Foyer
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Foyer
Wejście do Fantasmagorii prowadzi przez hol, foyer jest obszernym, półokrągłym pustym pomieszczeniem, pod ścianami którego ustawiono białe ławy okryte miękkimi jedwabnymi poduszkami. Wysokie schody osłonięte barierkami kutymi w roślinne wzory prowadzące do wyższych kondygnacji rozgałęziają się na kilka stron, tworząc tylko pozornie trudny labirynt. Na każdym z półpięter ustawiono siedziska, na których goście mogą usiąść i odpocząć w trakcie przerw w spektaklach - i nie tylko. Całość, wysoko, zakrywa przeszklona kopuła lśniąca szmaragdem w odcieniu szmaragdu z szafirowymi przebłyskami. Eleganckie witraże przedstawiają sceny z najpiękniejszych czarodziejskich przedstawień. Nieopodal wejścia, w przyciemnionym korytarzu, znajduje się przejście, którego posadzka lekko pulsuje; jego wnętrze zdaje się żyć. Kiedy tam wejdziesz, ściana, którą się kończy, zaczyna pulsować mocniej i nieregularniej, aż w końcu przebija ją kolejne przejście - możesz sprawdzić, dokąd prowadzi.
Aby określić przejście, rzuć kością k6.
1: Wyprowadza cię na zakurzoną, pustą scenę, która nie jest używana. Stajesz naprzeciw zaciemnionej widowni, nie wiedząc, czy ktoś na niej zasiada. Za tobą zwisa ciężka błękitna kotara, jeśli ją miniesz, znajdziesz się z powrotem w korytarzu. W pierwszej chwili wydaje ci się, że jesteś na scenie całkiem sam, lecz po chwili wokół zaczynają się materializować duchy, który rozpoczynają odgrywać scenę z jednego z szekspirowskich przedstawień.
2: Wyprowadza cię do pomieszczenia, w którym jako pierwsze na twój widok wychodzi obszerne lustro zajmujące całą ścianę naprzeciwko. Ma niebieski odblask, widzisz w nim siebie smuklejszego i zgrabniejszego, a odbicie twojego ruchu wydaje się być spowolnione. Szybko orientujesz się, że to nie są moce lustra: rzeczywiście poruszasz się dwukrotnie wolniej, choć wcale tego nie odczuwasz. Drąg po drugiej stronie daje podstawy sądzić, że jest to sala przeznaczona do ćwiczenia tańca baletowego. Prawdopodobnie niewykorzystywana.
3: Zakurzone, nieduże pomieszczenie upchane kuframi w pierwszej chwili wydaje się gospodarcze. Dopiero, kiedy przyjrzysz się bliżej, dostrzeżesz, że jedno z wiek jest uchylone - w środku znajduje się berło, korona i sztuczne rude orle skrzydła. To stara rekwizytornia, znajdziesz tu wiele wyjątkowych skarbów. Na szerokich wieszakach znajdują się porozwieszane stroje, raczej należące do statystów; dobrze skrojone, wykonane z historyczną dokładnością, należące do różnych postaci. Lekko rozstrojone instrumenty i prawdopodobnie już nieużywane zbierają kurz; znajdują się wśród nich dwa fortepiany, puzon, trzy wiolonczele i kilka par skrzypiec, ale też cała kolekcja cymbałów i trójkątów. Jeśli się postarasz - być może znajdziesz tego więcej.
4-6: Tunel przedłuża się i schodzi pod ziemię, do podziemnej sadzawki; domyślasz się, że to miejsce jest domem syren, trzech muz tego miejsca, które tutaj odpoczywają w wolnych chwilach. Jaskinia wydaje się pusta, ale jeśli będziesz miał szczęście, usłyszysz plusk wody i skrzący w oddali ogon magicznej istoty. Jeśli będąc w środku po raz drugi rzucisz kością - masz szansę na interakcję z syreną; nie porozmawia z tobą, jeśli nie znasz języka trytońskiego, ale:
- jeśli wyrzucisz liczbę parzystą: może dać ci pamiątkę z morskiego dna, wianek wykonany z podwodnych roślin lub muszlę; syrena szybko zniknie, ale jeszcze długo będziesz słyszał jej śpiew;
- jeśli wyrzucisz liczbę nieparzystą: kapryśnie rozdrażniona wciągnie cię pod wodę - jeśli nie potrafisz pływać, będziesz miał problem!
Lokacja zawiera kości.Aby określić przejście, rzuć kością k6.
1: Wyprowadza cię na zakurzoną, pustą scenę, która nie jest używana. Stajesz naprzeciw zaciemnionej widowni, nie wiedząc, czy ktoś na niej zasiada. Za tobą zwisa ciężka błękitna kotara, jeśli ją miniesz, znajdziesz się z powrotem w korytarzu. W pierwszej chwili wydaje ci się, że jesteś na scenie całkiem sam, lecz po chwili wokół zaczynają się materializować duchy, który rozpoczynają odgrywać scenę z jednego z szekspirowskich przedstawień.
2: Wyprowadza cię do pomieszczenia, w którym jako pierwsze na twój widok wychodzi obszerne lustro zajmujące całą ścianę naprzeciwko. Ma niebieski odblask, widzisz w nim siebie smuklejszego i zgrabniejszego, a odbicie twojego ruchu wydaje się być spowolnione. Szybko orientujesz się, że to nie są moce lustra: rzeczywiście poruszasz się dwukrotnie wolniej, choć wcale tego nie odczuwasz. Drąg po drugiej stronie daje podstawy sądzić, że jest to sala przeznaczona do ćwiczenia tańca baletowego. Prawdopodobnie niewykorzystywana.
3: Zakurzone, nieduże pomieszczenie upchane kuframi w pierwszej chwili wydaje się gospodarcze. Dopiero, kiedy przyjrzysz się bliżej, dostrzeżesz, że jedno z wiek jest uchylone - w środku znajduje się berło, korona i sztuczne rude orle skrzydła. To stara rekwizytornia, znajdziesz tu wiele wyjątkowych skarbów. Na szerokich wieszakach znajdują się porozwieszane stroje, raczej należące do statystów; dobrze skrojone, wykonane z historyczną dokładnością, należące do różnych postaci. Lekko rozstrojone instrumenty i prawdopodobnie już nieużywane zbierają kurz; znajdują się wśród nich dwa fortepiany, puzon, trzy wiolonczele i kilka par skrzypiec, ale też cała kolekcja cymbałów i trójkątów. Jeśli się postarasz - być może znajdziesz tego więcej.
4-6: Tunel przedłuża się i schodzi pod ziemię, do podziemnej sadzawki; domyślasz się, że to miejsce jest domem syren, trzech muz tego miejsca, które tutaj odpoczywają w wolnych chwilach. Jaskinia wydaje się pusta, ale jeśli będziesz miał szczęście, usłyszysz plusk wody i skrzący w oddali ogon magicznej istoty. Jeśli będąc w środku po raz drugi rzucisz kością - masz szansę na interakcję z syreną; nie porozmawia z tobą, jeśli nie znasz języka trytońskiego, ale:
- jeśli wyrzucisz liczbę parzystą: może dać ci pamiątkę z morskiego dna, wianek wykonany z podwodnych roślin lub muszlę; syrena szybko zniknie, ale jeszcze długo będziesz słyszał jej śpiew;
- jeśli wyrzucisz liczbę nieparzystą: kapryśnie rozdrażniona wciągnie cię pod wodę - jeśli nie potrafisz pływać, będziesz miał problem!
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:21, w całości zmieniany 1 raz
Tłumaczenia Mulcibera zdawały się mieć sens - jej ból w istocie był prawdziwy, w istocie powinien doprowadzić do poronienia, które jednak nie nastąpiło. Nie wiedział tego wtedy - nie mógł wiedzieć - więc nie zamierzała schować urazy, zawiódł ją okrutnie, ale oddzielenie snu od rzeczywistości zdawało się przynajmniej dawać pewien spokój ducha. Nie zamierzała uwierzyć mu na słowo, była pewna, że pomówi o tym również z Yaną i dopyta ją o możliwości, jak i określenie, które padło w tej rozmowie - powinna być władna choć ocenić sens tej teorii. Istniała również pewna szansa co do tego, że jego sen nie był świadomy. Znajdowała się dość blisko anomalii, by wiedzieć, że posiadały podobną moc - znała ludzkie ciało jak psychikę dość dobrze, by wiedzieć, że umysł skory był do najbardziej osobliwych projekcji. Ich przeniesienie do świata realnego zakrawało o absurd, ale anomalia jako taka była absurdem - stała obok niej, czuła ją. Bazowała na tym, co podświadome, najpewniej dlatego najmocniej odcisnęła piętno na dzieciach, których umysły nie były jeszcze w pełni wykształcone - które były na nią podatne. Pytanie, co wydarzy się z fragmentami snu, które wydarzyły się w umyśle Ramseya, a które nie ziściły się tamtej nocy, zostanie zapewne otwarte jeszcze przez jakiś czas. Szczęśliwie, raczej niedługi.
- Zakładając, że to prawda - podjęła, odkładając sztućce, by uchwycić szklankę - i dopić orzeźwiający sok, z jednej strony zaznaczając, że skora mu była uwierzyć, a z drugiej podkreślając, że nie była to wiara bezwzględna. - Nie byłeś świadomy we śnie? Nie zadecydowałeś sam o uniesieniu noża? - Wpatrywała się w niego uważnie - zastanawiając się, czy chciała usłyszeć odpowiedź, czy może jednak wolała usłyszeć kłamstwo. Docierała do niej tylko ta prawda, na którą sobie pozwalała - nie była pewna, czy odpowiedź Ramseya mogła w tej materii zmienić cokolwiek. Wahała się, nie wiedziała, w co wierzyć. - Anomalie - Wspomniała, dopiero teraz wróciły do niej myśli, które winny się skrystalizować już dłuższy czas temu. Nie miała okazji o tym z nikim pomówić. - To już nie potrwa długo. Widziałam ich - Zakonników. Z dziećmi, których nie zdołaliśmy odnaleźć. Z kamieniem wskrzeszenia, którego poszukiwali. Walczących białą magią z czymś potwornym, odrażającym i niebezpiecznym. - Była też przełamywana glina, ale nie potrafiła odnaleźć jej symboliki. - Jasność pochłonęła wszystko. Zrobią to. Uda im się. - Lysandra wreszcie będzie wolna. Na jej twarzy nie tańczyła jednak radość, wiedziała, że Czarny Pan będzie wściekły. Na kim skoncentruje gniew? Odetchnęła mocniej, przełamując strach, choć jej serce biło mocno i szybko - wywiązała się ze swojego zadania najlepiej, jak potrafiła. Zrobiła wszystko, co w jej mocy. Valerij nie zdąży. A ona nie zdąży mu pomóc. To zaczynało ją przerastać. Nie sądziła, by mówiąc mu to była w stanie zmienić cokolwiek - Ramsey sam nie zdziała cudu. Nie mieli punktu, za który mogliby chwycić, dotrzeć do celu. Nic oprócz myśli Valerija, która musiała okazać się albo trefna albo zbyt pracochłonna. - Nie wiem, kiedy - A to właśnie było kluczowe. - Nie sądzę, bym była w stanie dotrzeć na kolejne spotkanie, a ktoś powinien o tym wiedzieć - Jej ciało stawało się coraz większe i coraz mocniej przyciągało wzrok, za miesiąc jej ciąża będzie widoczna z daleka. Nie zamierzała nią epatować, przyciągać zbędnych i oceniających spojrzeń. Miała nadzieję, że tym razem jej nie zlekceważy - ale być może wreszcie nauczył się słuchać.
Skinęła lekko głową, słysząc jego potwierdzenie, nie potrzebowała go. Przedstawiła mu swoje warunki - to był ostatni raz, kiedy zignorował jej wiedzę medyczną. Albo nie zrobi tego po raz drugi albo po raz trzeci nie będzie już miał okazji - już nigdy. Niegdyś słowa które wypowiedział wydawały jej się oczywiste, niegdyś sądziła, że naprawdę wierzył w jej zdolności - ostatnie wydarzenia wszystko wywróciły do góry nogami, nie tylko wiarę w niego i jemu.
- Zatem lepiej zrobisz, jeśli weźmiesz moje słowa na poważnie. - Nie chciał tego, prawda? Oddawać ciała w inne ręce, od lat opatrywała go głównie ona, a zaufanie nie przychodziło mu łatwo. Minęłyby miesiące, nim uwierzyłby drugiemu uzdrowicielowi równie mocno, jak wierzył niegdyś jej. Niegdyś - już nie? Jego słowa temu przeczyły, dawne czyny potwierdzały, prawda zawsze przypominała zatopiony lodowiec, którego większa część tonęła gdzieś pod wodą. To, co najistotniejsze, nie było widoczne ani uświadomione, znajdowało się zbyt głęboko, by dało się do tego dotrzeć. A on - on równie słabo rozumiał innych co samego siebie. Wydawało jej się, ze musiał się przede wszystkim odnaleźć. I wydawało jej się też, że właściwie mogła mieć w sobie więcej wyrozumiałości dla kogoś, kto dopiero co opuścił Azkaban. Nie była przekonana, czy kpił z niej, czy mówił poważnie, przyznając jej rację - przyglądała mu się dłużej, niż było to konieczne, dając ciszy wybrzmieć. Nie szukała nigdy braw, oklasków, uznania albo dziękczynnych pochwał za to, co dla niego robiła - zawsze oczekiwała wzajemności, którą dotąd otrzymywała. W którymś momencie, nawet nie spostrzegła kiedy, w jej pracę przedarła się troska, która kazała jej traktować Ramseya inaczej niż pozostałych pacjentów. Przestawał jej być obcy i daleki, zamiast tego stawał się bliski i ważny. Ale podeptał wszystkie te emocje, zawodząc jej zaufanie i wystawiając ją na niebezpieczeństwo. W imię czego - nieistniejącej więzi ojca z synem; w głębi serca był tylko zagubionym chłopcem, który wciąż pragnął pochwały i uznania swojego rodziciela - ale czy mogła go za to winić? Oni wszyscy byli. I wszyscy popełniali błędy. A ona potrafiła wybaczać. Wybaczyła przecież Vasylowi pierwsze podniesienie ręki, potem drugie i trzecie, bo iluzja miłości przyćmiła jej rozum. Bo jej serce zawsze przemawiało głośniej niż umysł. Bo poruszała się czuciem i wiarą, zawsze strzeżona zmysłem niedostępnym dla większości. Zmysłem, który ostatecznie ochronił ją przed Vasylem i który nigdy jeszcze nie przestrzegł jej przed Ramseyem. - Byłeś - odparła tylko, przytakując jego słowom. To on zerwał łańcuch wzajemności. To on nie odwzajemnił się jej tym, czym powinien. To on naszczuł na nią swojego ojca. I on - próbował zacząć to wszystko od nowa, nie chowając w tej rozmowie twarzy za żądną maską. - Czy to nie zabawne, że dwoje wróżbitów nie potrafi wyzbyć się jarzma przeszłości? - Przyszłość nie miała dla nich tajemnic, a jednak pozwolili uwiązać się przeszłości. A gniew, a złość i żal, trzymały ich tam jak sidła, czy los tego pragnął? Jeśli - to dlaczego? Czy było coś, czego ów przewrotny los mógł się bać? Czuła coraz silniejsze ruchy dziecka, ale nie dała tego po sobie poznać, to nie był ani czas ani miejsce na zastanawianie się nad tym, kim zostanie, kiedy dorośnie. - Zupełnie jakbyśmy utknęli tam, nie tu - Tu, w przyszłości. Ramsey złożył broń, odsłaniając przed nią swoje karty - a ona czuła, że chyba zaczęła iść w końcu jego śladem. Kącik jej ust uniósł się nieco ku górze, gdy przytknął do ust kielich wina, z którego w popłochu pociągnął parę łapczywych łyków. Podobało jej się to, co widziała.
- Oczywiście, że niedorzeczne - odparła z powoli sączoną jadowitą przyjemnością, przyglądając mu się intensywnie pomimo tego, że jego wzrok od niej uciekł. Nagle poczuła siłę - pewnych emocji udawać się nie dało, a już na pewno nie wtedy, kiedy się ich nawet nie rozumiało. A Ramsey nie rozumiał. Czuł, ale nie rozumiał. I wciąż był o nią zazdrosny, a bezradność szarpała nim jak wiatr oceanem. Jak nią. - Każdy się czegoś boi, Ramsey - odparła spokojnie, nie drążąc dłużej tematu. Nie potrzebowała kłamliwej odpowiedzi, wystarczała jej jego reakcja - nawet, jeśli nie była pewna, czy była to reakcja uświadomiona czy też nie. Szukała jedynie wewnętrznej satysfakcji, którą otrzymała. - Nawet ty - zakończyła, pochwyciwszy jego stalowe spojrzenie - z czymś wyzywającym iskrzącym w czarnej źrenicy. Dzisiejsze spotkanie pokazywało, że nie panował nad sytuacją nawet w połowie tak mocno, jakby tego chciał. Chciałaby usłyszeć czego może bać się Ramsey Mulciber, jednak dobrze wiedziała, że nigdy nie usłyszy od niego odpowiedzi. Może tak naprawdę jej nie potrzebowała, dziś miał odpowiedzieć zwłaszcza przed samym sobą.
Westchnęła cicho, wracając do tematu Ignotusa - wracając myślami do listu, który trzymała przed paroma dniami w rękach, do jego treści, chaotycznie kreślonych zdań. Nie wiedziała, czy wierzyła Ignotusowi. Minęło dużo czasu, odkąd widziała go po raz ostatni, a przez cały ten czas tonęła w kwasie piętrzących się niedopowiedzeń. Niedopowiedzeń, które mogły zostać sfinalizowane jej śmiercią. Dobrze było słyszeć z jego ust potwierdzenie, widziała to sama, lecz to, co oczywiste dla niej, nie zawsze było oczywistym dla wszystkich. Nie wiedziała jeszcze, na ile łaska Czarnego Pana opierała się na zasługach, a na ile na sympatiach, starszego Mulcibera ich przywódca z pewnością znał dłużej niż ją. Nie wiedziała nawet jak długo.
- Nie zaufałam mu tamtego dnia, nie zdradzając prawdy, bo chciałam mieć pewność, że Lysandra będzie bezpieczna - oznajmiła, nie odejmując od niego spojrzenia - tak, to też wciąż miała mu za złe. Nie pomógł jej, choć mógł to zrobić, złapać szklankę, nim rozleje się całe mleko. Niczego nie żałowała, córka była dla niej całym światem - a Ignotus na nią zawarczał, bo chciał dostać wybór, czy zachować jej ojca przy życiu, czy nie. - To nie miał być jego wybór, Lysandra jest moja, nie Ignotusa i nie Vasyla - a tego ostatniego najwyraźniej nie pojął. Postawił go nade mną. Swoim wahaniem zagroził jej wtedy równie mocno, co sam Vasyl - gdyby puścił syna wolno, rozpętałoby się piekło. Swoim zachowaniem pozwolił mi zrozumieć, że pokładane w nim zaufanie byłoby błędem. Dlaczego list, w którym wyznaje, że próbował mnie zamordować, miałby to zmienić? - Teraz to ona uciekła wzrokiem w bok, ufała mu wcześniej, ufała mu kiedyś. Nie wiedziała, dlaczego zawahała się wtedy - ale instynkt jej nie zawiódł, podpowiadając właściwe rozwiązanie. Może to było jej trzecie oko - nieświadomie otworzone kiedyś podczas snu, niezapamiętane. W jej słowach pobrzmiewała gorycz, niechęć, wciąż żywy sprzeciw wobec lawiny, którą potoczył się dalszy ciąg zdarzeń. Żal nie był już kierowany do Ramseya, nie bronił ojca, był jedynie żalem, który musiał wylać się z serca. Może Ignotus miał do tego prawo - nie ufać jej instynktowi matki tak, jak ona nie zaufała jemu. Ale z nich dwojga to on się mylił. Ale stanęli po dwóch różnych stronach barykady, która wciąż piętrzyła się w górę. Nie widziała, czy powinna uwierzyć w jego klątwę. Nie wiedziała, czy kiełkowała już wtedy, kiedy zechciał miłosiernie zatroszczyć się o relacje ukochanego i zwyrodniałego syna z wnuczką.
- Chcesz to rób - doprecyzowała jego stwierdzenie, czy nie na tym polegała jej umiłowana wolność? Pętało ją wiele ograniczeń, była matką, ale wszystkie z nich akceptowała, nie chcąc im się przeciwstawiać. Wyrwała się z tego, co większość czarodziejów nazywało społecznymi ograniczeniami, potrafiła przeobrazić się w ptaka, istotę najmocniej naznaczoną wolnością. Była tu dziś, bo tego chciała, spędziła z nim tamtą noc, bo tego chciała i urodzi jego dziecko, bo tego chce. A gdyby tego naprawdę chciała - zabiłaby go przy pierwszej lepszej okazji. Ramsey był bardziej skryty od niej, trzymał swoje emocje na postronku, nie dając im dojść do głosu - być może dlatego był dla niej tak fascynujący. Jego brat tego nie potrafił, to dlatego jego ręka była tak ciężka. A jednak Ramsey zdecydował się przed nią dziś otworzyć - podejmując temat ojca szczerzej, niż kiedykolwiek dotąd. Wysłuchała go w milczeniu.
- Jeśli zdradził - podjęła - dlaczego żyje? Zamierzacie tropić go jak Percivala? Wątpisz w to, co pisał - Bardziej zauważyła, niż stwierdziła. - Przez tę przysięgę? - Znał Ignotusa lepiej niż ona, z pewnością był przynajmniej rozeznany w otaczających go koneksjach. Utkwiła na nim spojrzenie, gdy zasugerował, że mógł mieć do niej słabość. Nie wydawało jej się, jego ojciec nigdy nie zachował się wobec niej niestosownie. Ale czy zapewnienia o tym Ramseya leżało w jej interesie, jeśli wciąż jątrzyła się w nim zazdrość? Czy nie rozsądniej byłoby dać temu ziarnu zostać zasianym? Walczyła o życie - musiała chwytać się wszystkiego, co mogło ją przy nim zachować, ją i jej dzieci - nie podjęła zatem tematu, pozostawiając odpowiedź jego wyobraźni, na dłuższy moment zatapiając się w zamyślonym milczeniu. - To nie mnie musisz odwiedzić, by uprzedzić ciąg zdarzeń - zauważyła, znów unosząc ku niemu spojrzenie. To Ignotus był problemem, nie ona. Póki znajdował się poza krajem nie miało to większego znaczenia, ale pewnego dnia może wrócić. I wtedy - jego syn powinien być na to gotów. Miał rację, odcięła go. A na ponowne nawiązanie więzi musiał zasłużyć czymś więcej niż przyjemną kolacją i kolejnym straszakiem.
- Szach-mat, Ramsey - szepnęła wyzywająco, gdy skupił się na wymienianiu silnych stron królowej. Nie musiał o tym w tym momencie pamiętać, a ona nie zamierzała mu o tym przypominać, że królowa mimo wszystko zawsze ginęła razem z królem. Że jej zadaniem nie było atakować, a chronić króla. Tak naprawdę nosili przecież jedną barwę.
