe mogła zobaczyć tylko przerażoną do żywego minę kuzynki, która kręci przecząco głową. Nie miała już nawet sił udawać, że wszystko było w porządku. Była zmęczona, przerażona, brudna i głodna, chciała tylko wrócić do domu, przytulić się do mamy, umyć i zasnąć. Starała się trzymać emocje w ryzach, ale czuła się zupełnie bezsilna, bezbronna. Jak liść porwany przez wiatr, rzucany we wszystkie kierunki bez namysłu. Poobijane ciało coraz bardziej dawało o sobie znać.
Przez resztę drogi starała się po prostu nie odzywać. Wpatrywała się zresztą, gdy tylko okoliczności na to pozwalały, w ziemię lub posadzkę pod nogami. Próbowała też nie słuchać rozmów dookoła, tak długo, jak nie wydawały się one istotne dla nich wszystkich. Nareszcie jednak wydawali się dotrzeć do celu. Przycisnęła psidwaka raz jeszcze do piersi, całując w główkę, nim odstawiła go na ziemię, na pewno chciał poznać nowe otoczenie. Może on jeden aż tak bardzo się nie bał i nie wiedział, w czym tak naprawdę brał udział.
Czuła, jak drżą jej kolana, całe nogi, ręce. Mimo to odnalazła wzrokiem Yanę zasiadającą pod ścianą, a także ciemnowłosą nieznajomą i — jego imię już znała — Vito. Spowolnionym zmęczeniem ruchem wyciągnęła z kieszeni sakiewkę z niewielką ilością pieniędzy*, ale chyba wystarczającą, by Gia mogła coś za nie kupić.
— Mały musi być głodny — szepnęła do dziewczyny, niwelując dystans między nimi. Nie chciała, by chłopiec dosłyszał jej słowa. Wsunęła ostrożnie sakiewkę do kieszeni jej ubrania, nie chcąc słuchać żadnych słów sprzeciwu. Wzrok opuściła na dół, trochę w bok, ale wydawało jej się, że w tym całym zamieszaniu widziała, że i ona jest ranna. — Jak... Jak znajdziemy spokojne miejsce, to też się tym zajmę, dobrze? — dodała, chcąc zapewnić dziewczynę, że choć się nie znają, może na nią liczyć. Nie wiedziała, jak się tym zajmą, skąd dostaną opatrunki, czy może znów będzie trzeba ciąć ubrania, aby jakkolwiek zapanować nad sytuacją.
Dopiero po tym, chwiejnym krokiem, podeszła do miejsca, w którym zatrzymali się chłopcy. Znów sięgnęła do kieszeni, tym razem wyciągając z niej Marcelowy nożyk, który podała mu na otwartej, drżącej ze zmęczenia dłoni.
— Prze... Przepraszam... — suchość w ustach utrudniała mowę, ale musiała oddać mu jego własność. Wolna dłoń poszukała oparcia o jedno z najbliżej stojących krzeseł. Powieki miała ciężkie, piekły od środka, ale starała się utrzymać je otwarte, nie mogła pozwolić sobie na sen. — Jak... Jak się czujecie?
| *10 PM
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
"Pod ziemią"
Szybka odpowiedź