Sala bankietowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
Podgląd mapki i pierwszy post - spotkanie Rycerzy Walpurgii.[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala bankietowa
Sala bankietowa służy organizacji mniejszych koncertów, ale też innych wykwintnych uroczystości, pozbawiona podwyższonej sceny oraz typowej widowni buduje kameralny klimat. Kiedy do sali wchodzą goście, wewnątrz pojawiają się wygodne, szerokie fotele wyścielane czarnym aksamitem, rozrzucone chaotycznie, nie jak teatralna widownia w ilości odpowiadającej zbierającym się gościom. Szeroki parkiet wykonany z ciemnego drewna lśni i odbija sylwetki gości niemal jak lustro; zwykle pozostaje pusty, pozostawiając miejsce na taniec przy koncertujących muzykach. Na podobne uroczystości wpuszczani są jedynie odpowiednio elegancko ubrani goście. W razie potrzeby miejsce to zamienia się w salę bankietową, a szeroki parkiet przecina równie długi stół, przy którym ustawiają się owe fotele. Wysokie jaśniejące bielą ściany zdobią trzy akty przedstawiające syreny występujące w Fantasmagorii, tu i ówdzie ustawiono pękate porcelanowe donice obsadzone zaczarowanymi kwiatami o intensywnym zapachu. Stojące kandelabry rzucają na całość blade, romantyczne światło blaskiem kilkudziesięciu świec, olbrzymie okno, przez które mogłoby się przebić dzienne światło, przysłania przejrzysta granatowa firanka. Pomiędzy fotelami lewitują srebrne tace z szampanem, owocami i francuskimi przystawkami.
Muffliato.Podgląd mapki i pierwszy post - spotkanie Rycerzy Walpurgii.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:22, w całości zmieniany 1 raz
- "Coś charakterystycznego"? - powtórzył po Drew, unosząc lekko jedną z brwi. Nie był pewien, co właściwie miałby odpowiedzieć. Zdradził śmierciożercom już wszystko to, co wiedział. Wszyscy oni byli świadkami pojawienia się kreatur - wiedzieli więc, jak wyglądały, słyszeli także ich głosy. Burke zdradził im także imię ducha, od którego pochodziły. Podzielił się też informacją, że nie potrafił w żaden sposób przewidzieć tej nagłej zmiany, jaka zaszła w jego własnym porożu. Wczorajszego dnia urosło tak samo, jak to się zdarzało już nie raz. Urosło, zdobiło głowę Craiga przez pewną chwilę - a potem zaczęła się krwawa jatka. - Zdradziłem już wszystko, co wiem. No, w podziemiach na samym początku widziałem runy, udało mi się odszyfrować kilka niejednoznacznych słów. Istota, twórca, trwoga. Później nic. - uznał, że doprecyzuje kwestię. Chętnie zapomniałby wszystkie wspomnienia z plądrowania Locus Nihil, pamiętał je jednak doskonale. Mógłby chyba dodać jeszcze tylko tyle, że cała farsa z Cerunnosem zaczęła się od tego, że ukąsił go niesamowicie wielki wąż. Tylko czy było to w ogóle istotne... Jego duch utożsamiał się głównie z jeleniami, mitologia malowała go jednak jako władcę leśnych stworzeń, przedstawianego często u boku jeleni i węży właśnie. A to już raczej nie było pomocne.
Bardzo chciał nie dopuścić, by te demony ponownie pojawiły się w jego otoczeniu - czy w ogóle na powierzchni. Może oklumencja by pomogła? Stworzenie swoistej bariery w umyśle mogłoby wzmocnić każdego z nich w walce z własnymi demonami - na taką naukę jednak również nie mieli zbyt dużo czasu. Jeśli w ogóle. Nie odrzucał jednak tego pomysłu.
- Może zaszkodzić, Sigrun - odpowiedział kobiecie. Nie był naukowcem, zbyt dużo czasu jednak spędzał wśród takowych, dobrze więc wiedział, że eksperymentowanie z siłami, których się nie rozumie, mogło mieć czasami opłakane skutki. Amulet mógł faktycznie po prostu nie zadziałać - ale mógł także rozwścieczyć ducha, prowokując go do podjęcia akcji. I tak byli szczurami laboratoryjnymi i tak. Co do tego więc jednak Rookwood miała rację. Nie mieli innych opcji.
- Oczekuj zatem listu od Edgara, o wszystkim go poinformuję. Zaaranżowanie spotkania nie powinno zabrać dużo czasu - zwrócił się jeszcze do Tristana. Choć była to sprawa rycerzy, zamierzali wykorzystać w pertraktacjach nazwisko Burke'ów, nestor musiał więc wiedzieć, do czego mieli go użyć. - Do roboty zatem - mruknął, podnosząc się z krzesła. Nie był pewny, czy rzucanie się w wir pracy, który pozwoliłby mu zapomnieć o krwiożerczych zjawach pochodzących z jego poroża to dobra strategia, ale i tak miał zamiar ją zastosować. Opuścił więc przybytek sygnowany nazwiskiem Rosier - i rozpłynął się w czarnej mgle.
zt
Bardzo chciał nie dopuścić, by te demony ponownie pojawiły się w jego otoczeniu - czy w ogóle na powierzchni. Może oklumencja by pomogła? Stworzenie swoistej bariery w umyśle mogłoby wzmocnić każdego z nich w walce z własnymi demonami - na taką naukę jednak również nie mieli zbyt dużo czasu. Jeśli w ogóle. Nie odrzucał jednak tego pomysłu.
- Może zaszkodzić, Sigrun - odpowiedział kobiecie. Nie był naukowcem, zbyt dużo czasu jednak spędzał wśród takowych, dobrze więc wiedział, że eksperymentowanie z siłami, których się nie rozumie, mogło mieć czasami opłakane skutki. Amulet mógł faktycznie po prostu nie zadziałać - ale mógł także rozwścieczyć ducha, prowokując go do podjęcia akcji. I tak byli szczurami laboratoryjnymi i tak. Co do tego więc jednak Rookwood miała rację. Nie mieli innych opcji.
- Oczekuj zatem listu od Edgara, o wszystkim go poinformuję. Zaaranżowanie spotkania nie powinno zabrać dużo czasu - zwrócił się jeszcze do Tristana. Choć była to sprawa rycerzy, zamierzali wykorzystać w pertraktacjach nazwisko Burke'ów, nestor musiał więc wiedzieć, do czego mieli go użyć. - Do roboty zatem - mruknął, podnosząc się z krzesła. Nie był pewny, czy rzucanie się w wir pracy, który pozwoliłby mu zapomnieć o krwiożerczych zjawach pochodzących z jego poroża to dobra strategia, ale i tak miał zamiar ją zastosować. Opuścił więc przybytek sygnowany nazwiskiem Rosier - i rozpłynął się w czarnej mgle.
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciągle siedziała bez ruchu, wpatrzona w stół, z twarzą stężałą w wyrazie zamyślenia. Słuchała uważnie prowadzonej rozmowy, porządkowała zasłyszane informacje – i ją także coraz mocniej frustrował brak kontroli nad sytuacją. I nad tym, co z ich ciałami i duszami czyniły mary Locus Nihil. Zerknęła przelotnie na Sigrun, zgadzała się z nią, że warto było jednak pokusić się o pomoc amuletów. – Spróbuję z amuletem. W najgorszym przypadku przez jakiś czas ponoszę dodatkowy naszyjnik – powiedziała w końcu beznamiętnym tonem, nie do końca zgadzając się z Craigiem. Chciała spróbować wszystkiego, co choć odrobinę mogło pomóc w zapanowaniu nad wybuchami niepowstrzymanej agresji. Co, jeśli następnym razem sięgnie po różdżkę i wymierzy ją w sojusznika lub co gorsza śmierciożercę? Przeszedł ją lodowaty dreszcz. Fizyczne zaatakowanie Ramseya było niczym wobec potencjalnego posłania w jego stronę morderczej inkantacji. Drew zachwiał się wczoraj już na krawędzi życia cedząc niewybaczalne słowo przeciwko Mulciberowi, była tego pewna, a sama nie chciała tańczyć na tej ostrej jak brzytwa granicy. – Jeśli zdecydujemy, że warto podjąć to ryzyko, mogę zejść do podziemi – dodała jeszcze tym samym pustym tonem. Nie chciała tego robić, a to, co kryło się w jaskiniach pod Gringottem budziło w niej pierwotny lęk, lecz jeśli taka decyzja zostanie podjęta, była gotowa zejść tam w charakterze…ochroniarza? Nieistotne, liczył się efekt. Była zmęczona bezradnością, chciała działać, więc morskie perspektywy, o których rozmawiali, budziły w niej zadowolenie. Tak samo jak mocne zaangażowanie każdego, kto zasiadł tego wieczoru przy tym stole.
- Porozmawiam z zarządcami portu w Rye. Znam także czarodzieja, który ma pod swoją pieczą wody wokół Winchelsea. Odwiedzę go i przypomnę, po której stronie stoją – poinformowała tuż po wypowiedzi Ramseya, spoglądając na niego w zastanowieniu. Żałosne podszepty nakazywały po raz kolejny upewnić się, że ich relacja nie uległa zaburzeniu, ale zdusiła je, przypominając sobie, że właściwie również on powinien obiecać, że podobne zachowania – oraz jeszcze bardziej upokarzające słowa – się nie powtórzą.
Gdy Tristan zaanonsował koniec spotkania, w końcu spojrzała na niego, zaciskając usta. Oczywiście, że miała wiele pytań. O to, czego dokonał, jak to zrobił, co się z tym wiązało, jak się czuł, stojąc już poza granicami tego, co żywe – a także dlaczego powierzył to, co należało tylko do nich, jej. Milczała jednak, obserwując, jak śmierciożerca wstaje i opuszcza salę. Dłonie skryte pod stołem zacisnęły się w pięści aż do bólu, paznokcie rozcięły skórę, ale nie wykrzywiła twarzy w bólu. Oddychała spokojnie, a w końcu i ona wstała z miejsca. – Uważaj na siebie – powiedziała tylko cicho do Drew, raczej z przestrogą niż ckliwą troską, kładąc mu przelotnie rękę na ramieniu. Zignorowała pozostawiony na jego szacie słaby ślad krwi, po czym ruszyła ku drzwiom, za którymi skręciła nie ku wyjściu, a w bok, w stronę kulis i gabinetu: nie zamierzała opuszczać La Fantasmagorii, miała jeszcze wiele do zrobienia.
| zt
- Porozmawiam z zarządcami portu w Rye. Znam także czarodzieja, który ma pod swoją pieczą wody wokół Winchelsea. Odwiedzę go i przypomnę, po której stronie stoją – poinformowała tuż po wypowiedzi Ramseya, spoglądając na niego w zastanowieniu. Żałosne podszepty nakazywały po raz kolejny upewnić się, że ich relacja nie uległa zaburzeniu, ale zdusiła je, przypominając sobie, że właściwie również on powinien obiecać, że podobne zachowania – oraz jeszcze bardziej upokarzające słowa – się nie powtórzą.
Gdy Tristan zaanonsował koniec spotkania, w końcu spojrzała na niego, zaciskając usta. Oczywiście, że miała wiele pytań. O to, czego dokonał, jak to zrobił, co się z tym wiązało, jak się czuł, stojąc już poza granicami tego, co żywe – a także dlaczego powierzył to, co należało tylko do nich, jej. Milczała jednak, obserwując, jak śmierciożerca wstaje i opuszcza salę. Dłonie skryte pod stołem zacisnęły się w pięści aż do bólu, paznokcie rozcięły skórę, ale nie wykrzywiła twarzy w bólu. Oddychała spokojnie, a w końcu i ona wstała z miejsca. – Uważaj na siebie – powiedziała tylko cicho do Drew, raczej z przestrogą niż ckliwą troską, kładąc mu przelotnie rękę na ramieniu. Zignorowała pozostawiony na jego szacie słaby ślad krwi, po czym ruszyła ku drzwiom, za którymi skręciła nie ku wyjściu, a w bok, w stronę kulis i gabinetu: nie zamierzała opuszczać La Fantasmagorii, miała jeszcze wiele do zrobienia.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Rozumiałem optymizm Sigrun, podobnie jak dystans Craiga, którzy mieli zupełnie odmienne zdanie, co do amuletów. Jeśli ktoś był gotów podjąć się zadania, spędzić wiele kolejnych tygodni nad teorią oraz praktyką, przelać krew i zaryzykować własne życie, to nie widziałem ku temu przeszkód. Byłem skory służyć radą, ale nic poza tym nie byłem w stanie zaoferować. Moje zdolności ukierunkowane były w zupełnie inną stronę, która nie miała nader wielkiego związku z tą jakże wymagającą sztuką.
