Polana
Miejsce to najpiękniej wygląda jasną nocą, oświetlone blaskiem bijącym od rozgwieżdżonego nieba. Jeśli wierzyć plotkom rozpowszechnianym przez najstarszych ze zbirów, czasem - z rzadka, oczywiście - przebiegają tędy pojedyncze okazy dzikich jednorożców. Na nich zapewne też czyhają; świadomi ceny za ich krew, włosie, czy błyszczące, twarde jak skała rogi. Za ile lat te stworzenia staną się tylko legendą?
Melodia niosła się po całej polanie. I choć to cymbały i skrzypce było słychać najmocniej, nie dało się ukryć, że wyjątkowe brzmienie zawdzięczała także skrzypcom, harfie i irlandzkim bębnom. Celtycka muzyka splatała się z rytmem czarodziejom dobrze znanym, doskonałym do klasycznych podrygów i piruetów. I choć nie było nigdzie typowego parkietu, a muzycy nie przypominali orkiestr znanych z sabatów czy innych dostojnym wydarzeń, tańcom nie było końca odkąd tylko pierwsi czarodzieje znaleźli się na polanie. Muzycy ubrani w starodawne czarodziejskie stroje zajmowali miejsce przy jednym z mniejszych, trzaskających ognisk. Siedzieli na głazach i konarach, rozświetleni złotym blaskiem wznoszących się płomieni, przygrywali pod nóżkę, kłaniając się lekko nowym parom. Podczas miłosnego festiwalu Brón Trogain, nawet podczas tańców, czarodzieje składali hołd Matce Ziemi. Kobiety niezależnie od wieku i statusu zdejmowały pantofle na obcasie, które mogły wbijać się w miękką ziemię, zrzucały cienkie wierzchnie okrycia, tiary i kapelusze, by w samym środku polany ująć dłoń wybranka i zatańczyć. Pary wirowały na miękkiej, ugniecionej trawie w rzędach jak na sali balowej. Cienkie, przewiewne materiały sukni falowały na wietrze i przy obrotach, a kwiaty na głowach dziewcząt, które puściły na jeziorze splecione przez siebie wianki drżały przy każdym ruchu.
Umęczone tańcem pary mogły odpocząć przy drewnianych stołach; spocząć na ławach, na które dla komfortu gości narzucone tkane, miękkie, materiały. Stoły zastawione były syto. Pierwsze zebrane tego lata owoce i warzywa wymieszane ze sobą w misach, ziemniaki podawane na różne sposoby. Nie brakowało przede wszystkim chleba, który był symbolem pokarmu i poświęcenia Tailtiu, świeżego nabiału serwowanego na tradycyjnych paterach i przede wszystkim pieczonego na rożnie mięsa reema podawanego na drewnianych deskach — pokrojonego na porcje.
Między wiedźmami dbającymi o to, by goście festiwalu nie byli głodni spacerowały młode dziewczęta wielu kojarzone z pierwszej, dziękczynnej uczty. Jedne widziano z dzbanami pełnymi wody lub tradycyjnego, domowego bimbru, inne na drewnianych tacach proponowały gościom alkohole z różnych części świata — spłynęły statkami do Anglii specjalnie na święto Brón Trogain wraz z handlarzami z kontynentu.
Dziewczę podsuwa ci tacę z ręcznie malowanymi kielichami. Każdy z nich przedstawia coś innego, różnią się dominującym kolorem w swych malowidłach, lecz przede wszystkim — różnią się zawartością. W celu degustacji wina, postać rzuca kością k10 na jeden z kielichów.
- Wina:
1. Kielich przedstawiający Dagdę — mężczyznę trzymającego maczugę i kocioł. W środku Clos Mazeyres - francuskie czerwone wino z Pomerolu. Składają się na nie szczepy Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc i Merlot. Doskonałe do jagnięciny i dziczyzny. Posiada ciemno rubinowo-fioletowe odcienie. Bogaty bukiet czarnych i czerwonych owoców zachwyca i zadowala najbardziej wytrawne podniebienia. Niezwykłością jest nieco waniliowa końcówka, która w trakcie degustacji utrzymuje się na podniebieniu.
2. Kielich z czerwienią, przedstawia Morrigan w towarzystwie krew i kruków. Zawartość kielicha to Chateau Vray Canon Boyer 1954 - to doskonale starzejące się wytrawne wino z Canon-Fronsac. Łatwo wyczuwalny aromat suszonych jagód o bogatym smaku wzbogaca mocne taniny i wytrawne wykończenie. Posiada piękny burgundowy odcień. Winne wykończenie jest przyjemne i długie. Doskonałe Bordeaux.
3. Kielich z wizerunkiem Lugh — młodego mężczyzny z procą i włócznia. Chateau Marienlyst 1952 - wino wytrawne, o głębokiej rubinowo-fioletowej barwie i owocowych aromatach, w szczególności wiśniowych z delikatną nutą przypraw. W ustach stabilne, o dobrej owocowości i gładkich taninach z delikatnym akcentem przypraw na finiszu.
4. Kielich z Tailtiu, bogini Ziemi. Czarkę wypełnia Chateau Le Fournas Bernadotte - Bernadotte ma stałe cechy doskonałego wina o niepowtarzalnym smaku, który jest doceniany przez znawców. Bernadotte oferuje głęboki rubinowy kolor. Nos uwalnia aromaty czerwonych owoców z nutami przypraw; bukiet jest wyrazisty i trwały. Na podniebieniu jego hojność potwierdza się, jest świeże, o subtelnych taninach, a jego wykończenie długie i miękkie.
5. Kielich z Ogmą, przedstawia starszego mężczyznę trzymającego łańcuchy, a na nich, ludzkie głowy. Chateau Monbrison - Wytrawne wino w intensywnym rubinowym kolorze. Posiada intensywne i złożone aromaty, począwszy od kwiecistych aromatów fiołka i róży z nutami owocowymi z czarnej porzeczki aż po borówki, maliny i ciemne wiśnie, a następnie lekko miętową nutę balsamiczną. Smak dość zbudowany o miękkich i jedwabistych taninach które świetnie łączą się ze świeżością, czyniąc je doskonale zrównoważonym.
6. Kielich z Aongusem. Chateau Lyonnat 1954 - Czerwone, wytrawne wino z Saint-Émilion, Bordeaux. Charakteryzują je eleganckie wysoko skoncentrowane taniny owocowe, jędrne - pełne i gęste z mnóstwem aromatów owocowych i dużych tanin.
7. Kielich z podobizną Ecny — patronem mądrości. Mouton - Cadet - Mouton Cadet to wino stworzone przez legendarnego plantatora winorośli i poetę Barona Philippe de Rothschild w 1930 roku. Wino o głębokiej rubinowej barwie, intensywnym bukiecie dojrzałych czerwonych owoców, o łagodnych taninach. Powstaje z winogron szczepu Cabernet Sauvignon, Merlot i Cabernet Franc zbieranych ręcznie w parcelach z apelacji Bordeaux. Wino zrównoważone, znakomite do dań obiadowych na bazie czerwonego mięsa i warzyw w sosie, do twardych serów; cechuje się wysokim potencjałem starzenia.
8. Kielich przyozdobiony czernią, z podobizną boga śmierci — Arawnem. Rioja - białe hiszpańskie wino z prowincji La Rioja. Stworzone ze szczepów Chardonnay, Sauvignon Blanc i Verdejo. To wino wysokiej jakości, które leżakuje co najmniej cztery lata w dębowych beczkach. Posiada bladożółty odcień z zielonkawym akcentem. W nosie błyskawicznie wyczuć eksplozję egotycznych owoców z mieszanką ziół i kopru. Jest świeże, eleganckie z dobrą kwasowością, co zawdzięcza uprawom na dużej wysokości w atlantyckim klimacie.
9. Kielich z podobizną Cernunnosa, przedstawiający mężczyznę z upiornym, krwawym porożem. S'Emilion L'Angelus 1955 - wytrawne wino czerwone o lekko cierpkim smaku, które niezmiennie od dekady jest doceniane przez koneserów. Klasyczne Bordeaux pełne aromatów ciemnych owoców. W smaku jest łagodne i czyste, z lekkimi taninami. Idealnie pasuje do czerwonego mięsa.
10. Kielich przedstawiający druidów. W środku Senorio de los LLanos - czerwone hiszpańskie wytrawne wino i ciemnym i intensywnym kolorze z niuansami terakoty. Posiada złożony zapach, z lekkimi i dojrzałymi akcentami kawy i kakao. Struktura smaku jest klarowna i elegancka. Wyczuwalna jest za to obecność głębokich tanin. Pochodzi z regionu La Mancha.
Na polanie można było też spotkać około dziesięcioletnie dzieci z glinianymi dzbanami. Małe dziewczynki przemykały między dorosłymi w letnich sukienkach, z rozwianymi słowami, a ich małe główki zdobyły korony z suszonych ziół. Grzecznie oferowały napitek z dzbana, który dźwigały, ale nie pamiętały, co znajdowało się w środku. Były w stanie wspomnieć jedynie o alkoholu innym niż wino. Zawsze towarzyszyli im mali chłopcy w lnianych koszulach, którzy nosili rogi reema, służące za kielichy do tych szczególnych napojów. Rozkojarzeniu dzieci trudno się było dziwić, gdy wokół tak wiele się działo. Ludzie kosztowali potraw i win, głośno ze sobą rozmawiali, tańczyli. Same niecierpliwie przebierały nóżkami. By skorzystać z degustacji koktajlu należy odebrać róg reema od chłopca i rzucić kością k10 na zawartość jej dzbanka.
- Koktajle:
- 1. Nieśmiałek – koktajl z winem musującyn, wodą i słodkim likierem kokosowym jest idealną propozycją dla osób odnajdujących się w delikatnych i słodkich smakach. Niejednokrotnie jego smak zawstydza degustujących i to w sposób dosłowny. Już po pierwszym łyku czujesz jak ogarnia cię niesamowita nieśmiałość. Krępują cię spojrzenia innych, wstydzisz się zabierać głos i wyrażać opinie podczas konwersacji. Efekt ten minie, gdy sięgniesz po kolejnego drinka.