- Zakładając, że to prawda - podjęła, odkładając sztućce, by uchwycić szklankę - i dopić orzeźwiający sok, z jednej strony zaznaczając, że skora mu była uwierzyć, a z drugiej podkreślając, że nie była to wiara bezwzględna. - Nie byłeś świadomy we śnie? Nie zadecydowałeś sam o uniesieniu noża? - Wpatrywała się w niego uważnie - zastanawiając się, czy chciała usłyszeć odpowiedź, czy może jednak wolała usłyszeć kłamstwo. Docierała do niej tylko ta prawda, na którą sobie pozwalała - nie była pewna, czy odpowiedź Ramseya mogła w tej materii zmienić cokolwiek. Wahała się, nie wiedziała, w co wierzyć. - Anomalie - Wspomniała, dopiero teraz wróciły do niej myśli, które winny się skrystalizować już dłuższy czas temu. Nie miała okazji o tym z nikim pomówić. - To już nie potrwa długo. Widziałam ich - Zakonników. Z dziećmi, których nie zdołaliśmy odnaleźć. Z kamieniem wskrzeszenia, którego poszukiwali. Walczących białą magią z czymś potwornym, odrażającym i niebezpiecznym. - Była też przełamywana glina, ale nie potrafiła odnaleźć jej symboliki. - Jasność pochłonęła wszystko. Zrobią to. Uda im się. - Lysandra wreszcie będzie wolna. Na jej twarzy nie tańczyła jednak radość, wiedziała, że Czarny Pan będzie wściekły. Na kim skoncentruje gniew? Odetchnęła mocniej, przełamując strach, choć jej serce biło mocno i szybko - wywiązała się ze swojego zadania najlepiej, jak potrafiła. Zrobiła wszystko, co w jej mocy. Valerij nie zdąży. A ona nie zdąży mu pomóc. To zaczynało ją przerastać. Nie sądziła, by mówiąc mu to była w stanie zmienić cokolwiek - Ramsey sam nie zdziała cudu. Nie mieli punktu, za który mogliby chwycić, dotrzeć do celu. Nic oprócz myśli Valerija, która musiała okazać się albo trefna albo zbyt pracochłonna. - Nie wiem, kiedy - A to właśnie było kluczowe. - Nie sądzę, bym była w stanie dotrzeć na kolejne spotkanie, a ktoś powinien o tym wiedzieć - Jej ciało stawało się coraz większe i coraz mocniej przyciągało wzrok, za miesiąc jej ciąża będzie widoczna z daleka. Nie zamierzała nią epatować, przyciągać zbędnych i oceniających spojrzeń. Miała nadzieję, że tym razem jej nie zlekceważy - ale być może wreszcie nauczył się słuchać.
Skinęła lekko głową, słysząc jego potwierdzenie, nie potrzebowała go. Przedstawiła mu swoje warunki - to był ostatni raz, kiedy zignorował jej wiedzę medyczną. Albo nie zrobi tego po raz drugi albo po raz trzeci nie będzie już miał okazji - już nigdy. Niegdyś słowa które wypowiedział wydawały jej się oczywiste, niegdyś sądziła, że naprawdę wierzył w jej zdolności - ostatnie wydarzenia wszystko wywróciły do góry nogami, nie tylko wiarę w niego i jemu.
- Zatem lepiej zrobisz, jeśli weźmiesz moje słowa na poważnie. - Nie chciał tego, prawda? Oddawać ciała w inne ręce, od lat opatrywała go głównie ona, a zaufanie nie przychodziło mu łatwo. Minęłyby miesiące, nim uwierzyłby drugiemu uzdrowicielowi równie mocno, jak wierzył niegdyś jej. Niegdyś - już nie? Jego słowa temu przeczyły, dawne czyny potwierdzały, prawda zawsze przypominała zatopiony lodowiec, którego większa część tonęła gdzieś pod wodą. To, co najistotniejsze, nie było widoczne ani uświadomione, znajdowało się zbyt głęboko, by dało się do tego dotrzeć. A on - on równie słabo rozumiał innych co samego siebie. Wydawało jej się, ze musiał się przede wszystkim odnaleźć. I wydawało jej się też, że właściwie mogła mieć w sobie więcej wyrozumiałości dla kogoś, kto dopiero co opuścił Azkaban. Nie była przekonana, czy kpił z niej, czy mówił poważnie, przyznając jej rację - przyglądała mu się dłużej, niż było to konieczne, dając ciszy wybrzmieć. Nie szukała nigdy braw, oklasków, uznania albo dziękczynnych pochwał za to, co dla niego robiła - zawsze oczekiwała wzajemności, którą dotąd otrzymywała. W którymś momencie, nawet nie spostrzegła kiedy, w jej pracę przedarła się troska, która kazała jej traktować Ramseya inaczej niż pozostałych pacjentów. Przestawał jej być obcy i daleki, zamiast tego stawał się bliski i ważny. Ale podeptał wszystkie te emocje, zawodząc jej zaufanie i wystawiając ją na niebezpieczeństwo. W imię czego - nieistniejącej więzi ojca z synem; w głębi serca był tylko zagubionym chłopcem, który wciąż pragnął pochwały i uznania swojego rodziciela - ale czy mogła go za to winić? Oni wszyscy byli. I wszyscy popełniali błędy. A ona potrafiła wybaczać. Wybaczyła przecież Vasylowi pierwsze podniesienie ręki, potem drugie i trzecie, bo iluzja miłości przyćmiła jej rozum. Bo jej serce zawsze przemawiało głośniej niż umysł. Bo poruszała się czuciem i wiarą, zawsze strzeżona zmysłem niedostępnym dla większości. Zmysłem, który ostatecznie ochronił ją przed Vasylem i który nigdy jeszcze nie przestrzegł jej przed Ramseyem. - Byłeś - odparła tylko, przytakując jego słowom. To on zerwał łańcuch wzajemności. To on nie odwzajemnił się jej tym, czym powinien. To on naszczuł na nią swojego ojca. I on - próbował zacząć to wszystko od nowa, nie chowając w tej rozmowie twarzy za żądną maską. - Czy to nie zabawne, że dwoje wróżbitów nie potrafi wyzbyć się jarzma przeszłości? - Przyszłość nie miała dla nich tajemnic, a jednak pozwolili uwiązać się przeszłości. A gniew, a złość i żal, trzymały ich tam jak sidła, czy los tego pragnął? Jeśli - to dlaczego? Czy było coś, czego ów przewrotny los mógł się bać? Czuła coraz silniejsze ruchy dziecka, ale nie dała tego po sobie poznać, to nie był ani czas ani miejsce na zastanawianie się nad tym, kim zostanie, kiedy dorośnie. - Zupełnie jakbyśmy utknęli tam, nie tu - Tu, w przyszłości. Ramsey złożył broń, odsłaniając przed nią swoje karty - a ona czuła, że chyba zaczęła iść w końcu jego śladem. Kącik jej ust uniósł się nieco ku górze, gdy przytknął do ust kielich wina, z którego w popłochu pociągnął parę łapczywych łyków. Podobało jej się to, co widziała.
- Oczywiście, że niedorzeczne - odparła z powoli sączoną jadowitą przyjemnością, przyglądając mu się intensywnie pomimo tego, że jego wzrok od niej uciekł. Nagle poczuła siłę - pewnych emocji udawać się nie dało, a już na pewno nie wtedy, kiedy się ich nawet nie rozumiało. A Ramsey nie rozumiał. Czuł, ale nie rozumiał. I wciąż był o nią zazdrosny, a bezradność szarpała nim jak wiatr oceanem. Jak nią. - Każdy się czegoś boi, Ramsey - odparła spokojnie, nie drążąc dłużej tematu. Nie potrzebowała kłamliwej odpowiedzi, wystarczała jej jego reakcja - nawet, jeśli nie była pewna, czy była to reakcja uświadomiona czy też nie. Szukała jedynie wewnętrznej satysfakcji, którą otrzymała. - Nawet ty - zakończyła, pochwyciwszy jego stalowe spojrzenie - z czymś wyzywającym iskrzącym w czarnej źrenicy. Dzisiejsze spotkanie pokazywało, że nie panował nad sytuacją nawet w połowie tak mocno, jakby tego chciał. Chciałaby usłyszeć czego może bać się Ramsey Mulciber, jednak dobrze wiedziała, że nigdy nie usłyszy od niego odpowiedzi. Może tak naprawdę jej nie potrzebowała, dziś miał odpowiedzieć zwłaszcza przed samym sobą.
Westchnęła cicho, wracając do tematu Ignotusa - wracając myślami do listu, który trzymała przed paroma dniami w rękach, do jego treści, chaotycznie kreślonych zdań. Nie wiedziała, czy wierzyła Ignotusowi. Minęło dużo czasu, odkąd widziała go po raz ostatni, a przez cały ten czas tonęła w kwasie piętrzących się niedopowiedzeń. Niedopowiedzeń, które mogły zostać sfinalizowane jej śmiercią. Dobrze było słyszeć z jego ust potwierdzenie, widziała to sama, lecz to, co oczywiste dla niej, nie zawsze było oczywistym dla wszystkich. Nie wiedziała jeszcze, na ile łaska Czarnego Pana opierała się na zasługach, a na ile na sympatiach, starszego Mulcibera ich przywódca z pewnością znał dłużej niż ją. Nie wiedziała nawet jak długo.
- Nie zaufałam mu tamtego dnia, nie zdradzając prawdy, bo chciałam mieć pewność, że Lysandra będzie bezpieczna - oznajmiła, nie odejmując od niego spojrzenia - tak, to też wciąż miała mu za złe. Nie pomógł jej, choć mógł to zrobić, złapać szklankę, nim rozleje się całe mleko. Niczego nie żałowała, córka była dla niej całym światem - a Ignotus na nią zawarczał, bo chciał dostać wybór, czy zachować jej ojca przy życiu, czy nie. - To nie miał być jego wybór, Lysandra jest moja, nie Ignotusa i nie Vasyla - a tego ostatniego najwyraźniej nie pojął. Postawił go nade mną. Swoim wahaniem zagroził jej wtedy równie mocno, co sam Vasyl - gdyby puścił syna wolno, rozpętałoby się piekło. Swoim zachowaniem pozwolił mi zrozumieć, że pokładane w nim zaufanie byłoby błędem. Dlaczego list, w którym wyznaje, że próbował mnie zamordować, miałby to zmienić? - Teraz to ona uciekła wzrokiem w bok, ufała mu wcześniej, ufała mu kiedyś. Nie wiedziała, dlaczego zawahała się wtedy - ale instynkt jej nie zawiódł, podpowiadając właściwe rozwiązanie. Może to było jej trzecie oko - nieświadomie otworzone kiedyś podczas snu, niezapamiętane. W jej słowach pobrzmiewała gorycz, niechęć, wciąż żywy sprzeciw wobec lawiny, którą potoczył się dalszy ciąg zdarzeń. Żal nie był już kierowany do Ramseya, nie bronił ojca, był jedynie żalem, który musiał wylać się z serca. Może Ignotus miał do tego prawo - nie ufać jej instynktowi matki tak, jak ona nie zaufała jemu. Ale z nich dwojga to on się mylił. Ale stanęli po dwóch różnych stronach barykady, która wciąż piętrzyła się w górę. Nie widziała, czy powinna uwierzyć w jego klątwę. Nie wiedziała, czy kiełkowała już wtedy, kiedy zechciał miłosiernie zatroszczyć się o relacje ukochanego i zwyrodniałego syna z wnuczką.
- Chcesz to rób - doprecyzowała jego stwierdzenie, czy nie na tym polegała jej umiłowana wolność? Pętało ją wiele ograniczeń, była matką, ale wszystkie z nich akceptowała, nie chcąc im się przeciwstawiać. Wyrwała się z tego, co większość czarodziejów nazywało społecznymi ograniczeniami, potrafiła przeobrazić się w ptaka, istotę najmocniej naznaczoną wolnością. Była tu dziś, bo tego chciała, spędziła z nim tamtą noc, bo tego chciała i urodzi jego dziecko, bo tego chce. A gdyby tego naprawdę chciała - zabiłaby go przy pierwszej lepszej okazji. Ramsey był bardziej skryty od niej, trzymał swoje emocje na postronku, nie dając im dojść do głosu - być może dlatego był dla niej tak fascynujący. Jego brat tego nie potrafił, to dlatego jego ręka była tak ciężka. A jednak Ramsey zdecydował się przed nią dziś otworzyć - podejmując temat ojca szczerzej, niż kiedykolwiek dotąd. Wysłuchała go w milczeniu.
- Jeśli zdradził - podjęła - dlaczego żyje? Zamierzacie tropić go jak Percivala? Wątpisz w to, co pisał - Bardziej zauważyła, niż stwierdziła. - Przez tę przysięgę? - Znał Ignotusa lepiej niż ona, z pewnością był przynajmniej rozeznany w otaczających go koneksjach. Utkwiła na nim spojrzenie, gdy zasugerował, że mógł mieć do niej słabość. Nie wydawało jej się, jego ojciec nigdy nie zachował się wobec niej niestosownie. Ale czy zapewnienia o tym Ramseya leżało w jej interesie, jeśli wciąż jątrzyła się w nim zazdrość? Czy nie rozsądniej byłoby dać temu ziarnu zostać zasianym? Walczyła o życie - musiała chwytać się wszystkiego, co mogło ją przy nim zachować, ją i jej dzieci - nie podjęła zatem tematu, pozostawiając odpowiedź jego wyobraźni, na dłuższy moment zatapiając się w zamyślonym milczeniu. - To nie mnie musisz odwiedzić, by uprzedzić ciąg zdarzeń - zauważyła, znów unosząc ku niemu spojrzenie. To Ignotus był problemem, nie ona. Póki znajdował się poza krajem nie miało to większego znaczenia, ale pewnego dnia może wrócić. I wtedy - jego syn powinien być na to gotów. Miał rację, odcięła go. A na ponowne nawiązanie więzi musiał zasłużyć czymś więcej niż przyjemną kolacją i kolejnym straszakiem.
- Szach-mat, Ramsey - szepnęła wyzywająco, gdy skupił się na wymienianiu silnych stron królowej. Nie musiał o tym w tym momencie pamiętać, a ona nie zamierzała mu o tym przypominać, że królowa mimo wszystko zawsze ginęła razem z królem. Że jej zadaniem nie było atakować, a chronić króla. Tak naprawdę nosili przecież jedną barwę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Jej pytanie nieco go uspokoiło — być może jednak coś do niej dotarło, może udało mu się jej w końcu wyjaśnić to w sposób, który dla niej był czytelny i jasny. Zapominał, że to co dla niego było oczywistością nie było nią dla wielu innych umysłów, wymagał szybkiego analizowania. Milczał przez chwilę, patrząc na nią, zastanawiając się przy tym ile jej powiedzieć na ten temat. Ciągnięcie tej kwestii niewiele już zmieniało. To, co widział i czego wtedy doświadczył wcale nie było dla niego ani przyjemne ani tym bardziej satysfakcjonujące; wręcz przeciwnie, drżał wewnętrznie wtedy na myśl, że dokonało się coś bez jego udziału, uczynił coś nie mając nad tym kontroli — próbował sobie to racjonalnie wyjaśniać, byle zagłuszyć echo własnego niepokoju i strachu, uczynił wszak coś, co nie miało dlań najmniejszego sensu; zabił ją, choć przecież robił wszystko, aby ją ochronić. Potrzebował rozwiązania, niewiedza doprowadzała go do szału. Pamiętał dobrze, jak stał nad nią niczym kat i wbijał nóż bezwzględnie raz za razem, nie myśląc, nie czując, nie zastanawiając się nad niczym; pamiętał jak mierzył się z nienawiścią w jej oczach, krzykiem i bólem pełnym cierpienia nic sobie z tego nie robiąc. I pamiętał, że wtedy, w tej jednej chwili nie czuł kompletnie nic. To wszystko przyszło potem, jakby jego własne myśli do niego wróciły.
— Nie — odparł w końcu i wziął głęboki wdech, westchnięcie było również głośne i ciężkie. Nigdy jej nie mówił, jak to u niego przebiega, ale tamta chwila najbardziej przypominała mu właśnie to.— Kiedy to się dzieje, przyszłość uchyla rąbka tajemnicy, patrzę na nią cudzymi oczami. Jestem w cudzym ciele, nie postrzegam z boku, doświadczam sam, nie mając wpływu na nic. I to takie właśnie było. Krótko byłem przekonany o tym, że to była wizja, że ci to zrobię. Błyskawica to przerwała, wszystko pochłonęła ciemność, a ja miałem krew na rękach. Dlatego kiedy wydostałem się z wąwozu udałem się do ciebie. By sprawdzić, czy to prawda.— Pominął fakt, że pewnie nie odważyłby się ze swoimi problemami uderzyć do jakiegokolwiek innego uzdrowiciela. Nie był przecież umierający, blizna, którą po tamtym zdarzeniu miał na szyi i obojczyku nie była aż tak uciążliwa, ran było stosunkowo niewiele, tylko sinica zwaliła go z nóg i tylko ona wywoływała w nim to uczucie paniki, gniewu, desperację — nie mógł na nią cierpieć, nie mogła w nim osiąść na stałe. Potrzebował jej ratunku. Jej i tylko jej, jej lekarstw, antidotum na sinicę. Reszta nie miała znaczenia.
Ale to jej kolejne słowa przyprawiły go o dreszcz na karku. Nie, nie mogło im się udać. Nie mogli znów zawieźć, nie mogli pozwolić im zrealizować tego planu. Nie mogli zawieźć Czarnego Pana po raz kolejny. Odpowiadali za to wszyscy, Voldemort wydał im jasne polecenia, posiadali wytyczne, możliwości, a jednak nie byli w stanie z tym wygrać. Jak to możliwe? Jej dar nie mógł się mylić i choćby chciał się tym zasłonić, nie mógł. Zbyt bardzo przywiązywał wagę do własnych wizji, by nie wierzyć w jej proroctwa. Była Vablatsky, a to w kontekście przyszłości było niemożliwe do podważenia. Nie mogła też kłamac, nie uczyniłaby tego w tak ważnej kwestii.
— Źródło — mruknął cicho, widząc to niemalże własnymi oczami. Pamiętał ją, anomalie straszliwą, wielką i potężną, którą zastali w Azkabanie, która zachwycała i przerażała swoją siłą. Nie zaprotestował; nie pokręcił głową, chociaż nie chciał w to wierzyć. Nie myliła się, widziała to. — Odwiedziłem z Valerijem miejsce, które go intrygowało pod względem magii, które mogłoby naprowadzić go na cel. To ma potencjał. Zebraliśmy próbki. Musi mu się udać.— Ale jego słowa brzmiały głucho i nie miały najmniejszego znaczenia. To wszystko toczyło się zbyt wolno, byli w lesie, błądzili jak dzieci we mgle, szukając sposobu na to, aby naprawić coś, co było już popsute u podstawy. Budowanie na tym teorii prędzej czy później groziło fatalnym krachem. To nie była dobra informacja, ale Cassandra nie miała dobrych wróżb. Tylko te czarne, okrutne, zwiastujące śmierć. Odpowiedzią za to, był już tego pewien. Gniew Pana spocznie na nich wszystkich, niezależnie od włożonych wysiłków i starań. Odsunął od siebie talerz, na stole wsparł łokcie i splótł ze sobą dłonie, opierając na nich usta i nos. Patrzył na nią, ale nie dostrzegał jej przez chwilę; powinni coś uczynić, spróbować jeszcze zmienić bieg zdarzeń. Jeśli nie Valerij, jeśli jego działania nie przyniosą skutku powinni spróbować czegoś innego. — Widziałaś kogoś? Rozpoznałaś?— Może powinni ich wszystkich wyeliminować po kolei, nie pozwolić im dotrzeć tam w ogóle. Dopiero po chwili uniósł wzrok na linię jej oczu, licząc, że powie mu coś więcej o tym, co widziała, kogo, jak. Pokiwał głową, mieli ostatnią szansę, by coś zdziałać. Ścieżka została wytyczona, przeznaczenie spisało na swych kartach następujący scenariusz, nie mieli czasu do stracenia. Dziś, jutro — mieli ostatnie chwile, by spróbować temu zapobiec. —Widziałaś tam naszyjnik z sześcioma kamieniami, pokryty runami? Lub nieduży gliniany pojemnik w kształcie trójkąta na czarnym rzemieniu. Pusty. Czy Samuel Skamander mógł go zniszczyć? Czy Benjamin Wright mógł to uczynić? Widziałaś coś takiego? — pytał, bowiem to co sam widział nie miało dla niego najmniejszego sensu, ale w kontekście jej słów mogło — liczył na to, że to ona rozjaśni mu obraz, który był dla niego zupełnie niezrozumiały.— Oczywiście — poinformuje kogo trzeba. W jednej chwili stracił apetyt, w trzewiach pojawiła się dziwna nerwowość i wiedział, że nie opuści go już przez wiele godzin. Powinni działać, interweniować, a on siedział tu, w Fantasmagorii, dążąc do uzyskania własnej równowagi, kiedy powinien robić cokolwiek, by zapobiec ziszczeniu się przyszłości. Zajmie się tym później, kiedy przemyśli to na spokojnie.
— Raczej tragiczne — przyznał posępnie, ledwie odrywając myśli od tematu anomalii i Zakonu Feniksa. — Przeszłość nie ofiarowuje nam nic cennego poza wiedzą. Trzymanie się jej buduje ograniczenia — Zarówno te negatywne, jak rozpamiętywanie i te inne, tych, z których chciałby się uwolnić, ale nie potrafił i tych, które właśnie teraz trzymały go na krześle La Fantasmagorii, przed nią. Nie był sentymentalny, a jednak utknęli w miejscu, w którym przywitał ich impas. I przeczyło to wszystkiemu, do czego dążył. Bo zamiast zapomnieć o tym, co było i ruszyć dalej uwiązał się, zmuszony nieustannie oglądać za siebie, ciągnąć za sobą łańcuch i kulę, która może i pozwalała na wszystko, ale spowalniała na tyle, że nie mógł o niej zapomnieć. Miała absolutną rację i prawda, którą wypowiedziała głośno wcale nie niosła ani otuchy. Ale choć próbował się temu przeciwstawić przygnała go tu tęsknota, będąca następstwem przeszłości. Tak, to było na swój sposób zabawne i pełne ironii, która nawet rozbrzmiała w jej słowach.
Jej iskrzące oczy uwydatniały pewność siebie, która z niej biła i właśnie taka, pomimo wypowiadanych słów i niewygodnych dla niego faktów była bardziej pociągająca, intrygująca i piękna niż strosząca gniewnie sierść. Taką spodziewał się tu ujrzeć i oto miał, co chciał, a mimo to wciąż nie był nasycony widokiem. Chłonął go sobą, zapamiętywał, jakby miał ukazać się złudny i fałszywy. Nie podobało mu się to, co mówiła, to po jakie struny sięgała palcami i w jaki sposób je szarpała. W jego uszach słyszał tylko zgrzyt, okropny i stawiający włosy na karku. Utrzymał jej spojrzenie, nie mogąc i nie chcąc oderwać od niej własnych oczu.
— Więc czego ty się boisz?— Bała się o Lysandrę, to oczywiste, ale nie mógł sobie odpuścić zadania tak błahego pytania. Chciał usłyszeć jej odpowiedź, dając jej komfort wyboru, choć z góry założył znajomość oczywistej prawdy.