Wsłuchałem się w słowa Rosiera podzielając jego obawy, lecz sądziłem, iż bez ponownej eksploracji ciężko będzie nam wykonać kolejny ruch. Bliskość Locus Nihil mogła zwiększyć moc kamieni tudzież ją zmniejszyć, nie mieliśmy w tej kwestii żadnej pewności, nawet skrawka informacji. -Jeśli nie będzie innej możliwości wyruszę wraz z nimi- odparłem po chwili namysłu. Pragnąłem pozbyć się tego brzmienia, zrozumieć jego naturę i tak naprawdę podziemia wydawały mi się ku temu jedyną drogą. Nie mieliśmy żadnej literatury, nikt z nas nigdy nie spotkał się z podobną potęgą, ugrzęźliśmy w samym środku i jakikolwiek ruch będzie związany z ryzykiem. Mogliśmy rozwścieczyć duchy, wzmocnić ich na skutek nieświadomych błędów, podejmować nasunięte przez nie decyzje, ale tak naprawdę nikt z nas nie miał pojęcia, gdzie stanowiły największe niebezpieczeństwo.
Deklaracja Deirdre sprawiła, że zatrzymałem na niej spojrzenie. Obecność drugiego Śmierciożercy zwykle zwiększała szanse, choć w tym przypadku nie mogliśmy być tego pewni. Mimo wszystko pozostawała nadzieja, iż w sytuacji zagrożenia będziemy w stanie się powstrzymać. W końcu gdyby nie ona, to Elvira na dzień dzisiejszy faktycznie nie miałaby prawej ręki.
-Jeżeli podejmiemy decyzję o powrocie, to dobranie właściwych osób będzie mieć kluczowe znaczenie. Nie chciałbym robić tego pochopnie- odparłem w kierunku Sigrun. Z pewnością niezbędni będą uzdrowiciele, znawcy magicznej historii, być może numerolodzy i inni runiści. Zamyśliłem się wpatrując w papierosowy dym, jakobym szukał w nim jakiekolwiek odpowiedzi. Wróżenie z fusów – tak to wszystko wyglądało i musieliśmy przyznać to otwarcie.
Przegapiłem początkową część spotkania, ale nie zasugerowałem powtórzenia omawianych rzeczy. Najwyraźniej to właśnie wtedy Craig opisał przebieg wczorajszych wydarzeń i nie dane mi było tego wysłuchać, stąd zadane pytanie. Skinąłem mu jedynie głową na znak zrozumienia, iż nie miał nic do dodania, po czym przeniosłem spojrzenie na Tristana, który wstał od stołu. Wszystko było ustalone, każdy winien przemyśleć kolejne działania. -Goyle może polecić właściwe osoby- dodałem tyko gwoli ścisłości. Caelan był zarządcą portu i z pewnością miał pod sobą garstkę zaufanych czarodziejów, którzy gotów byli wziąć na barki większą ilość obowiązków za sowitą opłatą. Polityka i pieniądze miały wiele ze sobą wspólnego.
Z każdą chwilą było nas coraz mniej na sali, dlatego postanowiłem jeszcze moment zaczekać. Chciałem rozmówić się z Ramseyem, albowiem załatwianie tematu podobnej rangi listownie było mi nie w smak. Uśmiechnąłem się lekko na słowa Deirdre, miała rację, nawet jeśli pozbawione były one troski, po czym odprowadziłem ją wzrokiem, a następnie przeniosłem spojrzenie na Mulcibera.
-Nawet nie wiem, co mam powiedzieć, żeby nie zabrzmieć jak idiota- rzuciłem sięgając po szkło wypełnione trunkiem. -Żadne tłumaczenia nie zmienią tego, czego się dopuściłem, ale wiedz, że nie byłem sobą- dodałem i opróżniłem szklaneczkę jednym haustem.
Wsłuchałem się w słowa Rosiera podzielając jego obawy, lecz sądziłem, iż bez ponownej eksploracji ciężko będzie nam wykonać kolejny ruch. Bliskość Locus Nihil mogła zwiększyć moc kamieni tudzież ją zmniejszyć, nie mieliśmy w tej kwestii żadnej pewności, nawet skrawka informacji. -Jeśli nie będzie innej możliwości wyruszę wraz z nimi- odparłem po chwili namysłu. Pragnąłem pozbyć się tego brzmienia, zrozumieć jego naturę i tak naprawdę podziemia wydawały mi się ku temu jedyną drogą. Nie mieliśmy żadnej literatury, nikt z nas nigdy nie spotkał się z podobną potęgą, ugrzęźliśmy w samym środku i jakikolwiek ruch będzie związany z ryzykiem. Mogliśmy rozwścieczyć duchy, wzmocnić ich na skutek nieświadomych błędów, podejmować nasunięte przez nie decyzje, ale tak naprawdę nikt z nas nie miał pojęcia, gdzie stanowiły największe niebezpieczeństwo.
Deklaracja Deirdre sprawiła, że zatrzymałem na niej spojrzenie. Obecność drugiego Śmierciożercy zwykle zwiększała szanse, choć w tym przypadku nie mogliśmy być tego pewni. Mimo wszystko pozostawała nadzieja, iż w sytuacji zagrożenia będziemy w stanie się powstrzymać. W końcu gdyby nie ona, to Elvira na dzień dzisiejszy faktycznie nie miałaby prawej ręki.
-Jeżeli podejmiemy decyzję o powrocie, to dobranie właściwych osób będzie mieć kluczowe znaczenie. Nie chciałbym robić tego pochopnie- odparłem w kierunku Sigrun. Z pewnością niezbędni będą uzdrowiciele, znawcy magicznej historii, być może numerolodzy i inni runiści. Zamyśliłem się wpatrując w papierosowy dym, jakobym szukał w nim jakiekolwiek odpowiedzi. Wróżenie z fusów – tak to wszystko wyglądało i musieliśmy przyznać to otwarcie.
Przegapiłem początkową część spotkania, ale nie zasugerowałem powtórzenia omawianych rzeczy. Najwyraźniej to właśnie wtedy Craig opisał przebieg wczorajszych wydarzeń i nie dane mi było tego wysłuchać, stąd zadane pytanie. Skinąłem mu jedynie głową na znak zrozumienia, iż nie miał nic do dodania, po czym przeniosłem spojrzenie na Tristana, który wstał od stołu. Wszystko było ustalone, każdy winien przemyśleć kolejne działania. -Goyle może polecić właściwe osoby- dodałem tyko gwoli ścisłości. Caelan był zarządcą portu i z pewnością miał pod sobą garstkę zaufanych czarodziejów, którzy gotów byli wziąć na barki większą ilość obowiązków za sowitą opłatą. Polityka i pieniądze miały wiele ze sobą wspólnego.
Z każdą chwilą było nas coraz mniej na sali, dlatego postanowiłem jeszcze moment zaczekać. Chciałem rozmówić się z Ramseyem, albowiem załatwianie tematu podobnej rangi listownie było mi nie w smak. Uśmiechnąłem się lekko na słowa Deirdre, miała rację, nawet jeśli pozbawione były one troski, po czym odprowadziłem ją wzrokiem, a następnie przeniosłem spojrzenie na Mulcibera.
-Nawet nie wiem, co mam powiedzieć, żeby nie zabrzmieć jak idiota- rzuciłem sięgając po szkło wypełnione trunkiem. -Żadne tłumaczenia nie zmienią tego, czego się dopuściłem, ale wiedz, że nie byłem sobą- dodałem i opróżniłem szklaneczkę jednym haustem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Wysłuchał Drew, kiedy wspomniał o runach. Pamiętał część z nich, przynajmniej tak mu się wydawało, choć z pewnością tu i teraz nie był w stanie ich opisać ani nawet narysować.
— Warto się temu przyjrzeć. Nie znam się na runach, ale możliwe, że jeśli zobaczę którąś z nich to sobie przypomnę — zwrócił się wciąż chłodno do Macnaira, choć kiedy wypowiedział te słowa głośno, dopiero zdał sobie sprawę, że mógł nie być w stanie tego zrobić. Wiele rzeczy mu umknęło z tamtej wyprawy, mogły także znaki, do których nie przykładał większej wagi, kompletnie ich nie rozumiejąc. Ale runy, które się tam w podziemiach znajdowały mogły być kluczem, pomocą — i jeśli ktoś miał szansę to sprawdzić to właśnie Macnair, który podobną obecność w sobie nosił. Połączenie jego sił z wiedzą Primrose Burkę mogło dać obiecujące efekty. Jedyne o czym musieli pamiętać to o ostrożności — nigdy nie mieli do czynienia z istotami, które ich nawiedziły. Praca nad nimi była zupełnie oddzielną kwestią i nie mogli lekceważyć tej siły.
— Multon nie powinna iść do podziemi Gringotta z przypadkowymi osobami. Nie może iść także z większością z nas. Jeśli się tego podejmie zastanowimy się, kto powinien jej towarzyszyć. — Powinni pamiętać, że skutki takich eksperymentów mogą się ciągnąć. Potrzebowali siebie silnych i gotowych do walki, nie mogli pozwolić sobie na osłabienie wewnątrz organizacji. Powinien iść ktoś, od kogo nie będzie się wymagało innych zadań w razie problemów. — Jeśli potrzebuje dodatkowej, obcej ochrony, musi to być ktoś kto nie wyjdzie stamtąd żywy.— Nie potrzebowali dodatkowego wsparcia w okolicach artefaktu. Czarny Pan oddelegował tam ich, najbardziej zaufanych ludzi i tajemnica tego, co się tam znajduje powinna tajemnicą pozostać.
Tristan miał słuszność — kwestii duchów i podziemi Gringotta musieli się przyjrzeć i musieli to robić rozważnie. Jeśli już towarzyszyła im obecność duchów, demonów czy bóstw, chcieli wykorzystać ich potencjał — jeślii nie mogli, pozbyć się. Ale nie posiadali żadnej wiedzy na ten temat, artefakt wyrastał z legend, to wymagało czasu, badań, pochylenia się nad problematyką. Będą mieli ręce pełne roboty, ale to zrobią. To także było jego zadanie.
Dbanie o porty, a raczej o lojalność ludzi nie było trudne, ale zmuszało do określonych działań i konsekwencji. Łatwo było o błędy w tej materii, ale wszyscy byli w stanie zapanować nad ludźmi w portach, zaskarbić sobie ich posłuszeństwo, lojalność. Skinął głową Tristanowi, kiedy ten uznał, że to już wszystko. Wsunął do ust ostatnie winogrona i wstał.
Nie spodziewał się wyjaśnień ze strony Drew. Nie były niczym odkrywczym, wszyscy wiedzieli, że to co się działo ubiegłego wieczora wykraczało poza ich prawdziwe oblicza. Gdyby Drew uczynił to rozmyślne, związany przysięgą wieczysta już dawno zniknąłby z tego padołu.
— Wiem — odparł, zatrzymując jeszcze spojrzenie na siedzącym Macnairze. Nie tylko wiedział, ale i rozumiał to, nie był ignorantem. Swoich słów jednak nie cofnął, akcja musiała się spotkać z odpowiednią reakcją. — Odkąd wróciliśmy żaden z nas nie jest całkiem sobą.— I to powinno ich martwić. Byli indywidualistami, egoistami, a jednak związani ze sobą czarną przysięgą musieli dbać o siebie wzajemnie.
Skinął czarnoksiężnikowi głową na pożegnanie, po czym opuścił salę.
| zt[/b]
— Warto się temu przyjrzeć. Nie znam się na runach, ale możliwe, że jeśli zobaczę którąś z nich to sobie przypomnę — zwrócił się wciąż chłodno do Macnaira, choć kiedy wypowiedział te słowa głośno, dopiero zdał sobie sprawę, że mógł nie być w stanie tego zrobić. Wiele rzeczy mu umknęło z tamtej wyprawy, mogły także znaki, do których nie przykładał większej wagi, kompletnie ich nie rozumiejąc. Ale runy, które się tam w podziemiach znajdowały mogły być kluczem, pomocą — i jeśli ktoś miał szansę to sprawdzić to właśnie Macnair, który podobną obecność w sobie nosił. Połączenie jego sił z wiedzą Primrose Burkę mogło dać obiecujące efekty. Jedyne o czym musieli pamiętać to o ostrożności — nigdy nie mieli do czynienia z istotami, które ich nawiedziły. Praca nad nimi była zupełnie oddzielną kwestią i nie mogli lekceważyć tej siły.