2. Wróżka - migoczący od samego początku kieliszek wypełniony jest skrzacim winem oraz lekkim, owocowym musem nadającym koktajlowi nieco gęstszej konsystencji. Już po pierwszym łyku dostrzegasz, jak otaczający cię z każdej strony brokat osiada na Twojej szacie, sprawiając, że mieni się jeszcze bardziej, a głos brzmi nieco piskliwie, jakby należał do maleńkiego skrzydlatego elfa.
3. Druzgotek – szczególnie dla wielbicieli ostrych i ciężkich alkoholi. Starzony rum z odrobiną wody i dużą ilością lodu sprawia, że twoje zachowanie zmienia się w iście demoniczne. Masz wrażenie jakby każdy spoglądał na ciebie w sposób oceniający, masz również większą tendencję do wszczynania awantur, ale za każdym razem, gdy chcesz wyprowadzić atak w czyimś kierunku masz wrażenie jakby ktoś wylał na ciebie kubeł zimnej wody. Twoje ubranie pozostaje suche, a emocje opadają.
4. Oddech smoka - tylko wprawny alchemik poczuje, że w tej kompozycji ciężkiej whiskey przesiąkniętej zapachem dębowej beczki znajdują się ogniste nasiona. Jeden łyk wystarcza, aby Twój głos zniżył swoją barwę do przytłaczającego słuch basu. W miarę opróżniania kielicha czujesz coraz mocniejszy, siarkowy zapach oraz dym wypuszczany przez nozdrza lub usta z każdym oddechem. Wypicie do ostatniej kropli prowadzi do zionięcia ogniem i tymczasowego osmolenia własnej szaty. Koktajl pozostawia po sobie palący posmak oraz pragnienie.
5. Dziki kwiatek – to nic innego jak potocznie zwana miodówka, czyli nalewka z miodu. Nazwa może jednak zmylić, niewielu wie, że to właśnie duszki nazywane Dzikimi Kwiatkami tłoczą i butelkują miód potrzebny do stworzenia właśnie tej nalewki. Nalewka jest mocna w smaku, ale na długo postawia w ustach słodki posmak. To właśnie dzięki tej słodyczy masz ochotę na wypowiadanie się w samych superlatywach o osobach znajdujących się najbliżej ciebie.
6. Creme de la creme - likier porzeczkowy pozostawia po sobie niezapomniane wrażenie w połączeniu z gorzką czekoladą. Smak zostaje z Tobą na dłużej, podobnie jak zapach kakao. Czujesz lekkie otumanienie i to za sprawą już pierwszego drinka. Przyjemne uczucie lekkiej głowy i wolności towarzyszy Ci od pierwszego zamoczenia ust w napoju. Masz wrażenie, że wszystkie troski odchodzą w niepamięć i chcesz zatrzymać tę chwilę na dłuższy czas.
7. Wampir – propozycja dla osób, które nie boją się mocnych smaków i łakną niesamowitych wrażeń. Wyczuwalna whisky, starzony rum oraz wódka stanowią bazę dla tego koktajlu. Podawany z sokiem malinowym i dużą ilością kruszonego lodu. Nie bez powodu jego nazwa nawiązuje do krwiopijcy, ponieważ w szybkim tempie wysysa twoje siły witalne, mąci umysł, wpływa na percepcję. Intensywność smaku sprawia, że już po jednym łyku czujesz się pijany.
8. Królowa Śniegu - intensywność smaku imbiru doprawiona tonikiem i kruszonym lodem, serwowana z ćwiartką pomarańczy. Orzeźwiające, niezbyt słodkie połączenie niemal od razu wywołuje gęsią skórkę i ogarniające Cię zewsząd uczucie chłodu. Oddech zmienią się w typową dla chłodu parę, w której wesoło wirują płatki śniegu. Pomimo zimna ogarnia Cię rozluźnienie, przypominają Ci się dziecięce lata, kiedy bawiłeś się wśród śniegu, a samo wspomnienie wywołuje przyjemne uczucie dziecięcej radości.
9. Burleska - słynny francuski Calvados, którego jabłkowy bukiet przebija się w każdym łyku, doprawione cynamonem, wanilią i odrobiną gorzkiego amaretto przełamującego wyraźną słodycz. Także i Twój głos nabrał wyraźnej, wręcz uwodzącej głębi. Pozostajesz w przekonaniu, że jedno wypowiedziane słowo rozplątuje cudze języki i skłania ku powierzeniu najgłębszych sekretów.
10. Erato - kołyszący się w wysokim szkle alkohol ma ciemnoczerwony kolor. Po jego spróbowaniu czujesz rozpływający się na języku musujący smak granatu i cytryny, cierpkość ginu i delikatną nutę mięty. Masz wrażenie, jakby światło stało się nieco bardziej różowe, a twoja głowa nic nie ważyła, choć zdecydowanie nie jest to stan upojenia alkoholowego. Twoje myśli stają się niezwykle lotne, przez co ciężko jest ci dokończyć jeden wątek w konwersacji: nieustannie wpadają ci do głowy kolejne dygresje do wtrącenia.
Starowiny z wiklinowymi koszami spacerujące po polanie nienachalnie proponują odpoczywającym gościom skosztowanie specjalnego deseru z ciasta drożdżowego z masą migdałową. W jednym z kawałków ciasta jest ukryta srebrna moneta, która wedle przesądów ma zapewnić szczęśliwemu znalazcy obfitość i szczęście. W trakcie Brón Trogain, każdy gość może zamówić specjalne ciasto i rzucić kością k100.
1-99 - nic się nie dzieje
100 - znajdujesz szczęśliwą monetę! Możesz założyć, że oddałeś ją do przetopienia w jednym z lokali na Pokątnej i zgłosić ten fakt w temacie "Komponenty Magiczne" aby otrzymać komponent srebro. Jeśli nie przetopisz monety, jednorazowo ochroni Cię przed efektem pierwszej wyrzuconej przez ciebie po festiwalu krytycznej porażki, a potem rozpadnie się w pył.
Każdy poziom biegłości szczęście obniża ST losowania srebrnej monety o 5 oczek (95 dla poziomu I, 90 dla poziomu II, 85 dla poziomu III).
[bylobrzydkobedzieladnie]
'k10' : 10
Drgnęła z początku nie zwracając uwagi na to, że ktoś przystanął obok, jej wzrok podążał za sylwetką Manannana, która coraz mocniej oddalała się, niknąc pomiędzy kolejnymi sylwetkami ludzi. Musiała przysiąść na chwilę - choć wcale nie miała na to ochoty, chciała wyrwać z końcówki festiwalu ile mogła urzeczona, wciągnięta całkowicie w ogarniający ją stan - ale nagły zawrot głowy kazał jej się zatrzymać. Nie oponowała, zasiadając na najbliższej ławce i zgadzając się zaczekać tutaj na wodę. Nie rozumiała - nagłego zawrotu głowy, bo te nie przychodziły do niej często. Wcale byłoby właściwszym określeniem. Nie doskwierały jej żadne przewlekłe choroby, a dzięki diecie i niezmiennym ćwiczeniom jej ciało pozostawało równie zdrowe. Ale obawy, czy ponure myśli odeszły od niej dalej - to na pewno tylko chwilowe - przekonała siebie samą, ledwie chwilę później. Nadmiar emocji, nic więcej. Ostatnie dwa tygodnie były przecież wymagające i obfitujące w ogrom zdarzeń i przeżyć.
- Oh? - wypadło łagodnie z malinowych warg, kiedy (niechętnie) odciągnęła w końcu od znikającej sylwetki, odchyliła się spoglądając za siebie i rzeczywiście - w końcu - dostrzegając kawałek dalej przewieszony przez ławkę szal. Nie zwrócił kompletnie jej uwagi wcześniej. Spojrzała na niego. - Pani szal to przemiły towarzysz, wybornie potrafi słuchać - oznajmiła z majączącym w kącikach warg rozbawieniem przekrzywiając łagodnie głowę. Promieniała. Miała dobry humor i wiele łaskawości dla wszystkiego obok, nie podejrzewając że wpływ na to mogły mieć konkretne wydarzenia - a może po prostu się nad nimi nie zastanawiając. Mimo chwilowej słabości, która z każdą chwilą zdawała się ustępować, jej nastrój był pogodny, a ona sama czuła się lekka. Dziś miała na sobie kobaltową, długą, zwiewną suknię, której wszystko rękawy z przezroczystego i cienkiego materiału. Włosy zostały zebrane w gruby i misterny warkocz w który wczepiono srebrne ozdoby, uszy zdobiły właściwie dość skromne kolczyki. Splecionych na kolanach dłoni dzisiaj właściwie nie zdobiło zbyt wiele, na nadgarstku miała skromną bransoletkę - pamiątkę po Marianne - podarowaną jej przez Tristana subtelny łańcuszek pośrodku spleciony ze sobą dwoma gałązkami róż, tak delikatnymi, że ledwie rzucającymi się w oczy. Jej długie, smukłe palce zdobiła jedynie obrączka i zaręczynowy pierścień. - zabawił mnie w oczekiwaniu na męża aż żal się z nim rozstawać. - zażartowała pogodnie kończąc myśl, przenosząc ciemne spojrzenie na kobietę która przystanęła obok zdając się speszona jej jednostką - nie pierwszy raz ją to spotkało. Byli - dokładnie tak jak mówiła Corinne - enigmą, marzeniem, wzorem, ludźmi często spoglądając ku innym z gazet. Budzili zazdrość i zaciekawienie. - Może pani usiądzie na chwilę? - zaproponowała wskazując dłonią miejsce obok siebie uprzejmie, ciemne, bystre spojrzenie dostrzegło ślady zmęczenia, ale nie zająknęła się na ten temat ani słowem nie. - Zadowoliły panią obchody Brón Trogain, pani…? - zapytała zachęcając do chwili rozmowy i przedstawienia się. Nawet teraz, mając w niej swój cel. Im więcej osób poniesie o niej wieści - dobre wieści - będzie posiadało o niej dobre zdanie, tym lepiej dla niej samej. Sięgnęła po panią, bo kobieta wydawała jej się w wieku podobnym, albo trochę wyższym od tego Melisande, zakładając, że naturalnie jest już zamężna - twarz miała zmęczoną, ale ładną - nie poszukiwała jednak pierścieni na jej dłoniach skupiona na twarzy i utrzymaniu kontaktu wzrokowego.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
– Och, z pewnością tylko te, na które sama pani pozwoliła – zasugerował komendant lekko, posyłając ci spojrzenie z ukosa. Wśród przedstawicieli Departamentu Przestrzenia Prawa Czarodziejów nie było tajemnicą, że wiedźmi strażnicy latami budowali swoją tożsamość – i często nawet ich współpracownicy nie wiedzieli, które fakty na ich temat były tymi prawdziwymi. – Mam nadzieję, że zostało pani dane odwiedzić festiwal czysto prywatnie? No bo chyba – ściszył konspiracyjnie głos, nachylając się nieco i w teatralnym geście przykładając otwartą dłoń do klatki piersiowej – nie zrobiłem nic, żeby znaleźć się na celowniku pani wydziału? – Zamilkł, przypatrując ci się wyczekująco przez długą sekundę, w trakcie której jego twarz nabrała poważnego wyrazu – ale nim zdążyłabyś mu odpowiedzieć, roześmiał się głośno, prostując się; w geście, który mógł świadczyć o tym, że tylko żartował, i tak naprawdę wcale nie brał takiej ewentualności pod uwagę.