— Mogłaś mnie tylko uprzedzić — odpowiedział spokojnie nie jej wyznanie; był wtedy zły, bo wyszedł na głupca. Przed nią, przed ojcem i przed sobą samym. Gra rozegrała się gdzieś poza nim chociaż został w nią wciągnięty, a straciwszy czujność przy Ignotusie nie pojął wcale jego zamiarów. Podejrzewał, co kierowało wtedy Cassandrą, ale wodziła ich dwóch wtedy za nos, mając plan, którym nie zamierzała się podzielić. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby się nie zaparł przed ojcem; wszak nigdy go nie spytał wprost kto jest ojcem dziewczynki. Zamiast tego obwinił go o popełnienie błędów, których nigdy nie popełnił, wytknął nie nieudolność, skrytykował, choć sam w tej materii nigdy się nie sprawdził. I dał się wtedy podpuścić jak gówniarz, podając mu na tacy informacje, które być może skłoniły go do kolejnych działań i rozpoczęły całą tą spiralę frustracji i rozpadającego się zaufania. Jakże to było zabawne, że próbował mu udowodnić, że nie jest tak nieporadny i głupi za jakiego go miał, chociaż nie obchodzi go opinia osób wkoło. Ale opowieść z jej perspektywy pozwoliła uzupełnić luki w rozumowaniu, puste miejsca na osi zdarzeń przyczyn, których skutki obserwował i których sam doświadczał.
— On nawet go nie zna.— Dziwiły go te słowa, ale nie bardziej niż samo przekonanie, że Ignotus byłby gotów przedłożyć Vasyla nad uzdrowicielkę. Całe życie spędził w więzieniu, Jego brat przed śmiercią również w nim zamieszkał i to za jej sprawką. I ani przez chwilę nie miał jej tego za złe. — Zabił go i nie miał wyboru. Poinformowałem go, że jest zdrajcą. Musiałby to zrobić niezależnie od tego, czy znałby prawdę, czy nie.— A zdrajców Czarnego Pana należało eliminować. Bo sam chciał to uczynić z innych powodów i zamierzał uprzedzić o swoich zamiarach Ignotusa, by nie ściągać ani na siebie ani na Cassandrę widma zbędnego zagrożenia, chęci zemsty, gniewu. Czy uczyniłby to samo, gdyby o tym nie wiedział? Czy zabiłby tylko dlatego, że zagrażał rzekomo jego córce - nie wiedział, nie próbował nawet się nad tym zastanawiać. Plan uzdrowicielki o zapewnieniu córce bezpieczeństw a był mu wtedy nieznany, działali osobno, dążąc do tego samego, śmierci najmłodszego z Mucliberów. — Bo może wcale nie próbował — jej zabić, ani jej dziecka. Czy klątwa, której nie był świadom, która pchała go do działań, których nie kontrolował mogła go usprawiedliwić? Być może, ale i ta decyzja należała do Czarnego Pana. Póki go tu nie było, póki nie mógł przedstawić żadnych słów, dowodów, tez wciąż odbijali się od kilku nakreślonych słów — prawdziwych bądź nie, napisanych na trzeźwo lub pod wpływem, a może pod działaniem kolejnej klątwy. Był sceptyczny względem jego słów, choć zdecydował się na nie odpisać. Pewien był tylko faktu, że musieli pozostać czujni. Oni wszyscy. Dla dobra ich wszystkich. Byli w rozsypce, popełniali błąd za błędem, Rycerze Walpurgii nie byli tak słabi od dawna. I nie mogli dopuścić jeszcze do takiej porażki.
— Skąd wiesz, że jeszcze żyje? — I on tego nie wiedział. Nie miał informacji o tym, by ktokolwiek go tropił. Ale nie to było największą wątpliwością. Napisany przez Ignotusa list był obłożony krwawą pieczęcią, miał więc całkowitą pewność, co do tego, że on sam był adresatem listu. Gdyby zdradził, byłby martwy i nie zdołałby ani pomyśleć o jego napisaniu. — Złożyliśmy wieczystą przysięgę. — I nikt nawet nie musiał o tym wiedzieć, Czarny Pan nie musiałby nawet kiwnąć przy tym palcem, umarłby. Od razu. Bez potrzeby ścigania, poszukiwań. Związali się z Czarnym Panem sobą, oddali mu życie i dusze. I nie kłamał, kiedy wciągał ją w ich szeregi. Była wśród nich bezpieczna. I tylko oni mogli ją strzec, a żaden z nich nie mógł uczynić jej żadnej krzywdy. Ani przez chwilę nie zależało mu na tym, by wzbudzić w niech strach, poczucie niepewności. Był ponad to prymitywne wrażenie, że kilkoma słowami wywarczanymi niskim głosem można było zdziałać cuda. Być może u niektórych to skutkowało; może Ignotus potrafił ją zmrozić do szpiku, sparaliżować lękiem o własne życie. Wokół niech, wśród Rycerzy byli znacznie straszniejsi od niego, bardziej porywczy, tacy, którzy nie przebierali w słowach. Nigdy sam nie był w tym dobry, miał inne metody. O wiele bardziej wyrachowane. — Wszystko wskazuje na to, że o tym wiesz tylko ty i wiem tylko ja. — O jego zdradzie, o tym, co się wydarzyło, o ile wciąż było to prawdą. Jego list dotarł niedawno, wszczęcie alarmu i postawienie wszystkich na nogi z tego powodu byłoby dopuszczeniem paniki do głosu, a ich zadaniem było działać mądrze. Miała rację, wątpił. I wątpliwości zamierzał zweryfikować, a nie działać pod wpływem emocji. — Jego również nie muszę. Jestem jego synem. — Nie pisałby tego listu ze strachu. W takim wypadku skierowałby swe słowa do Tristana, który stał na czele, to przed nim wytłumaczyłby swoje działania. Pisał, bo był samotny, bo szukał oparcia. Ignotus sam zechce go znaleźć, szczególnie po słowach, które mu odesłał w odpowiedzi. — Ostatnim żywym. Myślisz, że to bez znaczenia?— Jeśli śmierć Vasyla cokolwiek dla niego znaczyła, jeśli miał Cassandrze za złe, że musiał to uczynić, choć w ostatecznym rozrachunku przecież uczynił to z zupełnie innych powodów, kim był dla niego Ramsey?
Powiedzenie tych słów na głos brzmiało jakoś cierpko i gorzko, ale przecież już znał przebieg tej rozgrywki. Wiedział, jak się zakończyła ostatnia, wiedział, że mając ją przeciw sobie nigdy nie wygra tej partii. i nie mógł dopuścić do tego, by broniła białego króla. Dziś. Jutro. Za kilka lat. Nigdy. Bo wtedy szach-mat będzie ostatnim, co usłyszy przed śmiercią. Musieli dzielić jedną barwę. I do tego właśnie zmierzał. Dlatego uśmiechnął się na jej słowa w końcu, powoli kąciki ust wygięły się w szelmowskim wyrazie. Zagrożony i pokonany. Nie miał już szans wykonać żadnego z ruchów, partia przesądzona. — Szach-mat — powtórzył po niej równie wyzywająco patrząc jej w oczy. — Więc niech żyje królowa — odparł na to, sięgając po kielich z winem, by zgodnie z własnymi słowami wznieść cichy toast. Upił łyk wina, nie spuszczając z niej wzroku. — Masz ochotę na ten deser?
— Nie — odparł w końcu i wziął głęboki wdech, westchnięcie było również głośne i ciężkie. Nigdy jej nie mówił, jak to u niego przebiega, ale tamta chwila najbardziej przypominała mu właśnie to.— Kiedy to się dzieje, przyszłość uchyla rąbka tajemnicy, patrzę na nią cudzymi oczami. Jestem w cudzym ciele, nie postrzegam z boku, doświadczam sam, nie mając wpływu na nic. I to takie właśnie było. Krótko byłem przekonany o tym, że to była wizja, że ci to zrobię. Błyskawica to przerwała, wszystko pochłonęła ciemność, a ja miałem krew na rękach. Dlatego kiedy wydostałem się z wąwozu udałem się do ciebie. By sprawdzić, czy to prawda.— Pominął fakt, że pewnie nie odważyłby się ze swoimi problemami uderzyć do jakiegokolwiek innego uzdrowiciela. Nie był przecież umierający, blizna, którą po tamtym zdarzeniu miał na szyi i obojczyku nie była aż tak uciążliwa, ran było stosunkowo niewiele, tylko sinica zwaliła go z nóg i tylko ona wywoływała w nim to uczucie paniki, gniewu, desperację — nie mógł na nią cierpieć, nie mogła w nim osiąść na stałe. Potrzebował jej ratunku. Jej i tylko jej, jej lekarstw, antidotum na sinicę. Reszta nie miała znaczenia.
Ale to jej kolejne słowa przyprawiły go o dreszcz na karku. Nie, nie mogło im się udać. Nie mogli znów zawieźć, nie mogli pozwolić im zrealizować tego planu. Nie mogli zawieźć Czarnego Pana po raz kolejny. Odpowiadali za to wszyscy, Voldemort wydał im jasne polecenia, posiadali wytyczne, możliwości, a jednak nie byli w stanie z tym wygrać. Jak to możliwe? Jej dar nie mógł się mylić i choćby chciał się tym zasłonić, nie mógł. Zbyt bardzo przywiązywał wagę do własnych wizji, by nie wierzyć w jej proroctwa. Była Vablatsky, a to w kontekście przyszłości było niemożliwe do podważenia. Nie mogła też kłamac, nie uczyniłaby tego w tak ważnej kwestii.
— Źródło — mruknął cicho, widząc to niemalże własnymi oczami. Pamiętał ją, anomalie straszliwą, wielką i potężną, którą zastali w Azkabanie, która zachwycała i przerażała swoją siłą. Nie zaprotestował; nie pokręcił głową, chociaż nie chciał w to wierzyć. Nie myliła się, widziała to. — Odwiedziłem z Valerijem miejsce, które go intrygowało pod względem magii, które mogłoby naprowadzić go na cel. To ma potencjał. Zebraliśmy próbki. Musi mu się udać.— Ale jego słowa brzmiały głucho i nie miały najmniejszego znaczenia. To wszystko toczyło się zbyt wolno, byli w lesie, błądzili jak dzieci we mgle, szukając sposobu na to, aby naprawić coś, co było już popsute u podstawy. Budowanie na tym teorii prędzej czy później groziło fatalnym krachem. To nie była dobra informacja, ale Cassandra nie miała dobrych wróżb. Tylko te czarne, okrutne, zwiastujące śmierć. Odpowiedzią za to, był już tego pewien. Gniew Pana spocznie na nich wszystkich, niezależnie od włożonych wysiłków i starań. Odsunął od siebie talerz, na stole wsparł łokcie i splótł ze sobą dłonie, opierając na nich usta i nos. Patrzył na nią, ale nie dostrzegał jej przez chwilę; powinni coś uczynić, spróbować jeszcze zmienić bieg zdarzeń. Jeśli nie Valerij, jeśli jego działania nie przyniosą skutku powinni spróbować czegoś innego. — Widziałaś kogoś? Rozpoznałaś?— Może powinni ich wszystkich wyeliminować po kolei, nie pozwolić im dotrzeć tam w ogóle. Dopiero po chwili uniósł wzrok na linię jej oczu, licząc, że powie mu coś więcej o tym, co widziała, kogo, jak. Pokiwał głową, mieli ostatnią szansę, by coś zdziałać. Ścieżka została wytyczona, przeznaczenie spisało na swych kartach następujący scenariusz, nie mieli czasu do stracenia. Dziś, jutro — mieli ostatnie chwile, by spróbować temu zapobiec. —Widziałaś tam naszyjnik z sześcioma kamieniami, pokryty runami? Lub nieduży gliniany pojemnik w kształcie trójkąta na czarnym rzemieniu. Pusty. Czy Samuel Skamander mógł go zniszczyć? Czy Benjamin Wright mógł to uczynić? Widziałaś coś takiego? — pytał, bowiem to co sam widział nie miało dla niego najmniejszego sensu, ale w kontekście jej słów mogło — liczył na to, że to ona rozjaśni mu obraz, który był dla niego zupełnie niezrozumiały.— Oczywiście — poinformuje kogo trzeba. W jednej chwili stracił apetyt, w trzewiach pojawiła się dziwna nerwowość i wiedział, że nie opuści go już przez wiele godzin. Powinni działać, interweniować, a on siedział tu, w Fantasmagorii, dążąc do uzyskania własnej równowagi, kiedy powinien robić cokolwiek, by zapobiec ziszczeniu się przyszłości. Zajmie się tym później, kiedy przemyśli to na spokojnie.
— Raczej tragiczne — przyznał posępnie, ledwie odrywając myśli od tematu anomalii i Zakonu Feniksa. — Przeszłość nie ofiarowuje nam nic cennego poza wiedzą. Trzymanie się jej buduje ograniczenia — Zarówno te negatywne, jak rozpamiętywanie i te inne, tych, z których chciałby się uwolnić, ale nie potrafił i tych, które właśnie teraz trzymały go na krześle La Fantasmagorii, przed nią. Nie był sentymentalny, a jednak utknęli w miejscu, w którym przywitał ich impas. I przeczyło to wszystkiemu, do czego dążył. Bo zamiast zapomnieć o tym, co było i ruszyć dalej uwiązał się, zmuszony nieustannie oglądać za siebie, ciągnąć za sobą łańcuch i kulę, która może i pozwalała na wszystko, ale spowalniała na tyle, że nie mógł o niej zapomnieć. Miała absolutną rację i prawda, którą wypowiedziała głośno wcale nie niosła ani otuchy. Ale choć próbował się temu przeciwstawić przygnała go tu tęsknota, będąca następstwem przeszłości. Tak, to było na swój sposób zabawne i pełne ironii, która nawet rozbrzmiała w jej słowach.
Jej iskrzące oczy uwydatniały pewność siebie, która z niej biła i właśnie taka, pomimo wypowiadanych słów i niewygodnych dla niego faktów była bardziej pociągająca, intrygująca i piękna niż strosząca gniewnie sierść. Taką spodziewał się tu ujrzeć i oto miał, co chciał, a mimo to wciąż nie był nasycony widokiem. Chłonął go sobą, zapamiętywał, jakby miał ukazać się złudny i fałszywy. Nie podobało mu się to, co mówiła, to po jakie struny sięgała palcami i w jaki sposób je szarpała. W jego uszach słyszał tylko zgrzyt, okropny i stawiający włosy na karku. Utrzymał jej spojrzenie, nie mogąc i nie chcąc oderwać od niej własnych oczu.
— Więc czego ty się boisz?— Bała się o Lysandrę, to oczywiste, ale nie mógł sobie odpuścić zadania tak błahego pytania. Chciał usłyszeć jej odpowiedź, dając jej komfort wyboru, choć z góry założył znajomość oczywistej prawdy.
— Mogłaś mnie tylko uprzedzić — odpowiedział spokojnie nie jej wyznanie; był wtedy zły, bo wyszedł na głupca. Przed nią, przed ojcem i przed sobą samym. Gra rozegrała się gdzieś poza nim chociaż został w nią wciągnięty, a straciwszy czujność przy Ignotusie nie pojął wcale jego zamiarów. Podejrzewał, co kierowało wtedy Cassandrą, ale wodziła ich dwóch wtedy za nos, mając plan, którym nie zamierzała się podzielić. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby się nie zaparł przed ojcem; wszak nigdy go nie spytał wprost kto jest ojcem dziewczynki. Zamiast tego obwinił go o popełnienie błędów, których nigdy nie popełnił, wytknął nie nieudolność, skrytykował, choć sam w tej materii nigdy się nie sprawdził. I dał się wtedy podpuścić jak gówniarz, podając mu na tacy informacje, które być może skłoniły go do kolejnych działań i rozpoczęły całą tą spiralę frustracji i rozpadającego się zaufania. Jakże to było zabawne, że próbował mu udowodnić, że nie jest tak nieporadny i głupi za jakiego go miał, chociaż nie obchodzi go opinia osób wkoło. Ale opowieść z jej perspektywy pozwoliła uzupełnić luki w rozumowaniu, puste miejsca na osi zdarzeń przyczyn, których skutki obserwował i których sam doświadczał.
— On nawet go nie zna.— Dziwiły go te słowa, ale nie bardziej niż samo przekonanie, że Ignotus byłby gotów przedłożyć Vasyla nad uzdrowicielkę. Całe życie spędził w więzieniu, Jego brat przed śmiercią również w nim zamieszkał i to za jej sprawką. I ani przez chwilę nie miał jej tego za złe. — Zabił go i nie miał wyboru. Poinformowałem go, że jest zdrajcą. Musiałby to zrobić niezależnie od tego, czy znałby prawdę, czy nie.— A zdrajców Czarnego Pana należało eliminować. Bo sam chciał to uczynić z innych powodów i zamierzał uprzedzić o swoich zamiarach Ignotusa, by nie ściągać ani na siebie ani na Cassandrę widma zbędnego zagrożenia, chęci zemsty, gniewu. Czy uczyniłby to samo, gdyby o tym nie wiedział? Czy zabiłby tylko dlatego, że zagrażał rzekomo jego córce - nie wiedział, nie próbował nawet się nad tym zastanawiać. Plan uzdrowicielki o zapewnieniu córce bezpieczeństw a był mu wtedy nieznany, działali osobno, dążąc do tego samego, śmierci najmłodszego z Mucliberów. — Bo może wcale nie próbował — jej zabić, ani jej dziecka. Czy klątwa, której nie był świadom, która pchała go do działań, których nie kontrolował mogła go usprawiedliwić? Być może, ale i ta decyzja należała do Czarnego Pana. Póki go tu nie było, póki nie mógł przedstawić żadnych słów, dowodów, tez wciąż odbijali się od kilku nakreślonych słów — prawdziwych bądź nie, napisanych na trzeźwo lub pod wpływem, a może pod działaniem kolejnej klątwy. Był sceptyczny względem jego słów, choć zdecydował się na nie odpisać. Pewien był tylko faktu, że musieli pozostać czujni. Oni wszyscy. Dla dobra ich wszystkich. Byli w rozsypce, popełniali błąd za błędem, Rycerze Walpurgii nie byli tak słabi od dawna. I nie mogli dopuścić jeszcze do takiej porażki.
— Skąd wiesz, że jeszcze żyje? — I on tego nie wiedział. Nie miał informacji o tym, by ktokolwiek go tropił. Ale nie to było największą wątpliwością. Napisany przez Ignotusa list był obłożony krwawą pieczęcią, miał więc całkowitą pewność, co do tego, że on sam był adresatem listu. Gdyby zdradził, byłby martwy i nie zdołałby ani pomyśleć o jego napisaniu. — Złożyliśmy wieczystą przysięgę. — I nikt nawet nie musiał o tym wiedzieć, Czarny Pan nie musiałby nawet kiwnąć przy tym palcem, umarłby. Od razu. Bez potrzeby ścigania, poszukiwań. Związali się z Czarnym Panem sobą, oddali mu życie i dusze. I nie kłamał, kiedy wciągał ją w ich szeregi. Była wśród nich bezpieczna. I tylko oni mogli ją strzec, a żaden z nich nie mógł uczynić jej żadnej krzywdy. Ani przez chwilę nie zależało mu na tym, by wzbudzić w niech strach, poczucie niepewności. Był ponad to prymitywne wrażenie, że kilkoma słowami wywarczanymi niskim głosem można było zdziałać cuda. Być może u niektórych to skutkowało; może Ignotus potrafił ją zmrozić do szpiku, sparaliżować lękiem o własne życie. Wokół niech, wśród Rycerzy byli znacznie straszniejsi od niego, bardziej porywczy, tacy, którzy nie przebierali w słowach. Nigdy sam nie był w tym dobry, miał inne metody. O wiele bardziej wyrachowane. — Wszystko wskazuje na to, że o tym wiesz tylko ty i wiem tylko ja. — O jego zdradzie, o tym, co się wydarzyło, o ile wciąż było to prawdą. Jego list dotarł niedawno, wszczęcie alarmu i postawienie wszystkich na nogi z tego powodu byłoby dopuszczeniem paniki do głosu, a ich zadaniem było działać mądrze. Miała rację, wątpił. I wątpliwości zamierzał zweryfikować, a nie działać pod wpływem emocji. — Jego również nie muszę. Jestem jego synem. — Nie pisałby tego listu ze strachu. W takim wypadku skierowałby swe słowa do Tristana, który stał na czele, to przed nim wytłumaczyłby swoje działania. Pisał, bo był samotny, bo szukał oparcia. Ignotus sam zechce go znaleźć, szczególnie po słowach, które mu odesłał w odpowiedzi. — Ostatnim żywym. Myślisz, że to bez znaczenia?— Jeśli śmierć Vasyla cokolwiek dla niego znaczyła, jeśli miał Cassandrze za złe, że musiał to uczynić, choć w ostatecznym rozrachunku przecież uczynił to z zupełnie innych powodów, kim był dla niego Ramsey?
Powiedzenie tych słów na głos brzmiało jakoś cierpko i gorzko, ale przecież już znał przebieg tej rozgrywki. Wiedział, jak się zakończyła ostatnia, wiedział, że mając ją przeciw sobie nigdy nie wygra tej partii. i nie mógł dopuścić do tego, by broniła białego króla. Dziś. Jutro. Za kilka lat. Nigdy. Bo wtedy szach-mat będzie ostatnim, co usłyszy przed śmiercią. Musieli dzielić jedną barwę. I do tego właśnie zmierzał. Dlatego uśmiechnął się na jej słowa w końcu, powoli kąciki ust wygięły się w szelmowskim wyrazie. Zagrożony i pokonany. Nie miał już szans wykonać żadnego z ruchów, partia przesądzona. — Szach-mat — powtórzył po niej równie wyzywająco patrząc jej w oczy. — Więc niech żyje królowa — odparł na to, sięgając po kielich z winem, by zgodnie z własnymi słowami wznieść cichy toast. Upił łyk wina, nie spuszczając z niej wzroku. — Masz ochotę na ten deser?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Poruszyła się z niepokojem, gdy porównał to do wizji - spłoszone myśli gnały przed siebie, wracając do Vasyla, do dzielącej ich przeszłości, do ostrzeżeń przed Mulciberami - postarała się jednak odizolować od tego myśli, odtrącić od siebie pierwsze wzburzone emocje i po raz pierwszy wsłuchać się w to, co miał do powiedzenia zanim pozwoli się porwać skołatanym, wyszarpywanym z wodzy nerwom. Przymknęła oczy, w ten sposób łatwiej było zachować spokój - łatwiej przyjąć jego słowa. Musiała mu zaufać, jak ona czuł przecież, kiedy trzecie oko otwierało się na świat przyszłości. Wizje nie przenikały się z realnym światem, a on - on miał na rękach krew, którą pamiętała. I czuła ból, który pamiętała.
- Przyszedłeś do mnie sprawdzić, czy wszystko w porządku - powtórzyła po nim powoli, układając rozrzucone fragmenty w spójną całość - całość widzianą jego oczyma, całość, w którą nie wierzyła w pełni, a którą wciąż zamierzała skonsultować z Yaną. Całość, którą zamierzała na potrzeby tej rozmowy uznać za prawdę. - Po czym uspokoiłeś się, gdy spostrzegłeś, że nic nie było w porządku. Kierowała tobą naukowa ciekawość, którą zdołałeś zaspokoić czy zamierzałeś zrobić z tym coś więcej? - Zmarszczyła brew, żyła, ale czuła ból, żyła, ale dziecko mogło być zagrożone. Nic sobie z tego nie robił. Nie zamierzała jednak ciągnąć tego tematu dłużej, nie było w tym sensu - ostatecznie zgodziła się zostawić przeszłość za sobą, zgodziła się zaakceptować przeprosiny i popełnione błędy i przyjąć do wiadomości jego tłumaczenia. Podała mu wtedy lek na sinicę, opętany jego mocą mógł bredzić i majaczyć. Mógł nie rozumieć. Zakończyli ten temat, a to był już najwyższy czas, by dać odejść temu, co zakończone. I zmartwić się tym, co nigdy nie miało zostać zakończone.