— Multon nie powinna iść do podziemi Gringotta z przypadkowymi osobami. Nie może iść także z większością z nas. Jeśli się tego podejmie zastanowimy się, kto powinien jej towarzyszyć. — Powinni pamiętać, że skutki takich eksperymentów mogą się ciągnąć. Potrzebowali siebie silnych i gotowych do walki, nie mogli pozwolić sobie na osłabienie wewnątrz organizacji. Powinien iść ktoś, od kogo nie będzie się wymagało innych zadań w razie problemów. — Jeśli potrzebuje dodatkowej, obcej ochrony, musi to być ktoś kto nie wyjdzie stamtąd żywy.— Nie potrzebowali dodatkowego wsparcia w okolicach artefaktu. Czarny Pan oddelegował tam ich, najbardziej zaufanych ludzi i tajemnica tego, co się tam znajduje powinna tajemnicą pozostać.
Tristan miał słuszność — kwestii duchów i podziemi Gringotta musieli się przyjrzeć i musieli to robić rozważnie. Jeśli już towarzyszyła im obecność duchów, demonów czy bóstw, chcieli wykorzystać ich potencjał — jeślii nie mogli, pozbyć się. Ale nie posiadali żadnej wiedzy na ten temat, artefakt wyrastał z legend, to wymagało czasu, badań, pochylenia się nad problematyką. Będą mieli ręce pełne roboty, ale to zrobią. To także było jego zadanie.
Dbanie o porty, a raczej o lojalność ludzi nie było trudne, ale zmuszało do określonych działań i konsekwencji. Łatwo było o błędy w tej materii, ale wszyscy byli w stanie zapanować nad ludźmi w portach, zaskarbić sobie ich posłuszeństwo, lojalność. Skinął głową Tristanowi, kiedy ten uznał, że to już wszystko. Wsunął do ust ostatnie winogrona i wstał.
Nie spodziewał się wyjaśnień ze strony Drew. Nie były niczym odkrywczym, wszyscy wiedzieli, że to co się działo ubiegłego wieczora wykraczało poza ich prawdziwe oblicza. Gdyby Drew uczynił to rozmyślne, związany przysięgą wieczysta już dawno zniknąłby z tego padołu.
— Wiem — odparł, zatrzymując jeszcze spojrzenie na siedzącym Macnairze. Nie tylko wiedział, ale i rozumiał to, nie był ignorantem. Swoich słów jednak nie cofnął, akcja musiała się spotkać z odpowiednią reakcją. — Odkąd wróciliśmy żaden z nas nie jest całkiem sobą.— I to powinno ich martwić. Byli indywidualistami, egoistami, a jednak związani ze sobą czarną przysięgą musieli dbać o siebie wzajemnie.
Skinął czarnoksiężnikowi głową na pożegnanie, po czym opuścił salę.
| zt[/b]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Powrót do Podziemi Gringotta budził we mnie obawy, swego rodzaju wątpliwości odnośnie tego, co takowe może przynieść. Bliskość źródła mogła jeszcze bardziej namieszać mi w głowie? Może jednak wyciszy te parszywe głosy? Pytań było niezliczenie wiele, jednakże jeśli chcieliśmy znaleźć odpowiedzi, to wyjście było jedno i nie mogliśmy nic na to poradzić. Brakowało optymizmu, ale nie liczyłem na jakąkolwiek euforię. W końcu na każdym z nas kamienie odcisnęły swe piętno – w ten czy inny sposób, mocniej tudzież nieco słabiej. Nie wiedziałem, co konkretnie działo się w głowie każdego ze śmierciożerców, lecz nikt nie zaprzeczył, iż pozostawał w pełni sobą.
Czyn, którego dopuściłem się względem Mulcibera był naganny i zupełnie nieodpowiedzialny. Co jakby nie zdążył obronić się w porę? Co jeśli podtrzymałbym niesamowicie silną wiązkę z nadzieją, że zaraz padnie na kolana, a jego ciało i umysł ogarnie niewyobrażalny ból? Smak tamtego pragnienia budził we mnie odrazę – zawsze był lojalny. Żałowałem również uczynku względem Elviry i choć wyjątkowo rzadko towarzyszy mi to uczucie, wiem że mogłem zrobić jej krzywdę. Reakcja Deirdre uchroniła ją przed utratą kolejnej z rąk, a przecież dopiero co udało jej się odtworzyć przedramię. Cały wczorajszy wieczór był masakrą, porażką w każdym celu i pozostawało liczyć, że nigdy więcej nie zostaniemy postawieni w podobnej sytuacji. Jeśli pozwolimy na mieszanie nam w głowie, to utracimy nie tylko jednostki, ale i fundament w postaci zaufania do sojusznika, który był niezbędny podczas wspólnych walk.
Nie zdarzało mi się tłumaczyć, robiłem to tylko w wyjątkowych sytuacjach i właśnie ta do takowych należała. Skupiłem spojrzenie na Ramseyu, który najwyraźniej rozumiał i nie zamierzał robić przedstawienia, za co gdzie z tyłu głowy byłem mu wdzięczny. Należały mi się groźby, być może nawet zaklęcie na otrzeźwienie, jednakże mroczy znak zobowiązywał, był bezpodstawnym dowodem wierności. Gdybym zdradził świadomie, to wieczysta przysięga sama wydałaby wyrok i byłem pewien, że Mulciber podchodził do tego w podobny sposób. -Oby to szybko wróciło do normy- odparłem, po czym również skinąłem głową w ramach pożegnania. Odczekałem chwilę nim sam rozmyłem się w czarnej mgle.
/zt
Czyn, którego dopuściłem się względem Mulcibera był naganny i zupełnie nieodpowiedzialny. Co jakby nie zdążył obronić się w porę? Co jeśli podtrzymałbym niesamowicie silną wiązkę z nadzieją, że zaraz padnie na kolana, a jego ciało i umysł ogarnie niewyobrażalny ból? Smak tamtego pragnienia budził we mnie odrazę – zawsze był lojalny. Żałowałem również uczynku względem Elviry i choć wyjątkowo rzadko towarzyszy mi to uczucie, wiem że mogłem zrobić jej krzywdę. Reakcja Deirdre uchroniła ją przed utratą kolejnej z rąk, a przecież dopiero co udało jej się odtworzyć przedramię. Cały wczorajszy wieczór był masakrą, porażką w każdym celu i pozostawało liczyć, że nigdy więcej nie zostaniemy postawieni w podobnej sytuacji. Jeśli pozwolimy na mieszanie nam w głowie, to utracimy nie tylko jednostki, ale i fundament w postaci zaufania do sojusznika, który był niezbędny podczas wspólnych walk.
Nie zdarzało mi się tłumaczyć, robiłem to tylko w wyjątkowych sytuacjach i właśnie ta do takowych należała. Skupiłem spojrzenie na Ramseyu, który najwyraźniej rozumiał i nie zamierzał robić przedstawienia, za co gdzie z tyłu głowy byłem mu wdzięczny. Należały mi się groźby, być może nawet zaklęcie na otrzeźwienie, jednakże mroczy znak zobowiązywał, był bezpodstawnym dowodem wierności. Gdybym zdradził świadomie, to wieczysta przysięga sama wydałaby wyrok i byłem pewien, że Mulciber podchodził do tego w podobny sposób. -Oby to szybko wróciło do normy- odparłem, po czym również skinąłem głową w ramach pożegnania. Odczekałem chwilę nim sam rozmyłem się w czarnej mgle.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
I saw you at the corner my vibe kicked in
and toot, toos, I clock you
wieczór, 12 VIII 58
and toot, toos, I clock you
wieczór, 12 VIII 58
Słodki śmiech rozniósł się pośród łagodnie pośród spoczywających osób, gdzieś w przelocie zagrzęchotały obijające się o siebie szklanki, niosąc łagodne powielenie w męskich, podniesionych tonach. No te asombres si te digo lo que fuiste, spojrzał na nią bowiem łagodnie, słodko mogłoby się wydawać, gdy prowokacyjne słowa opadając, zahaczyły się, zdaje się, o rąbek koszuli. Teraz podążył do niego, poprawił palcami obejmującymi przed chwilą szklankę z alkoholem. Słodki zapach whisky grał na wpół z kontrolującym spojrzeniem kuzyna, gdy jednak kolejna warstwa łagodnego znieczulenia opadła, wydawał się słodko obojętny na posyłane naprzeciw stolika spojrzenie Imogen. Celowość tego zabiegu, który mirażem niedopowiedzeń sprowadzał na mężczyznę zainteresowanie będącą obok lady Rowle, była głęboko dalej, niżli ledwie moment odetchnięcia w opinającej sukni. Zielone spojrzenie gładziło sylwetkę mężczyzny naprzeciwko, na wpół kpiąco kontemplując trwające wokół rozmowy dotyczące tańca. Ramiona zakołysały się łagodnie, miejsca obok pozostawiały ledwie ślady niegdysiejszej obecności, kiedy kolejne sylwetki trafiały na parkiet, karmiąc ją słodkim smakiem krótkiego pulitzera. Za plecami majaczyły pytania, kwitowane ledwie szczątkowym zainteresowaniem, mieszającym się ze obojętną odpowiedzią.
— Tchórzysz? — Odparła gładkim norweskim na tyle, by nie powodować zainteresowania ludzi wokół. Plecy z przyjemnością tknęły faktury oparcia, pozwalając łopatkom na moment bliźniaczego zespolenia, aby tylko w sugestywnym, niewinnie umyślnym geście wyprężyć sylwetkę. Usta objął więc momentalnie uśmiech, prowokujący i przekonany o własnej racji. Un ingrato con mi pobre corazón, ciemny granat sukni podkreślał czerwień ust, spięte wysoko włosy ukazywały ścięgno drżące w zawahaniu się na łabędziej szyi. Ckliwe opowiastki zdawały się na nic, gdy dochodziło do - na powrót - niewyrównanej walki, w której kobiece ciało nie wygrywało jedynie kunsztem pełnych gracji figur, co również odsieczą idącą do otumanionych zmysłów złaknionego, męskiego jestestwa. Szklanka zatańczyła chłodem w opuszkach palców, gdy rozleniwionym, kocim ruchem sięgnęła ust, upijając łyk rysujący się czerwoną strukturą ust. Zza ramienia blondynki wydawało się wyjrzeć nachalne spojrzenie, przepełnione tym samym, czym - w niewypowiedzianej nienawiści - trącała w kierunku Karkaroffa. Prośba, ledwie dłoń wysunięta w jej stronę, spowodowała jednak idącą w sercu zawadiackość, której plon miał nieść smak obiecanej ziemi; zasłużonej wiktorii w batalii dwóch oddanych walce bezkreśnie ciał. Więc zatrzepotała łagodnie rzęsami, skłoniła się delikatnie, wysmuklając rysujące się zarysowania obojczyków, by na ledwie podrzędnego lorda - a przynajmniej nie tyle interesującego - spojrzeć w strzępkach słodkiej prowokacji, której nuty grały prym w dotychczasowej chwili.
— Jeśli tylko mój dzisiejszy towarzysz wyrazi zgodę, lordzie. — Mimo łagodnego wyrazu twarzy, głos powiódł niskim brzmieniem głosem, wieńcząc pojedyncze zgłoski pomrukiem. Złożyła mu dzisiejszym, bezgrzesznie dobrym humorem swoistą obietnicę, której trzymała się nadal, przesuwając spojrzenie z otwarcie ocenianej twarzy lorda Slughorna, jakkolwiek on tam miał na nazwisko - nie dosłyszała, w stronę Igora. Była gotowa już wstać, brew wszakże podążyła ku górze w momencie, w którym prowokacja sięgnęła zenitu. Warga trafiła między zęby, dobrotliwie obdarzając przyjaciela delikatnym podarkiem w wizji pełnych ust, nim na powrót, ledwie na sekundę w całym wszechświecie gestów, obejrzała się za będącym obok zainteresowanym.