Spojrzenie Arnolda przez chwilę jeszcze śledziło sylwetki jego córek, nim ponownie zwrócił się bezpośrednio do ciebie. – Cóż więc panią powstrzymuje? Proszę korzystać – nie wiadomo, kiedy taka okazja trafi się ponownie – zauważył, dłonią wskazując w kierunku parkietu. Wyglądało na to, że sam się tam nie wybierał; nie zaproponował ci też wspólnego tańca, prawą dłoń przez cały czas zaciskając na główce trzymanej przy boku laski – choć mogłaś wiedzieć, że tak naprawdę wcale nie była mu potrzebna, a krok – kiedy chodził – miał pewny i sprężysty.
– Wobec tego jestem zupełnie spokojny – odparł płynnie, przenosząc uwagę na dziewczynę, która pojawiła się obok was z tacą zastawioną kielichami. – Ma pani rację, można tu znaleźć prawdziwe perełki. Przez ostatni tydzień statki zawijały do portu jeden po drugim, kontrole były dla moich ludzi koszmarem – nie uwierzyłaby pani, co poważni czarodzieje czasami próbują przemycić w tych ładowniach. Ale! Nie będę pani zanudzał – zreflektował się, po czym sięgnął po kielich – bliźniaczy do tego, który sama wybrałaś. Jasnowłosa dziewczyna dygnęła i oddaliła się, lawirując pomiędzy bawiącymi się uczestnikami festiwalu. Komendant natomiast przysunął do siebie naczynie, nachylając się na nim na moment. – Ach – mruknął krótko, jakby sam do siebie; na jego twarzy wymalowało się zrozumienie. – Jak na kogoś, kto twierdzi, że niewiele wie o winach, dokonała pani wyśmienitego wyboru. Hiszpańskie – zadecydował, odsuwając od siebie kielich. – Była pani kiedyś? – zagadnął z zainteresowaniem, rzucając ci zaciekawione spojrzenie. – Owoce są z pewnością wyczuwalne, czuje pani oprócz tego kawę i kakao? – zapytał, unosząc wyżej brew.
Zanim przytknął kielich do warg, uniósł go jeszcze lekko. – Może chciałaby pani zaproponować toast? – zasugerował; pytanie wydawało się pozbawione podtekstu, a Arnold Montague sprawiał wrażenie człowieka, który ma zwyczajnie dobry humor – o którego reputacji momentami prawie dawało się zapomnieć.
Zresztą, być może dzisiejsze spotkanie pozostawi jej furtkę do dalszego rozwinięcia znajomości z komendantem, być może uda jej się zbliżyć na tyle, by wyciągnąć kolejne informacje. Wszystko jednak w swoim czasie; relacji i zaufania nie budowało się w jeden wieczór.
Na konspiracyjny ton odpowiedziała półuśmiechem, błyskawicznie podłapując nastrój komendanta i parsknęła cicho, szybko przesłaniając usta dłonią. Zaraz także pokręciła głową, jak gdyby pomysł, że Arnold Montague mógł znaleźć się na jej celowniku była równie niedorzeczna, co mrzonki o tym, że rebelia ma jakiekolwiek szanse na sukces w tej wojnie.
Mgliste wspomnienie o tańcach spotkało się z nieoczekiwaną sugestią, by nie marnowała czasu i korzystała z uciech festiwalu. Adda przez chwilę jeszcze spoglądała w stronę płynących po parkiecie par, śledziła spojrzeniem skrzące się materiały sukni i mdły błysk biżuterii, ale ostatecznie tylko przyjrzała się komendantowi spod oka i uśmiechnęła jak lis.
― Powstrzymuje mnie brak odpowiedniego partnera, wszak samej mi nie wypada ruszyć w tan ― odparła całkiem szczerze, ale bez czającego się w wypowiedzi podtekstu. Nie próbowała zaciągnąć komendanta na parkiet, choć w tańcu pewne rzeczy ― pytania, gesty ― mogłyby wyjść naturalniej, a im bliżej niej delikwent się znajdował, tym większą miała szansę na niego wpłynąć. ― Utrata takiej okazji, pozwolę sobie zauważyć, jest w pełni zrekompensowana pańskim towarzystwem. Bez żalu odpuszczę tę melodię.
Ostatecznie, okazję do tańca doskonale potrafiła wykreować sobie sama. Kusiło ją przez chwilę by to dodać, pochwalić się, połasić, jak kot szukający aprobaty ludzkiej dłoni, ale powstrzymała się, odpuściła. Pewne rzeczy lepiej pozostawić w przyjemnej sferze niedopowiedzeń, oblec się aurą tajemnicy. Niektórzy mężczyźni woleli to od otwartego flirtu.
Wysłuchała wypowiedzi komendanta o statkach z uwagą, przelotnie nawet uniosła brwi, kiedy przewinął się temat cudów przemycanych w ładowniach, ale nie sprawiała wrażenia znudzonej. W głębi ducha czuła prawdziwe ożywienie tematem, myśl o tym, że jest tak blisko poruszenia interesujących ją kwestii zdawała się palić, ale wieloletnie doświadczenie szpiega pozwoliło jej nie wypaść z roli i nie zdradzić myśli; ognik zdrowej ciekawości niezmiennie tlił się na dnie jej oczu od początku tego spotkania.
― Ach, gdzieżby, nie zanudza pan ― odpowiedziała spokojnie ― prawdę mówiąc, w swoim życiu nieco napodróżowałam się statkami, służbowo czy też prywatnie, zatem jestem w stanie uwierzyć w ludzką kreatywność przemytniczą. Proszę sobie wyobrazić, że gdy przypływałam tu z Francji na szkolenie drugiego stopnia, to ktoś w ładowni ukrywał nierejestrowanego żmijoptaka w butelce po winie. ― Pokręciła głową z dezaprobatą. ― Na nieszczęście wszystkich pasażerów ― butelka pękła, a stworzenie wypełniło całą ładownię, stwarzając tym bezpośrednie zagrożenie zatopienia statku. Szczęściem, pomogła nam wtedy magiczna straż przybrzeżna… ― Zakołysała delikatnie powziętym w dłoń kielichem, na krótki moment odpływając myślami do tamtego wspomnienia. Było jak najbardziej prawdziwe, podobnie jak prawdziwe było przekonanie, że utonie na tym statku i nigdy nie dopłynie do wybrzeży Wielkiej Brytanii.
― Mam nadzieję ― mruknęła miękko, powracając myślami do tego co tu i teraz, do festiwalu i do komendanta ― że znaleziska pańskich ludzi, prócz koszmaru proceduralnego, nie okazały się aż tak krnąbrne w opanowaniu jak ten żmijoptak?...
Fakt, że trafiła z opisem zapachu zaskoczył ją chyba bardziej niż oświadczyny na końcu świata. Uniosła przelotnie brwi, złapała spojrzenie komendanta, dając mu szansę na ujrzenie w jej oczach iskry zaskoczenia.
― Trafny wybór podyktowany szczęściem ― odparła skromnie. ― Niestety, nie miałam okazji. Znam jednak smak tamtejszych pomarańczy, mój ojciec przywoził je od czasu do czasu ze swoich wypraw. Stąd też zapewne moje pierwsze skojarzenie… ― jeszcze raz skusiła się na przysunięcie kielicha bliżej nosa, ale aromat pozostawał niezmiennie znajomy; budził miłe wspomnienia i pozytywnie nastrajał. Uśmiechnęła się bezwiednie. ― …zawsze wydawało mi się, że mam dobry węch, ale ten kielich jest dla mnie prawdziwą zagadką. Po pańskiej sugestii zdaje się, że wyczuwam nutę kawy, ale żeby kakao? ― Przechyliła nieznacznie głowę, przyjrzała się kielichowi nad wyraz podejrzliwie, jakby oczekiwała, że wymalowany nań druid zaraz przemówi i zdradzi swe wszystkie tajemnice. Kiedy tak się nie stało ― zmrużyła zabawnie oczy, ale rozpogodziła się, gdy tylko padła sugestia toastu.
― Pozwoli pan, że ucieknę w prostotę? ― Uniosła nieznacznie kielich. ― Za spotkanie, panie komendancie.
i jak kot muszę umrzeć
Nie była przekonana skąd wzięła się ta chwilowa niechęć, ten przebłysk złej woli, który prawie sprowokował ją do tego, by się nieuprzejmie odszczeknąć - emocje jednak, tak irracjonalne jak puste, zniknęły równie szybko jak się pojawiły. Wystarczyło, że przyjrzała się kobiecie lepiej, doceniła misterność jej szat, urok młodej twarzy i uśmiech charakterystyczny tylko kobietom, których życie było łatwe i usłane różami. Nie musiała prosić o imię, by rozpoznać szlachciankę; nie kojarzyła jednak kim jest dokładnie, nie natychmiast, gdyż nie śledziła życia brytyjskiej socjety. Więcej rozpoznawała mężczyzn, bo oni częściej pojawiali się w Walczącym Magu. Po Czarownicę sięgała rzadko.