Przeciągnęła głową w bok, negując jego słowa. Była pewna swojego talentu, Valerij nie zdąży. Nie mógł zdążyć. Nie wysłała mu wiadomości, która uświadomiłaby go, że jego dalsza praca była nonsensem - chcąc uniknąć samospełniającej się przepowiedni, w której to wróżba byłaby jedyną przyczyną porażki. - To był błąd, zrzucać odpowiedzialność za wszystko na jednego czarodzieja. Rycerzy jest wielu, powinni podjąć działanie zamiast liczyć na umysł Valerija. Jest zdolnym czarodziejem, utalentowanym alchemikiem i niezwykle bystrym mężczyzną. Ale jest też sam jeden. Nawet ze wsparciem - nie odwróci biegu zdarzeń samodzielnie. Nie można wszystkiego zrzucać na jego barki, zebrana armia rycerzy zapewne ma jakieś zastosowanie. - Nie było w tym nic złego ponad to, że rycerze odrzucali w ten sposób od siebie odpowiedzialność, ograniczając się do dyrygowania umysłami znacznie od nich potężniejszymi. Uczyli się bezczynności. Oczekiwania na sukces zdobyty przez kogoś innego. Mierziła ją arogancja tych, którzy przez cały ten czas siedzieli z założonymi rekami. Nie miała na myśli Mulcibera, miała na myśli innych. Skinęła krótko głową na jego pytanie, pamiętała kilka twarzy.
- Benjamin, ten mężczyzna, którego znałeś - spotkaliśmy go u Aarona. Przyjaciółka Drew, chyba ta, o której była w ostatnim czasie mowa. Czarodziej, którego uleczyłam z sinicy, Bertie Bott. - Nie była z tego dumna, nie zrobiłaby tego, gdyby wiedziała, kim był. Ale zrobiła to - a nie zamierzała przed nim ukrywać tożsamości ujrzanych Zakonników. Najdłużej milczała przed ostatnim imieniem. - Samuel - Choć nie było to zaskoczenie, w opowieściach rycerzy zwłaszcza nazwiska Benjamina i Samuela zdawały się pojawiać... częściej. Nie dziwiło jej to, oboje mieli w sobie coś wyjątkowego - coś, co brukowało im mniej oczywistą drogę. Czarodziejów w jej wizji było więcej, ale nieznajome twarze nie przyciągały jej uwagi. Nad jego kolejnym pytaniem zastanowiła się nieco dłużej, wydawało się mniej oczywiste.
- Dlaczego o to pytasz? - zapytała wpierw, uciekając wzrokiem gdzieś w bok - nie dla ucieczki jako takiej a dla skuteczniejszego skupienia myśli na przeszłej wizji. Nie zwracała uwagi na to, czego nie rozumiała. - Widziałam... widziałam sześć kamiennych rzeźb... - brzmiało podobnie do naszyjnika, o którym wspomniał? - siedem - poprawiła się po chwili, nie, jednak nie. To nie był ten sam trop. - Tak - stwierdziła w końcu - Samuel i Benjamin trzymali w rękach coś, co przypominało gliniane amulety. Oba zostały przez nich skruszone w dłoniach, słyszałam ich trzask wyraźnie. Wiesz, było w tym coś dziwnego. Jakby pękły... nie tylko same amulety, jakby zniszczone było coś więcej, coś znajdujące się daleko. Gdzieś indziej. - Jej czoło przecięły dwie pionowe zmarszczki, gdy próbowała sobie przypomnieć osobliwe uczucie. To nie była po prostu glina. Nie pytałby o to, gdyby była - ale istotniejsze wydawało jej się czucie, którego w tamtym śnie zaznała. Znaczyło więcej nawet jeśli nie potrafiła tego znaczenia zrozumieć. - Wiesz, co to było? - Spojrzała wreszcie wprost na niego, z pustką w oczach, nie rozumiała. - Kiedy pękły, w dłoniach tych dwóch czarodziejów coś rozjaśniało. I ta sama jasność wypełniła kamień - trzymał go czarodziej, który wyglądał, jakby im dowodził. Wcześniej mówił, że kamień musi zyskać moc. Jakby... dawał im znak. - Skrawki wspomnień nie były czymś, skąd mogła wywnioskować sens. Wyglądało to, jakby amulety w istocie wypełniły kamień mocą, ale Cassandra nie wiedziała przecież, na ile mogło być to możliwe. - Nie widziałam go nigdy wcześniej - dodała po chwili, było w tym coś dziwnego - jakby pomijali na zebraniach jedno bardzo istotne nazwisko. Nikt, o kim rozmawiali, nie pasował do tego rysopisu. Ani do tej pozycji. Ale teraz - teraz nie mogliby z tym nic zrobić, wieczór musiał dobiec końca.
- Budowanie ograniczeń nie zawsze jest błędem - stwierdziła - niekiedy tylko dzięki temu czerpiemy z przeszłości lekcję. Przeszłość przynosi tyle zysków, na ile jesteśmy gotowi i ile jesteśmy w stanie zaakceptować. Nic nie jest wszak cenniejsze od wiedzy i doświadczeń. - Ale któż od niego, niewymownego, wiedział o tym lepiej. Gdyby miała zgadywać, uznałaby, że wiedzę eksperymentalną szanował bardziej niż teoretyczną. Ale metoda prób i błędów nie zawsze działała w bardziej skomplikowanych relacjach. Jej kącik ust znów na moment uniósł się ku górze, była niemal pewna, że bała się znacznie częściej od niego. Czasem bała się jego, a czasem Ignotusa, czasem Czarnego Pana, a czasem innych rycerzy. Czasem zakapiorów, którzy odwiedzali jej lecznicę. Czasem bała się o Lysandrę, a czasem o siebie, czasem też o trzecie dziecko, które wciąż było największą zagadką. Czasem bała się też o Ramseya. Najczęściej jednak bała się po prostu jutra. Swoimi słowy niejako potwierdził to, co sugerowała - jej spojrzenie przybrało na intensywności, jak u zadowolonej ze swojej pozycji kocicy.
- To nie byłoby sprawiedliwe, gdybym ci powiedziała, nie sądzisz? - Przecież on nie zdradził jej prawdy - kazał jej się domyślać - nie wiedząc, że jego prawda nie była wcale mniej oczywista od jej prawdy. Prawda w ogóle była osobliwym zjawiskiem, ta dzielona, ta domyślana i ta sztuczna; tamtego dnia sądziła, że Ramsey się po prostu domyśli. Że pojmie, że nie wypowiedziała tych słów bez powodu, nie miała przecież żadnego interesu w oszukiwaniu jego ojca. Żadnego - oprócz bezpieczeństwa Lysandry.
- Mogłam - przyznała - Ale nie zdążyłam, Ignotus był szybszy. Nie zaplanowałam tego, twój ojciec zadał mi pytanie, na które musiałam odpowiedzieć - daruj, nie poprosiłam go o przerwę, bym mogła przesłać ci sowę z odpowiednią informacją. Byłeś pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy, bo tylko tobie na tyle ufałam. A potem zadał to samo pytanie również tobie - nie mniej nieoczekiwanie. Byle kameleon - leniwa jaszczurka - potrafi w mgnieniu oka dostosować się do otoczenia, a ty nie. Słowa ojca aż tak cię zaskoczyły, że nie potrafiłeś zebrać myśli? - Wciąż na niego patrzyła - prosto w oczy - wcale nie zamierzała go oszukiwać, wplątywać w intrygi za jego plecami. Szukała tylko jego pomocy. Protekcji, zamierzała wyznać prawdę Ignotusowi po odejściu Vasyla, a to nie miało potrwać długo. - Wziąłeś to za głupi żart? Sądziłam, że masz o mnie wyższe mniemanie - ale się przeliczyłam. Potraktuj to jako sprawdzian, którego nie udało ci się przejść. - Nie dostrzegała w tym swojej winy, oczekiwała od niego czegoś innego. Nigdy tez nie interesowało ją, w jaki właściwie sposób starszy Mulciber wyciągnął z niego tę informacje. - Choć przez jakiś czas udawałeś, że stało się inaczej - Powiedział jej wszak, że przytaknął jej słowom przed ojcem. Jeśli zamierzał w ten sposób zaskarbić sobie jej zaufanie, to nie stanął na najlepszej drodze. Wyglądała, jakby czegoś oczekiwała. Nie wyjaśnień, nie miały już większego znaczenia. Miałaby więcej pretensji, gdyby spędziła te chwile mniej przyjemnie.
Wzruszyła lekko ramieniem na jego słowa, nie interesowały ją porachunki Vasyla z Czarnym Panem, w tamtym czasie nie była tego częścią i nawet nie wiedziała, czy te posądzenia miały w sobie choć krztynę prawdy. Jej również wszak sugerował niewierność. Irracjonalność działań starszego Mulcibera była niewytłumaczalna. Vasyl był sprytny, wywinąłby się od zemsty dawnych towarzyszy. Musiał zginąć, bo zagrażał Lysandrze, jego poboczne grzechy, może prawdziwe, a może nie, nie miały dla niej znaczenia. Natrafili na jego trop dlatego, że pojawił się w jej lecznicy i dlatego, że ich na to przygotowała. Fakt, że zdołali uwierzyć, że zrobili to z powodu ich obowiązków wobec kogoś znacznie potężniejszego od niej jedynie zwalniał ją ze wzajemności i pozwalał im uwierzyć, że nie wykonali dla niej tamtego dnia żadnej przysługi. Było jej to na rękę. Nie rozumiała tylko, skąd w tym wszystkim brały się rozmowy o jej manipulacjach, których nigdy nie wykonała jeżeli ich heroiczny zryw był jedynie wymierzeniem sprawiedliwości upadłemu czarodziejowi. Podobne zdarzenia stawiały ich na pozycji mało wiarygodnych. Nie była pewna, czy powinna wierzyć w przysięgę wieczystą, choć jednocześnie nie sądziła, by Ramsey zamierzał z niej kpić w tematach tak istotnych i ważnych.
- Może - zgodziła się ostrożnie - a może próbował - Nie wiedzieli tego. A ich dzisiejsza rozmowa nie miała szansy przynieść odpowiedzi. - Z natury bywam sceptykiem i w śmierć zarazy uwierzę dopiero po tym, jak przebadam i zidentyfikuję jej szkielet. Jednak w tym przypadku Ignotus wysłał mi list, który z jakiegoś powodu nie był zaproszeniem na jego pogrzeb - pozwoli mi to mniemać, że w trakcie pisania tego listu pozostawał jednak żywy, co więcej, trwający przy mnie myślami na mroźnej Syberii pozostawał zapewne równie żywo zainteresowany tym, co działo się w Anglii. - Uniosła brodę nieco wyżej - Nie zamierzam ryzykować głową w imię żadnych z tych wątpliwości. - Morgano, rozmawiali o zamachu na jej życie, nie o recepturze na eliksir leczący kaszel. Gdyby tylko była bliżej Ignotusa, gdyby tylko, byłaby dzisiaj martwa. A bez niej - martwa byłaby również Lysandra. - Co przysięgał Ignotus? - zapytała wprost, wieczysta przysięga też miała swój rytm, wiązała litery, słowa, intencje, łatwo było ją przechytrzyć, jeśli w tekście znalazła się luka. Może to właśnie tę lukę wykorzystywał jego ojciec. Może to dlatego czuł się silny, może dlatego delektował się wtedy jej strachem jak dziecko, które dostało do rąk nową zabawkę. Może dlatego stopniowo zaczął popadać w niezrozumiałe dla niej szaleństwo. - Co się stanie, jeśli powiem o tym pozostałym? - Jeśli zażąda wyjaśnień w trakcie spotkania, przy pozostałych śmierciożercach, wszystkich pośród nich, na oczach rycerzy, przy obecności pozostałych badaczy, jaką wtedy podejmą decyzję? Co właściwie mogło czekać starszego Mulcibera? Czy mogła liczyć na ich ochronę, czy w imię sprawiedliwości znów sama zostanie oskarżona o zdradę?
- To ty jesteś jego synem, Ramsey, nie ja. Wierzę, że jesteś przy nim bezpieczny. I wiem, że ja nie jestem. - Miał rację, fakt pokrewieństwa nie był dla Ignotusa bez znaczenia, pokazał to przy Vasylu wystarczająco mocno. Ale Ignotus nie był w stanie zagrozić Ramseyowi - i była pewna, że dobrze o tym wiedział. - Ani ja ani żadne z moich dzieci - Drugie też nie. - A ty znajdziesz go, zanim on znajdzie mnie i Lysę - Przecież był w stanie odnaleźć go nawet w Rosji - wystarczyło szarpnąć odpowiednie kontakty, odnaleźć drogi, uruchomić zagraniczne namiary. Był niewymownym - nie potrafił tego? Wychował się na szlacheckim dworze - nie miał koneksji? Chcesz to rób, Ramsey. Czy nie miała prawa tego od niego wymagać? Obiecał ją chronić. - Nie wysłał listu tylko do ciebie - Więc może niekoniecznie przyjdzie do niego jako pierwszego - jeśli kiedykolwiek zdecyduje się wrócić. - Też go dostałam - przypomniała - a pewnej majowej nocy widziałam jego sylwetkę materializującą się w mojej sypialni, gdy kładłam się do snu. - To dlatego zamykała szczelnie okiennice, woląc spać w zaduchu niż w wiecznym strachu. - Pojawiła się znikąd jak cień. Jeśli będzie chciał dokończyć swojego dzieła, pojawi się w ten sposób po raz drugi. Lepiej, by podobne pomysły wywietrzały mu do tego czasu z głowy. - A on - tylko on mógł jej teraz pomóc. Mógł to nazywać posłuszeństwem wobec Czarnego Pana i poszukiwaniami kolejnego zdrajcy, jeśli tak było mu prościej, dla niej, podobnie jak w przypadku Vasyla, znaczenie miał wyłącznie ostateczny efekt.
- Niech żyje - powtórzyła po nim toast, śmiertelnie poważnie. Nie bała się śmierci, nie chodziło o nią - miała po co żyć. Miała dla kogo żyć. Lysandra i nienarodzone dziecię będą potrzebować jej jeszcze długo. Musiałą walczyć - dla nich. - Deser zjemy, jeśli przeżyje - uzupełniła gorzko, nieprzerwanie wpatrując się w jego oczy. Wiedział, że nie zadowalała się półśrodkami ani półsłówkami, a oto miała deja vu, scenariusz Vasyla zatoczył pełne koło.
I znów musiała uciekać przed jeźdźcem.
- Przyszedłeś do mnie sprawdzić, czy wszystko w porządku - powtórzyła po nim powoli, układając rozrzucone fragmenty w spójną całość - całość widzianą jego oczyma, całość, w którą nie wierzyła w pełni, a którą wciąż zamierzała skonsultować z Yaną. Całość, którą zamierzała na potrzeby tej rozmowy uznać za prawdę. - Po czym uspokoiłeś się, gdy spostrzegłeś, że nic nie było w porządku. Kierowała tobą naukowa ciekawość, którą zdołałeś zaspokoić czy zamierzałeś zrobić z tym coś więcej? - Zmarszczyła brew, żyła, ale czuła ból, żyła, ale dziecko mogło być zagrożone. Nic sobie z tego nie robił. Nie zamierzała jednak ciągnąć tego tematu dłużej, nie było w tym sensu - ostatecznie zgodziła się zostawić przeszłość za sobą, zgodziła się zaakceptować przeprosiny i popełnione błędy i przyjąć do wiadomości jego tłumaczenia. Podała mu wtedy lek na sinicę, opętany jego mocą mógł bredzić i majaczyć. Mógł nie rozumieć. Zakończyli ten temat, a to był już najwyższy czas, by dać odejść temu, co zakończone. I zmartwić się tym, co nigdy nie miało zostać zakończone.
Przeciągnęła głową w bok, negując jego słowa. Była pewna swojego talentu, Valerij nie zdąży. Nie mógł zdążyć. Nie wysłała mu wiadomości, która uświadomiłaby go, że jego dalsza praca była nonsensem - chcąc uniknąć samospełniającej się przepowiedni, w której to wróżba byłaby jedyną przyczyną porażki. - To był błąd, zrzucać odpowiedzialność za wszystko na jednego czarodzieja. Rycerzy jest wielu, powinni podjąć działanie zamiast liczyć na umysł Valerija. Jest zdolnym czarodziejem, utalentowanym alchemikiem i niezwykle bystrym mężczyzną. Ale jest też sam jeden. Nawet ze wsparciem - nie odwróci biegu zdarzeń samodzielnie. Nie można wszystkiego zrzucać na jego barki, zebrana armia rycerzy zapewne ma jakieś zastosowanie. - Nie było w tym nic złego ponad to, że rycerze odrzucali w ten sposób od siebie odpowiedzialność, ograniczając się do dyrygowania umysłami znacznie od nich potężniejszymi. Uczyli się bezczynności. Oczekiwania na sukces zdobyty przez kogoś innego. Mierziła ją arogancja tych, którzy przez cały ten czas siedzieli z założonymi rekami. Nie miała na myśli Mulcibera, miała na myśli innych. Skinęła krótko głową na jego pytanie, pamiętała kilka twarzy.
- Benjamin, ten mężczyzna, którego znałeś - spotkaliśmy go u Aarona. Przyjaciółka Drew, chyba ta, o której była w ostatnim czasie mowa. Czarodziej, którego uleczyłam z sinicy, Bertie Bott. - Nie była z tego dumna, nie zrobiłaby tego, gdyby wiedziała, kim był. Ale zrobiła to - a nie zamierzała przed nim ukrywać tożsamości ujrzanych Zakonników. Najdłużej milczała przed ostatnim imieniem. - Samuel - Choć nie było to zaskoczenie, w opowieściach rycerzy zwłaszcza nazwiska Benjamina i Samuela zdawały się pojawiać... częściej. Nie dziwiło jej to, oboje mieli w sobie coś wyjątkowego - coś, co brukowało im mniej oczywistą drogę. Czarodziejów w jej wizji było więcej, ale nieznajome twarze nie przyciągały jej uwagi. Nad jego kolejnym pytaniem zastanowiła się nieco dłużej, wydawało się mniej oczywiste.
- Dlaczego o to pytasz? - zapytała wpierw, uciekając wzrokiem gdzieś w bok - nie dla ucieczki jako takiej a dla skuteczniejszego skupienia myśli na przeszłej wizji. Nie zwracała uwagi na to, czego nie rozumiała. - Widziałam... widziałam sześć kamiennych rzeźb... - brzmiało podobnie do naszyjnika, o którym wspomniał? - siedem - poprawiła się po chwili, nie, jednak nie. To nie był ten sam trop. - Tak - stwierdziła w końcu - Samuel i Benjamin trzymali w rękach coś, co przypominało gliniane amulety. Oba zostały przez nich skruszone w dłoniach, słyszałam ich trzask wyraźnie. Wiesz, było w tym coś dziwnego. Jakby pękły... nie tylko same amulety, jakby zniszczone było coś więcej, coś znajdujące się daleko. Gdzieś indziej. - Jej czoło przecięły dwie pionowe zmarszczki, gdy próbowała sobie przypomnieć osobliwe uczucie. To nie była po prostu glina. Nie pytałby o to, gdyby była - ale istotniejsze wydawało jej się czucie, którego w tamtym śnie zaznała. Znaczyło więcej nawet jeśli nie potrafiła tego znaczenia zrozumieć. - Wiesz, co to było? - Spojrzała wreszcie wprost na niego, z pustką w oczach, nie rozumiała. - Kiedy pękły, w dłoniach tych dwóch czarodziejów coś rozjaśniało. I ta sama jasność wypełniła kamień - trzymał go czarodziej, który wyglądał, jakby im dowodził. Wcześniej mówił, że kamień musi zyskać moc. Jakby... dawał im znak. - Skrawki wspomnień nie były czymś, skąd mogła wywnioskować sens. Wyglądało to, jakby amulety w istocie wypełniły kamień mocą, ale Cassandra nie wiedziała przecież, na ile mogło być to możliwe. - Nie widziałam go nigdy wcześniej - dodała po chwili, było w tym coś dziwnego - jakby pomijali na zebraniach jedno bardzo istotne nazwisko. Nikt, o kim rozmawiali, nie pasował do tego rysopisu. Ani do tej pozycji. Ale teraz - teraz nie mogliby z tym nic zrobić, wieczór musiał dobiec końca.
- Budowanie ograniczeń nie zawsze jest błędem - stwierdziła - niekiedy tylko dzięki temu czerpiemy z przeszłości lekcję. Przeszłość przynosi tyle zysków, na ile jesteśmy gotowi i ile jesteśmy w stanie zaakceptować. Nic nie jest wszak cenniejsze od wiedzy i doświadczeń. - Ale któż od niego, niewymownego, wiedział o tym lepiej. Gdyby miała zgadywać, uznałaby, że wiedzę eksperymentalną szanował bardziej niż teoretyczną. Ale metoda prób i błędów nie zawsze działała w bardziej skomplikowanych relacjach. Jej kącik ust znów na moment uniósł się ku górze, była niemal pewna, że bała się znacznie częściej od niego. Czasem bała się jego, a czasem Ignotusa, czasem Czarnego Pana, a czasem innych rycerzy. Czasem zakapiorów, którzy odwiedzali jej lecznicę. Czasem bała się o Lysandrę, a czasem o siebie, czasem też o trzecie dziecko, które wciąż było największą zagadką. Czasem bała się też o Ramseya. Najczęściej jednak bała się po prostu jutra. Swoimi słowy niejako potwierdził to, co sugerowała - jej spojrzenie przybrało na intensywności, jak u zadowolonej ze swojej pozycji kocicy.
- To nie byłoby sprawiedliwe, gdybym ci powiedziała, nie sądzisz? - Przecież on nie zdradził jej prawdy - kazał jej się domyślać - nie wiedząc, że jego prawda nie była wcale mniej oczywista od jej prawdy. Prawda w ogóle była osobliwym zjawiskiem, ta dzielona, ta domyślana i ta sztuczna; tamtego dnia sądziła, że Ramsey się po prostu domyśli. Że pojmie, że nie wypowiedziała tych słów bez powodu, nie miała przecież żadnego interesu w oszukiwaniu jego ojca. Żadnego - oprócz bezpieczeństwa Lysandry.
- Mogłam - przyznała - Ale nie zdążyłam, Ignotus był szybszy. Nie zaplanowałam tego, twój ojciec zadał mi pytanie, na które musiałam odpowiedzieć - daruj, nie poprosiłam go o przerwę, bym mogła przesłać ci sowę z odpowiednią informacją. Byłeś pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy, bo tylko tobie na tyle ufałam. A potem zadał to samo pytanie również tobie - nie mniej nieoczekiwanie. Byle kameleon - leniwa jaszczurka - potrafi w mgnieniu oka dostosować się do otoczenia, a ty nie. Słowa ojca aż tak cię zaskoczyły, że nie potrafiłeś zebrać myśli? - Wciąż na niego patrzyła - prosto w oczy - wcale nie zamierzała go oszukiwać, wplątywać w intrygi za jego plecami. Szukała tylko jego pomocy. Protekcji, zamierzała wyznać prawdę Ignotusowi po odejściu Vasyla, a to nie miało potrwać długo. - Wziąłeś to za głupi żart? Sądziłam, że masz o mnie wyższe mniemanie - ale się przeliczyłam. Potraktuj to jako sprawdzian, którego nie udało ci się przejść. - Nie dostrzegała w tym swojej winy, oczekiwała od niego czegoś innego. Nigdy tez nie interesowało ją, w jaki właściwie sposób starszy Mulciber wyciągnął z niego tę informacje. - Choć przez jakiś czas udawałeś, że stało się inaczej - Powiedział jej wszak, że przytaknął jej słowom przed ojcem. Jeśli zamierzał w ten sposób zaskarbić sobie jej zaufanie, to nie stanął na najlepszej drodze. Wyglądała, jakby czegoś oczekiwała. Nie wyjaśnień, nie miały już większego znaczenia. Miałaby więcej pretensji, gdyby spędziła te chwile mniej przyjemnie.