— Wybaczysz mi? — Teatralnie zniżyła ton i choć spojrzała w tym momencie na blondyna obok, to celowość słów trafiała do Bułgara. Dłoń sięgnęła do klatki, palce oparły się o skryty w bladości dekolt, trzepoczące rzęsy w wewnętrznym sarkazmie, kierowały się raz po raz w stronę Igora. Alumbraron el camino de otro amor.
| czy będę wilować tego wieczora Igora?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Ostatnio zmieniony przez Imogen Travers dnia 12.09.23 0:16, w całości zmieniany 2 razy
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Wymuszony uśmiech, kurtuazyjne muskanie wierzchów dłoni, wreszcie — partnerskie prowadzenie w nudnym, złożonym w kształt prostego, angielskiego walca tańcu; gdzieniegdzie wpadła jeszcze zbawcza w tej dłużyźnie manier ostrość spijanego z wolna alkoholu, mieszającego się z goryczą spalanego papierosa, raz po raz lądującego pomiędzy wargami żądnymi czegoś więcej. Jakże prozaiczne zdawało się to niesione błękitem towarzystwo, jakże niewymagające były tutejsze panny, szczebioczące zalotnością jako nagrodą za bodaj liche spojrzenie, którym raczył omieść ichniejsze kształty ciał. Było w tym wszystkim więcej pokazowej maniery, aniżeli szczerego zainteresowania; było w tym wszystkim więcej teatralnej próby, aniżeli dążącej do czegoś realnego celowości. Bezwstydnie żądny był napięcia zazdrości, choć nic poza pozornie wrogą komitywą ich nie łączyło; umyślnie jednak wyciągał na parkiet każdą poza nią, w geście wyrazu następnej miałkiej dominacji, w geście symulowanej batalii, ciągnącej się słowem i czynem przy każdym, zawczasu zaaranżowanym spotkaniu. Niesione grymasem nienawiści manifestacje nie miały w sobie nic z rzeczywistej niechęci; prawdziwi zaborczy rywale nie wymieniali listownych deklaracji o swojej obecności. Wystawne, migające splendorem przyjęcie zwiodło ich nareszcie do wspólnego kącika przystrojonego bielą obrusu; obrońca kobiecej cnoty szczęśliwie zaplątał się gdzieś między talerzem, orkiestrą, a lady Rowle, chwilowo zostawiwszy ich w samotniczym kręgu przeciągających się cienką nicią domysłów. Prowokująco spoglądała nań spod wachlarza czarnych rzęs, prężąc obojczyki i dekolt, wieńcząc rysy szerokim uśmiechem nienazwanego triumfu. Niedawna senna mara irytująco nabiegła myśl, drażniąc niedoścignionym, dotąd i już chyba nigdy, fantazmatem pragnień; szybko odegnał ją gdzieś daleko, niemo wojując z samym sobą o konieczną w tej chwili beznamiętność, jakby wyłożenie teraz jakiegokolwiek świadectwa doświadczonej słabości zabić go miało krwawym rozlewem wstydu. Teraz był tutaj, tkwił z nią na jawie, ograniczonej fatalnie wiązką konserwatywnego konwenansu; miniona iluzja sensualności rozmyła się gdzieś rozczarowaniem, porzucona niczym grzeszne dziewuszysko, sprzedające swoją skórę w wymiarze zaledwie jednej nocy.
— To ty nie masz dość odwagi, skrywając się za norweską mową, której poza nami nikt stąd nie zna — sparował zręcznie toczącą się z wolna grę pozorów, gdzieś w międzyczasie wznosząc bezgłosy toast; trwał w tym blagierstwie razem z nią, sprytnie wyzbywając się podejrzeń czyhających na plotki świadków tej lapidarnej konfrontacji. Z biernością ruchów odstawił szkło na blat statecznego drewna, zaraz przebierał palcami w odmętach eleganckiej papierośnicy, całkiem jakby niezainteresowany czymkolwiek, co miało tu miejsce. Nią, nieskromnym bankietem, drapieżczo zainteresowanym lordem, snującym się cicho gdzieś za jej plecami. Niekiedy od karmiącej ego uwagi większą siłą emanowała ignorancja, rozsiewana ziarnem sztucznego niedbalstwa; niekiedy skuteczniejszą drogą do sukcesu okazać się miała nieobyczajna wzgarda, wiedziona milczącą wymianą spojrzeń. Żarząca się końcówka wędrowała od ust do szklanej popielnicy, w bagatelnym lekceważeniu jej obsesyjnej kokieterii; dopiero rozchylone w konwersacji z innym wargi, malujące się żarliwą czerwienią, wyciągnęły go z transu obojętności, obciążając duszę tępym uczuciem zawiści. Już miała opuszczać miękkość oparcia, już miała lawirować ze szlachetnie urodzonym paniczykiem, porzuciwszy go w wyzywającej sylwetce nieprzejęcia; zaraz, trochę zapewne niegodnie, pospieszył jednak z nieoczekiwaną konstatacją, naprędce wwiercając pozostałości tytoniowej przyjemności.
— Dama jest, zdaje się, zajęta. Może później? — uznał w manierycznej, retorycznej powściągliwości, osobiście sięgając ku wyciągniętej w stronę Slughorna dłoni, nie dając żadnemu z tej dwójki czasu na zbędne w zastałej okoliczności dywagacje. Musiała chcieć go porzucić, musiała zaszczycić odmęty jego oporów beznadziejną zaborczością, by postanowił zabrać ją wreszcie w przestrzeń ospałych podrygów. Zapiął guziczki marynarki, posłał jej porozumiewawcze spojrzenie, wszedł w kontakt od bioder aż do mostka, splatając palce lewej ręki, drugą obejmując ją w prostej figurze baletowej gracji. I tak, wspólnie, znaleźli takt w przygrywającej muzyce, kreśląc na podłodze zgodny kwadrat.
— Będziemy tańczyć aż do znudzenia — szeptem wyznał jej swój zamiar, w niecnym grymasie obserwując zawód wytwornisia, który nie dostąpił podobnego zaszczytu.
Poćwiartuję twoją cierpliwość. I jego też.
— To ty nie masz dość odwagi, skrywając się za norweską mową, której poza nami nikt stąd nie zna — sparował zręcznie toczącą się z wolna grę pozorów, gdzieś w międzyczasie wznosząc bezgłosy toast; trwał w tym blagierstwie razem z nią, sprytnie wyzbywając się podejrzeń czyhających na plotki świadków tej lapidarnej konfrontacji. Z biernością ruchów odstawił szkło na blat statecznego drewna, zaraz przebierał palcami w odmętach eleganckiej papierośnicy, całkiem jakby niezainteresowany czymkolwiek, co miało tu miejsce. Nią, nieskromnym bankietem, drapieżczo zainteresowanym lordem, snującym się cicho gdzieś za jej plecami. Niekiedy od karmiącej ego uwagi większą siłą emanowała ignorancja, rozsiewana ziarnem sztucznego niedbalstwa; niekiedy skuteczniejszą drogą do sukcesu okazać się miała nieobyczajna wzgarda, wiedziona milczącą wymianą spojrzeń. Żarząca się końcówka wędrowała od ust do szklanej popielnicy, w bagatelnym lekceważeniu jej obsesyjnej kokieterii; dopiero rozchylone w konwersacji z innym wargi, malujące się żarliwą czerwienią, wyciągnęły go z transu obojętności, obciążając duszę tępym uczuciem zawiści. Już miała opuszczać miękkość oparcia, już miała lawirować ze szlachetnie urodzonym paniczykiem, porzuciwszy go w wyzywającej sylwetce nieprzejęcia; zaraz, trochę zapewne niegodnie, pospieszył jednak z nieoczekiwaną konstatacją, naprędce wwiercając pozostałości tytoniowej przyjemności.
— Dama jest, zdaje się, zajęta. Może później? — uznał w manierycznej, retorycznej powściągliwości, osobiście sięgając ku wyciągniętej w stronę Slughorna dłoni, nie dając żadnemu z tej dwójki czasu na zbędne w zastałej okoliczności dywagacje. Musiała chcieć go porzucić, musiała zaszczycić odmęty jego oporów beznadziejną zaborczością, by postanowił zabrać ją wreszcie w przestrzeń ospałych podrygów. Zapiął guziczki marynarki, posłał jej porozumiewawcze spojrzenie, wszedł w kontakt od bioder aż do mostka, splatając palce lewej ręki, drugą obejmując ją w prostej figurze baletowej gracji. I tak, wspólnie, znaleźli takt w przygrywającej muzyce, kreśląc na podłodze zgodny kwadrat.
— Będziemy tańczyć aż do znudzenia — szeptem wyznał jej swój zamiar, w niecnym grymasie obserwując zawód wytwornisia, który nie dostąpił podobnego zaszczytu.
Poćwiartuję twoją cierpliwość. I jego też.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie rozumiała emocji, które spływały na jej ciało, obserwując opiewające dumą ciała oddane w tańcu - jakże niepasującym do chłodu mężczyzny, będącego ostoją - pożal się Merlinie - brutalnej zwykłości. Nie był ubrany w piękno szlachetnego pochodzenia, nie był uczony z ludźmi takimi, jak ona - był jednak kusząco niedostępny i choć zażartowała łagodnie z obranej taktyki walki, to pojedyncze dreszcze smakowały niezadowoleniem. Oddała mu więc pięknym za nadobne, świadomie perswadując złudną kokieterią w obrębie niedostępności byle mężczyzny, ukazując na światło dzienne własne walory frywolnego zachowania. Zdawał się nieporuszony, acz głos za nią niósł jej już ratunek - ponoć to, bo sceneria kilku objęć w rytmicznym uniesieniu była chlebem powszednim damy, która pojawiała się na salonach ledwie niedawno, jako swoista zagadka. Smakowała cierpko, niczym zerwana w sycylijskim ogrodzie pomarańcza, której sok oblepiał usta, odbierając mowę; smakowała też słodko, gdy słońce dobierało się do zmysłów w rozleniwieniu, ukazując idealną dojrzałość niesionych wartości. To właśnie utracił, kątem oka zauważyła pękająca maskę obojętności, którą przywdział na przystojną twarz, ledwie chwilą wspólnego egzystowania. Dłoń - już prawie, ledwo, podążała do drugiej, nieznanej męskiej dłoni, gdy słowa otoczyły całą trójkę niemymi kajdanami, otaczając ją zawłaszczającym szczeknięciem. Pies ogrodnika, słodki grymas zazdrości, którym zawłaszczył sobie jej na wpół zaskoczone, na wpół zaintrygowane spojrzenie. Decyzją zapadającą w jej własnym domniemaniu, oddała się jednak w dywagacje ledwie ciał, kołysanie przepływające dreszczem rozbestwienia i przyjemności. Ujęła jego dłoń - pierwszy raz tego wieczoru - jeszcze nieświadoma, że deklaruje tym samym również jego zwieńczenie.
— Sprawiam Ci przysługę, mówiąc w języku, w którym chcesz, bym szeptała. — Lekkim skinięciem głowy pożegnawszy Slughorna, odpowiedziała półszeptem do rywala, ostrzącego to ponoć kły na jej marnych przegranych. Nie chciała go nienawidzić, nie chciała obejmować umysłu, wyżerającymi resztki godności, myślami - zamiast to, wędrowała spokojną peregrynacją po wyzbytej z masek twarzy, zwiastującej nie tylko początek, co swoisty początek.
— A co, jeśli bym nie chciała? — Odparła, wyzbywając się z twarzy szytego grubymi nićmi uśmiechu, zamiast to na moment sprowadzajac chłód porcelanowej twarzy. Brew powędrowała ku górze, karmiła emocje, chcące własnego scenariusza, ledwie mimiką, wreszcie zdobywając się na ustabilizowanie w chłodzie męskiego spojrzenia.
— Spraw, bym się nie znudziła, inaczej ponownie ujrzysz sromotną przegraną. — Kontynuowała, zdając się nie zważać już absolutnie na entourage z otaczających ich światłych, wymuskanych pochodzeniem person. Dłoń spoczywająca na ramieniu, delikatnie zatoczyła kółko opuszkami palców. Niewinna gra przeradzała jej ton w coraz niższy, miększy, pomrukliwy. Zatracała się w ledwie namiastce swoich możliwości, w tym jak daleko mogła posunąć krakenie macki własnych imaginacji w rzeczywistość. Był swoistym treningiem, ledwie workiem obleczonym zdawkową ilością uczuć - a ona, niczym pokorny sportowiec oddany codziennym rytuałom, wplątywała w nicie niewypowiedzianych gestów kolejne i kolejne przynęty. Zagryzła pełne wargi w chwilowym animuszu, powieki zmrużyły się, podkreślając budowaną na twarzy konsternację, aby odpuścić po dłuższej chwili, podążając pisanym naprędce scenariuszem.