Dochodząc jednak do wniosku, że kobieta jest kimś ważnym - a była też przy tym piękna i Elvira nigdy nie miała większych skrupułów przed docenianiem kobiecych wdzięków - prędko zmieniła podejście. Uśmiechnęła się na tyle ciepło na ile pozwoliły jej zmęczenie i zgorzknienie, chociaż nie była przekonana w jaki sposób ma odpowiedzieć na ten zaskakująco swobodny humor. Nie były to słowa, których spodziewałaby się usłyszeć z ust lady, ale z drugiej strony, czy nie przekonała się już, że wiele z tych dam nie jest wcale tak nudna jak w swoim zacietrzewieniu chciała myśleć przez większość życia?
Oczywiście, że była zazdrosna. Ale jej zazdrość była złożona, głębsza. Nie była przypadkową czarownicą, pochodziła z czystokrwistej rodziny, a Melisande prowadziła przecież byt, o który Elvira się otarła. Czasem, w wyjątkowo ponure dni, dochodziła do wniosku, że wszystko byłoby lepsze niż męka bycia prawie arystokratką. Córką szlachcianki na tyle żałosnej, że odebrano jej prawo do wszystkiego co związane z korzeniami, z rodem.
- No tak - powiedziała w końcu cicho. Nie chcąc sugerować tak bezczelnie, że nie jest przekonana z jaką lady ma do czynienia, próbowała wyciągnąć te informację okrężnie. - Nie chciałabym zajmować lady zbyt wiele czasu. Rozumiem, że lord... wkrótce wróci.
Mimo swoich słów przysiadła na skraju ławki, ponieważ nie wypadało odmówić. Sięgnęła po szal i zarzuciła go sobie na kolana. Na tle białej sukienki odcinał się tylko on i szmaragdowy kamień na jej piersiach. Właściwie jedyna biżuteria jaką dziś miała, jeśli można byłoby nazwać go w tak prozaiczny sposób.
- Elvira Multon. Właściwie panna - przedstawiła się bez większego wstydu, bo wiedziała, że jeśli lady pozna jej nazwisko, to informacja ta prędzej czy później do niej dotrze. Być może już dotarła. Najprawdopodobniej przeceniała rozmiar plotek, które o niej krążyły, miała jednak ponurą świadomość, że nie są one pochlebne. Przyznając się do wszystkiego samodzielnie mogła przynajmniej obserwować jej twarz, zobaczyć reakcje, których, być może, nie zdołałaby ukryć w porę. Nie obawiała się kontaktu wzrokowego, utrzymywała go na tyle długo na ile robiła to Melisande, bo rzadko odwracała wzrok pierwsza, jeśli nie miała do czynienia z czarodziejami potężniejszymi od siebie. Niemniej jednak nie zadzierała brody i nie zmieniała charakteru swojego uprzejmego uśmiechu. Nie chciała wyjść na bezczelną. - Och, niezwykle. Możliwość celebrowania tradycji w samym sercu londyńskich lasów bez konieczności ukrywania się i pilnowania antymugolskich barier jest niczym głęboki oddech po długiej chorobie. Można powiedzieć, że nareszcie odzyskaliśmy wolność. Prawo do świata, którego tylko my mamy moc kształtować. Od tego roku, tego święta, wszystko powinno już iść w dobrym kierunku - Wygładziła szal na swoich kolanach, spojrzała na kobietę spod rzęs. - Czy lady ma podobne odczucia?
will you be satisfied?
- Niefortunnie by się złożyło, gdybym czekała za kimś, kto w zamierza nie ma powrócić, nieprawdaż? - zapytała żartobliwie, przekrzywiając łagodnie głowę. - Ale nie mam obaw - to słowny człowiek. Dżentelmen jak pani szal. - odprowadziła tkaninę spojrzeniem, od kolan kobiety wędrując w górę, ku jej twarzy. Jej tęczówki przesuwały się spokojnie i powoli i choć na dłużej zatrzymały się dopiero na twarzy jej rozmówczyni, to najmocniej jej uwagę skupił kamień, który znajdował się na jej szyi. Zaintrygowało ją to. Ale nie pozwoliła by jej brew drgnęła na wargach pozostawiając jedynie uprzejmy uśmiech ogarniający spojrzenie, które walczyło z chęcią przesunięcia się niemal nachalnie wokół w poszukiwaniu męża. Ale nie dlatego, że jej rozmówczyni zrobiła coś nie tak - bardziej przez wiercącą i irytującą potrzebę spojrzenia znów na to, co ją mimowolnie przyciągało. Jej spojrzenie uciekło od twarzy blondynki bezwiednie przesuwając po terenie wokół nim w ogóle zorientowała się że to robi złapana wypowiedzianymi słowami.
- Proszę mi wybaczyć, panno Multon. - powiedziała najpierw wracając tęczówkami do rozmówczyni, pochylając delikatnie głowę. Wyraz twarzy Melisande niewiele się zmienił - głównie dlatego, że samo nazwisko równie niewiele jej mówiło. Próżno też było szukać na jej licu skruchy w padających przeprosinach - te, były zwykłą kurtuazją, niczym więcej. Odwróciła znów tęczówki, a później pozwoliła, by jej plecy nachyliły się trochę w jej kierunku. - Melisande Travers - przedstawiła się, choć wydawało jej się to jedynie formalnością - lady, jak zdążyła panna zauważyć. - dodała dźwięcznie z łagodnym rozbawieniem wracając do swojej rozmówczyni tęczówkami. Nie unikała jej spojrzenia, czując się lekko zaintrygowaną tym że blondynka nim nie umyka nerwowo, ale nie na tyle, by nie umknąć znów tęczówkami by przesunąć nimi po tłumie sylwetek rozciągających się przed nią. Odchyliła się plecami odnajdując oparcie. Pozwalając sobie przymknąć na krótką chwilę tęczówki, kiedy słowa padały z ust towarzyszącej jej kobiety. Na tyle, by nie wyglądało to niepokojąco. Jej wargi rozciągnęły się odrobinę bardziej. Ale nie mogła nie czuć lekkiego zmęczenia, które zaczynało przebijać się przed owijającą ją szczelnie euforię. Nabrała powietrza przez nozdrza, nachylając się odrobinę w stronę kobiety, kiedy zawiesiła między nimi pytanie. Jej wargi rozciągnęły się mocniej.
- Nie powinno, panno Multon - z pewnością pójdzie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - wróciła na swoją wcześniejszą pozycję. Ruchy wykonywała łagodne, wystrzegając się tych gwałtownych na ten moment - bo to kiedy odwróciła się trochę energiczniej wcześniej zawróciło jej się w głowie powodując chwilową słabość. - Uczucia dzielimy jednakie. Jestem dumna z dokonań nie tylko mojego męża i brata, ale i wszystkich którzy podnieśli różdżki w walce o to, czym cieszyć przychodzi nam się dzisiaj. A i kunszt organizacji tego wydarzenia należałoby docenić - miała panna szansę skorzystać ze wszystkich oferowanych atrakcji? - zapytała uprzejmie. Ona sama skorzystała chyba z większości - choć jej ulubioną zdecydowanie był namiot, który stanowił dla nich nie tylko ważną ale i przyjemną część celebracji festiwalu. Wróciła spojrzeniem do panny Multon, pochylając ku niej głowę. - Ciekawy dobór - zaczęła, unosząc rękę, niewerbalnie dotykając się w miejscu w którym odbijał się noszony przez nią odłamek. - biżuterii. - powiedziała, pozornie chwaląc ją za posiadaną ozdobę. Ale coś w ledwie widzialnie zmrużonych oczach zdawało się wyraźniejsze niż wcześniej.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Tym jednak co różniło ją od nich diametralnie był stosunek do zawieszenia broni. Elvira czuła się nim znużona. Wiedziała, że wojna nie jest jeszcze wygrana - i była więcej niż chętna, by oddać się znowu walce, bo jak dotąd tylko walcząc czuła się naprawdę żywa.
Teraz czuła się zaledwie obecna, zbyt zmęczona, by reagować entuzjastycznie na szansę zaimponowania pięknej lady. Uśmiechała się jednak miło i parskała krótkim śmiechem w odpowiednich momentach, bo kobieta próbowała być wobec niej uprzejma, wydawało się nawet, że cieszy się z towarzystwa (co, rzecz jasna, mogło być tylko wprawną gierką wyższych klas). Mogła być też zwyczajnie znudzona, a że Elvira też czuła się znudzona, została na miejscu i rozsiadła się wygodniej, już wcale nie tak niepewna jak przed momentem.
- Tak by było. Niemniej jednak my, kobiety, jesteśmy chyba przyzwyczajone do czekania - rzuciła frazesem, unosząc pokrętnie kącik ust. Sama była ostatnią osobą, która by na kogoś czekała. Nawet na mężczyznę rzuciła się pierwsza z pazurami. Niewiele jej to przyniosło. Ale nie potrafiła być cierpliwa. Przechyliła nieco głowę, kiedy kobieta uciekła od niej wzrokiem, rozglądając się znów w poszukiwaniu... zapewne męża. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się czy tak samo mdło wyglądała, gdy na rytuale wodziła wzrokiem za Drew. Złagodziła jednak wyraz twarzy, gdy Melisande odpowiedziała na jej niezadane pytanie. - Lady Melisande. Powinnam się spodziewać, że piękna kobieta nosi równie piękne imię - stwierdziła gładko.
Czy była w stanie przypomnieć sobie, że wspomniana kobieta jest także siostrą nestora Rosierów? Skądże. Ale odnotowała w pamięci, że prawie na pewno ma do czynienia z żoną Manananna. Nie spodziewała się, by lord kapitan mówił o niej wiele, więc założyła, że Melisande może nie mieć bladego pojęcia z kim rozmawia. Może to i lepiej. Wzdychając niemo pod nosem sama zaczęła szukać go wzrokiem; z braku innego zajęcia, gdyż nachalne przyglądanie się profilowi czarownicy wciąż umykającej spojrzeniem nie przynosiło jej żadnej rozrywki. Zainteresowały ją jednak jej przymknięte powieki, lekko rozchylone usta. Przeszło jej przez myśl czy to możliwe, że ktoś kto nie musi robić nic jest jeszcze przy tym zmęczony?