Wzruszyła lekko ramieniem na jego słowa, nie interesowały ją porachunki Vasyla z Czarnym Panem, w tamtym czasie nie była tego częścią i nawet nie wiedziała, czy te posądzenia miały w sobie choć krztynę prawdy. Jej również wszak sugerował niewierność. Irracjonalność działań starszego Mulcibera była niewytłumaczalna. Vasyl był sprytny, wywinąłby się od zemsty dawnych towarzyszy. Musiał zginąć, bo zagrażał Lysandrze, jego poboczne grzechy, może prawdziwe, a może nie, nie miały dla niej znaczenia. Natrafili na jego trop dlatego, że pojawił się w jej lecznicy i dlatego, że ich na to przygotowała. Fakt, że zdołali uwierzyć, że zrobili to z powodu ich obowiązków wobec kogoś znacznie potężniejszego od niej jedynie zwalniał ją ze wzajemności i pozwalał im uwierzyć, że nie wykonali dla niej tamtego dnia żadnej przysługi. Było jej to na rękę. Nie rozumiała tylko, skąd w tym wszystkim brały się rozmowy o jej manipulacjach, których nigdy nie wykonała jeżeli ich heroiczny zryw był jedynie wymierzeniem sprawiedliwości upadłemu czarodziejowi. Podobne zdarzenia stawiały ich na pozycji mało wiarygodnych. Nie była pewna, czy powinna wierzyć w przysięgę wieczystą, choć jednocześnie nie sądziła, by Ramsey zamierzał z niej kpić w tematach tak istotnych i ważnych.
- Może - zgodziła się ostrożnie - a może próbował - Nie wiedzieli tego. A ich dzisiejsza rozmowa nie miała szansy przynieść odpowiedzi. - Z natury bywam sceptykiem i w śmierć zarazy uwierzę dopiero po tym, jak przebadam i zidentyfikuję jej szkielet. Jednak w tym przypadku Ignotus wysłał mi list, który z jakiegoś powodu nie był zaproszeniem na jego pogrzeb - pozwoli mi to mniemać, że w trakcie pisania tego listu pozostawał jednak żywy, co więcej, trwający przy mnie myślami na mroźnej Syberii pozostawał zapewne równie żywo zainteresowany tym, co działo się w Anglii. - Uniosła brodę nieco wyżej - Nie zamierzam ryzykować głową w imię żadnych z tych wątpliwości. - Morgano, rozmawiali o zamachu na jej życie, nie o recepturze na eliksir leczący kaszel. Gdyby tylko była bliżej Ignotusa, gdyby tylko, byłaby dzisiaj martwa. A bez niej - martwa byłaby również Lysandra. - Co przysięgał Ignotus? - zapytała wprost, wieczysta przysięga też miała swój rytm, wiązała litery, słowa, intencje, łatwo było ją przechytrzyć, jeśli w tekście znalazła się luka. Może to właśnie tę lukę wykorzystywał jego ojciec. Może to dlatego czuł się silny, może dlatego delektował się wtedy jej strachem jak dziecko, które dostało do rąk nową zabawkę. Może dlatego stopniowo zaczął popadać w niezrozumiałe dla niej szaleństwo. - Co się stanie, jeśli powiem o tym pozostałym? - Jeśli zażąda wyjaśnień w trakcie spotkania, przy pozostałych śmierciożercach, wszystkich pośród nich, na oczach rycerzy, przy obecności pozostałych badaczy, jaką wtedy podejmą decyzję? Co właściwie mogło czekać starszego Mulcibera? Czy mogła liczyć na ich ochronę, czy w imię sprawiedliwości znów sama zostanie oskarżona o zdradę?
- To ty jesteś jego synem, Ramsey, nie ja. Wierzę, że jesteś przy nim bezpieczny. I wiem, że ja nie jestem. - Miał rację, fakt pokrewieństwa nie był dla Ignotusa bez znaczenia, pokazał to przy Vasylu wystarczająco mocno. Ale Ignotus nie był w stanie zagrozić Ramseyowi - i była pewna, że dobrze o tym wiedział. - Ani ja ani żadne z moich dzieci - Drugie też nie. - A ty znajdziesz go, zanim on znajdzie mnie i Lysę - Przecież był w stanie odnaleźć go nawet w Rosji - wystarczyło szarpnąć odpowiednie kontakty, odnaleźć drogi, uruchomić zagraniczne namiary. Był niewymownym - nie potrafił tego? Wychował się na szlacheckim dworze - nie miał koneksji? Chcesz to rób, Ramsey. Czy nie miała prawa tego od niego wymagać? Obiecał ją chronić. - Nie wysłał listu tylko do ciebie - Więc może niekoniecznie przyjdzie do niego jako pierwszego - jeśli kiedykolwiek zdecyduje się wrócić. - Też go dostałam - przypomniała - a pewnej majowej nocy widziałam jego sylwetkę materializującą się w mojej sypialni, gdy kładłam się do snu. - To dlatego zamykała szczelnie okiennice, woląc spać w zaduchu niż w wiecznym strachu. - Pojawiła się znikąd jak cień. Jeśli będzie chciał dokończyć swojego dzieła, pojawi się w ten sposób po raz drugi. Lepiej, by podobne pomysły wywietrzały mu do tego czasu z głowy. - A on - tylko on mógł jej teraz pomóc. Mógł to nazywać posłuszeństwem wobec Czarnego Pana i poszukiwaniami kolejnego zdrajcy, jeśli tak było mu prościej, dla niej, podobnie jak w przypadku Vasyla, znaczenie miał wyłącznie ostateczny efekt.
- Niech żyje - powtórzyła po nim toast, śmiertelnie poważnie. Nie bała się śmierci, nie chodziło o nią - miała po co żyć. Miała dla kogo żyć. Lysandra i nienarodzone dziecię będą potrzebować jej jeszcze długo. Musiałą walczyć - dla nich. - Deser zjemy, jeśli przeżyje - uzupełniła gorzko, nieprzerwanie wpatrując się w jego oczy. Wiedział, że nie zadowalała się półśrodkami ani półsłówkami, a oto miała deja vu, scenariusz Vasyla zatoczył pełne koło.
I znów musiała uciekać przed jeźdźcem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie winił jej, że nie rozumie, kierowała się innymi priorytetami, zaczynał to pojmować, z coraz większym spokojem podchodząc do tej rozmowy. I z każdym wypowiedzianym przez nią słowem, niezależnie od tego, jak wiele sarkazmu i drwiny w nim było dostrzegał coraz więcej pozytywów.
— Uspokoiłem się, widząc ciebie brzemienną w nocnej koszuli bez śladów krwi. To dziecko jest ważne, ale nie ważniejsze od twojego życia. I właśnie tym się kierowałem— odpowiedział jej spokojnie, prosto i konkretnie, a przede wszystkim zgodnie z prawdą. Minęło sporo czasu, nim pojął znaczenie pasożyta, który kiełkował w jej brzuchu, a także zrozumienia faktu, że było jedyną na świecie rzeczą, której związku nie mógłby się wyprzeć. Było jego. Jeszcze słabe, nienarodzone i podatne na zranienia, ale kiedyś stanie się silne, potężne. Urodzone przez kobietę, która była taka, jak powinna być matka; która wychowa je zaradnego czarodzieja, którego otoczy miłością i zapewni bezwzględną opiekę. Każdym kosztem. Nawet takim, jakim obarczała jego dziś. Miał przez to pewność, że wykorzysta każdą szansę, by dać się temu rozwinąć, by mogło doczekać przyszłości. I w tym wszystkim wystarczyła mu ta świadomość. Ale nie postawiłby na równi ich oboje, jej życie było cenniejsze i w jego obronie nie zawahałby się przed niczym. Wybór byłby prosty. Zawsze. Choć zawsze inny niż jej.
To był błąd, a podobnych Rycerze Walpurgii popełniali w ostatnim czasie zbyt wiele. I to, co robili, a raczej czego nie robili przekładało się na określone skutki. Grupa jest tak silna, jak silne jest jej najsłabsze ogniwo, zawsze to wiedział. Za nic mieli starania, walkę, za nic mieli znaczenie działań i plany, czerpiąc profity, zapominając o tym, że winni są przysłużyć się sprawie, otrzymawszy od nich wzajemną siłę i spokój. W tym świecie nie było nic za darmo. I oni, którzy zapominali o tym zaczną w końcu mieć tego świadomość, przyjdzie im zapłacić słoną karę za bezczynność. Valerij nie mógł tego zrobić sam, być może. Ale on w jego umyśle pokładał szanse na zmianę sytuacji i właśnie dlatego z nim współpracował, odkładając na bok osobiste animozje. Te wszak nie miały znaczenia dla sprawy, była o wiele ważniejsza niż osobiste niechęci. Nie skomentował jej słów, nie musiał. Był zgodny, co do jej zarzutów. bezczynność tych ludzi go osłabiała, sobie nie miał nic do zarzucenia. Tego wszystko wciąż było zbyt mało, szło zbyt wolno. Ktoś za to odpowie, to była kwestia czasu, może pecha — na kogo padnie.
— Benjamin Wright, Frederick Fox — powtarzał po niej, przywołując z głowy nazwiska, by nie ulegało to żadnym wątpliwościom. — Lucinda Selwyn — psia mać, durna dziewucha, a jeszcze głupszy Macnair, że pozwolił jej wtedy odejść. Jego błąd przyczyniał się dziś do ich porażki. Tej, która jeszcze nie nastąpiła, ale ta, która wydawała się być nieuchronna. Pewność Cassandry nie pozostawiała złudzeń. Ostatni z nich, nie miał prawa tam być. Przymknął na moment oczy; cóż to był za paskudny niefart. — Gdyby był chory, mógłby nie przeżyć spotkania z tą anomalią.— Była zbyt silna, mógłby nie wytrzymać jej mocy, zniszczyłaby go. Cassandra go uzdrowiła — powinna wiedzieć, komu pomaga, wśród nich byli inni potrzebujący. Choćby sam Rowle. Nie musiał jej niczego wytykać, z pewnością wiedziała, jakie były tego skutki. Ale o tym nie wiedział nikt inny i lepiej, by tak pozostało. — Samuel Skamander.— Nie zwrócił uwagi na jej zwłokę, nie zastanawiał się nawet ani chwilę nad tym, czy znała go z czegoś więcej niż spotkań Rycerzy; przewijał się tam często. — Widziałem ich, ale to nie miało wtedy sensu.— Zamyślił się na moment., przywołując wspomnienie wizji, która go nawiedziła. Nie była ani całkiem klarowna ani szczególnie oczywista, brakowało w niej kilku elementów, ale ona — i tylko ona — mogła mu pomóc ją zinterpretować. — Naszyjnik z kamieniami miał niezwykłą moc, karmił się energią życiową osoby, która go nosiła. Zrodzony z czarnej magii. Może w jakiś sposób zaklęty. Był też feniks, słyszałem jego pieśń. — I to wrażenie, które niósł ze sobą, dziwne ciepło, spokój i obietnicę czegoś wielkiego. — Patrzyłem oczami Skamandera. — Był tego pewien, niedawno gościł go u siebie. — Widziałem trójkę dzieci. Zakonników wokół. Trzymał w dłoni gliniane naczynie na rzemieniu, ale wydawało się puste. Benjamin Wright skinął głową, dał znak. Zgniótł je, rozbłysło się jasne światło. Później... stałem na suficie, świat przewrócił się do góry nogami. — Nie pojmował części z tego, o ile wiedział, że sami Zakonnicy z dziećmi wydawali mu się dość oczywiście. Podniósł wzrok na Cassandrę, nie opuszczając łokci ze stołu. Zmarszczył brwi, uważnie jej się przyglądając kiedy mówiła, choć dzięki temu nie mógł zapamiętać więcej, robił to wyłącznie dla własnej przyjemności. Pokręcił głową, nie wiedział, czym były naczynia, a może amulety, jak sama stwierdziła. Być może w tym było coś więcej. — Przywódca? Inny — nie Bathilda Bagshot, był ktoś jeszcze, ktoś kogo pominęli. — Jak wyglądał?— Może go znali, mogło się to okazać istotne.— Aktywują kamień amuletami — mruknął pod nosem, nie odejmując od niej oczu. Jaki to miało sens? Kamień wskrzeszenia był potężnym artefaktem, a to sprawiało, że nie potrzebował oddzielnej mocy do jego wypełnienia, to musiało być coś innego. Jeśli Zakonnicy go znaleźli mógł być uszkodzony lub zaklęty przez Grindelwalda, zabezpieczony. — Trzeba zasięgnąć informacji u znawców artefaktów.— Może przegapili jakiś szczegół, który wydał się im nieistotny. Powinni działać, im szybciej tym lepiej. Musieli zdążyć zrobić cokolwiek, zareagować. Było i tak już zbyt późno na to wszystko.
Jej kolejne słowa nie były ani wygodne dla niego ani przyjemne w uszach, kiedy tyczyły się jego samego. Tylko dzięki temu, co doświadczyli mieli szansę się rozwijać, doskonalić, tylko dzięki pozyskanym doświadczeniom posiadali wiedzę, którą mogli wykorzystać. Rzadko kiedy ludzie brali pod uwagę cudze błędy i niepowodzenia, rady — to co przeżywali, było ich i kształtowało obraz ich później. I sprowadzał to tylko do tego, do czerpania wiedzy z tego, co było bez rozpamiętywania, bez nieustannego oglądania się wstecz. Sprawy starał się załatwiać sukcesywnie, regres nie miał sensu.
— Nic — potwierdził jej słowa krótko i zwięźle. — Ale ta wiedza i to doświadczenie mogłyby wyzwolić, zamiast zamykać w ciasnym kręgu. Im więcej ograniczeń tym mniej możliwości. To sprowadza strach, a w końcu bezradność. — Zawsze był zdania, że brane lekcje miały być szansą na przyszłość, a nie wyobrażał jej sobie pozbawionej wyboru i możliwości, braku kontroli nad tym, co chciało się osiągnąć. Nie wyobrażał sobie bycia więźniem własnych decyzji tylko po to, by strzegły go przed powtórką, to by tylko potwierdzało, że nie wyciągnął żadnych wniosków.
— Od kiedy między nami występuje kwestia sprawiedliwości?— spytał w drodze rewanżu, unosząc jedną brew. Nigdy na jej brak nie narzekał, trudno bowiem było określić po czyjej stała stronie, każde z nich miało swoje racje i żadne nie chciało odpuścić. Aż do dzisiaj. Walka o przekonania nie miała dłużej sensu, nie było w tym nic rozwojowego. Nie mógł wpłynąć na jej światopogląd swoim zdecydowaniem i arogancją, ale był inny sposób. Być może skuteczniejszy — to się miało jednak dopiero okazać z czasem. Był gotów na dialog, przyjęcie jej kontrargumentów i rozważenie ich pod względem słuszności. Tylko głupcy są przekonani, że wiedzą wszystko. Dotąd nie chciał zrozumieć, ale jeśli chciał ją mieć nie było innej drogi. Bo nie była jak inne, bo odznaczała się wyjątkowością, intelektem, który mu imponował pomimo burzących często wszystko zwałów emocji, które zdawały się przyćmiewać wszystko inne. Pragnął jej i potrzebował i musiał iść na kompromis, jeśli chciał dostać to wszystko. I kosztowało go to więcej niż wszystko inne dotąd, ale determinacja nie pozwalała mu odpuścić, była warta tego wszystkiego. Tego bzdurnego poświęcenia. Dla niej jednej mógł zrobić wyjątek. Upaść, by powstać na nowo, byle tylko zamknąć ją znów w klatce swoich ramion, dać rozkosz, pozwolić i jej zasmakować cierpkiej tęsknoty i uciążliwego pragnienia. Pół roku bezczynności, przyglądania się z boku i walki z własnymi słabościami niczego nie zmieniły, jedynie pogrążyły go w przeświadczeniu, że się od niej nie uwolni. Doskonale igrała z każdym żywiołem, zakpiła z losu i z niego, wodząc go na pokuszenie, by dostać to, czego chciała. Ale teraz i jej przyjdzie podjąć tę samą walkę. Najgorszą ze wszystkich, bo z samą sobą. — Nie chcę żebyś się bała— wyznał jej w końcu. Sądził, że nie musiała, ale poczucie zagrożenia nie opuszczało jej ani na krok. Broniła się przed tym dzielnie, ale nie zamierzał dawać za wygraną. Nie odpuści. Ze spokojem mierzył się z nią wzrokiem; zimnym spojrzeniem przemykając po jej twarzy, przypominającej z cudzych snów niż umorusaną z ludzkiej posoki uzdrowicielkę. A jednak przeszłość, pomimo wzajemnej zgody, co do jej rozpamiętywania, powracała — w istocie, Cassandro, zabawne, że nie potrafili się uwolnić od niej oboje. Zalegając w gnoju po kolana. Pytała, ale nie po to, aby uzyskać od niego odpowiedzi.
—Czego właściwie się spodziewasz w tej chwili, poza tym, że go zabiję?— spytał spokojnie, bez cienia gniewu, czy złości. To już minęło, choć nikt nie lubił przyznawać się do błędu, nawet on. A może — szczególnie on. Dziś w głównej mierze rządziło opanowanie, wyciągając tematy, które panowały nad przeszłością nie mogły go już zaskoczyć, nie były niczym, co się nie zdarzyło i czego nie przeżył. — Wszystko już wiesz. Czego ci nie powiedziałem dopowiedziałaś sobie sama. Mam się przyznać, że dałem się zwieść jak dziecko? Chcesz bym powiedział, że dałem się zaskoczyć Ignotusowi, po siedmiu latach zostając ojcem? A może chcesz zaraz po nim powtórzyć, że skoro już nim jestem to powinienem się w ten odpowiedni sposób zachowywać? Albo podobnie skrytykować nasze stosunki? Nie krępuj się. — Jeśli tego chciała, jeśli miało jej to poprawić samopoczucie. Jeśli prawda miała ją usatysfakcjonować. Opuścił wzrok na kielich wina. Przez chwilę patrzył na czerwień, która zalegała w kieliszku, była nieco ciemniejsza niż pomada pokrywająca jej miękkie wargi, ale i to właśnie je przywodziła mu w tej chwili na myśl. —Podaj mi w zamian jeden powód, dla którego miałbym prostować twoje słowa w tej kwestii, jestem ciekaw, co myślisz. Jeden powód, dla którego miałbym mu powiedzieć, że go okłamałaś. Ja nie widzę bowiem żadnego. Byłem przekonany, że wie i posiada tę wiedzę od dawna, a teoria jest wyłącznie jego teorią, a nie twoją metodą na zapewnienie jej bezpieczeństwa. — Spojrzał na nią powoli. Okłamał ją. Patrząc jej prosto w oczy i ani przez chwili nie żałował, że to zrobił. Mogła tego wszystkiego uniknąć, oboje mogli, gdyby tylko chciała. Ale nie chciała wcale, zamierzała robić po swojemu, działać samotnie i na własną rękę. Odtrąciła go, pominęła w ważnym rachunku. — Powiedziałem ci, że mógłbym uznać ją za swoją. — Ale i tego nie chciała. — Nie jestem i nigdy nie będę chłopcem, który będzie przechodził przez twoje sprawdziany. Nie testuj mnie — poprosił ją uprzejmie, ale jego głos był zdecydowany i nie brakowało mu pewności siebie. — Jeśli chcesz być nauczycielką i weryfikować cudze zachowanie dla zabawy, spraw sobie lepszego kandydata, szkoda twoich nerwów. Byłem oddany tobie i twojej sprawie przeciwko mojemu własnemu bratu przez wiele lat — przypomniał jej wyraźnie, skoro już powrócili do tematów z przeszłości i żalu, który po niej pozostawał ciągle. — I ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, by pozbawić go życia, chociaż to on mi pomógł, przyprowadzając mnie do ciebie. Nie dlatego, że go nie lubiłem, byłem zazdrosny, czy że sprzedawał informacje o Rycerzach. Dla ciebie. Stanąłem przeciwko bratu, zdradziłem go. Dla ciebie. Dla ciebie to mało. — Jego relacje z Vasylem nie miały tu nic do rzeczy, nigdy bowiem nie kierowali się intencjami. On tak samo wiedział, że nie opatrywała wtedy jego ran bo miała do niego słabość, robiła to w określonym celu. — Wplątujesz mnie w intrygi, a później zarzucasz, że w cudzych pretensjach i zarzutach nie doszukałem się twojego misternego planu. — Bo właśnie tym była jego rozmowa z Ignotusem. Stertą wzajemnych wyrzutów ojca do syna i syna do ojca za to, że żaden z nich nie zachowuje się należycie. Dziś uznałby to za śmieszne, ale wtedy musiał wierzyć, że to może się udać. I musiał tego chcieć. I potrzebował go w jakiś pokrętny sposób. — Gdybyś mi ufała, tak jak twierdzisz, nie bałabyś się mi o tym wspomnieć. Kpij do woli, ale oboje wiemy, że pomiędzy twoją rozmową z nim, a moją musiało minąć mnóstwo czasu. Miej choć odwagę się przyznać, że zaniechałaś tego celowo. Nie uczyniłaś tego, bo to było dla ciebie zbyt wiele. Zamiast tego zlekceważyłas mnie i postawiłaś na wymagania: może się domyślę. W najgorszym przypadku się zawiedziesz. Może by i tak było, gdyby Ignotus przyznał, że wie to od ciebie. Ale zamiast tego masz ten twój sprawdzian. Jesteś zadowolona? Spotkał cię okropny zawód. Mogliśmy to przewidzieć. Oboje.— Nie mógł żałować, że musiała przez niego przejść, uczyniła to na własne życzenie. Nie winił jej, że mianowała go ojcem Lysandry, nie było żadnego powodu, dla którego miałby to uznać za obelgę. Ale pominęła go w tym i zlekceważyła, to samo wytykając mu dziś z zupełnie innych powodów. Przyjął jej zarzuty i liczył na to, że przyjmie też i jego. Bez cienia złości, czy frustracji. Sądził, że byli dorośli i pozostawili to za sobą, ale jeśli chciała to wyjaśnić i zdecydowała się przed nim otworzyć, poszerzyć wachlarz motywów, dać mu ten przejaw szczerości nie mógł pozostawić jej bez odpowiedzi — ofiarował więc jej to samo, wszystko czego nie powiedział jej dotąd, dokładnie takie jakim było. I miał nadzieję, że na tym zakończą ten temat, bowiem nie łudził się, że przejmie się tym choćby odrobinę i zastanowi nad tym, jak inaczej mogłoby to wyglądać, gdyby rzeczywiście, zgodnie z tym co powtarzała — darzyła go jakimkolwiek zaufaniem. Mimo, że wtedy nie miała jeszcze podstaw, aby mu nie zawierzyć w tej sprawie.
Chęć poznania przysięgi Ignotusa go zdumiała, samo przyrzeczenie wydawało mu się wystarczające, Nie było jednak powodu, dla którego miałby jej nie powiedzieć — wiązały go te same słowa, doskonale pamiętał ich treść.