— Ciekawi mnie, czy lord Slughorn równie mocno zaciskałby rękę na mojej talii. — Teraz już szept, nadal utrzymany w norweskiej mowie, rozdarł żarliwie kąsające podszepty domniemywań. Byli tu sami, zdawać by się mogło, oddani w walce narysowanej pośród domysłów i wzajemnej fascynacji - w tych docinkach, ledwie nastoletniej rywalizacji prawie co podlotków, odnajdywali sposobność na spotkania, takie, których nikomu nie musieli tłumaczyć. Nikt bowiem, ani jedna osoba, nie winna wpływać swoimi osądami na losy tak nikłej relacji, jaką jest jedynie znajomość. To nimi - znajomymi, przyjaciółmi, rywalami - przecież byli, choć opadł na kolana, upadlając się w roli warczącego, zapchlonego strażnika. Choć i ona, zniżała głowę i spoglądając na niego ze swojego rodzaju uniżeniem, pozwalała na działania tak odległe od dawniej przyjętych zachowań. Dłoń wertowała strukturę jego marynarki, ciało podążało w rytmie narzuconym kiepskimi zdolnościami tanecznymi, a oczy smakowały najmniejszych fragmentów, rysującego się na jego twarzy triumfu. Jej triumfu.
— Sprawiam Ci przysługę, mówiąc w języku, w którym chcesz, bym szeptała. — Lekkim skinięciem głowy pożegnawszy Slughorna, odpowiedziała półszeptem do rywala, ostrzącego to ponoć kły na jej marnych przegranych. Nie chciała go nienawidzić, nie chciała obejmować umysłu, wyżerającymi resztki godności, myślami - zamiast to, wędrowała spokojną peregrynacją po wyzbytej z masek twarzy, zwiastującej nie tylko początek, co swoisty początek.
— A co, jeśli bym nie chciała? — Odparła, wyzbywając się z twarzy szytego grubymi nićmi uśmiechu, zamiast to na moment sprowadzajac chłód porcelanowej twarzy. Brew powędrowała ku górze, karmiła emocje, chcące własnego scenariusza, ledwie mimiką, wreszcie zdobywając się na ustabilizowanie w chłodzie męskiego spojrzenia.
— Spraw, bym się nie znudziła, inaczej ponownie ujrzysz sromotną przegraną. — Kontynuowała, zdając się nie zważać już absolutnie na entourage z otaczających ich światłych, wymuskanych pochodzeniem person. Dłoń spoczywająca na ramieniu, delikatnie zatoczyła kółko opuszkami palców. Niewinna gra przeradzała jej ton w coraz niższy, miększy, pomrukliwy. Zatracała się w ledwie namiastce swoich możliwości, w tym jak daleko mogła posunąć krakenie macki własnych imaginacji w rzeczywistość. Był swoistym treningiem, ledwie workiem obleczonym zdawkową ilością uczuć - a ona, niczym pokorny sportowiec oddany codziennym rytuałom, wplątywała w nicie niewypowiedzianych gestów kolejne i kolejne przynęty. Zagryzła pełne wargi w chwilowym animuszu, powieki zmrużyły się, podkreślając budowaną na twarzy konsternację, aby odpuścić po dłuższej chwili, podążając pisanym naprędce scenariuszem.
— Ciekawi mnie, czy lord Slughorn równie mocno zaciskałby rękę na mojej talii. — Teraz już szept, nadal utrzymany w norweskiej mowie, rozdarł żarliwie kąsające podszepty domniemywań. Byli tu sami, zdawać by się mogło, oddani w walce narysowanej pośród domysłów i wzajemnej fascynacji - w tych docinkach, ledwie nastoletniej rywalizacji prawie co podlotków, odnajdywali sposobność na spotkania, takie, których nikomu nie musieli tłumaczyć. Nikt bowiem, ani jedna osoba, nie winna wpływać swoimi osądami na losy tak nikłej relacji, jaką jest jedynie znajomość. To nimi - znajomymi, przyjaciółmi, rywalami - przecież byli, choć opadł na kolana, upadlając się w roli warczącego, zapchlonego strażnika. Choć i ona, zniżała głowę i spoglądając na niego ze swojego rodzaju uniżeniem, pozwalała na działania tak odległe od dawniej przyjętych zachowań. Dłoń wertowała strukturę jego marynarki, ciało podążało w rytmie narzuconym kiepskimi zdolnościami tanecznymi, a oczy smakowały najmniejszych fragmentów, rysującego się na jego twarzy triumfu. Jej triumfu.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Przeciętność zwiastowało proste, choć eleganckie ubranie, zszyte materiałem skromnego minimalizmu; banalność rozbrzmiewała, być może, echem wypowiadanych frazesów miałkiej riposty. Taki nijaki, chciałoby się rzec z wzgardą dla niższości jego krwi, z drwiną względem jego nic tutaj nieznaczącego nazwiska; taki zwykły, chciałoby się wyśmiać go w całej nieporadności jego możliwości, ograniczonych brakiem majątku, tłumionych przez sukcesy pozostałych bliskich. W dobrze znanym jej splendorze i przepychu ta prostota mogła być jednak na swój sposób urzekająca. Na tyle pociągająca, że w geście zaintrygowania oczekiwała ciągle niemo właśnie niego, jego oferty, pozornie niewymagającej walki na skrzypiących deskach parkietu. Symultanicznie wystukiwali takt na jednej podłodze, przy jednej melodii, choć w innych parach zespolenia, jakby złośliwie próbowali kąsać się odległością takiego zaszczytu. W istocie to do niej właśnie należało — zabawianie swoją szlachetną sylwetką i swoim szlachecko dystyngowanym pląsem, bawiąc usta i uszy gromem truizmów, tyczących pogody, cierpkości wina, albo słodyczy goszczących na stole deserów. Konwenans wymagał od niej zgody, maniera podszeptywała godzić się na wszelkie towarzystwo, etykieta przywoływała na twarz uśmiech, a między wargi wkładała zdolność niebywałej elokwencji. Sztuka pięknego mówienia, wspólnie z dziewczęco głupawym chichotem i kurtuazją grymasów, znikała gdzieś jednak w natychmiastowej tendencji, kiedy jasnozielone oczy spotykały się z tą, rzekomo nudną i prymitywną, szarością męskiego spojrzenia, wyzywająco szukającego przestrzeni do kolejnej rozrywki natchnionej niewyszukaną prowokacją. I tak przyjęcie płynęło bez przeszkód, jawiąc się zgoła brakiem zainteresowania, ciągnąc się niekiedy wyrażonymi po norwesku szyderstwami, których szczęśliwie nikt stąd nie był w stanie pojąć; z daleka tryskający niechęcią, z bliska najwyraźniej jednak plotkujący o czymś zawzięcie. Paradoksalny obraz, którego brytyjska śmietanka i elita niskiego rzędu nie była w stanie pojąć; nie jeśli ważniejszym od dwójki młodych ludzi okazać się miał wystawny obiad i podany do niego, poprawnie schłodzony szampan; nie jeśli ważniejszym od prowadzonych między nimi gier okazać się miały te toczone w codzienności salonów, skryte pod analogicznym płaszczem domysłów i sugestii. Zwyczajowo niewinni, odgryzający się z podobną zawziętością nie wzbudzali podejrzeń. Co było jednak dusząco zastanawiające, to jego pęknięta od przebrzmiałości zazdrość, skwitowana wreszcie niewiele znaczącym wtrętem jakiegoś lorda. Być może tamto pytanie zabolało mocniej, bo czara goryczy finalnie się przelała; być może tamta propozycja ubodła bardziej od innych, bo blond paniczyk twarz miał jeszcze gustowniejszą, a garnitur jeszcze strojniejszy. Coś jakby mara zagrożenia, podobna alarmowi podniesionemu w głuszy; coś jakby zjawa niebezpieczeństwa, budząca stojącego na straży wartownika. Ale on przecież nigdy nie miałby szans, on przecież niegodzien był tak dobrze sytuowanej kobiety, toteż istniał dla niej zapewne jako zwodzona w geście zabawy kukiełka; jako przystojna i niegłupia laleczka, podkręcająca napięcie na nudnych bankietach, ale zupełnie nieważna i szybko porzucona w kąt, gdzie sczezła przez resztę tygodni, aż do następnego balu, gdzie na powrót odgrywać miał swoją rolę. Wbrew oczekiwaniom, bynajmniej się o to powołanie nie gniewał, chyba z równorzędną chęcią i gotowością przybywając na każde byle kiwnięcie jej palca. Taka to już była tragikomedia, ciągnący się wielością aktów seans, z zapałem oglądany i z rozkoszą inscenizowany.
— Czyli przemawia przez ciebie arystokratyczna wspaniałomyślność. Rozczulające — stwierdził w dyskretnym półszepcie, swobodnie ujmując jej dłoń w geście kurtuazyjnego manifestu. Nią nie popisał się przed Slughornem, zupełnie nieobyczajnie odzywając się doń impulsywnym wybrykiem, ale to niespecjalnie go chyba przejęło. Nie o jego rękę mógłby się kiedyś starać, więc jaśniepańskie ego mogło ucierpieć, a wraz z nim reputacja dostatecznie już zasymilowanego Bułgara, który nijak uzasadnić mógł zaistniały nietakt. Zawiść to wystarczający powód?
— Nie gdybaj. Przecież wiem, że chcesz — uznał nonszalancko, konsekwentnie kreśląc na podłodze taneczne figury, wprost w rytm misternej arii skrzypiec. Ostentacja to jedyne co mu pozostało, jeśli nie chciał, by ukradkiem szukała w tłumie statury cierpliwego wielmoży. I tak milcząco przyjął wyzwanie ucieczki przed znużeniem, odważnie wpijając palce jednej ręki w podkreślone gorsetem sukni kształty, drugą dłonią mącąc niepostrzeżenie wśród splecionych ze sobą opuszków. Tak desperacko wymagał skupienia, tak fanatycznie walczył o własną dominację nad tamtym, gdy z ust spłynął zamierzony cynizm, jakże krnąbrnie denerwujący w całości dzisiejszego starcia.
— Lord nie potrafił nawet skutecznie zaprosić cię do tańca. Szczerze wątpię, że w ogóle wie, czym jest kobieca talia — odparł zimnie i zuchwale, w istocie pogrążając się tylko bardziej w wydumanej, drażniącej mrzonce o niedoścignionym. Jakże szerokie pole do przekombinowanej farsy pozostawiał jej w tutejszej, machinalnej batalii z samym sobą; batalii, w której kompromitująco przegrywał z majaczącą w umyśle fantazją.
— Czyli przemawia przez ciebie arystokratyczna wspaniałomyślność. Rozczulające — stwierdził w dyskretnym półszepcie, swobodnie ujmując jej dłoń w geście kurtuazyjnego manifestu. Nią nie popisał się przed Slughornem, zupełnie nieobyczajnie odzywając się doń impulsywnym wybrykiem, ale to niespecjalnie go chyba przejęło. Nie o jego rękę mógłby się kiedyś starać, więc jaśniepańskie ego mogło ucierpieć, a wraz z nim reputacja dostatecznie już zasymilowanego Bułgara, który nijak uzasadnić mógł zaistniały nietakt. Zawiść to wystarczający powód?
— Nie gdybaj. Przecież wiem, że chcesz — uznał nonszalancko, konsekwentnie kreśląc na podłodze taneczne figury, wprost w rytm misternej arii skrzypiec. Ostentacja to jedyne co mu pozostało, jeśli nie chciał, by ukradkiem szukała w tłumie statury cierpliwego wielmoży. I tak milcząco przyjął wyzwanie ucieczki przed znużeniem, odważnie wpijając palce jednej ręki w podkreślone gorsetem sukni kształty, drugą dłonią mącąc niepostrzeżenie wśród splecionych ze sobą opuszków. Tak desperacko wymagał skupienia, tak fanatycznie walczył o własną dominację nad tamtym, gdy z ust spłynął zamierzony cynizm, jakże krnąbrnie denerwujący w całości dzisiejszego starcia.