- Fakt. Ciężko byłoby temu przeczyć - zgodziła się z marszu, choć w błękicie jej spojrzenia zaczaiła się na moment pewna złośliwość. Co szlachcianka mogła wiedzieć o wojnie? - Dziękuję. Duma narodu jest dla mnie i dla wszystkich innych walczących kroplą słodyczy w trudach ostatniego roku. - Sama z siebie też była dumna, bo zdołała nie zabrzmieć sarkastycznie. Choć zachowała łagodną manierę, łagodny uśmiech, dość jasno też zasugerowała, że, przynajmniej do tej pory, znajdowała się raczej na froncie niż za nim. I jeżeli dowódcy jej pozwolą, być może kiedyś na niego wróci. - Tegoroczny festiwal jest dla nas wszystkich punktem zwrotnym. Obawiam się jednak, że nie miałam okazji zobaczyć wszystkiego... zbyt często gonił mnie czas. - Właściwie nie kłamała, pojawiała się w Waltham Forest z doskoku, między obowiązkami i pracą. Nie dodała, że z wielu rzeczy rezygnowała też umyślnie, bo po prostu nie leżały w jej guście.
Zamyśliła się, ale pytanie o biżuterię sprawiło, że skupiła wzrok uważnie na oczach Melisande. Dostrzegła, że jej zainteresowanie ma niewiele wspólnego z poczuciem estetyki, że sama też dotyka się przy szyi. Czy mogła wiedzieć coś więcej?
Elvira przygryzła wargę i złapała kamień między palce. Wydawał się nieco cieplejszy niż wcześniej.
- Jest wyjątkowy, ale jego wyjątkowości nie da się mierzyć w karatach ani wartości w złocie... jeśli rozumie lady co mam na myśli - powiedziała cicho. Była ciekawa.
will you be satisfied?
Euforia ujmowała go coraz mocniej, bo nie było nic wspanialszego na tym świecie od jej szczerej i niepohamowanej radości. Napawał się widokiem, o którym przez ostatnie lata mógł tylko marzyć, a z tęsknoty za nim sięgał po wspomnienia, choć wiedział, że te nie przyniosą pełnej ulgi. Teraz znów miał jej uśmiech dla siebie, obdarzała go nim szczodrze, w subtelnym wydaniu, podtrzymując w sercu płomień nadziei. Z każdym kolejnym sabatem żar dawnych sentymentów dogasał przez utrzymywany w sztywności i chłodzie dystans, lecz tego lata promienie słońca zdołały na nowo rozgrzać oba serca. Dzielili potrzebę bliskości, widział to w jej oczach, których jaśniejąca zieleń urokliwie migotała, przywodząc na myśl leśną polanę skąpaną w świetle dnia. Imogen cała zdawała się jaśnieć z każdym kolejnym krokiem, a po ziemi stąpała lekko, trzymając się jego ramienia bez skrępowania, zwyczajną wędrówkę czyniąc wiekopomnym wydarzeniem. W jej obecności nie potrafił odegnać od siebie emocji, wszystkim był zachwycony i zarazem lekko zdumiony, bo wciąż nie dowierzał, że znów ma okazję zmierzać z nią tym samym tempem i w tą samą stronę. Czyniła go szczęśliwym samą swoją obecnością i gdyby cofnął się pamięcią niecałą dekadę, musiałby stwierdzić, że była tym swoistym źródłem szczęśliwości od zawsze. Każda wędrówka ramię w ramię do szkolnej biblioteki porządkowała mu myśli, każdy spacer po błoniach koił nerwy, jej obecność na trybunach podczas meczów dodawała otuchy i odwagi. Jak nikt inny potrafiła łagodzić jego niepotrzebne zrywy, w jej osobie odnajdywał słodką ucieczkę od rzeczywistości, choć była niewątpliwie stałym elementem codzienności. Od kiedy zaczął każdego ranka szukać właśnie jej jasnego czubka głowy pomiędzy uczniowskim tłumem? Pamiętał przesiadywanie w pokoju wspólnym w oczekiwaniu na jej przyjście, nerwowe poprawianie szaty i włosów przed lekcyjnymi salami, bo czasem miewał wrażenie, że lepiej jest zaznajomiony z jej planem zajęć niż swoim własnym. W którymś momencie nic nie mógł poradzić na to, że sunął za nią rozmarzonym spojrzeniem, bo choć próbował się maskować, inni wokół mogli snuć domysły, że to lady Travers spośród wszystkich dobrze urodzonych uczennic stała się jego pierwszą słabością. Miała być także ostatnią.
Wyobraził sobie jak obleka ją ciasno stonowana purpura gładkiego jedwabiu, któremu bliżej było do łóżkowej pościeli niźli eleganckiej sukni. Fioletowa barwa wydobyłaby z niej piękno, jakże kuszące, bo czyniące ją jeszcze bardziej jego, tylko jego. Był w stanie zapanować nad rozpalającą trzewia zaborczością, zamierzał wykazać się należytą cierpliwością, kiedy każdy gest był obiektem wzmożonej uwagi czarownicy stojącej na straży przyzwoitości kilka kroków od nich.
Jak to dobrze, że pomiędzy roztaczaniem kolejnych cudownych wizji przyszło im mówić o sprawach przyziemnych, to pomagało nie zatracić się całkowicie w tych wielkich emocjach. Znał Imogen. Łatwo było mu się domyślać, że nie ustała w nauce języka, który zainteresował ją jeszcze w szkolnych latach, było w niej wiele ambicji i samozaparcia, zatem nic nie mogło odwieść ją od zamierzonego celu.
– Prawdziwym zaszczytem będzie usłyszeć twój głos i to niezależnie od języka jakim zechcesz się posługiwać – odparł spokojnie, dobrze wiedząc, że każdy zapragnie, aby rzuciła ku niemu choć jedno słowo. On zaś zamierzał wówczas trwać przy jej boku i odganiać tych, co spróbują się naprzykrzać. Nie wzbudzi żadnych podejrzeń, gdy roztoczy nad nią opiekę w dobrze znanym mu kasynie, a przynajmniej tak zamierzał się łudzić.
Ponownie zapłonął, czując się pobłogosławionym i przeklętym w tej samej chwili, gdy tylko zamarzył o zażądaniu więcej niż taniec, do czego nie miał nawet prawa. Kilkom słowami poplątała mu myśli, ponagliła serce w jego rytmie, ale również odrobinę kroki. Gdyby nie prowadził jej z ramieniem idealnie sztywnym do podtrzymywania kobiecej dłoni, pewnie pędziłby biegiem w stronę polany, ją też zmuszając do szaleńczego pędu. Policzki miał czerwone z ekscytacji.
Muzyka była coraz lepiej słyszalna, a stała się w pełni donośna po przekroczeniu linii zarysowanej ze starych kasztanów. Skrzypce, harfa, cymbały, melodia niosła się nad głowami tańczących par. Bezwiednie zwilżył usta językiem, nagle równie mocno spragniony wina. W mgnieniu oka obok nich pojawiła się pierwsza taca z trunkami, a Sophos szybko pochwycił dwa kielichy, jeden z nich wręczając Imogen. Zawartość swojego naczynia wypił jednym haustem, nie potrafiąc doczekać się wprawienia ciała w ruch wspólnie z nią, tą jedyną. Nie śmiał jej poganiać z alkoholem, dlatego w międzyczasie zdjął buty, nie kłopocząc się tym, że to kobiecy zwyczaj, pozostawiając je pod opieką służki, która łypała na niego spojrzeniem pełnym podejrzliwości. W jej dłoni już spoczywał dobytek w postaci książki, chyba pozostawała nieświadoma znajdującego się w niej śladu jego oddania dla właścicielki. Posłał jej lekki uśmieszek, skinął głową w niemej podzięce, ale nie zdołał upewnić się jak te gesty zostały odebrane, bo muzyka skłoniła go do ruszenia do przodu. Jeszcze pochwycił jasną dłoń damy swego serca, prowadząc ją do czekających na rozpoczęcie tańca na dobre, śmiejąc się przy tym lekko, wesoło, po prostu swobodnie, bez udawania. Sophos po melodii i ułożeniu par zdołał określić, że przyjdzie im tańczyć kadryla, gra skrzypiec była skoczna, ale nie miała zawrotnego tempa. Pokłonił się przed partnerką, skinął głową pozostałym parom w ramach powitania, a potem jeszcze zachwyconym spojrzeniem spojrzał na Imogen, upewniając się, że wszystko jest w należytym porządku.
– Jesteś piękna – zdradził szeptem, na wydechu, sekundę przed rozpoczęciem tańca, ostrożnie wypuszczając jej dłoń z uścisku, gdy przyszło im minąć się z inną parą płynnym ruchem.
| rzuty na wino, pierwsze dla Sophosa, drugie dla Imogen
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
'k10' : 6, 2
Ledwie moment, krótka chwila jego uśmiechu, momentalnie koncentrowała uwagę, rozczulając skotłowane myśli i nadając im łagodności. Odczucia, niczym miękki jedwab, pchały ją w stronę rozluźnienia. Czasami zapominała o tym, że byli wystawieni na publikę i po prostu na niego patrzyła i choć przed laty był to najpiękniejszy — a później najboleśniejszy — widok jej życia, to teraz wszystko ziszczało się surrealistycznie, czyniąc go po prostu jej własnym. Ta przynależność była ważna gdy mowa o umyśle skrzywdzonym dokonaną zbrodnią. Czy właśnie element bezpieczeństwa przemówił do niej, gdy skazała go na walkę o jej rękę? A może poczucie stabilności, które niegdyś wplatał pośród jej życie? Nie miała pewności, ale czuła więcej, niż gotowa była czuć w najśmielszych snach, a strach przeradzał się w ciekawość o barwie tonu matki, której słowa powróciły ze zdwojoną siłą.
Teraz je (te słowa) rozumiała, wydawała się zrozumieć również Melisande, ale także to, do czego jest zdolna. Wzrok ześlizgnął się na dzierżony na męskiej głowie wianek, palce mocniej zacisnęły na koszuli oplatającej rozgrzaną skórę; dałaby sobie uciąć głowę, że pachniał niczym najpiękniejszy las po burzy, morskie powietrze gdy ustanie sztorm, peonie, które tak bardzo sobie upodobała.