— Że zrobi wszystko, czego Czarny Pan zażąda, myślą nie wstrząśnie zwątpienie, nie wykaże się ani słabością ani wahaniem i stawi na każde wezwanie. Oddał życie i duszę w wieczną służbę.— Na zdrajców czekała śmierć. Na tych, którzy sprzeciwią się jego woli, nie wykonają rozkazu. Ale wola Czarnego Pana była jasna i dawno temu wypowiedziana, kiedy Craig Burke trafił do Azkabanu. — Zapewnią cię w tym samym, co ja. Że Ignotus nie uczyni ci żadnej krzywdy. A względem niego Tristan podejmie ostateczną decyzję — bowiem to on stał na czele, był najbliżej Czarnego Pana i to on miał końcowe prawo decydowania o tym, co dziać mogło się z takimi przypadkami. — Dowiedzą się.— Wspomniała, że nie zjawi się na spotkaniu, ale temat musiał być poruszony, wszyscy musieli się dowiedzieć o sytuacji, która miała miejsce, po to — by uniknąć jej po raz drugi. — Chyba nie sądzisz, że dopuszczę by cokolwiek stało się mojemu dziecku — mógł to powtarzać do znudzenia. Dziś wśród nich, jej dzieci nie było jego własnego, ale w końcu się zjawi i nikt poza nim samym nigdy go nie tknie. Nikt nie miał podobnego prawa i był pewien, że każdy kto będzie próbował wpierw straci rękę, którą na niego skieruje. Ale to wciąż była przyszłość, a oni nurzali się w przeszłości.
— Pozwól więc, że cię odprowadzę. I dokończę sprawę z kielichem — świstoklik musiał być aktywowany, aby spełniać swe zadanie. Dziś, w pudełku był tylko bezwartościowym naczyniem, które nie wzbudzało z pewnością niczyjego zainteresowania. I tak miało pozostać, ale miał zyskać magiczną moc, a do tego potrzebował chwili koncentracji i skupienia. Uzdrowicielka musiała mu wskazać odpowiednie miejsce — bo kiedy zadziała, będzie zbyt późno, by go przenosić. Nie chciał kończyć tej kolacji, ani zostawiać jej w domu samej; sprawiła mu przyjemność swoją obecnością, a on ją doceniał. Zwyczajnie chciał więcej, przypominając sobie jak jej towarzystwo mogło być przyjemne,. Wieczór zbliżał się jednak ku końcowi.
— Uspokoiłem się, widząc ciebie brzemienną w nocnej koszuli bez śladów krwi. To dziecko jest ważne, ale nie ważniejsze od twojego życia. I właśnie tym się kierowałem— odpowiedział jej spokojnie, prosto i konkretnie, a przede wszystkim zgodnie z prawdą. Minęło sporo czasu, nim pojął znaczenie pasożyta, który kiełkował w jej brzuchu, a także zrozumienia faktu, że było jedyną na świecie rzeczą, której związku nie mógłby się wyprzeć. Było jego. Jeszcze słabe, nienarodzone i podatne na zranienia, ale kiedyś stanie się silne, potężne. Urodzone przez kobietę, która była taka, jak powinna być matka; która wychowa je zaradnego czarodzieja, którego otoczy miłością i zapewni bezwzględną opiekę. Każdym kosztem. Nawet takim, jakim obarczała jego dziś. Miał przez to pewność, że wykorzysta każdą szansę, by dać się temu rozwinąć, by mogło doczekać przyszłości. I w tym wszystkim wystarczyła mu ta świadomość. Ale nie postawiłby na równi ich oboje, jej życie było cenniejsze i w jego obronie nie zawahałby się przed niczym. Wybór byłby prosty. Zawsze. Choć zawsze inny niż jej.
To był błąd, a podobnych Rycerze Walpurgii popełniali w ostatnim czasie zbyt wiele. I to, co robili, a raczej czego nie robili przekładało się na określone skutki. Grupa jest tak silna, jak silne jest jej najsłabsze ogniwo, zawsze to wiedział. Za nic mieli starania, walkę, za nic mieli znaczenie działań i plany, czerpiąc profity, zapominając o tym, że winni są przysłużyć się sprawie, otrzymawszy od nich wzajemną siłę i spokój. W tym świecie nie było nic za darmo. I oni, którzy zapominali o tym zaczną w końcu mieć tego świadomość, przyjdzie im zapłacić słoną karę za bezczynność. Valerij nie mógł tego zrobić sam, być może. Ale on w jego umyśle pokładał szanse na zmianę sytuacji i właśnie dlatego z nim współpracował, odkładając na bok osobiste animozje. Te wszak nie miały znaczenia dla sprawy, była o wiele ważniejsza niż osobiste niechęci. Nie skomentował jej słów, nie musiał. Był zgodny, co do jej zarzutów. bezczynność tych ludzi go osłabiała, sobie nie miał nic do zarzucenia. Tego wszystko wciąż było zbyt mało, szło zbyt wolno. Ktoś za to odpowie, to była kwestia czasu, może pecha — na kogo padnie.
— Benjamin Wright, Frederick Fox — powtarzał po niej, przywołując z głowy nazwiska, by nie ulegało to żadnym wątpliwościom. — Lucinda Selwyn — psia mać, durna dziewucha, a jeszcze głupszy Macnair, że pozwolił jej wtedy odejść. Jego błąd przyczyniał się dziś do ich porażki. Tej, która jeszcze nie nastąpiła, ale ta, która wydawała się być nieuchronna. Pewność Cassandry nie pozostawiała złudzeń. Ostatni z nich, nie miał prawa tam być. Przymknął na moment oczy; cóż to był za paskudny niefart. — Gdyby był chory, mógłby nie przeżyć spotkania z tą anomalią.— Była zbyt silna, mógłby nie wytrzymać jej mocy, zniszczyłaby go. Cassandra go uzdrowiła — powinna wiedzieć, komu pomaga, wśród nich byli inni potrzebujący. Choćby sam Rowle. Nie musiał jej niczego wytykać, z pewnością wiedziała, jakie były tego skutki. Ale o tym nie wiedział nikt inny i lepiej, by tak pozostało. — Samuel Skamander.— Nie zwrócił uwagi na jej zwłokę, nie zastanawiał się nawet ani chwilę nad tym, czy znała go z czegoś więcej niż spotkań Rycerzy; przewijał się tam często. — Widziałem ich, ale to nie miało wtedy sensu.— Zamyślił się na moment., przywołując wspomnienie wizji, która go nawiedziła. Nie była ani całkiem klarowna ani szczególnie oczywista, brakowało w niej kilku elementów, ale ona — i tylko ona — mogła mu pomóc ją zinterpretować. — Naszyjnik z kamieniami miał niezwykłą moc, karmił się energią życiową osoby, która go nosiła. Zrodzony z czarnej magii. Może w jakiś sposób zaklęty. Był też feniks, słyszałem jego pieśń. — I to wrażenie, które niósł ze sobą, dziwne ciepło, spokój i obietnicę czegoś wielkiego. — Patrzyłem oczami Skamandera. — Był tego pewien, niedawno gościł go u siebie. — Widziałem trójkę dzieci. Zakonników wokół. Trzymał w dłoni gliniane naczynie na rzemieniu, ale wydawało się puste. Benjamin Wright skinął głową, dał znak. Zgniótł je, rozbłysło się jasne światło. Później... stałem na suficie, świat przewrócił się do góry nogami. — Nie pojmował części z tego, o ile wiedział, że sami Zakonnicy z dziećmi wydawali mu się dość oczywiście. Podniósł wzrok na Cassandrę, nie opuszczając łokci ze stołu. Zmarszczył brwi, uważnie jej się przyglądając kiedy mówiła, choć dzięki temu nie mógł zapamiętać więcej, robił to wyłącznie dla własnej przyjemności. Pokręcił głową, nie wiedział, czym były naczynia, a może amulety, jak sama stwierdziła. Być może w tym było coś więcej. — Przywódca? Inny — nie Bathilda Bagshot, był ktoś jeszcze, ktoś kogo pominęli. — Jak wyglądał?— Może go znali, mogło się to okazać istotne.— Aktywują kamień amuletami — mruknął pod nosem, nie odejmując od niej oczu. Jaki to miało sens? Kamień wskrzeszenia był potężnym artefaktem, a to sprawiało, że nie potrzebował oddzielnej mocy do jego wypełnienia, to musiało być coś innego. Jeśli Zakonnicy go znaleźli mógł być uszkodzony lub zaklęty przez Grindelwalda, zabezpieczony. — Trzeba zasięgnąć informacji u znawców artefaktów.— Może przegapili jakiś szczegół, który wydał się im nieistotny. Powinni działać, im szybciej tym lepiej. Musieli zdążyć zrobić cokolwiek, zareagować. Było i tak już zbyt późno na to wszystko.
Jej kolejne słowa nie były ani wygodne dla niego ani przyjemne w uszach, kiedy tyczyły się jego samego. Tylko dzięki temu, co doświadczyli mieli szansę się rozwijać, doskonalić, tylko dzięki pozyskanym doświadczeniom posiadali wiedzę, którą mogli wykorzystać. Rzadko kiedy ludzie brali pod uwagę cudze błędy i niepowodzenia, rady — to co przeżywali, było ich i kształtowało obraz ich później. I sprowadzał to tylko do tego, do czerpania wiedzy z tego, co było bez rozpamiętywania, bez nieustannego oglądania się wstecz. Sprawy starał się załatwiać sukcesywnie, regres nie miał sensu.
— Nic — potwierdził jej słowa krótko i zwięźle. — Ale ta wiedza i to doświadczenie mogłyby wyzwolić, zamiast zamykać w ciasnym kręgu. Im więcej ograniczeń tym mniej możliwości. To sprowadza strach, a w końcu bezradność. — Zawsze był zdania, że brane lekcje miały być szansą na przyszłość, a nie wyobrażał jej sobie pozbawionej wyboru i możliwości, braku kontroli nad tym, co chciało się osiągnąć. Nie wyobrażał sobie bycia więźniem własnych decyzji tylko po to, by strzegły go przed powtórką, to by tylko potwierdzało, że nie wyciągnął żadnych wniosków.
— Od kiedy między nami występuje kwestia sprawiedliwości?— spytał w drodze rewanżu, unosząc jedną brew. Nigdy na jej brak nie narzekał, trudno bowiem było określić po czyjej stała stronie, każde z nich miało swoje racje i żadne nie chciało odpuścić. Aż do dzisiaj. Walka o przekonania nie miała dłużej sensu, nie było w tym nic rozwojowego. Nie mógł wpłynąć na jej światopogląd swoim zdecydowaniem i arogancją, ale był inny sposób. Być może skuteczniejszy — to się miało jednak dopiero okazać z czasem. Był gotów na dialog, przyjęcie jej kontrargumentów i rozważenie ich pod względem słuszności. Tylko głupcy są przekonani, że wiedzą wszystko. Dotąd nie chciał zrozumieć, ale jeśli chciał ją mieć nie było innej drogi. Bo nie była jak inne, bo odznaczała się wyjątkowością, intelektem, który mu imponował pomimo burzących często wszystko zwałów emocji, które zdawały się przyćmiewać wszystko inne. Pragnął jej i potrzebował i musiał iść na kompromis, jeśli chciał dostać to wszystko. I kosztowało go to więcej niż wszystko inne dotąd, ale determinacja nie pozwalała mu odpuścić, była warta tego wszystkiego. Tego bzdurnego poświęcenia. Dla niej jednej mógł zrobić wyjątek. Upaść, by powstać na nowo, byle tylko zamknąć ją znów w klatce swoich ramion, dać rozkosz, pozwolić i jej zasmakować cierpkiej tęsknoty i uciążliwego pragnienia. Pół roku bezczynności, przyglądania się z boku i walki z własnymi słabościami niczego nie zmieniły, jedynie pogrążyły go w przeświadczeniu, że się od niej nie uwolni. Doskonale igrała z każdym żywiołem, zakpiła z losu i z niego, wodząc go na pokuszenie, by dostać to, czego chciała. Ale teraz i jej przyjdzie podjąć tę samą walkę. Najgorszą ze wszystkich, bo z samą sobą. — Nie chcę żebyś się bała— wyznał jej w końcu. Sądził, że nie musiała, ale poczucie zagrożenia nie opuszczało jej ani na krok. Broniła się przed tym dzielnie, ale nie zamierzał dawać za wygraną. Nie odpuści. Ze spokojem mierzył się z nią wzrokiem; zimnym spojrzeniem przemykając po jej twarzy, przypominającej z cudzych snów niż umorusaną z ludzkiej posoki uzdrowicielkę. A jednak przeszłość, pomimo wzajemnej zgody, co do jej rozpamiętywania, powracała — w istocie, Cassandro, zabawne, że nie potrafili się uwolnić od niej oboje. Zalegając w gnoju po kolana. Pytała, ale nie po to, aby uzyskać od niego odpowiedzi.
—Czego właściwie się spodziewasz w tej chwili, poza tym, że go zabiję?— spytał spokojnie, bez cienia gniewu, czy złości. To już minęło, choć nikt nie lubił przyznawać się do błędu, nawet on. A może — szczególnie on. Dziś w głównej mierze rządziło opanowanie, wyciągając tematy, które panowały nad przeszłością nie mogły go już zaskoczyć, nie były niczym, co się nie zdarzyło i czego nie przeżył. — Wszystko już wiesz. Czego ci nie powiedziałem dopowiedziałaś sobie sama. Mam się przyznać, że dałem się zwieść jak dziecko? Chcesz bym powiedział, że dałem się zaskoczyć Ignotusowi, po siedmiu latach zostając ojcem? A może chcesz zaraz po nim powtórzyć, że skoro już nim jestem to powinienem się w ten odpowiedni sposób zachowywać? Albo podobnie skrytykować nasze stosunki? Nie krępuj się. — Jeśli tego chciała, jeśli miało jej to poprawić samopoczucie. Jeśli prawda miała ją usatysfakcjonować. Opuścił wzrok na kielich wina. Przez chwilę patrzył na czerwień, która zalegała w kieliszku, była nieco ciemniejsza niż pomada pokrywająca jej miękkie wargi, ale i to właśnie je przywodziła mu w tej chwili na myśl. —Podaj mi w zamian jeden powód, dla którego miałbym prostować twoje słowa w tej kwestii, jestem ciekaw, co myślisz. Jeden powód, dla którego miałbym mu powiedzieć, że go okłamałaś. Ja nie widzę bowiem żadnego. Byłem przekonany, że wie i posiada tę wiedzę od dawna, a teoria jest wyłącznie jego teorią, a nie twoją metodą na zapewnienie jej bezpieczeństwa. — Spojrzał na nią powoli. Okłamał ją. Patrząc jej prosto w oczy i ani przez chwili nie żałował, że to zrobił. Mogła tego wszystkiego uniknąć, oboje mogli, gdyby tylko chciała. Ale nie chciała wcale, zamierzała robić po swojemu, działać samotnie i na własną rękę. Odtrąciła go, pominęła w ważnym rachunku. — Powiedziałem ci, że mógłbym uznać ją za swoją. — Ale i tego nie chciała. — Nie jestem i nigdy nie będę chłopcem, który będzie przechodził przez twoje sprawdziany. Nie testuj mnie — poprosił ją uprzejmie, ale jego głos był zdecydowany i nie brakowało mu pewności siebie. — Jeśli chcesz być nauczycielką i weryfikować cudze zachowanie dla zabawy, spraw sobie lepszego kandydata, szkoda twoich nerwów. Byłem oddany tobie i twojej sprawie przeciwko mojemu własnemu bratu przez wiele lat — przypomniał jej wyraźnie, skoro już powrócili do tematów z przeszłości i żalu, który po niej pozostawał ciągle. — I ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, by pozbawić go życia, chociaż to on mi pomógł, przyprowadzając mnie do ciebie. Nie dlatego, że go nie lubiłem, byłem zazdrosny, czy że sprzedawał informacje o Rycerzach. Dla ciebie. Stanąłem przeciwko bratu, zdradziłem go. Dla ciebie. Dla ciebie to mało. — Jego relacje z Vasylem nie miały tu nic do rzeczy, nigdy bowiem nie kierowali się intencjami. On tak samo wiedział, że nie opatrywała wtedy jego ran bo miała do niego słabość, robiła to w określonym celu. — Wplątujesz mnie w intrygi, a później zarzucasz, że w cudzych pretensjach i zarzutach nie doszukałem się twojego misternego planu. — Bo właśnie tym była jego rozmowa z Ignotusem. Stertą wzajemnych wyrzutów ojca do syna i syna do ojca za to, że żaden z nich nie zachowuje się należycie. Dziś uznałby to za śmieszne, ale wtedy musiał wierzyć, że to może się udać. I musiał tego chcieć. I potrzebował go w jakiś pokrętny sposób. — Gdybyś mi ufała, tak jak twierdzisz, nie bałabyś się mi o tym wspomnieć. Kpij do woli, ale oboje wiemy, że pomiędzy twoją rozmową z nim, a moją musiało minąć mnóstwo czasu. Miej choć odwagę się przyznać, że zaniechałaś tego celowo. Nie uczyniłaś tego, bo to było dla ciebie zbyt wiele. Zamiast tego zlekceważyłas mnie i postawiłaś na wymagania: może się domyślę. W najgorszym przypadku się zawiedziesz. Może by i tak było, gdyby Ignotus przyznał, że wie to od ciebie. Ale zamiast tego masz ten twój sprawdzian. Jesteś zadowolona? Spotkał cię okropny zawód. Mogliśmy to przewidzieć. Oboje.— Nie mógł żałować, że musiała przez niego przejść, uczyniła to na własne życzenie. Nie winił jej, że mianowała go ojcem Lysandry, nie było żadnego powodu, dla którego miałby to uznać za obelgę. Ale pominęła go w tym i zlekceważyła, to samo wytykając mu dziś z zupełnie innych powodów. Przyjął jej zarzuty i liczył na to, że przyjmie też i jego. Bez cienia złości, czy frustracji. Sądził, że byli dorośli i pozostawili to za sobą, ale jeśli chciała to wyjaśnić i zdecydowała się przed nim otworzyć, poszerzyć wachlarz motywów, dać mu ten przejaw szczerości nie mógł pozostawić jej bez odpowiedzi — ofiarował więc jej to samo, wszystko czego nie powiedział jej dotąd, dokładnie takie jakim było. I miał nadzieję, że na tym zakończą ten temat, bowiem nie łudził się, że przejmie się tym choćby odrobinę i zastanowi nad tym, jak inaczej mogłoby to wyglądać, gdyby rzeczywiście, zgodnie z tym co powtarzała — darzyła go jakimkolwiek zaufaniem. Mimo, że wtedy nie miała jeszcze podstaw, aby mu nie zawierzyć w tej sprawie.
Chęć poznania przysięgi Ignotusa go zdumiała, samo przyrzeczenie wydawało mu się wystarczające, Nie było jednak powodu, dla którego miałby jej nie powiedzieć — wiązały go te same słowa, doskonale pamiętał ich treść.
— Że zrobi wszystko, czego Czarny Pan zażąda, myślą nie wstrząśnie zwątpienie, nie wykaże się ani słabością ani wahaniem i stawi na każde wezwanie. Oddał życie i duszę w wieczną służbę.— Na zdrajców czekała śmierć. Na tych, którzy sprzeciwią się jego woli, nie wykonają rozkazu. Ale wola Czarnego Pana była jasna i dawno temu wypowiedziana, kiedy Craig Burke trafił do Azkabanu. — Zapewnią cię w tym samym, co ja. Że Ignotus nie uczyni ci żadnej krzywdy. A względem niego Tristan podejmie ostateczną decyzję — bowiem to on stał na czele, był najbliżej Czarnego Pana i to on miał końcowe prawo decydowania o tym, co dziać mogło się z takimi przypadkami. — Dowiedzą się.— Wspomniała, że nie zjawi się na spotkaniu, ale temat musiał być poruszony, wszyscy musieli się dowiedzieć o sytuacji, która miała miejsce, po to — by uniknąć jej po raz drugi. — Chyba nie sądzisz, że dopuszczę by cokolwiek stało się mojemu dziecku — mógł to powtarzać do znudzenia. Dziś wśród nich, jej dzieci nie było jego własnego, ale w końcu się zjawi i nikt poza nim samym nigdy go nie tknie. Nikt nie miał podobnego prawa i był pewien, że każdy kto będzie próbował wpierw straci rękę, którą na niego skieruje. Ale to wciąż była przyszłość, a oni nurzali się w przeszłości.
— Pozwól więc, że cię odprowadzę. I dokończę sprawę z kielichem — świstoklik musiał być aktywowany, aby spełniać swe zadanie. Dziś, w pudełku był tylko bezwartościowym naczyniem, które nie wzbudzało z pewnością niczyjego zainteresowania. I tak miało pozostać, ale miał zyskać magiczną moc, a do tego potrzebował chwili koncentracji i skupienia. Uzdrowicielka musiała mu wskazać odpowiednie miejsce — bo kiedy zadziała, będzie zbyt późno, by go przenosić. Nie chciał kończyć tej kolacji, ani zostawiać jej w domu samej; sprawiła mu przyjemność swoją obecnością, a on ją doceniał. Zwyczajnie chciał więcej, przypominając sobie jak jej towarzystwo mogło być przyjemne,. Wieczór zbliżał się jednak ku końcowi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przyglądała się mu czujnie, bacznie, szukając potknięcia. Może chcąc przekonać samą siebie, że nie mówił szczerze, że nie kierowała nim troska, że nie miał tamtej nocy dobrej woli - ale nie mogła tego na jego twarzy znaleźć. Być może jedynym rozwiązaniem było puścić to wszystko w niepamięć, błędy, brak zrozumienia, drażliwość, nawarstwiające się między nimi nieporozumienie sięgało głębiej i było wywołane tą samą frustracją. Jeśli mieli budować planszę od nowa, musieli to wszystko pogrzebać. Stare polamane figury i roztrzaskane pola szachownicy. Skinęła w końcu głową, rezygnując z dalszej walki.
Nie pamiętała przywoływanych przez niego nazwisk, ale nie brzmiały one obco - najpewniej zostały dopasowane prawidłowo. Spodziewała się komentarza odnośnie Bertiego, nie mogła temu zaprzeczyć.
- Zginąłby z pewnością - przytaknęła, nie wypierając się tego błędu. - Ale dzięki niemu żyjesz ty - przypomniała, świdrując jego twarz ostrym spojrzeniem. - Nie był pacjentem, nie zapominaj o tym. Był obiektem eksperymentalnym. Mój lek nie był bezpieczny na etapie, na którym go zażył. - Nie uleczyła Botta kosztem Magnusa lub Ignotusa, uleczyła go, by móc bezpiecznie uleczyć czarodziejów, którzy byli ważniejsi. Nie znała jego personaliów, przez myśl jej nie przeszło, że mógł należeć do Zakonu Feniksa. Ale pierwszym obiektem nie mógł być rycerz, to było zbyt niebezpieczne. - Feniks zawsze towarzyszy swoim ludziom - Skądś wzięli tę nazwę, jego pieśń ich prowadziła. Często przewijała się przez wizje, które były z nimi powiązane - choć ona jej tym razem nie usłyszała. - Nie widziałam tego naszyjnika - dodała, zamyśliwszy się nad jego słowy. Nie mogła pomóc. - Widziałam ich drogę do anomalii, była trudna i krwawa - mruknęła. - Gliniane amulety musiały mieć większe znaczenie - Nie bez powodu pojawiły się tak u niego, jak u niej. Ona czuła ich moc. Czuła, choć nie potrafiła jej dookreślić. Miał rację, ktoś, kto wiedział o tym więcej, koniecznie musiał zostać skonfrontowany z tą wiedzą.
- To był mężczyzna, starszy od większości z nich, choć bez wątpienia młodszy od Bathildy Bagshot. Wyglądał jak ktoś, komu nieobca jest walka. Jego twarz była poorana bliznami. I był leworęczny jak ty. - Zwróciła na to uwagę, choć nie wiedziała czemu - widziała, którą dłonią trzymał różdżkę. Wychwytywała gesty charakterystyczne dla Ramseya.