— Lord nie potrafił nawet skutecznie zaprosić cię do tańca. Szczerze wątpię, że w ogóle wie, czym jest kobieca talia — odparł zimnie i zuchwale, w istocie pogrążając się tylko bardziej w wydumanej, drażniącej mrzonce o niedoścignionym. Jakże szerokie pole do przekombinowanej farsy pozostawiał jej w tutejszej, machinalnej batalii z samym sobą; batalii, w której kompromitująco przegrywał z majaczącą w umyśle fantazją.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ponoć Szekspirowska postać Imogen inspirowana była po części Klitajmenstrą, której tragiczna śmierć niosła skazę twarzy wymalowanej w każdym objętym spojrzeniem przez Orestesa spojrzeniem. Matkobójstwo wybieliło postać wojującej manipulantki, nadało jej charakteru bohaterki w śmierci tragicznej, nie zważając na niedoścignione w historii zło, które trzymała w obrębach własnych decyzji. Wydaje się to absurdalne, bowiem samą Imogen Szekspir diametralnie wybielił, nadając jej swoiste cechy kobiety idealnej, a jednocześnie jedynej, autentycznej postaci pośród kukiełkowatych antybohaterów. Imogena zakochuje się w tymże bohaterze, ślepo zauroczona jego naiwną szlachetnością - wyjątkowo prawdziwa w tym uczuciu, jak na mężczyznę, który ją wykreował. I tak wykreowno i ją, tańczącą w jego do cna bezpiecznych objęciach. Wykreowano na pierwowzór, wykreowano na senną marę, która wprost kryje się w wymowie jej własnego imienia. Nie tylko w bowiem metaforze, odniesieniu do historii z Cymbelina czy historii kąsających wężów, siejących zamęt na władczyni morskiej zemsty; jej dramat - wprost - krył się nawet w nadanym imieniu, w każdym słowie przypominającym intonacją wolne tłumaczenie imaginacji. Otóż to, Igorze, wyobrażaj sobie. Dołącz do reszty spoglądających na to, co kaprys magicznej natury podał na tacy zmyślnym umysłom, odnajdując wreszcie sposób na wygrywających w walkach wielkich umysłów, połączonych z magicznymi zdolnościami. Miała ściągać sen z powiek i nawiedzać w nocnych marach, miała karmić go słodkim omamieniem tejże właśnie imaginacji doznać, której mógłby doświadczyć, gdyby tylko skosztowała wyjętej z tego imienia przyjemności. Widząc sztukę na deskach teatru, widzimy Imogen niczym marginalną postać, postać poboczną, która stanowi dodatek do męskiej gry o władzę i walki o romans. Jej dramat - dramat kobiety kochającej, ale i kobiety cierpiącej - wyjęto ze scenariusza i poddano pod domniemanie, które rozkwita jedynie w umysłach tych, którzy wiedzą. Taki dodatek miała stanowić, nawet gdy męskie słowa wznosiły ją do boskich przywilejów, nadawały aury wyjątkowości i stawiały na piedestale przed innymi kobietami, które były wybierane z rozsądku, niźli emocji. On również miał wybrać kobietę z rozsądku, odpowiednio uniżoną, aby mogli mu ją da. Kobietę zwykłą, przyziemną, banalną, prosta i przewidywalną - dobrą żonę, która winna milczeniem akceptować tęskne spojrzenia do odrealnionego buty, roszącego sobie miejsce w jego umyśle i ciele. Kobietę, która spełni wszystkie jego potrzeby poza tą jedną - górnolotności. Nie był bowiem jedynym z nich, czyż nie? Spoglądał na wizję tej właśnie prostoty w przyszłości, teraz patrzył na tą, której nie mógł mieć, więc ręka zaciskała się na jej talii i przywłaszczała ten ledwie moment konsternacji dla doznań daleko idącego dotyku. Faktura sukni przywodziła w myślach ciepło dotyku skóry, zapach morskiej bryzy otaczał go - tylko jego, tylko jego w tym momencie, we wszystkich certacjach tego dnia. Podarowała mu to, podarowała mu siebie na tyle, na ile kobieta godna winna podarowywać siebie mężczyźnie jej nie przyrzeczonemu - ledwie szczyptę, ledwie skrawek.
— Chcę? — Chciała, bo jego obecność była całkiem przyjemna. Chciała, bo gdy był blisko, czuła się nienaturalnie wprost swobodnie. Chciała po prostu jego, w tym momencie, by był po prostu i aż pod jej absolutną kontrolą. Chciała, by dotyk, który sprowadzała na jego ramię pozostał z nim i dawał jej swoisty immunitet. Nie powinna się bronić przed złem sama, a zaś zło czynić innym, by ci bronili jej samej. Ostatnie dni niosły taki właśnie morał, rozmowa z babką dźwięczała w uszach, to nie dar był winny. Nie mężczyzna, nie on, którego niezaprzeczalny dotyk i przyjemny głos drażniły nerwy. Ulegała tej presji, temu przywłaszczeniu na ledwie wieczór, obserwując załamania męskiej twarzy w wyrazie rozczulonego, ale też zgoła urzekającego rozbawienia. Na ustach rozkwitał uśmiech, broda uniosła się ku górze, z pewnością omiatając go zielonym spojrzeniem spod wachlarza czarnych rzęs.
— Och, ty już ją znasz doskonale. Opowiesz mu o mojej? Będzie sobie mógł wizualizować. — Wymruczała półszeptem, absolutnie przekonana o idącej w tych słowach materializacji namacalnych doznań. Jak bardzo musiała go nienawidzić, gdy sprowadzała na niego to uczucie? Jak bardzo musiała nienawidzić mężczyzny, którego usilnie przywłaszczała w macki i wciągała w śmiertelną toń niedoścignionych uczuć. Czy zdawał sobie sprawę, że to właśnie zemsta, którą mu darowała w odwecie - zawistnym, bezlitosnym - wobec przegranej, którą ponosiła w skromnych gierkach, w krótkich rewanżach. Nacisnął na odcisk kobiecie, która - niczym metafora natury, niczym matkobójca Orestes, niczym kukiełka z romansu Szekspira - niosła w sobie głównie zgorzkniałe prawienie wygranej. Ale czy wygra? Czy było ją na to stać, ledwie zjawę ze snów i ledwie chwilową bliskość?
| czy mi się kiedyś uda zwilować Igora??
— Chcę? — Chciała, bo jego obecność była całkiem przyjemna. Chciała, bo gdy był blisko, czuła się nienaturalnie wprost swobodnie. Chciała po prostu jego, w tym momencie, by był po prostu i aż pod jej absolutną kontrolą. Chciała, by dotyk, który sprowadzała na jego ramię pozostał z nim i dawał jej swoisty immunitet. Nie powinna się bronić przed złem sama, a zaś zło czynić innym, by ci bronili jej samej. Ostatnie dni niosły taki właśnie morał, rozmowa z babką dźwięczała w uszach, to nie dar był winny. Nie mężczyzna, nie on, którego niezaprzeczalny dotyk i przyjemny głos drażniły nerwy. Ulegała tej presji, temu przywłaszczeniu na ledwie wieczór, obserwując załamania męskiej twarzy w wyrazie rozczulonego, ale też zgoła urzekającego rozbawienia. Na ustach rozkwitał uśmiech, broda uniosła się ku górze, z pewnością omiatając go zielonym spojrzeniem spod wachlarza czarnych rzęs.
— Och, ty już ją znasz doskonale. Opowiesz mu o mojej? Będzie sobie mógł wizualizować. — Wymruczała półszeptem, absolutnie przekonana o idącej w tych słowach materializacji namacalnych doznań. Jak bardzo musiała go nienawidzić, gdy sprowadzała na niego to uczucie? Jak bardzo musiała nienawidzić mężczyzny, którego usilnie przywłaszczała w macki i wciągała w śmiertelną toń niedoścignionych uczuć. Czy zdawał sobie sprawę, że to właśnie zemsta, którą mu darowała w odwecie - zawistnym, bezlitosnym - wobec przegranej, którą ponosiła w skromnych gierkach, w krótkich rewanżach. Nacisnął na odcisk kobiecie, która - niczym metafora natury, niczym matkobójca Orestes, niczym kukiełka z romansu Szekspira - niosła w sobie głównie zgorzkniałe prawienie wygranej. Ale czy wygra? Czy było ją na to stać, ledwie zjawę ze snów i ledwie chwilową bliskość?
| czy mi się kiedyś uda zwilować Igora??
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Kobieta idealna, dźwięcząca echem fatamorgany dręczącej w śnie, spalająca żarem pustyni, lodowato odmrażająca kości jak biegun, na którym runęła lawina zaległego śniegu. Kobieta nie trącająca nigdy nudą, kobieta drażniąca nieprzyjemnie także na jawie, nęcąca swoją niedostępnością, nęcąca swoją symetryczną harmonią, jasnymi włosami, zielenią tęczówek, świadectwami kobiecości. Niewinnie, zarazem bezwstydnie, kusiła absolutnie wszystkim, całość tej zachęty pozostawiwszy zaledwie w sferze mściwych domysłów. Jakże irytującym było widzieć w niej ogień i wodę, gorąc i zamróz, bezpieczny ląd i groźny majestat oceanu; jakże irytującym było naiwnie sądzić, że zamiast fatalności, serwowała mu teraz szczyt wirtuozerii. Wiła się satysfakcjonująco na parkiecie, odgryzała się słowem riposty zakrawającej o flirt, sprowadzała wzrok na lubieżne tereny wyzwolonego spod materiału dekoltu, ale czy istotnie dzierżyła w sobie coś więcej? Czy gotowa byłaby przemierzać z nim bory dzikiej gęstwiny, nie zamartwiając się przy tym o złamany paznokieć? Czy gotowa byłaby konwersować z nim normalnie, bez całej tej zbędnej egzaltacji, nie ulegając przy tym wrażeniu odrętwienia? Wreszcie — czy znała ciężar i znaczenie zaradności, będąc wychowaną w luksusie leniwego nieróbstwa i splendoru dostatku? Szczerze mogła drwić z jego zwyczajności, mogła kpić z jego przyszłej, równie podrzędnej żony, najpewniej godnej jakiegokolwiek uczucia, którym mógłby ją obdarować, najpewniej też godnej roli matki jego dzieci; sama najpewniej gnić miała w aranżowanym małżeństwie wykwitłym z korzyści, albo niestabilnym związku z wybrednym, niezdecydowanym paniczykiem, któremu dojrzałością bliżej było do chłopca, niż mężczyzny. W walce o władzę tak wyglądały jednak rozterki dywagacji, pozbawione obiektywizmu, który pozwoliłby napełnić sukcesem czarę przeciwnika; pragnienie dominacji odezwało się w jej duszy nad wyraz głośnym krzykiem instynktu, napędzanego drzemiącym we krwi genem i dzierżonym w rękach wspomnieniem ostatniej porażki. Zdaje się, że intensywnie ubodła ją tamta karciana gra, albo sprytnie wyczuła wreszcie, że w jego umyśle tkwiła słabość, podatna na banalne ruchy bioder, podatna na zalotne spojrzenia wyłaniające się milczeniem znad wachlarza rzęs, podatna na kokieteryjne uśmiechy, wymieniane raz po raz w rozbawieniu zastałą okolicznością. Tylko tyle chciałby z niej czerpać; nawet tego nie mogła mu ofiarować, będąc spętaną konserwatywną tradycją czystości. Tym właśnie była — miałkim wyobrażeniem, zgodną ze swym imieniem imaginacją, która rozrzewniała zmysły, ale zaraz pozwalała im też gasnąć. Zatem napawał się tym, co majaczyło w zasięgu rąk; napawał się dłużącym tańcem, cichą wymianą koncepcji, napawał też władczym ujęciem zamkniętej w gorsecie sukni talii. Nocna mara przyniosła wyobrażenie wyniosłego rozsznurowywania takiegoż, senna efemeryda zwiastowała rozkoszne zwierzchnictwo nad jej ciałem; rozmyła się wraz z jutrzenką, przynosząc rozczarowującą prawdę o tym, że zdobyć jej, bynajmniej, nie mógł. Ale w istocie nie było w tym żądaniu niczego innego, zaledwie zwierzęca perwersja, którą nieudolnie chciała wzniecić jeszcze mocą swojego pochodzenia. Bez skutku, choć wystarczająco już sprowokowała zazdrość.
— Chcesz — potwierdził pewnie, dyrygując podstawową, zupełnie prymitywną figurą balowego zespolenia; zapewne mniej w tym wszystkim było finezji, niźli miałaby okazję doświadczyć w rękach zniecierpliwionego lorda, niemniej zabawiał ją dalej chyba samą swoją obecnością. Nic ponad to nie było zezwolone, bodaj kurtuazyjne złączenie dłoni, zaledwie dyskretne sklejenie statur od pasa aż do mostka, zwieńczone zapachem jej odświeżającej morskiej bryzy i jego gorzkim, żywicznym drzewem aloesowym. Spoglądał nań z góry, w niemym zadowoleniu, prowadząc w zgodzie z wygrywanym taktem i enigmatycznym losem spotkania, na łamach którego rozgrywała się kolejna batalia. Ostatnio zwyciężył, dziś jednak to ona zdawała się mieć nad nim pełną kontrolę, usidlając go zawiłością swoich smukłych ramion, depcząc go dziwactwem przypiętej do zachowania zawiści. Co takiego miała w sobie, że był w stanie doszczętnie stracić dla niej głowę? Co takiego miała w sobie ta zjawa niebezpieczeństwa, że w każdej chwili gotów byłby przyporządkować się każdemu jej rozkazowi?