— Mogę mówić, szeptać, krzyczeć... właściwie już w pięciu językach. — Choć młody wiek i nagromadzone umiejętności były podpuchą czających się uszu, wypowiedziane wcześniej słowa miały nieść efekt na jego twarzy. Przychodziło jej to naturalnie, prościej niż przed laty, jak gdyby ból przeżyć zdystansował ją od tego, co nieuchronne. Nie bała się bliskości, nie aż tak jak przed laty, bała się natomiast bólu, który owa mogła nieść. To on ją paraliżował na samą myśl o tańcu dwóch ciał, który — zgodnie z zapewnieniami matki — wydawał się teraz przyjemniejszą wizją, niż sądziła. Czuła posmak suchości gardła, ścisk w podbrzuszu i dreszcz, który przeszedł wraz z odebraniem kieliszka wina. Obecność przyzwoitki odeszła na drugi plan, jego usta oplotły szkło, zagubiona kropla wina zatańczyła w kąciku ust, a jej kolana zmiękły na tyle, że tylko łyk wina mógł zażegnać tańczące na końcu gardła westchnięcie.
Nieśpiesznie upiła łyk za łykiem, przyśpieszając tempo w ostatniej chwili, aby na zwieńczeniu tego gestu przesunąć kciukiem po kąciku ust. Ich spojrzenia na powrót się połączyły, modliła się do wszelkich bóstw tego świata, by tylko nie odsunął spojrzenia, gdy wysunąwszy stopy z lekkich butów, rękoma dotarła do misternej fryzury, wypuszczając z upięcia falujące do żeber fale. Kilka małych kosmyków spłynęło na nos, kolejne zatańczyły na ciepłym, letnim wietrze, stanowiąc kolejną motywację, gdy w rozluźnionych, płynnych susach dotarła do jego boku, kierując się w stronę polany. Delikatnie uchyliła głowę przed pozostałymi osobami, powracając i tak — w kółko, pobożnie oddana niczym najczystszemu bóstwu — do niego. Tylko te słowa, które wypowiedział, mogły zadziałać tak silnie, by na ustach zagościł szczery, mocno zarysowany uśmiech, a policzki skryły się w szerszym zarumienieniu. Naprawdę było to przyjemne, zaskakujące jak na przeżycia skumulowane w krótkim życiu, a jednak odnajdywała spokój ducha w jego bliskości. Taniec pozwolił oderwać myśli skupione na bliskości ciała, ale wzrok nadal podążał za nim, mimo kolejnych pokonywanych figur. Błękit nieba koi nerwy, drażniący niegdyś chłód ziemi dawał otulenie bosym stopom i pewnie nie zauważyłaby nawet, jakby stanął na kruchość nogi, choć doskonale wiedziała, jak świetnym tancerzem był. To także podziwiała, choć już z oddali i w bólu zazdrości, która wplatała w między palce płomienne chochliki. W tle pobrzmiewała muzyka, uśmiech nie schodził z ust, gdy przybliżała się ku niemu w odpowiednich momentach, rzucając zza blond kosmyków nie tyle zwodnicze, ile prowokujące na wpół spojrzenie. Nie docierało do niej nadal to, że z taką łatwością poddali się tym uczuciom; nie docierało, że poddała się ona sama — ale w jednej sekundzie tęsknoty dobierającej się do trzewi na powrót zrozumiała, że to jego potrzebowała przez ten cały czas. Wiele lat nie minęło na przestrzeni żywota, ale kalkulując na ich własne doświadczenie, niesnaska spowodowana jej bólem i jego pragnieniami, odebrała go jej na niemalże ćwierć czasu. Emocje były trwałe, powracały na sabatach i spotkaniach, niekiedy pojawiały się w snach i czytanych książkach, gdy nieświadomie podkładała kreowane scenerie fabuły pod scenariusze ''co by było gdyby''. Los jednak płatał figle i splatał dłonie, karmił jego zapachem i dusznym pragnieniem, które zastymulowane zostało przez wino. Wystarczyła chwila, gdy ciała zbliżyły się do siebie, aby podnosząc się nieznacznie na palce, skierowała do jego ucha krótkie, sycące stwierdzenie.
— Jeśli chcesz mnie zobaczyć naprawdę piękną, pójdźmy dziś na kolację. A później spacer i wrócimy tu tańczyć do białego rana.— W tle myśli majaczył prezent od Melisande, umysł układał w myślach zaawansowany plan działania, ale wszystko to kończyło się fiaskiem, kiedy na powrót spoglądając na niego, zapominała o wszystkim, co winna uczynić. Więc po prostu podziwiała; zapamiętywała każdy moment, gdy kasztanowe oczy wędrowały po jej sylwetce, każdą chwilę zetknięcia dłoni, która odbierała jej dech. Zapamiętywała go takim, jakim chciała go pamiętać całe życie, choćby los odebrał im sprawczość lub nakazał obopólną nienawiść.
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
Wyjątkowe, sierpniowe przedpołudnie różniło się od ostatnich, typowych letnich momentów rozpostartych nad świętującą angielską ziemią. Drobniutkie krople ciepłego deszczu, wirowały w rozbielonym, mglistym otoczeniu, opadały z zachmurzonego nieba, zakrywając ogromną, gorejącą kulę i przeklętą kometę. Powietrze było ciężkie, wilgotne, oblepiające odsłonięte skrawki skóry i luźne kosmyki. Utrudniało oddychanie, podkręcało odczuwalność temperatury, przypominającej wysokie i groźne upały. Miasto wydawało się nie zwracać uwagi na niesprzyjające warunki pogodowe, zaoferowane codziennymi sprawunkami oraz kolejnym dniem hucznego festiwalu. A ten nie zwalniał tempa, rozpalał atmosferę, zapraszał do czynnej celebracji podczas mnogiej ilości serwowanych atrakcji. Stolica tonęła w swobodnej swawoli, wyswobodzona z przytłaczającego brzemienia zawieszonej wojny. Mieszkańcy pragnęli tak innego wymiaru normalności, powrotu do przeszłości zdominowanego przez szereg pozytywnych emocji i głębokich doznań. Przez krótki moment zapomniano o niedawnych cierpieniach, bolesnym uciemiężeniu, krwawych czystkach oraz mnogich ofiarach oddających własne, cenne życie. Wystarczył gest, niewielki zapalnik, aby szara kotara zapomnienia wypełniła chłonne, ludzkie umysły.
Nie zamierzał zapuszczać się w te strony. Z wyraźną ostrożnością wymijał teren okupowanej stolicy, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Świat zmieniał się każdego dnia, a on nie nadążał nad pilnym reagowaniem, pogrążony w intensywnych przeżyciach, walczący z własnymi demonami. Od kilku dni nie zanotował żadnego zlecenia. Kilka z nich odwołały się w ostatniej chwili bez żadnej, konkretnej przyczyny. Klienci umówieni na natychmiastowe dostawy, musieli ulec pokusie konkurencji, ofiarującej lepsze okazy po niezbyt atrakcyjnej cenie. Obecna sytuacja rynkowa nie sprzyjała rozwoju biznesu. Wstrzymanie płynnych dostaw uderzało w małych handlarzy, pozbawionych własnych zapasów, czy rozbudowanych hodowli. Statki były przechwytywane, nie wpuszczane do portów, często rozgrabianie i rabowane w poszukiwaniu cennych kosztowności i drogich składników. Zmyślni współdziałacze, wrażliwi na każdą okazję, wyczekiwali momentu, aby przechwycić kontakt, podnieść cenę, zaprzestać przekazywania informacji o nowych miejscach zbytu, gotowych do uzupełnienia wyraźnych braków. Dzisiejsze zlecenie pojawiło się w ostatniej chwili. Jako jeden z nielicznych posiadał ów cenną ingrediencję, zdobytą podczas ujawnienia kosmicznego zjawiska. Liść kłaposkrzeczki był składnikiem kosztownym, rzadko spotykanym. I choć nie pragnął rozstawać się z unikatową częścią rośliny, postanowił zaryzykować, udać się do znanego alchemika, mieszkającego w bocznej dzielnicy samego Londynu.
Przybywając zdecydowanie zbyt wcześnie, zdecydował wykorzystać uroki dnia przemieszczając się na pobliski jarmark w poszukiwaniu interesujących i przydatnych przedmiotów. Siąpiący deszcz opadał na zarośniętą twarz, gdy ze zmarszczoną i lekko niezadowoloną miną, przeciskał się przez wąską, straganową alejkę oraz ściśnięte, niedostępne barki. Poprawił kołnierz ciemnej, lnianej koszuli, gdyż nieujarzmiony żywioł chłodził, drażnił fragmenty skóry. Odetchnął ciężko, starając się kontrolować skórzaną torbę. Ta wypełniona cennym załadunkiem, co jakiś czas obijała się o nieuważnego przechodnia, wystawiona na niepotrzebne mikrourazy. Mężczyzna dziwił się, że zaciekawione społeczeństwo, mimo niedogodnej pogody, postanowiło poddać się ów niezatrzymanej celebracji. Podwyższona wilgoć zdawała się być nieznośna. Wolną dłonią odgarnął opadające kosmyki i skręcił w boczną alejkę, poświęconą minerałom, kamieniom i bogactwu skrywanemu przez matkę ziemię. Początkowo z niewielkiej odległości oceniał całość przestrzeni, wybierając najatrakcyjniejsze stoiska. Porównywał tutejsze wyroby, piękno rękodzieła, gdyż dosłownie kilka dni temu, dokonał zakupu naprawdę intrygujących przedmiotów na festiwalu po drugiej stronie kraju. Po krótkiej chwili zatrzymał się przy jednym z handlujących mężczyzn, zachwalającym swój towar, nawołującym podwyższonym głosem. Cicha muzyka przygrywała z oddali, zapraszając do słodkich tańców, gwarnych rozmów, konsumpcji przepysznego jadła. Festiwal znajdował się na uboczu, w pobliżu leśnych terenów, które miłował sobie najbardziej. Jego głowa przekręciła się tylko raz, lecz zaraz powróciła do przyglądania się kolorowym minerałom, zaklętym w kawałki biżuterii: – Co to takiego? – zapytał uprzejmie, podnosząc nieregularną skałę w kolorze wyrazistego seledynu, przepychając się przed starszą kobietę, nie potrafiącą podjąć konkretnej decyzji. – To proszę pana jest fluoryt… Bardzo energetyczny minerał, wytwarzający energię z wody. – przysadzisty sprzedawca nie szczędził enigmatycznych szczegółów, opowiadając o produkcie. Ciemnowłosy słuchał z uwagą, przekręcając go między palcami. Spoglądał na ten, zamieniony w oszlifowany wisior, który mógł ozdobić jego szyję, wspierając koncentrację i procesy myślowe.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 10.01.24 11:56, w całości zmieniany 2 razy
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
Miała wyśmienity humor, a Festiwal nadal pozostawał dla niej przyjemnym oderwaniem od prozy codzienności. Nie zdążyła się nim jeszcze znudzić - może dlatego, że ostatnie kilka dni spędzili z Manannanem poza granicami kraju w ciepłej i słonecznej Hiszpanii. A zgodnie z jej małą prośbą dotarli do niewielkiego miasteczka w którym istotnie nie musiała spoglądać na każdy krok pozwalając sobie na jeszcze większe rozluźnienie niźli na terenie festiwalu. Mimo chwilowej słabości, która ją złapała humor miała fenomenalny i trudno było to ukryć Melisande - zresztą, przecież nie musiała. Zamierzała wykorzystać pozostałe dni zawieszenia broni zdając sobie sprawę, że po nim rzeczy będą wyglądały inaczej. Nie wiedziała jeszcze dokładnie jak i chyba nie chciała sobie tego wyobrażać zamierzając - jak miała w zwyczaju - dopasować się do sytuacji, która ją zastanie. Jej najważniejszy cel na ostatni czas został osiągnięty - zbliżyli się do siebie z Manannanem i miała dobre przeczucia, teraz chciała pogłębić tą relację mocniej i bardziej, odpowiadało jej to, jakim był i zamierzała wykorzystać jego siłę i własne możliwości do cna.