- Czasem to bezradność staje się jedynym napędem - stwierdziła na jego słowa, kręcąc przecząco głową. Nie podobał jej się kierunek tego dialogu. - Ale bezradność jest ślepa i chaotyczna. Czasem też silna, co razem daje dramatyczny efekt - Ale to miało zostać cieniem przeszłości, do którego nie czuła potrzeby wracać.
- Zawsze była - odparła lekko, płynniej wchodząc w neutralny temat. - Sprawiedliwość - dookreśliła na wypadek, gdyby miał wątpliwości co do sensu jej słów. - Po prostu wybiórcza - Wobec niej, niekoniecznie wobec niego, rozbawienie zadrgało na jej ustach. Sprawiedliwości nie było między nimi w niczym, on był inny i ona była inna, nawet jej strach i jego strach - były inne. Tak jak możliwości walki z tym strachem. Przyglądała mu się przez chwilę w ciszy, wsłuchując się w brzmienie jego wyznania - prostego, ale jak na niego niezwykle głębokiego. Nie był w stanie przezwyciężyć jej lęków, nie wszystkich, niektóre jedynie wzmagał, bo bała się też o niego. Ale swoimi słowy zaczął jej przypominać, jak ważny był dla niej wcześniej.
- Dziś najbardziej boję się Ignotusa - stwierdziła w końcu, jednak odpowiadając na jego pytanie. Nie chciał, żeby się bała. Więc niech podejmie działanie. - Niczego więcej nie oczekuję - Tylko jego śmierci. Zabezpieczenia - by przestał jej zagrażać. Pewności. Mógł to zrobić. Mógł jej to dać, jeśli tylko chciał. Na dłużej zatopiła się w myślach zastanawiając się nad wszystkim, co padło później - nigdy nie dowiedziała się, skąd właściwie Ignotus dowiedział się prawdy. Słyszała o tym po raz pierwszy od Ramseya, kiedy zarzucił jej kłamstwo, a łańcuch niezrozumienia ciągnął się znacznie dalej. Może wreszcie przyszedł czas na szczerość, całkowitą. Może to co oczywiste dla niej nie było wcale oczywistym dla niego. Może Ignotus był w tym wszystkim bardziej zagubiony, niż jej się wcześniej wydawało - milczała dłuższą chwilę, trawiąc jego słowa z zastanowieniem, z niedowierzaniem, szukając w nich ukrytego sensu. Starszy Mulciber nie mógł być aż tak głupi.
- Widzisz, problem polega na tym, że oboje patrzyliście na to jak na misterny plan, który obmyśliłam celem zawiłej intrygi, która będzie miała na celu ochronienie Lysandry - odparła w końcu, po raz pierwszy naprawdę szczerze. Miał prawo tego nie rozumieć. Nie miał rodziny. Był chłopcem wychowanym przez obcego starca, pośród obcych ludzi mających się zawsze za lepszych od niego. Nie rozumiał. Nie miał prawa rozumieć - a to co oczywiste dla niej dla niego było tylko abstrakcją. - Tak nie było - Owszem, powiedziała to, by chronić córkę. Ale nie było w tym nic z zawiłej intrygi ani cichcem ukartowanego planu, nie było kłamstwem, które miało kosztować ją lata wyrzeczeń, by je utrzymać. Nie minęło wcale aż tak dużo czasu pomiędzy jedną rozmową a drugą, a ona była w tym czasie zajęta, ale to nie miało znaczenia. - Gdybym chciała cię w tym wszystkim pominąć, wybrałabym kogoś innego - Ale wybrała. Nie tylko dlatego, że mu ufała, ale głównie dlatego, że było to stwierdzenie, którego nikt nie miał prawa podważać. A zwłaszcza jego ojciec. Milczała jeszcze jakiś czas, zbierając myśli, szukając takich, które pozwolą jej wyjaśnić całą tę sytuację najlepiej, najjaśniej, jak potrafiła.
- Pamiętasz - zaczęła z lekkim zawahaniem - te lata, kiedy byłeś dzieckiem? Dorośli stali nad tobą, wszystko wiedzieli najlepiej i pouczali cię we wszystkim, co robiłeś. Zwykle mieli rację, bo byli starsi i bardziej doświadczeni. Prawdziwi rodzice i obcy ludzie nie różnią się w tej materii zanadto. Zaczynają się różnić później - bo dla prawdziwych rodziców nigdy nie dorośniesz. Nie pozwolą ci uczyć się na własnych błędach, sądząc, że popełnione przez nich są wystarczające. Ale ludzie rzadko pojmują istotę własnych błędów. - Miała trudną relację z własną matką, uciekała od jej złotych rad a ich charaktery ścierały się jak dwie potężne fale - bo były zbyt podobne do siebie. Nie chciała, by to samo spotkała ją i Lysandrę. Bała się tego. - Powiedz - mówiła dalej, wciąż spokojnie, utkwiwszy szmaragdowe tęczówki na jego twarzy - jakim ojcem był Ignotus? Jakie miał prawo mówić ci, jak powinieneś się zachowywać jako ojciec? Ile o tym wiedział? - To nie było dla niej łatwe. Czuła to od dawna, ale nigdy mu o tym nie mówiła, nie było potrzebny i nie sądziła, by on chciał o tym słuchać. Nie potrzebował tego - tak jej się wtedy wydawało. Ale to nie znaczyło, że tego nie dostrzegała. Nie sądziła, że dojdzie do podobnej rozmowy ojca z synem, dała się zaskoczyć jak on. Nie pasowało jej to do Ignotusa, którego znała, ale nie znała go wcale dobrze. Sądziła, że skupi się na obserwacji. A ta mogła prowadzić tylko do jednego wniosku. - Bo ty - Głos dziwnie ugrzązł jej w gardle, ale wiedziała, że to nie będzie łatwe. Zasługiwał na to, by to usłyszeć. - Bo ty robiłeś dla niej w tym czasie wszystko, czego mogłabym chcieć od jej prawdziwego ojca. - Lysandra go lubiła, inaczej już dawno posłałaby go w diabły. Ufała mu. Nie bez powodu. Był dla niej miły - tak po prostu - na swój nieporadny i niedojrzały sposób, a jej córka to wyczuwała. Obiecał strzec jej bezpieczeństwa. Przynosił do lecznicy ingrediencje, nieraz drogie, z których często warzyła dla córki leki, przynosił też inne rzeczy. Obiecał też uznać Lysandrę, ale to nie miało znaczenia - wyjęta spod prawa nieszczególnie interesowała się stanem prawnym czy to własnym czy córki. Ale tego Ignotus rozumieć nie mógł. - Ojcem nie wystarczy być na papierze, Ramsey. Ojcem nie jest się na papierze. Vasyl nigdy nim naprawdę nie był. Ale ktoś taki jak Ignotus nie mógł tego rozumieć, prawda? Dla niego - dla niego liczy się tylko krew. Bo wydaje mu się, że cokolwiek wie na ten temat. - To dlatego Vasyl był dla niego ważniejszy. Ale stary Mulciber nieodwracalnie stracił w życiu coś, czego nie dostanie już nigdy i musiał się z tym pogodzić. - Ale krew też macie tą samą - Lysandra była Mulciberem, nigdy nie otrzyma tego nazwiska, bo należała do niej. Ale krew Ramseya i Vasyla była tą samą krwią, jeśli chcieli spojrzeć na to czysto biologicznie. - Czego więcej od ciebie chciał? Byś przyszedł pobawić się z nią lalkami? - Nie tym był ojciec, nie tego oczekiwała od mężczyzny w domu. - Nasze stosunki tym bardziej nie są i nie będą nigdy jego sprawą i lepiej będzie, jeśli twój ojciec przestanie się w nie wtrącać. Odnalazłeś swoją pępowinę znacznie później, niż większość ludzi, ale to już najwyższy czas, by ją zerwać. - Czy Lysandra była jego córką, czy nie, wyglądały tak samo. Nie była kobietą, która zamierzała akceptować interwencję teścia w jej życie prywatne. - Nie zostałeś ojcem nagle po siedmiu latach. W moich oczach stałeś się nim znacznie wcześniej. Deklaracje nigdy nie miały dla mnie takiego znaczenia jak czyny. - Gdyby nie nadgorliwość Ignotusa, nawet by się nie połapał. Nie miał prawa się połapać. Ich układ trwał, zgodnym rytmem, znacznie lepiej, niż jej układ z Vasylem. Kiedyś. - Nie zamierzałam cię testować, bo nie sądziłam, że to konieczne - odparła w końcu. - Tym bardziej nie zrobiłam tego dla zabawy - W jej głosie wybrzmiało coś ostrzejszego, bezpieczeństwo i przyszłość Lysandry nigdy nie były dla niej tematem do żartów. - Po prostu nie sądziłam, że się jej wyprzesz, kiedy zapyta - Nie, nie lekceważyła go. Nie, nie zrobiła tego dlatego, że nie miała odwagi. Nie zrobiła tego, bo mu ufała. Nie zrobiła tego, bo dla niej tkwiła w tym pewna oczywistość - boleśnie zderzona z twardą rzeczywistością. Dopiero jego złość, którą wreszcie z siebie wyrzucił, obnażyła przed nią prawdę - prawdę o tym, jak bardzo tego nie rozumiał. Pominęła kwestię Vasyla, sam przed momentem przypomniał, że był zdrajcą, który i tak musiał zginąć. Czy zrobił to dla niej - wątpiła - ale doceniała fakt, że to zrobił. I właśnie dlatego mu ufała na tyle, by nazwać go ojcem swojego dziecka, pewniejszym, bezpieczniejszym i bliższym niż Vasyl tak jej, jak samej Lysandrze. - Ignotus tego nie zrozumiał. Sądził, że Vasyl jest dla mojej córki najważniejszy, choć ona nawet nie zna jego imienia i nigdy nie rozpoznałaby jego twarzy. Jak myślisz, dlaczego tak myślał? - Bronił własnego nieobecnego ojcostwa, ojcostwa będącego jednym wielkim błędem? W tej rozpaczliwej obronie stracił zdrowy rozsądek, Vasyl był wyłącznie zagrożeniem. Wielkim, strasznym i mrocznym. Nikomu nigdy nie opowiedziała dokładnego przebiegu swojej wizji. I nie zamierzała wracać do niej myślami już nigdy, nie było takiej potrzeby. Umilkła, wysłuchując dalszych słów Ramseya, treści przysięgi. I milczała jeszcze jakiś czas, uciekając wzrokiem ku płomieniowi tańczącej na jednej ze świec zdobiących stolik. Nie traktowała rycerskiej sprawy jako czegoś ostatecznego, nie dotąd. Związała się z nią w oczywisty sposób, zdając sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Przynajmniej tych, które uderzały w nią samą.
- Złożyłeś tę samą przysięgę - Jej słowa nie brzmiały jak pytanie, ale tym były, chciała usłyszeć zaprzeczenie. Zawarcie paktu z diabłem nigdy nie jest dobrym pomysłem, niezależnie od tego, jak potężnym mądrym i zdolnym jest sam diabeł. Mogła być wolna. On nie będzie już nigdy. Uderzyło ją to bardziej niż kwestia Ignotusa. O tej drugiej pomyślała dopiero po chwili - wieczysta przysięga chroniła ją skuteczniej, niż jakakolwiek inna magia. Być może istniały sposoby, by ją oszukać, ale Czarny Pan był wszechpotężny: nikt nie zaigrałby z nim jak z głupcem, tego mogła być pewna. Nie miała pewności, czy tamtego dnia, kiedy pojawił się w jej domu, rzeczywiście nic jej nie groziło - wtedy była jeszcze tylko bezimienną uzdrowicielką, która zdecydowała się ofiarować im swoje usługi. Dopiero później ocaliła połowę śmierciożerców. Skinęła głową - poniekąd wdzięczna mu za podjęcie tej decyzji. Nie była pewna, czy poruszyłaby ten temat sama, nie przed spotkaniem z samym Ignotusem, na które ani się nie zanosiło ani nie miała ochoty. Ale ani nie mogła ani nie chciała zabronić tego jemu. Czuła się spokojniej z myślą, że pozostali członkowie organizacji mieli stanąć po ich stronie. Pomogła przecież wielu z nich. Wiedzieli, że była cenna. Uniosła ku niemu spojrzenie, gdy zapewnił, że nie pozwoli na krzywdę jego dziecka. Miał prawo być w tym wszystkim zagubiony, grunt, że powoli odnajdywał drogę - nie zamierzała go w tej kwestii pośpieszać.
Nie wpuściła go do swojego domu już od dawna. Nie zapraszała go, nie chciała go widzieć, przeganiała, żądała, by trzymał się z dala, bo oto poróżnił ich głos starszego pokolenia. A ona znów poczuła się jak dziecko, w którego życie wciąż wtrąca się matka. Ignotus rozpoczął tę batalię, bo uznał, że błądzą i z jakiegoś powodu uznał się za autorytet, który rozwikła ich problemy. Zechciał też uczynić użytek ze swojej służby, sądząc, że łańcuch, którym jest spętany, daje mu większą siłę. Nie było w tym prawdy. Zapominał, że ona tego łańcucha nie miała. Na krótko przymknęła oczy, skinięciem głowy przyjmując jego propozycję, przełamując tym samym budowanym miesiącami mur. Robiło się coraz później, a ona coraz wcześniej odczuwała senność. I nie widziała powodów, by kazać mu trzymać się z dala od niej.
Nie pamiętała przywoływanych przez niego nazwisk, ale nie brzmiały one obco - najpewniej zostały dopasowane prawidłowo. Spodziewała się komentarza odnośnie Bertiego, nie mogła temu zaprzeczyć.
- Zginąłby z pewnością - przytaknęła, nie wypierając się tego błędu. - Ale dzięki niemu żyjesz ty - przypomniała, świdrując jego twarz ostrym spojrzeniem. - Nie był pacjentem, nie zapominaj o tym. Był obiektem eksperymentalnym. Mój lek nie był bezpieczny na etapie, na którym go zażył. - Nie uleczyła Botta kosztem Magnusa lub Ignotusa, uleczyła go, by móc bezpiecznie uleczyć czarodziejów, którzy byli ważniejsi. Nie znała jego personaliów, przez myśl jej nie przeszło, że mógł należeć do Zakonu Feniksa. Ale pierwszym obiektem nie mógł być rycerz, to było zbyt niebezpieczne. - Feniks zawsze towarzyszy swoim ludziom - Skądś wzięli tę nazwę, jego pieśń ich prowadziła. Często przewijała się przez wizje, które były z nimi powiązane - choć ona jej tym razem nie usłyszała. - Nie widziałam tego naszyjnika - dodała, zamyśliwszy się nad jego słowy. Nie mogła pomóc. - Widziałam ich drogę do anomalii, była trudna i krwawa - mruknęła. - Gliniane amulety musiały mieć większe znaczenie - Nie bez powodu pojawiły się tak u niego, jak u niej. Ona czuła ich moc. Czuła, choć nie potrafiła jej dookreślić. Miał rację, ktoś, kto wiedział o tym więcej, koniecznie musiał zostać skonfrontowany z tą wiedzą.
- To był mężczyzna, starszy od większości z nich, choć bez wątpienia młodszy od Bathildy Bagshot. Wyglądał jak ktoś, komu nieobca jest walka. Jego twarz była poorana bliznami. I był leworęczny jak ty. - Zwróciła na to uwagę, choć nie wiedziała czemu - widziała, którą dłonią trzymał różdżkę. Wychwytywała gesty charakterystyczne dla Ramseya.
- Czasem to bezradność staje się jedynym napędem - stwierdziła na jego słowa, kręcąc przecząco głową. Nie podobał jej się kierunek tego dialogu. - Ale bezradność jest ślepa i chaotyczna. Czasem też silna, co razem daje dramatyczny efekt - Ale to miało zostać cieniem przeszłości, do którego nie czuła potrzeby wracać.
- Zawsze była - odparła lekko, płynniej wchodząc w neutralny temat. - Sprawiedliwość - dookreśliła na wypadek, gdyby miał wątpliwości co do sensu jej słów. - Po prostu wybiórcza - Wobec niej, niekoniecznie wobec niego, rozbawienie zadrgało na jej ustach. Sprawiedliwości nie było między nimi w niczym, on był inny i ona była inna, nawet jej strach i jego strach - były inne. Tak jak możliwości walki z tym strachem. Przyglądała mu się przez chwilę w ciszy, wsłuchując się w brzmienie jego wyznania - prostego, ale jak na niego niezwykle głębokiego. Nie był w stanie przezwyciężyć jej lęków, nie wszystkich, niektóre jedynie wzmagał, bo bała się też o niego. Ale swoimi słowy zaczął jej przypominać, jak ważny był dla niej wcześniej.
- Dziś najbardziej boję się Ignotusa - stwierdziła w końcu, jednak odpowiadając na jego pytanie. Nie chciał, żeby się bała. Więc niech podejmie działanie. - Niczego więcej nie oczekuję - Tylko jego śmierci. Zabezpieczenia - by przestał jej zagrażać. Pewności. Mógł to zrobić. Mógł jej to dać, jeśli tylko chciał. Na dłużej zatopiła się w myślach zastanawiając się nad wszystkim, co padło później - nigdy nie dowiedziała się, skąd właściwie Ignotus dowiedział się prawdy. Słyszała o tym po raz pierwszy od Ramseya, kiedy zarzucił jej kłamstwo, a łańcuch niezrozumienia ciągnął się znacznie dalej. Może wreszcie przyszedł czas na szczerość, całkowitą. Może to co oczywiste dla niej nie było wcale oczywistym dla niego. Może Ignotus był w tym wszystkim bardziej zagubiony, niż jej się wcześniej wydawało - milczała dłuższą chwilę, trawiąc jego słowa z zastanowieniem, z niedowierzaniem, szukając w nich ukrytego sensu. Starszy Mulciber nie mógł być aż tak głupi.
- Widzisz, problem polega na tym, że oboje patrzyliście na to jak na misterny plan, który obmyśliłam celem zawiłej intrygi, która będzie miała na celu ochronienie Lysandry - odparła w końcu, po raz pierwszy naprawdę szczerze. Miał prawo tego nie rozumieć. Nie miał rodziny. Był chłopcem wychowanym przez obcego starca, pośród obcych ludzi mających się zawsze za lepszych od niego. Nie rozumiał. Nie miał prawa rozumieć - a to co oczywiste dla niej dla niego było tylko abstrakcją. - Tak nie było - Owszem, powiedziała to, by chronić córkę. Ale nie było w tym nic z zawiłej intrygi ani cichcem ukartowanego planu, nie było kłamstwem, które miało kosztować ją lata wyrzeczeń, by je utrzymać. Nie minęło wcale aż tak dużo czasu pomiędzy jedną rozmową a drugą, a ona była w tym czasie zajęta, ale to nie miało znaczenia. - Gdybym chciała cię w tym wszystkim pominąć, wybrałabym kogoś innego - Ale wybrała. Nie tylko dlatego, że mu ufała, ale głównie dlatego, że było to stwierdzenie, którego nikt nie miał prawa podważać. A zwłaszcza jego ojciec. Milczała jeszcze jakiś czas, zbierając myśli, szukając takich, które pozwolą jej wyjaśnić całą tę sytuację najlepiej, najjaśniej, jak potrafiła.
- Pamiętasz - zaczęła z lekkim zawahaniem - te lata, kiedy byłeś dzieckiem? Dorośli stali nad tobą, wszystko wiedzieli najlepiej i pouczali cię we wszystkim, co robiłeś. Zwykle mieli rację, bo byli starsi i bardziej doświadczeni. Prawdziwi rodzice i obcy ludzie nie różnią się w tej materii zanadto. Zaczynają się różnić później - bo dla prawdziwych rodziców nigdy nie dorośniesz. Nie pozwolą ci uczyć się na własnych błędach, sądząc, że popełnione przez nich są wystarczające. Ale ludzie rzadko pojmują istotę własnych błędów. - Miała trudną relację z własną matką, uciekała od jej złotych rad a ich charaktery ścierały się jak dwie potężne fale - bo były zbyt podobne do siebie. Nie chciała, by to samo spotkała ją i Lysandrę. Bała się tego. - Powiedz - mówiła dalej, wciąż spokojnie, utkwiwszy szmaragdowe tęczówki na jego twarzy - jakim ojcem był Ignotus? Jakie miał prawo mówić ci, jak powinieneś się zachowywać jako ojciec? Ile o tym wiedział? - To nie było dla niej łatwe. Czuła to od dawna, ale nigdy mu o tym nie mówiła, nie było potrzebny i nie sądziła, by on chciał o tym słuchać. Nie potrzebował tego - tak jej się wtedy wydawało. Ale to nie znaczyło, że tego nie dostrzegała. Nie sądziła, że dojdzie do podobnej rozmowy ojca z synem, dała się zaskoczyć jak on. Nie pasowało jej to do Ignotusa, którego znała, ale nie znała go wcale dobrze. Sądziła, że skupi się na obserwacji. A ta mogła prowadzić tylko do jednego wniosku. - Bo ty - Głos dziwnie ugrzązł jej w gardle, ale wiedziała, że to nie będzie łatwe. Zasługiwał na to, by to usłyszeć. - Bo ty robiłeś dla niej w tym czasie wszystko, czego mogłabym chcieć od jej prawdziwego ojca. - Lysandra go lubiła, inaczej już dawno posłałaby go w diabły. Ufała mu. Nie bez powodu. Był dla niej miły - tak po prostu - na swój nieporadny i niedojrzały sposób, a jej córka to wyczuwała. Obiecał strzec jej bezpieczeństwa. Przynosił do lecznicy ingrediencje, nieraz drogie, z których często warzyła dla córki leki, przynosił też inne rzeczy. Obiecał też uznać Lysandrę, ale to nie miało znaczenia - wyjęta spod prawa nieszczególnie interesowała się stanem prawnym czy to własnym czy córki. Ale tego Ignotus rozumieć nie mógł. - Ojcem nie wystarczy być na papierze, Ramsey. Ojcem nie jest się na papierze. Vasyl nigdy nim naprawdę nie był. Ale ktoś taki jak Ignotus nie mógł tego rozumieć, prawda? Dla niego - dla niego liczy się tylko krew. Bo wydaje mu się, że cokolwiek wie na ten temat. - To dlatego Vasyl był dla niego ważniejszy. Ale stary Mulciber nieodwracalnie stracił w życiu coś, czego nie dostanie już nigdy i musiał się z tym pogodzić. - Ale krew też macie tą samą - Lysandra była Mulciberem, nigdy nie otrzyma tego nazwiska, bo należała do niej. Ale krew Ramseya i Vasyla była tą samą krwią, jeśli chcieli spojrzeć na to czysto biologicznie. - Czego więcej od ciebie chciał? Byś przyszedł pobawić się z nią lalkami? - Nie tym był ojciec, nie tego oczekiwała od mężczyzny w domu. - Nasze stosunki tym bardziej nie są i nie będą nigdy jego sprawą i lepiej będzie, jeśli twój ojciec przestanie się w nie wtrącać. Odnalazłeś swoją pępowinę znacznie później, niż większość ludzi, ale to już najwyższy czas, by ją zerwać. - Czy Lysandra była jego córką, czy nie, wyglądały tak samo. Nie była kobietą, która zamierzała akceptować interwencję teścia w jej życie prywatne. - Nie zostałeś ojcem nagle po siedmiu latach. W moich oczach stałeś się nim znacznie wcześniej. Deklaracje nigdy nie miały dla mnie takiego znaczenia jak czyny. - Gdyby nie nadgorliwość Ignotusa, nawet by się nie połapał. Nie miał prawa się połapać. Ich układ trwał, zgodnym rytmem, znacznie lepiej, niż jej układ z Vasylem. Kiedyś. - Nie zamierzałam cię testować, bo nie sądziłam, że to konieczne - odparła w końcu. - Tym bardziej nie zrobiłam tego dla zabawy - W jej głosie wybrzmiało coś ostrzejszego, bezpieczeństwo i przyszłość Lysandry nigdy nie były dla niej tematem do żartów. - Po prostu nie sądziłam, że się jej wyprzesz, kiedy zapyta - Nie, nie lekceważyła go. Nie, nie zrobiła tego dlatego, że nie miała odwagi. Nie zrobiła tego, bo mu ufała. Nie zrobiła tego, bo dla niej tkwiła w tym pewna oczywistość - boleśnie zderzona z twardą rzeczywistością. Dopiero jego złość, którą wreszcie z siebie wyrzucił, obnażyła przed nią prawdę - prawdę o tym, jak bardzo tego nie rozumiał. Pominęła kwestię Vasyla, sam przed momentem przypomniał, że był zdrajcą, który i tak musiał zginąć. Czy zrobił to dla niej - wątpiła - ale doceniała fakt, że to zrobił. I właśnie dlatego mu ufała na tyle, by nazwać go ojcem swojego dziecka, pewniejszym, bezpieczniejszym i bliższym niż Vasyl tak jej, jak samej Lysandrze. - Ignotus tego nie zrozumiał. Sądził, że Vasyl jest dla mojej córki najważniejszy, choć ona nawet nie zna jego imienia i nigdy nie rozpoznałaby jego twarzy. Jak myślisz, dlaczego tak myślał? - Bronił własnego nieobecnego ojcostwa, ojcostwa będącego jednym wielkim błędem? W tej rozpaczliwej obronie stracił zdrowy rozsądek, Vasyl był wyłącznie zagrożeniem. Wielkim, strasznym i mrocznym. Nikomu nigdy nie opowiedziała dokładnego przebiegu swojej wizji. I nie zamierzała wracać do niej myślami już nigdy, nie było takiej potrzeby. Umilkła, wysłuchując dalszych słów Ramseya, treści przysięgi. I milczała jeszcze jakiś czas, uciekając wzrokiem ku płomieniowi tańczącej na jednej ze świec zdobiących stolik. Nie traktowała rycerskiej sprawy jako czegoś ostatecznego, nie dotąd. Związała się z nią w oczywisty sposób, zdając sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Przynajmniej tych, które uderzały w nią samą.