— Jestem egoistą. Nie zamierzam niczym się z nim dzielić — wyznał podobnym tonem półszeptu, wargi lokując nieobyczajnie blisko jej ucha. Na twarzy wykwitł cwaniacki uśmieszek wygranej, być może posłany bardziej jemu, snującemu się po sali szlachcicowi, niźli jej, czepiącej siłę z przygotowanego dlań dziś odwetu. Ale on chyba nie chciał już wojować, jakby z wolna przyswajał wizję wieczoru, w którym zdławiła go już doszczętnie. Trudno, chciałoby się skwitować; miast tego wpiął palce w krągłość klepsydry jeszcze bardziej zajadliwie, coby zapisać się w pamięci chociaż tą, obecnie miałką, płomiennością temperamentu.
— Chcesz — potwierdził pewnie, dyrygując podstawową, zupełnie prymitywną figurą balowego zespolenia; zapewne mniej w tym wszystkim było finezji, niźli miałaby okazję doświadczyć w rękach zniecierpliwionego lorda, niemniej zabawiał ją dalej chyba samą swoją obecnością. Nic ponad to nie było zezwolone, bodaj kurtuazyjne złączenie dłoni, zaledwie dyskretne sklejenie statur od pasa aż do mostka, zwieńczone zapachem jej odświeżającej morskiej bryzy i jego gorzkim, żywicznym drzewem aloesowym. Spoglądał nań z góry, w niemym zadowoleniu, prowadząc w zgodzie z wygrywanym taktem i enigmatycznym losem spotkania, na łamach którego rozgrywała się kolejna batalia. Ostatnio zwyciężył, dziś jednak to ona zdawała się mieć nad nim pełną kontrolę, usidlając go zawiłością swoich smukłych ramion, depcząc go dziwactwem przypiętej do zachowania zawiści. Co takiego miała w sobie, że był w stanie doszczętnie stracić dla niej głowę? Co takiego miała w sobie ta zjawa niebezpieczeństwa, że w każdej chwili gotów byłby przyporządkować się każdemu jej rozkazowi?
— Jestem egoistą. Nie zamierzam niczym się z nim dzielić — wyznał podobnym tonem półszeptu, wargi lokując nieobyczajnie blisko jej ucha. Na twarzy wykwitł cwaniacki uśmieszek wygranej, być może posłany bardziej jemu, snującemu się po sali szlachcicowi, niźli jej, czepiącej siłę z przygotowanego dlań dziś odwetu. Ale on chyba nie chciał już wojować, jakby z wolna przyswajał wizję wieczoru, w którym zdławiła go już doszczętnie. Trudno, chciałoby się skwitować; miast tego wpiął palce w krągłość klepsydry jeszcze bardziej zajadliwie, coby zapisać się w pamięci chociaż tą, obecnie miałką, płomiennością temperamentu.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wizje wszelkiej rozpusty były odległe, choć w owym zakłamaniu doprawdy kryło się ziarno prawdy. Nie powinna - sama darując sobie karcące rozważania - czuć satysfakcji z jego obecności, z tej niewyobrażalnie silniej potrzeby przywłaszczenia, zagarnięcia, zabrania. Aby tkwił w obolałej rzeczywistości, w której jej pragnie i mieć nie może, w której jest pod władaniem jej zachcianek i pragnień - w egoistycznym nurcie, narzuconym ledwie przed momentem nieprzejednanym symbolem chęci. Bo mógł myśleć, że jest ledwie skrawkiem słomy namalowanym barwnymi, nastroszonymi piórami; mógł mieć ją za pustą, mógł sądzić, że zapłacze nad złamanym paznokciem. Niechże tak sądzi, gdy chłód morza dociera do jej stóp i uświadamia, że czasami już brak sił; brak potrzeby, by trwać na powierzchni życia. Niech on wtedy patrzy i widzi krągłości podkreślone zaciśniętym gorsetem, niech marzy o smaku pustych ust i dłoni zaciskającej się na rozsuwanym rozporku. Niech zdejmie z niej człowieczeństwo i odbierze wartość dodaną - czasami wolałaby być pustą, wypełnioną trocinami nieroztropności niż nosić brzemię niesionych, bolesnych doświadczeń.
A uśmiechała się pięknie, tak jak tego chcieli, tak jak o tym marzyli. Dłoń wędrowała opuszkami po szyi, gdy zgarniała zainteresowane spojrzenia przy zajmowanym stoliku. Zagryzała wargę w rozbawieniu, mruczała cicho w geście wygłodniałego zainteresowania przytakiwania. Nie chciała tego. Nie chciała ich, ich wszystkich - ale potrzebowała, coraz bardziej, materialnie i emocjonalnie, pozwalając emocjom wychodzić z szaty niedostępności. Pozwalała sobie na bycie i czucie.
Nie chciała tego.
— Chcę. — Niech zaciśnie mocniej. Niech pozwoli jej poczuć ból, którego się przestraszy. Niech pokaże jej, że sięga za daleko, wyciągając obślizgłe macki po niedostępne dystrykty oddziaływań. Bo tańczyli tak blisko, w rytm pragnień nieobjętych wypowiedzią, że naprzemiennie pragnęła zacisnąć dłonie na zarysowaniu krtani i rozluźniać ją niczym nie swoją. Młody umysł tworzył koleje niestworzonych historii zemsty, istnej retorsji, w której przoduje nad nim - góruje, czasami góruje tak, jak on by tego chciał - i wygrywa niewyrównaną bitewki własnej, naiwnej wojenki. Nieświadoma własnej wygranej, rozkazywała to kolejnym biczom na atak, rozcinając powłokę skórną świstem oddechu. Krew spływa po umięśnionych plecach - pozwól mi ją spić, pozwól mi ją sprowokować.
— Z Bartemiusem byś się podzielił, mój miły, czyż nie? — Wydawała się złagodnieć, choć w głosie pobrzmiewała nuta sarkazmu, ale i swoistego niezdecydowania, bowiem była przekonana, że mieli do niej takie samo prawo, stanowiąc nierozerwalny z konwenansami przykład ledwie znajomości, u podnóża kiełkującej przyjaźni - jak wielkim egoistą był, a jak wielkim się kreował? Czy sięgała za daleko, wchodząc na grunt wspólnych znajomości, czy jednak rozpięte kajdany rozochocenia były adekwatnym atakiem? Na ten krótki moment pojawił się między nimi - choć był, de facto, cały czas - ale ciała cały czas trwały w tanecznym uniesieniu maksymalnej, darowanej sobie bliskości. Tylko czasami, ledwie w chwilach niekontrolowanych konwenansami, sukienka wędrowała nieznacznie ku dołowi. I skłania się przerysowanie; chapeau bas, Igorze, i ona kłania się, dyga, ale on by chciał, by klękała.
— Mocniej nie możesz. — Odparła po dłuższej chwili, z surowością zaciskanych zębów, spoglądając na niego z czymś na kształt wyższości, która rozniosła się w spojrzeniu. Nie miała zamiaru udawać, że nie czuje, ale czy chciała, by przestał? Nie umiała się zdecydować, gdy jego zazdrość, łopatologicznie przedstawiona u podnóża męskich odruchów, dawała jej poczucie, że kontroluje męskie dłonie. Nimi właśnie, nie zaś własnym zaciskaniem ud, winna się bronić, gdy ze świata dziewczęcia wkroczyła do krainy kobiecości. Boleśnie, z dozą krwi na palcach.
— Może będziesz musiał? W moim świecie niekiedy jedno spojrzenie starczy, by oddać córkę w małżeńskie alkowy. Można nie pamiętać imienia, ale wiedzieć, jak sapie w zagłębienie szyi. — Szept skłonił ją do nieznacznego przesunięcia się w jego stronę, cała sala wydawała się zanikać, choć spojrzenie na moment z roziskrzonych oczy współtowarzysza, spłynęło na otaczające ich pary. Niezainteresowani, nieświadomi nagości wobec wypowiadanych emocji, tańczyli w rytm klasycznego walca, nie widząc kajdan zbliżających ciała do gonitwy serc. I spojrzała na powrót. Uśmiechnęła się ledwie kącikiem ust, złośliwie, by oczy zmrużyły się w konspiracji, a głos w szepcie zniżył do gardłowego pomruku.
— Ale twoje imię znam doskonale, przypomnę twojej przyszłej żonie. — Nauczy się je krzyczeć, by zagłuszyć moje imię wyszeptywane z twoich ust.
A uśmiechała się pięknie, tak jak tego chcieli, tak jak o tym marzyli. Dłoń wędrowała opuszkami po szyi, gdy zgarniała zainteresowane spojrzenia przy zajmowanym stoliku. Zagryzała wargę w rozbawieniu, mruczała cicho w geście wygłodniałego zainteresowania przytakiwania. Nie chciała tego. Nie chciała ich, ich wszystkich - ale potrzebowała, coraz bardziej, materialnie i emocjonalnie, pozwalając emocjom wychodzić z szaty niedostępności. Pozwalała sobie na bycie i czucie.
Nie chciała tego.
— Chcę. — Niech zaciśnie mocniej. Niech pozwoli jej poczuć ból, którego się przestraszy. Niech pokaże jej, że sięga za daleko, wyciągając obślizgłe macki po niedostępne dystrykty oddziaływań. Bo tańczyli tak blisko, w rytm pragnień nieobjętych wypowiedzią, że naprzemiennie pragnęła zacisnąć dłonie na zarysowaniu krtani i rozluźniać ją niczym nie swoją. Młody umysł tworzył koleje niestworzonych historii zemsty, istnej retorsji, w której przoduje nad nim - góruje, czasami góruje tak, jak on by tego chciał - i wygrywa niewyrównaną bitewki własnej, naiwnej wojenki. Nieświadoma własnej wygranej, rozkazywała to kolejnym biczom na atak, rozcinając powłokę skórną świstem oddechu. Krew spływa po umięśnionych plecach - pozwól mi ją spić, pozwól mi ją sprowokować.
— Z Bartemiusem byś się podzielił, mój miły, czyż nie? — Wydawała się złagodnieć, choć w głosie pobrzmiewała nuta sarkazmu, ale i swoistego niezdecydowania, bowiem była przekonana, że mieli do niej takie samo prawo, stanowiąc nierozerwalny z konwenansami przykład ledwie znajomości, u podnóża kiełkującej przyjaźni - jak wielkim egoistą był, a jak wielkim się kreował? Czy sięgała za daleko, wchodząc na grunt wspólnych znajomości, czy jednak rozpięte kajdany rozochocenia były adekwatnym atakiem? Na ten krótki moment pojawił się między nimi - choć był, de facto, cały czas - ale ciała cały czas trwały w tanecznym uniesieniu maksymalnej, darowanej sobie bliskości. Tylko czasami, ledwie w chwilach niekontrolowanych konwenansami, sukienka wędrowała nieznacznie ku dołowi. I skłania się przerysowanie; chapeau bas, Igorze, i ona kłania się, dyga, ale on by chciał, by klękała.
— Mocniej nie możesz. — Odparła po dłuższej chwili, z surowością zaciskanych zębów, spoglądając na niego z czymś na kształt wyższości, która rozniosła się w spojrzeniu. Nie miała zamiaru udawać, że nie czuje, ale czy chciała, by przestał? Nie umiała się zdecydować, gdy jego zazdrość, łopatologicznie przedstawiona u podnóża męskich odruchów, dawała jej poczucie, że kontroluje męskie dłonie. Nimi właśnie, nie zaś własnym zaciskaniem ud, winna się bronić, gdy ze świata dziewczęcia wkroczyła do krainy kobiecości. Boleśnie, z dozą krwi na palcach.
— Może będziesz musiał? W moim świecie niekiedy jedno spojrzenie starczy, by oddać córkę w małżeńskie alkowy. Można nie pamiętać imienia, ale wiedzieć, jak sapie w zagłębienie szyi. — Szept skłonił ją do nieznacznego przesunięcia się w jego stronę, cała sala wydawała się zanikać, choć spojrzenie na moment z roziskrzonych oczy współtowarzysza, spłynęło na otaczające ich pary. Niezainteresowani, nieświadomi nagości wobec wypowiadanych emocji, tańczyli w rytm klasycznego walca, nie widząc kajdan zbliżających ciała do gonitwy serc. I spojrzała na powrót. Uśmiechnęła się ledwie kącikiem ust, złośliwie, by oczy zmrużyły się w konspiracji, a głos w szepcie zniżył do gardłowego pomruku.