Posłusznie pozostała na miejscu, kiedy Manannan oddalił się ku stołom w poszukiwaniu kielicha z wodą dla niej. Odwróciła tęczówki od tkaniny, opierając się wygodniej o ławkę, biorąc wdech w płuca, zastanawiając się nad wypowiedzianymi przez nią słowami.
- Tylko te, panno Multon, które rzeczy zostawiają przypadkom. - odpowiedziała w końcu. - Samoistne oczekiwanie jest jedynie stratą czasu - zwłaszcza, jak nie posiada się pewności, że zostanie zwieńczone w oczekiwany sposób. - wyraziła własny pogląd. Nie należała do cierpliwych kobiet - cierpliwości nauczyła się wraz z czasem, rozumiejąc, że pewne rzeczy zwyczajnie go potrzebowały. Robiła jednak wszystko, by mieć pewność, że na końcu ścieżki znajdować się będzie upatrywany przez nią efekt. Zaś owy czas zwykła pożytkować w sposób, który przynosił jej korzyści. Padające z ust kobiety słowa sprawiły, że odchyliła głowę i zaśmiała się lekko.
- Odrobinkę za dużo, panno Multon. Ale dziękuję. - spojrzała na nią z lekkim rozbawieniem, pochylając lekko głowę w wypowiedzianym na głos podziękowaniu. Choć komplement był miły, to szybciej w to, że nie jest jedynie uprzejmością uwierzyłaby mężczyźnie próbującego ją adorować. Mimowolnie przymknęła na chwilę powieki, kiedy odwróciła się odrobinkę zbyt gwałtownie. Może Manannan miał rację, każąc jej zostać na miejscu. Chwilowa słabość - jak sądziła - miała niedługo minąć. Przynajmniej na to liczyła, chciała się bawić, tańczyć i śmiać, nie brać głębokie oddechy? Padająca odpowiedź uniosła jej brwi w uprzejmym zaskoczeniu. Milcząco zmierzyła ją spojrzeniem. Kroplą słodyczy? Sugerowała, że to niewiele. Głowa Melisande przekrzywiła się, na wargach nadal majaczył łagodny uśmiech, ale kącik jej warg drgnął.
- Radzę inaczej dobrać słowa, panno Multon. Jestem pewna, że nie chciała panna zasugerować, że niewielkie znaczenie ma dla panny nasza duma, wsparcie i to, o co dbamy poza frontem. A przyrównanie jej do kropli - nawet jeśli słodkiej - może tak zostać odebrane. - tłumaczyła ze spokojem. - Wszak - zgodzi się panna - że podejmujemy się wszyscy tej walki - każdy na miarę własnych możliwości i umiejętności - dla lepszego świata w którym dorastać przyjdzie naszym dzieciom? - swoje słowa zakończyła pytaniem, które zawisło między nimi, kiedy trzymała na niej tęczówki bez lęku. Sądziła, że kobieta nie miała nic złego na myśli - przez krótką chwilę którą z nią spędziła dostawała od niej uprzejmość - ale winna wiedzieć, że nierozważnie dobrane słowa, mogły zwrócić się przeciwko niej. W końcu odsunęła spojrzenie. - Zostało jeszcze kilka dni, może uda się pannie na chwilę zwolnić i nabrać oddechu, przed tym, co nadchodzi? - zawiesiła między nimi kolejne pytanie, sięgnęła na bok, rozkładając zakupiony wcześniej magiczny wachlarz. Może to od tego ukropu zrobiło jej się słabiej. Znajdująca się na jej piersi błyskotka zwróciła jej uwagę, dlatego odniosła się do niej, ciekawa tego jaką odpowiedź dostanie. Ta niewerbalna w postaci gestów które dostrzegła kiedy spoglądała ku niej zdawały się być swoistego rodzaju odpowiedzią.
- Oh, myślę że rozumiem. - powiedziała ze spokojem przelewającym się przez zgłoski. - Rzeczy wartość i wyjątkowość mogą posiadać różną, zależenie od znaczenie, wspomnień i - jak panna wspomniała, panno Multon - wyjątkowości. Wszak czasem pod czymś z pozoru zwyczajnym, skrywać może się coś całkiem innego - czyż nie? - orzekła z pewnością, unosząc kącik ust do góry odrobinę tajemniczo, nie dodała jednak w tej kwestii nic więcej pozostawiając sprawę nie do końca rozwianą, nie przyznając też że wiedziała co kobieta ze sobą nosi. Poruszyła wachlarzem, przyjemnie zimny wiatr owiał jej twarz. Jedna ze starszych kobiet zatrzymała się przy nich, proponując im skosztowanie jednego z deserów. Melisande najpierw oceniła ciasto spojrzeniem. - Ma panna ochotę, panno Multon? - zapytała swoją towarzyszkę, sama z czarującym uśmiechem skinęła starowince głową w ten sposób informując ją, że chętnie spróbuje oferowanego wyrobu - ciasta, rzadko kiedy odmawiała.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Stworzona ze śmiałej fantazji farsa trwała w najlepsze, przypominając pewien socjologiczny teatrzyk – niewiele potrzeba było, by na pobocza własnej świadomości zepchnąć stan wojny, by zapomnieć choć na moment i łapczywie chłonąć to, co ofiarowywała swoim mieszkańcom wyzwolona stolica.
Festiwal Lata tętnił życiem, a ona nie potrafiła się temu nadziwić; wręcz karykaturalnym były rozchichotane twarze i ich właściciele, tak desperacko gotowi zaciskać palce na skrawkach normalności, która nie była niczym innym jak sztucznym tworem – w obliczu wielobarwnych straganów, przyjemnych zapachów i dostępu do towarów od kilku miesięcy trwających w strefie płonnych marzeń, niemal tracono rozum i porzucano rezon ostrożności, by zanurzyć się w wizji, która choćby trochę przypominała dawny świat. Po kilku dniach zapomniano nawet o jasnej wstędze na niebie – z nadnaturalnej przestrogi stała się osobliwym dodatkiem do sielskiego krajobrazu.
Deszcz nie był zaskoczeniem, a pewną ostrzegawczą mżawką, którą co poniektórzy gotowi byli interpretować jako coś przyjemnego w obliczu trwających od tygodni upałów – i pewnym wytchnieniem rzeczywiście był, znacząc materiał lnianej koszuli i przesiąkając na ramiona, by chłodną łuną musnąć skórę; częściowo, bo w dłoni wciąż trzymała parasolkę, stając się jedną z wielu przechodniów na festiwalowym jarmarku.
Jedni pochylali się nad ingrediencjami, inni ozdobami do domu, gdzieś widziała młodą kobietę przymierzającą do twarzy kolorowe chusty, gdzieś–
Przypadki chodziły po ludziach, wręcz zabawnie kręciły się pozorne losy, stawiając na swojej drodze to – i tych – co na pierwszy rzut oka orbitowało po odległych częściach kosmosu; Tatiana, do tej pory zwyczajowo posępna, instynktownie uśmiechnęła się ku samej sobie, w kolejnych ruchach składając parasolkę. Deszcz momentalnie zaznaczył swoją obecność na odkrytych partiach ciała, część kropli usadowiła się na włosach i twarzy – i jakoś wbrew samej sobie pozostała wobec tego obojętna, odkładając atrybut iście angielskiej pogody na bok, przy ściance jednej z drewnianych budek, przy której to dyskutował z handlarzem Vincent.
Szukał minerałów, szukał składników do Merlin wiedział czego; szukał normalności i szukał spokoju – poszukiwali wzajemnie, wszystkiego co mogłoby przynieść choćby fantomowe ukojenie, zmazać nerwowość w sercu, sprawić, że drżące w wyczekiwaniu na coś złego ciało opuściłoby gardę.
Nie była pewna, czy to właśnie jego obecność, czy swoja własna, psotna natura podpowiedziała jej chęć konfrontacji – bo nie wyminęła go, wręcz przeciwnie, podeszła bliżej, choć od tyłu, w momencie w którym sprzedawca odwracał się do swoich zapasów minerałów w jutowych workach, ona uniosła dłonie, uprzednim wspięciem na palce chcąc dosięgnąć do twarzy Rinehearta.
– Zgadnij kto to – chłód palców osiadł na jego powiekach subtelnie, z delikatnością, kiedy ograniczyła mu pole widzenia do zera. Głos tuż przy jego uchu brzmiał dziwacznie miękko, płynął wraz z deszczem, który coraz intensywniej przemaczał ich ubrania.
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
Dobrze, że nie miała pojęcia o takich aspektach życia szlachcianek jak zagraniczne podróże i wakacje w środku chaosu - dla Elviry podróż za granicę była obecnie abstrakcją, nie tylko dlatego, że przejście przez granicę nie było już tak oczywiste a jej obowiązki wobec kraju priorytetowe - po prostu nie byłoby jej na to stać, choć w swoim egocentryzmie była przekonana, że pracuje więcej i ciężej niż Melisande kiedykolwiek w życiu.
A przecież lord Parkinson był jej dziadkiem, nawet jeśli nigdy nie miała dla niego znaczenia.
Co za cholerna niesprawiedliwość.
Zamiast jednak przelewać na Melisande żrący jad powstały na gruncie niespełnionych ambicji, Elvira zdecydowała się zachować spokój, skupić na konwersowaniu, na lekkości sennej atmosfery festiwalu. Nie byłaby do tego zdolna jeszcze kilka miesięcy temu.
- Zatem należy lady do kobiet, które nie pozwalają na to, by ich losem kierował przypadek. Które... biorą sprawy we własne ręce. To rozsądne - przyznała z leniwym uśmiechem, noszącym coraz mniej znamion fałszywej uprzejmości. Im dłużej siedziała na ławce tym bardziej rozluźniały się jej mięśnie; z czasem przestała utrzymywać pozę osoby, która chce się Melisande przypodobać. Bo właściwie nie było jej to do niczego potrzebne, prawda? Miała świadomość, że znacznie łatwiej wziąć na poważnie kogoś kto nie zachowuje się jak poddany. Melisande Travers nie miała nad nią żadnej władzy; nie zamierzała udawać, że jest inaczej.
Pochyliła lekko głowę, gdy kobieta uznała jej komplementy za zbyt wiele. Opuszczenie wzroku i milczenie symbolizowało pokorną akceptację, niemniej jednak nie pozwoliła na to, by uśmiech całkiem opuścił jej usta. Ostatecznie, kobieta jej podziękowała i nie zrobiła nic złego. Nie rozumiała zresztą, nie tak jak inni, że niektóre komplementy mogą być odebrane z niechęcią. Nie poruszała się najsprawniej po meandrach relacji towarzyskich.
Melisande nie mogła też wszak wiedzieć, że Elvira należała do kobiet nie mających najmniejszego problemu z docenianiem wdzięków czarownic w równym stopniu co mężczyzna.
Uniosła brew i wycofała się dopiero gdy Melisande z zaskoczenia i bez powodu złapała ją za słówka. Wysłuchała arystokratki w milczeniu, nie odwracając chłodnego spojrzenia od jej ciepłej, życzliwej twarzy. Po lekkim rozchyleniu ust wzięła głębszy oddech i uśmiechnęła się skromniej, ze zmieszaniem, którego nie czuła.
- Oczywiście, nie miałam nic takiego na myśli. Myślę, że zdradziłam się nieco ze swoim... zmęczeniem - przyznała cicho, recytując słodkie słowa zamiast pytań, które zadać odważyła się tylko we własnej głowie; jakiej walki t y się podjęłaś? Co robiłaś w ostatnim czasie poza odpoczywaniem na festiwalu? - Zgadzam się. Jako społeczność władająca magią, społeczność czystej krwi... jesteśmy jednością. Zawsze nią będziemy - uznała łagodniej, odgarniając długie włosy do tyłu i dbając o to, by jej ton głosu zamiast szorstkiej nerwowości wyrażał raczej grzeczną neutralność. Stawała się w tym coraz lepsza.
Przymknęła powieki na krótką chwilę, gdy Melisande wyciągnęła wachlarz; jego chłodny podmuch po części dotarł również do niej. Przynosił ulgę. Otrzeźwiał.
- Istnieje taka szansa - uznała dyplomatycznie w odpowiedzi na pytanie o czas, a potem sięgnęła dłonią do szyi, by ostatni raz przesunąć paznokciem kciuka po szmaragdowym odłamku nim schowała go pod chustą, na nowo narzuconą na szyję. - Doskonale ujęte. Czy widziała lady kiedyś coś podobnego? - spytała cicho, zanęcona tajemniczą nutą w głosie i minie Melisande. Niczego jej nie zasugerowała, z niczym się też nie zdradziła; byłoby dla niej olbrzymim zaskoczeniem, gdyby mąż omawiał z nią sprawy tak niebezpieczne jak stara celtycka magia. Pozytywnym zaskoczeniem, warto podkreślić. - Och, dziękuję, bardzo chętnie - Skierowała zimniejsze spojrzenie na starszą czarownicę; uwagę skupiała teraz na Melisande, a jej nagłe pojawienie się było niedogodnością. Niemniej jednak, gdy szlachcianka wybrała sobie jeden z deserów Elvira zdecydowała się dać im szansę. - Który z tych deserów jest najmniej słodki? - dopytała zanim zdecydowała się na ciastko z aromatem kawy.
Dopiero gdy dostała do ręki talerzyk zrozumiała jak bardzo niewygodne jest dla niej jedzenie w bezpośrednim towarzystwie lady Travers. Choć była przekonana, że w jej sposobie trzymania widelca nie ma nic niewłaściwego, doświadczenia z Sallow i jej własna głęboko zakorzeniona frustracja sprawiły, że czuła się obserwowana.
will you be satisfied?
- Należę do kobiet, które planują i odpowiednio przygotowują się na to, po co zamierzają sięgnąć. - zerknęła na swoją towarzyszkę, coś błysnęło w ciemnym spojrzeniu, kącik ust uniósł się ku górze. - Życie nie przestanie być splotem wynikowym działań i przypadków, ale natura posiada schematy. Schematy i wzorce posiadają też zwierzęta i ludzie. Wiedza jak patrzeć i przygotowanie pozwala nie tracić wiary, że kroczy się odpowiednio. Czekać na coś co może nie nadejść - zastanowiła się, splatając dłonie na kolanach przed sobą. - trąci mi nadzieją, a ku tej kieruję się tylko kiedy nie pozostaje mi nic innego. - przyznała zgodnie z prawdą, miała jasno określone postrzeganie, swoje własne zasady według których postępowała. Jednocześnie była ucieleśnieniem damy, jak i od niego odbiegała, sięgając dalej i widząc więcej, nie zamykając oczu na to, co działo się wokół.
- Oczywiście. - przytaknęła jej, unosząc wargi w uśmiechu choć znajdowało się w nim trochę pobłażliwości. Nie uwierzyła w rzekome zmęczenie, ale nie miało to znaczenia. Elvira była dla niej jedynie wypełnieniem chwili w oczekiwaniu na męża, a humor ostatnio - nawet mimo chwilowej słabości - pozostawał na najwyższym poziomie. - Zmęczenie jednak, może nie zyskać znamion wybaczenia w moich kręgach - a te wypełniły sobą Waltham. - nachyliła się ku niej łagodnie. - Moje koleżanki, nie zostawiłby na pannie suchej nitki. Oczywiście, kiedy zniknęłaby im panna z pola widzenia. Dobór słów nigdy nie pozostaje bez znaczenia i rzadko kiedy przechodzi bez echa. - wyprostowała się, wykonując kolejny ruch nadgarstkiem. Przekręcając głowę by spojrzeć ku blondynce na kolejne słowa. Jej brwi uniosły się w zaskoczeniu. A potem pozwoliła sobie unieść rękę, żeby zasłonić nią usta i zaśmiać się. Zwinęła wachlarza wskazując nim swoją towarzyszkę. - Oh byle niezbyt bliską. - wypadło z jej warg w rozbawieniu. Jednocześnie zaznaczając, że w jedność w jako takim rozumieniu, nie jest czymś ku czemu się skłaniała we własnym osądzie. Niemal wzdrygało ją na myśl, że miałaby zjednać się z niektórymi - z Wendeliną dla przykładu. Choć wiedziała, że gdyby chodziło o działanie na korzyść Rycerzy, nawet z nią byłaby w stanie usiąść przy jednym stole. Choć, to się raczej już nie wydarzy, lady Sewlyn udowodniła jej, że poza swoim filozoficznym bajdurzeniem do niczego nie jest w stanie się przydać. - Choć niezaprzeczalnie łączy nas idea i wspólny cel. - zgodziła się ubierając niejako wypadające stwierdzenie w inne słowa. Na chwilę zamilkła, podejmując inny temat, a widząc rodzące się w spojrzeniu zrozumienie uniosła wargi w zadowoleniu. Potaknęła głową z satysfkacją, kiedy blondynka zgodziła się z nią. Padające pytanie pozostawiło chwilową ciszę, na ułamek mocniej rozciągnięty uśmiech. Bo choć nie padły żadne słowa, Melisande domyślała się, że ten znajdujący się na szyi kobiety, musiał być podobnym do tego, który dzierżył Manannan. Ale nie słysząc o niej wcześniej - choć ni wyglądała jakby to robiła - pilnowała każdego kroku. W końcu pochyliła lekko głowę. - Cóż byłaby ze mnie za kobieta, gdybym jakichś odpowiedzi, nie zachowała tylko dla siebie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, kącik jej warg drgnął, ale z twarzy poza uprzejmością, lekkim osłabieniem ale i zadowoleniem niewiele dało się wyczytać. Pytaniem na tyle neutralnym, że jej rozmówczyni mogła wysnuć dwa wnioski; pierwszym było oczywiście założyć, że lady Travers wiedziała, czym był kamień na jej szyi ale zdecydowała się zakończyć temat, ponieważ znajdowały się w publicznym miejscu, drugim zaś ten, że niewiele wie i słowem próbuje odsunąć się od jasnej odpowiedzi tak, by nie wyszło na to, że w istocie nie wie z czym miała do czynienia. Skupiając się na starowinie, która znalazła się obok nich, odbierając od niej ciasto drożdżowe z masą - jak się okazało - migdałową. Było dobre, na tyle, że z ust Melisande pomknął krótki pomruk zadowolenia. Dopiero po chwili orientując się w dziwnym spięciu siedzącej obok kobiety.
- Nie zamierza go panna spróbować? - zapytała niemal zachęcająco, była przekonana, że i ciastko które wybrała było chwilowym szczęściem, nie spodziewała się przecież po festiwalu niczego mniej.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.