— Ale twoje imię znam doskonale, przypomnę twojej przyszłej żonie. — Nauczy się je krzyczeć, by zagłuszyć moje imię wyszeptywane z twoich ust.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Wiedziony miałką imaginacją mógł śnić, mógł niemo marzyć, mógł cicho pragnąć; wiedziony nieprawdziwym wyobrażeniem dostrzegał jedynie te kuszące krągłości, ten rozpasany uśmiech, ten zawiązany szczelnie gorset. Jakże banalną pomyłką rysowała się w jego perwersyjnych życzeniach, jakże nieprzenikliwym obrazkiem zdawała się być, dygając służalczo w manierze wymaganej kurtuazji! Rozpieszczona pannica, określał ją z dziwaczną złością myśli, bynajmniej nie z zazdrości; pusta laleczka, dodawał do tego bez chwili dłuższej spekulacji, skupiwszy się wyłącznie na trzepoczących dorodnie rzęsach i prymitywnej konwersacji, którą raczyła zmysły. Nic w tej rozmowie nie nosiło jednak znamion przyjemnej stymulacji intelektu, nic w tej gadce nie istniało jako wdzięczne widmo prawdziwie wydumanej rywalizacji. Patetyczny był ten spór, równie posągowa była esencja tej waśni, uwikłana nićmi niewiele znaczących umiejętności, uwikłana ścieżką dziecięcych wręcz batalii. Niewiele potrzebowała, by odkryć wreszcie słaby punkt jego dążeń; na niewiele mogła sobie także pozwolić, będąc tą grymaśną mimozą, będąc zaledwie tą woskową figurką, zabawiającą towarzystwo swoją doskonałością. Tak chciał ją widzieć, tak ją już sobie ubzdurał w odmętach sceptycznej duszy, z jawnym politowaniem oceniając całą zawiłość arystokratycznej błazenady. Sam wnikał z wolna w przestrzenie kipiących od splendoru bankietów, sam snuł się coraz częściej w tak obcych mu sceneriach. Niesprawiedliwą hipokryzją było klasyfikować ją zatem w tak nieprecyzyjnej formule; żałosną pobieżnością trącała ta lekceważąca maniera, ale on nieprzejęty był chyba niesłusznością swych dywagacji.
A mylił się do przesady.
Wychowana w atmosferze fałszywych ruchów, nauczona tej mizernej powściągliwości, wreszcie — naznaczona rzadkim genem wyjątkowości, taką już, po prostu, musiała być. Czarna perła wielkiego rodu, przyzwyczajona do szyku i poloru, znać się miała na wszystkim, w dominującej pozie brylując znajomością dziedzin klasycznych, biegłością w sztuce i rzemiośle, potencjałem w nużącym tańcu balowym, umiejętnością rozróżnienia noża stołowego od sztućca do ryby. Swoisty diament wśród szeregu podrzędnych dam, niedościgle błyszczący pełnią posiadanej krasy, tak konsekwentnie kokieteryjny, tak pokornie zajmujący, znać się miał na wielkim kunszcie manipulacji, bez trudu owijając sobie wokół palca podobnych mu naiwniaków. Ze szlachetnego minerału lśniącego wyjątkowością spreparował w swej imaginacji ociosany siłami wód kamień, gładki i jednolicie szary, ale zaledwie kamyk. Był zbyt prosty, zbyt nijaki i powszechny, by pojąć bezprawie swoich krzywdzących stwierdzeń, zarazem też frustrująco spłycony, jeśli pozwalał tej pozornie nieokazałej skałce wtargnąć do głębin osobistych potrzeb. To o niej śnił wszakże w kolorach drapieżnego instynktu; to o nią zawalczył dziś, chyba w geście zazdrości, z wprawniejszym w spowolnionych podrygach lordem, zawłaszczając w pełni jej możliwością wyboru. Tak też dziś zawładnęła nim doszczętnie, choć specjalnych starań w tej kwestii nie podjęła; tak też dzierżyła dziś w swojej smukłej rączce sznurek uchodzący z jego kończyn, niczym operator teatrzyku, skrzętnie sterujący swymi kukiełkami.
Ale i ona chciała, niechybnie prowokując. By zacisnął mocniej dłoń w zwężeniu talii, by mogła wreszcie zadrwić gromkim śmiechem z tych zmierzających donikąd starań. Usłuchał, zgoła lekkomyślnie, bowiem w słowach tej zachęty nie było nic poza zemstą. Za karciane zwycięstwo? Za dotychczasowe, dziecięce wręcz, a na pewno nieskuteczne, próby ignorowania jej tego wieczora? Testowała napięcie, mierzyła połacie presji, te narastały zaś symetrycznie z majaczącymi fantazjami — i tak zgnieść go miała niebawem siłą podjętej vendetty, tak rewanżowała się za cokolwiek, co w jej mniemaniu takiego odwetu wymagało.
— Wiesz dobrze, że bardzo go cenię i szanuję, ale... pewnymi rzeczami nie należy dzielić się nawet z przyjacielem — odparł spokojnie, coraz mniejszym skupieniem obdarzając już konieczność kreślenia figur na drewnianej podłodze. Jakby cała ta inscenizacja kręciła się tylko wokół niej oraz tej dwuznacznej rozmowy, szczęśliwie nieodgadnionej przez nikogo innego. Norweska mowa niewątpliwie otwierała im bramy do nieobyczajnego bezwstydu; skandynawskie brzmienie oddzielało ich od całej reszty ciekawych uszu, od całej apatii dłużącego się bankietu. — Czyżby? — Dał się ponieść tej zasadzce i objął ciaśniej, jakby w próbie udowodnienia jej, że potrafił więcej. Oboje wiedzieli jednak z przesadną świadomością, że nie mógł złączyć ich w znaczniejszej bliskości; oboje rozumieli, że należeli do innych światów, niegodnych tego, by je ze sobą spajać. Zaledwie podszyta hiperbolą plotka wyrządzić mogła szkody obszernego kalibru; tak też trzymał na wodzy własne emocje, tak też karmił się wyłącznie leciwym dotykiem i płomiennym spojrzeniem.
— Wspaniałomyślne z twojej strony. Sama jednak uznałaś, że to tylko jedna z możliwości — sprytnie łapał za słówka, cwaniacko zadręczał ją niefortunnością dobranych słów, z nieskrywanym zadowoleniem spijając z jej warg to hipotetyczne może. Ale nie chciał na tym poprzestawać. — Tak też może i słusznie, że znasz je równie dobrze? Będzie przerywać ciszę, gdy zamiast niemego sapania zdecydujesz się szeptać — dopowiedział zaraz, niby złośliwie i niegodnie, choć oczy zdradzały się ognikami innego formatu. Przygrywana przez orkiestrę melodia zamilkła niebytem już kilkadziesiąt sekund temu, inne pary rozpierzchły się po sali, zostawiwszy ich w samym centrum tego osobliwego widowiska. Odstąpił kroku, w akcie bezgłosego podziękowania musnął wargami wierzch kobiecej dłoni, gotów wracać do zajmowanego stoliczka. Ale znikąd wyrósł im przed twarzami zniecierpliwiony i przejęty paniczyk, kręcący się w zniewadze blondyn, czyhająca na jej aprobatę bestia. Lord Slughorn we własnej osobie.
A mylił się do przesady.
Wychowana w atmosferze fałszywych ruchów, nauczona tej mizernej powściągliwości, wreszcie — naznaczona rzadkim genem wyjątkowości, taką już, po prostu, musiała być. Czarna perła wielkiego rodu, przyzwyczajona do szyku i poloru, znać się miała na wszystkim, w dominującej pozie brylując znajomością dziedzin klasycznych, biegłością w sztuce i rzemiośle, potencjałem w nużącym tańcu balowym, umiejętnością rozróżnienia noża stołowego od sztućca do ryby. Swoisty diament wśród szeregu podrzędnych dam, niedościgle błyszczący pełnią posiadanej krasy, tak konsekwentnie kokieteryjny, tak pokornie zajmujący, znać się miał na wielkim kunszcie manipulacji, bez trudu owijając sobie wokół palca podobnych mu naiwniaków. Ze szlachetnego minerału lśniącego wyjątkowością spreparował w swej imaginacji ociosany siłami wód kamień, gładki i jednolicie szary, ale zaledwie kamyk. Był zbyt prosty, zbyt nijaki i powszechny, by pojąć bezprawie swoich krzywdzących stwierdzeń, zarazem też frustrująco spłycony, jeśli pozwalał tej pozornie nieokazałej skałce wtargnąć do głębin osobistych potrzeb. To o niej śnił wszakże w kolorach drapieżnego instynktu; to o nią zawalczył dziś, chyba w geście zazdrości, z wprawniejszym w spowolnionych podrygach lordem, zawłaszczając w pełni jej możliwością wyboru. Tak też dziś zawładnęła nim doszczętnie, choć specjalnych starań w tej kwestii nie podjęła; tak też dzierżyła dziś w swojej smukłej rączce sznurek uchodzący z jego kończyn, niczym operator teatrzyku, skrzętnie sterujący swymi kukiełkami.
Ale i ona chciała, niechybnie prowokując. By zacisnął mocniej dłoń w zwężeniu talii, by mogła wreszcie zadrwić gromkim śmiechem z tych zmierzających donikąd starań. Usłuchał, zgoła lekkomyślnie, bowiem w słowach tej zachęty nie było nic poza zemstą. Za karciane zwycięstwo? Za dotychczasowe, dziecięce wręcz, a na pewno nieskuteczne, próby ignorowania jej tego wieczora? Testowała napięcie, mierzyła połacie presji, te narastały zaś symetrycznie z majaczącymi fantazjami — i tak zgnieść go miała niebawem siłą podjętej vendetty, tak rewanżowała się za cokolwiek, co w jej mniemaniu takiego odwetu wymagało.
— Wiesz dobrze, że bardzo go cenię i szanuję, ale... pewnymi rzeczami nie należy dzielić się nawet z przyjacielem — odparł spokojnie, coraz mniejszym skupieniem obdarzając już konieczność kreślenia figur na drewnianej podłodze. Jakby cała ta inscenizacja kręciła się tylko wokół niej oraz tej dwuznacznej rozmowy, szczęśliwie nieodgadnionej przez nikogo innego. Norweska mowa niewątpliwie otwierała im bramy do nieobyczajnego bezwstydu; skandynawskie brzmienie oddzielało ich od całej reszty ciekawych uszu, od całej apatii dłużącego się bankietu. — Czyżby? — Dał się ponieść tej zasadzce i objął ciaśniej, jakby w próbie udowodnienia jej, że potrafił więcej. Oboje wiedzieli jednak z przesadną świadomością, że nie mógł złączyć ich w znaczniejszej bliskości; oboje rozumieli, że należeli do innych światów, niegodnych tego, by je ze sobą spajać. Zaledwie podszyta hiperbolą plotka wyrządzić mogła szkody obszernego kalibru; tak też trzymał na wodzy własne emocje, tak też karmił się wyłącznie leciwym dotykiem i płomiennym spojrzeniem.
— Wspaniałomyślne z twojej strony. Sama jednak uznałaś, że to tylko jedna z możliwości — sprytnie łapał za słówka, cwaniacko zadręczał ją niefortunnością dobranych słów, z nieskrywanym zadowoleniem spijając z jej warg to hipotetyczne może. Ale nie chciał na tym poprzestawać. — Tak też może i słusznie, że znasz je równie dobrze? Będzie przerywać ciszę, gdy zamiast niemego sapania zdecydujesz się szeptać — dopowiedział zaraz, niby złośliwie i niegodnie, choć oczy zdradzały się ognikami innego formatu. Przygrywana przez orkiestrę melodia zamilkła niebytem już kilkadziesiąt sekund temu, inne pary rozpierzchły się po sali, zostawiwszy ich w samym centrum tego osobliwego widowiska. Odstąpił kroku, w akcie bezgłosego podziękowania musnął wargami wierzch kobiecej dłoni, gotów wracać do zajmowanego stoliczka. Ale znikąd wyrósł im przed twarzami zniecierpliwiony i przejęty paniczyk, kręcący się w zniewadze blondyn, czyhająca na jej aprobatę bestia. Lord Slughorn we własnej osobie.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sala bankietowa
Szybka odpowiedź