- Złożyłeś tę samą przysięgę - Jej słowa nie brzmiały jak pytanie, ale tym były, chciała usłyszeć zaprzeczenie. Zawarcie paktu z diabłem nigdy nie jest dobrym pomysłem, niezależnie od tego, jak potężnym mądrym i zdolnym jest sam diabeł. Mogła być wolna. On nie będzie już nigdy. Uderzyło ją to bardziej niż kwestia Ignotusa. O tej drugiej pomyślała dopiero po chwili - wieczysta przysięga chroniła ją skuteczniej, niż jakakolwiek inna magia. Być może istniały sposoby, by ją oszukać, ale Czarny Pan był wszechpotężny: nikt nie zaigrałby z nim jak z głupcem, tego mogła być pewna. Nie miała pewności, czy tamtego dnia, kiedy pojawił się w jej domu, rzeczywiście nic jej nie groziło - wtedy była jeszcze tylko bezimienną uzdrowicielką, która zdecydowała się ofiarować im swoje usługi. Dopiero później ocaliła połowę śmierciożerców. Skinęła głową - poniekąd wdzięczna mu za podjęcie tej decyzji. Nie była pewna, czy poruszyłaby ten temat sama, nie przed spotkaniem z samym Ignotusem, na które ani się nie zanosiło ani nie miała ochoty. Ale ani nie mogła ani nie chciała zabronić tego jemu. Czuła się spokojniej z myślą, że pozostali członkowie organizacji mieli stanąć po ich stronie. Pomogła przecież wielu z nich. Wiedzieli, że była cenna. Uniosła ku niemu spojrzenie, gdy zapewnił, że nie pozwoli na krzywdę jego dziecka. Miał prawo być w tym wszystkim zagubiony, grunt, że powoli odnajdywał drogę - nie zamierzała go w tej kwestii pośpieszać.
Nie wpuściła go do swojego domu już od dawna. Nie zapraszała go, nie chciała go widzieć, przeganiała, żądała, by trzymał się z dala, bo oto poróżnił ich głos starszego pokolenia. A ona znów poczuła się jak dziecko, w którego życie wciąż wtrąca się matka. Ignotus rozpoczął tę batalię, bo uznał, że błądzą i z jakiegoś powodu uznał się za autorytet, który rozwikła ich problemy. Zechciał też uczynić użytek ze swojej służby, sądząc, że łańcuch, którym jest spętany, daje mu większą siłę. Nie było w tym prawdy. Zapominał, że ona tego łańcucha nie miała. Na krótko przymknęła oczy, skinięciem głowy przyjmując jego propozycję, przełamując tym samym budowanym miesiącami mur. Robiło się coraz później, a ona coraz wcześniej odczuwała senność. I nie widziała powodów, by kazać mu trzymać się z dala od niej.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Żył. Dzięki niemu? Nie, nigdy. Brzmiało to jakoś absurdalnie i nie tylko dlatego, że to ona wypowiadała te słowa. Zmarszczył brwi, nie miała przecież racji.
— Żyję dzięki tobie — poprawił ją bez zawahania. Dziś oboje wiedzieli, że żył i miał się bardzo dobrze, że już wtedy, na poziomie eksperymentów jej kuracja była stosunkowo bezpieczna, choć wtedy nie zdecydowała się zaryzykować użycia jej na kimkolwiek spośród sojuszników. Zapobiegawczo i mądrze i owej mądrości odmówić jej nie mógł. Doskonale wiedziała, co robić i czego się podjąć, ale jej wysiłki i wszystkie procesy doprowadziły do stworzenia antidotum na nieuleczalne dotąd zakażenie, chorobę, która wydawała się być zmorą ich wszystkich, ludzi parających się czarną magią, ale nie tylko, wszak i aurorzy czasem na nią cierpieli stykając się nią każdego dnia. Ale to jej zawdzięczał życie i zdrowie, to ona swoją praktyką, wiedzą i umiejętnościami doprowadziła do tego wielkiego sukcesu. — Nie był, ale on wciąż żyje. To znaczy, że też bym przeżył.— Nie był przecież słabszy od niego, nie mógł być. Ten chłopiec, który niedawno musiał opuścić szkołę, choć objawił mu się wyjątkowym magicznym talentem lub niesłychanym szczęściem magicznym nie mógł być wytrzymalszy. Podołałby temu. I w fazie eksperymentalnej, chociaż nigdy obiektem badań nie chciał zostać. Wyjątkowo cenił swoje życie, dlatego jej pomoc była tak ważna. Ale nie miał wątpliwości i do tego, że poddałby się jej eksperymentom nie wiedząc, co mogą mu uczynić. — Twój lek okazał się skuteczny, stworzyłaś coś niezwykłego. Ale i dzięki temu owy obiekt żyje. — Żył przypadkiem; z wizji Cassandry wynikało, że żył na kredyt. Jeszcze przyjdzie mu go spłacić. Nie wiedziała kim był. Zdawał sobie sprawę, że w progi jej lecznicy mógłby zapytać każdy, nie pytała nikogo o wiele i właśnie dlatego cieszyła się tak dobrą reputacją na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Była dyskretna i nie chciała wiedzieć więcej ponad to, co musiała. Dlatego pohamował zrzucanie na jej barki winy za to, że Bertie Bott wciąż miał się dobrze. Nie był dla nich wielkim zagrożeniem. Był po prostu jedną osobą więcej do wyeliminowania, tylko tyle. Znali jego personalia, wiedzieli kim był, dotarcie do niego nie wymagało zwabienia go ponownie do lecznicy. Pokiwał głową w geście zrozumienia, ale tylko i wyłącznie po to, by zakomunikować jej, że ostatecznie przystaje na jej słowa, by mogli skończyć ten temat.
— Nie mogli spodziewać się niczego innego po Azkabanie — jak krwawego przejścia; liczył na to, że nie obejdzie się bez ofiar. Nawet po opuszczeniu więzienia przez dementorów miejsce musiało pozostać upiorne i straszliwe, a tkwiąca tam anomalia jedynie potęgować dramatyczne odczucia. Mogła mieszać im w głowach, tak jak mieszała i jemu, podczas nietypowego snu w październiku; koszmarne wizje mogły zmieniać się w rzeczywistość. Liczył na to, że anomalia zbierze krwawe żniwo, że odpłaci im pięknym za nadobne. Sam doskonale pamiętał, jak wiele kosztowało ich przejście przez ciemne korytarze więzienia. Amulety nie pełniły funkcji ochronnej, nie miały ich strzec. Posłużyły im za coś innego, naczynie z magią, która aktywowała kamień wskrzeszenia.— Longbottom? — Przyszło mu na myśl w pierwszej chwili. Nie mógł być tego pewien, absolutnie nie był, ale wskazany przez nią opis przypominał człowieka, który z pewnością dla żadnego pracownika Ministerstwa Magii nie był tajemnicą. Był człowiekiem czynu, przewijał się po korytarzach, był biegłym w walce czarodziejem — głupio przeciwstawił się samemu Voldemortowi na szczycie w Stonehenge, wyrwał do walki dziko. Pasowałby do tego obrazka, do obrońców szlam i mugoli, do socjety Zakonu Feniksa, a tym bardziej do przewodzenia nimi. Jego zniknięcie mogło wiązać się z przygotowaniami do wyprawy; jak długo mógł być z nimi związany? — Rozpoznasz go z fotografii, prawda?— Powinna go sama zobaczyć dla pewności. Jeśli potwierdzi jego przypuszczenia to może się okazać niezwykle cenną informacją dla nich wszystkich. Ale czarodziejów o takiej charakterystyce mogło być więcej, a przewodzący misji w Azkabanie mężczyzna mógł być tylko bezimienną personą. Leworęczność charakteryzowała go najbardziej, stosunkowo niewielu czarodziejów biegle władało magią w lewej dłoni. Sam doskonale wiedział, na jakie niebezpieczeństwo czasem narażała go własna.
Bezradność była czymś, do czego nie chciał się nawet zbliżać. Dlatego nie patrzył na nią już, kiedy mówiła, odpowiadał jej też milczeniem. Była sama w sobie nieodpowiednia, niewłaściwa, była zagrożeniem. Budziła desperację, a ta, pchana emocjami — może i potrafiła być silna i dramatyczna, ale bez wątpienia pozostawała niemądra w ostatecznym rozrachunku. Nie znał przykładów dobrego jej zastosowania; była tylko czymś, od czego ludzie chcieli odwrócić się jak od żebraka na ulicy, sam czynił podobnie. Przez myśl mu przeszło, że ona ją czuła — może czasem, może częściej niż mógłby przypuszczać, ale to właśnie ona pchała ją do pewnych działań. Zmuszona do podjęcia decyzji, choć nie miała wcale żadnego wyboru. Nie dawał go jej sam, wcześniej otaczając ją ciasno i brutalnie, teraz krążąc gdzieś dookoła, ale nieustannie nie spuszczając z niej wzroku. Niepokoiła go myśl, że z owej bezradności chciał ją wyciągnąć. Częściowo. Nie chciał jej ani siłą, choć to właśnie ona pchała go do sięgania po to, czego żądał, ani nie chciał jej bezwolnej i wątłej, poddanej i słabej, nawet jeśli łechtało to jego potrzebę sprawowania kontroli i dominacji nad otoczeniem. Chciał jej z wyboru, dobrowolną i pewną o słuszności podjętej decyzji. Absurdalne myśli odepchnął jednak na bok nim pchnęły go jeszcze bardziej abstrakcyjnych wniosków. Kwestia poruszonej sprawiedliwości, a raczej jej odpowiedzi na nią wywołała w nim westchnięcie. Przewrócił jednak oczami i przytaknął jej słowom. Wybiórcza było pewnie adekwatnym określeniem względem ich relacji i tego, co w czasie jej trwania zachodziło. Przywykł już do tego. Ale jej lekkie rozbawienie zmusiło go do spojrzenia na nią znów i zatrzymania go na jej wargach na dłużej. Trudno było ją rozbawić, szczególnie jeśli ich poczucie humoru najczęściej mijało się o mile. Był to kojący widok, niósł dziwne wrażenie spokoju. Jakby cały restauracyjny szum wokół całkiem ucichł i była wokół nich tylko absolutna cisza niezaburzona ani jednym niechcianym dźwiękiem.
Strach miał swoje podłoże, należało z nim walczyć, uporać się. Ona samodzielnie nie potrafiła. I zwróciła się z tym do niego, była tu i mówiła to. Powodów mogło być wiele, nie wątpił w to, że mogła chcieć nim zmanipulować, dbając o jego ego, ale to byłoby wielce nietrafione; nigdy nie chciał być niczyim obrońcą, nigdy nie miał potrzeby stania się jej wyłącznym strażnikiem i jedyną osobą, do której mogłaby się zwrócić. Nigdy nie był jedyny. Może chciała, by to był właśnie on, chociaż nie chciał dać jej wyraźnego dowodu, że czyniła słusznie. Nie rozwiewał wątpliwości, nie mógł jej też obiecać, że spełni jej prośbę. Doceniał to, że zwracała się z tym do niego, ale nie zamierzał przysiąc jej czegoś, czego spełnić nie mógł. Posiadała ten przywilej od dawna. Nie mógł jednocześnie odmówić, bo z ową wolną wolą i możliwością podjęcia dowolnej decyzji wiązało się zagrożenie, że podejmie takie, które mu się nie spodobają. Będzie trzymał go z daleka, bo tyle mógł dziś zrobić. Bo bezprawne morderstwo śmierciożercy dziś i jemu groziło surową karą.
— To czym było?— spytał więc wprost, po jej chwili szczerości, po tym, jak milczała trawiąc jego słowa. Miał dość zakładania teorii za nią i okrywania zdarzeń tym, co wiedział na podstawie własnych doświadczeń. Jej były zupełnie inne, jej prawda była inna od jego prawdy. Otwarte drzwi dały możliwości nie tylko zajrzenia wgłąb, ale i wejścia do środka i poznania tego bardzo dobrze. Z tej szansy zamierzał skorzystać. Milczał razem z nią, nie popędzając jej do odpowiedzi, nawet jeśli wiedział z czym się to wiąże. Ludzie sprowokowani gwałtownością najczęściej mówili szczerze, odsłaniali swoje karty, wyjawiali prawdę. Czas pozwalał na odpowiednie dobranie słów, wyrażenie wszystkiego w taki sposób w jaki się chciało, niekoniecznie prawdziwy. Sam z tego korzystał. Spokój dawał mu komfort odpowiedniej gry i doboru kwestii. Ale zaryzykował. Nie pierwszy raz w trakcie tego wieczoru, pozwalając jej skompletować to wszystko w głowie, co zamierzała mu powiedzieć — jakkolwiek bliskie prawdy było.
Uniósł brew. Pamiętał tamte lata, w których dorośli stali nad nim i pouczali go we wszystkim. Znał to i rozumiał, ale tylko część wstępu, który prowadził dalej, aż do Ignotusa. Potraktował to więc jako lekcję — bo mogła być w tej dziedzinie autorytetem; brakowało mu własnych doświadczeń na tym polu. Nawet względem oceny własnego ojca. Ojca, o którym dowiedział się przypadkiem, tylko dlatego, że zawierzył intuicji i nie odpuścił tematu, którego nikt nie chciał z nim podjąć. Co mu to dało, poza prawdą? Prawdą, która podzieliła go od środka jeszcze silniej, zatrzęsła nim całym, zburzyła podwaliny świata, w którym żył i się wychowywał. Prawdą, którą okazał się spotkany na wernisażu ojciec. Nie oczekiwała od niego odpowiedzi na pytanie, które mu zadała; on nawet jej nie znał. Jaki ojcem był Ignotus? Jakim był przez dwa lata nim trafił do więzienia? Czym dla niego była owa rola i co z nią mógł zrobić, kiedy zniknął na trzydzieści lat, podczas których jego syn dorósł wychowany przez obcego mężczyznę, a później został zabity, nie spotkawszy go już nigdy. Dla niego samego? Co mógłby o nim powiedzieć? Nie pytała go po to, by uzyskać odpowiedź. Nie było o czym mówić.
— Wiedziałaś — podjął więc, nie oddalając się zbytnio od prowadzonego przez nią wątku. — Że rolę ojca: mojego, Ignotusa, sprawował ten sam człowiek? Czy to nie zabawne?— Historia rozminięta w czasie, ale pełna ironii. Trudna do uwierzenia, nietypowa historia z baśni. Ale taka też była odpowiedź na jej pytanie. Takim ojcem był właśnie Ignotus. I dokładnie takie miał prawo mówienia mu, co należało do jego zadań i jaką winien pełnić rolę. Zarzucił mu nieobecność, zarzucił mu wskazanie kiepskiego przykładu, ignorując jego szczere chęci posłużenia radą, której nie podpierało własne doświadczenie. Wiedział o tym wszak tyle, ile wyniósł z własnego domu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Nie posiadał żadnego prawa — Cassandra potwierdzała jego zdanie, upewniała go w tym przekonaniu, ale jednocześnie przyznawała mu rację, co do popełnionego błędu. Dał się złapać w sieć, z której nie potrafił się wtedy wyplątać, pogrążając w chaosie, jak dzikie zwierze w potrzasku. Nie myślał wtedy racjonalnie, a przecież to wszystko co mówiła przez cały czas było prawdą i musiał zdawać sobie z tego sprawę.
Nie lubił być zaskakiwany i zwykle nie dawał po sobie poznać, kiedy tak się działo. Ale brnęła w to dalej i głębiej, poruszając tematy, w których czuł się coraz bardziej obco, choć obracał się w tej samej sferze, choć robił dokładnie to, o czym wspominała. Kontekst był inny, odmienny i dziwny. Nie spodziewał się go, ani podobnego wyznania. Ani przez chwilę nie postrzegał siebie w tej kategorii. Ani przez moment nie próbował zgrywać Lysandrze ojca, a nawet próbować utwierdzić Cassandrę w podobnym przekonaniu. Doskonale znał jej stanowisko — Lysandra ojca nie miała i należała tylko do niej. I to samo powtórzył wtedy własnemu ojcu. Nie miał żadnego stosunku do dzieci, nie obracał się w ich kręgu. Krzyczące i płaczliwe były bachorami, które istniały gdzieś w innej czasoprzestrzeni. Lysandra była inna. Kiedy miał okazję ujrzeć ją po raz pierwszy wydawała mu się mądra i dojrzała jak na swój wiek; kiedy Cassandra przestała ją ukrywać przed nim, zdradzając pierwsze oznaki zaufania. Obserwował ją jak dorasta mimochodem, bywając w jej pobliżu, jak zmienia się z miesiąca na miesiąc. Odpowiednie działania zapewniały mu względy jej matki, wszystko wydawało się naturalne. I nie miało ani ciasnych ram ani wielkich tytułów, nikt ich nie potrzebował. Nie miał świadomości, że jego czyny plasowały go w kategorii, której istoty nawet nie znał. Kwestia krwi i jemu wydawała się najbardziej oczywista, pasująca. W jego mniemaniu mogła dawać prawo, w takim środowisku został wychowany. W świecie, gdzie krew miała największe znaczenie, gdzie pierworodni byli długo wyczekiwani, a o bękartach nikt nie chciał słyszeć; gdzie krew nadawała naturalne prawo do decydowania o przyszłości. Ani przez chwilę nie pomyślał, że mogła go postrzegać w ten sposób. I nie wiedział, co jej odpowiedzieć po raz pierwszy. Bo zapędziła go na szachownicy tak, że nie mógł wykonać już żadnego ruchu.
Ona może nie przypuszczała, czego Ignotus od niego chciał, ale on tak.
— Żebym zajął się nią tak, jak on nie mógł mną. — Doskonale wiedział, dokąd zmierzała tamta rozmowa z Ignotusem. Nie próbował od niego wyciągnąć prawdy o Lysandrze; bo przyjął słowa uzdrowicielki jako oczywistość. Bo próbował dawać mu rady, których nie miał podstaw dawać, ale wyraźnie odczuł taką potrzebę właśnie wtedy. Robił to, bo sam stracił taką szansę — to dobrze wybrzmiało w jego ostatnim liście. — I żebym przestał traktować cię tak, jak swoją uzdrowicielkę.— Bowiem to zdziwiło go wtedy najbardziej i to było punktem wyjścia do cichych zarzutów, które w niego wymierzył i którymi go spłoszył. Nie chodziło bowiem o Lysandrę, ani przez chwilę. I w tym miała słuszność, oboje mieli. Nie były to sprawy, które go dotyczyły, a intencje nie miały tu nic do powiedzenia. Nie mógł przeskoczyć czasu, który został mu odebrany wraz z prawem do snucia podobnych zaleceń. Dawanie mu rad dotyczących kobiet jednak wcale go nie zdziwiło; nie obeszło go tak, jak wyraz dezaprobaty. — Nie wyparłem się jej. Wyparłem się roli, jaką mi narzucił w swym rozczarowaniu. — O ile była w tym jakakolwiek różnica. — Nie nadawałem się na ojca— tak wtedy sądził; powtórzył jej dokładnie te same słowa, które powiedział wtedy jemu. Nie uważał, by nadawał się teraz, tamtym czynem poniekąd mógł potwierdzić własną teorię, ale prawda była taka, że niewiele o tym wiedział, a szczerość zatrzęsła tym, w czym ulokował swoje przekonania. Funkcja, którą mu przypisał Ignacy nie spłoszyła go wcale; nie był może odpowiedzialny, ale podchodził do tematu rzeczowo. Przeraziło go to jednak to, co o nim wtedy myślał, to, że uznał go za niedojrzałego i nieporadnego. Spadło na niego jak fulgoro. Było całkiem nieuzasadnione, niespodziewane. Zrzucił to na karb funkcji, której wszak obowiązku nie miał pełnić. W ten sposób pozbył się problemu, balastu i nieprzyjemnego odczucia. Problem przestał istnieć tak szybko jak się pojawił. — Tak jak i on. Ale jestem ci wdzięczny, że się go nie pozbyłaś. I wiem, że wychowasz je jak najlepiej potrafisz.— I z pewnością będzie robił to, co robił odo tej pory, aby zapewnić im bezpieczeństwo, zapewnić spokój, możliwości i pozwolić na odpowiedni rozwój. — Może chciał, by tak było — nie wiedział, co Ignotus widział w Vasylu, co nim kierowało, poza świadomością, że pomógł mu jakoś przyjść na świat. Nie chciał się zastanawiać, zaszedłby w swoich rozważaniach zbyt daleko, zbyt głęboko. Nie pojmował ani głębi relacji, ani uczuć. Słowa Cassandry więcej go nauczyły i otworzyły mu oczy na to, co dotąd było wielką niewiadomą. Był mądrzejszy, choć wcale nie bardziej doświadczony. Wiedział więcej, mógł zrozumieć rzeczywistość i spojrzeć na nią jej oczami. Bo prócz niej nie zrobił tego nikt inny. W tym jego ojciec, do którego być może taki obowiązek należał — przekazać mu to wszystko, co powinien wiedzieć i robić, aby umieć się zająć tym wszystkim i sprawować nad tym kontrolę. Ignotus był słaby, był złamany. Kreślone przez niego w liście słowa utwierdzały go w przekonaniu o tym, jak bardzo był samotny i jak bardzo chciał sprawdzić się w roli, która przepadła. Ale nie potrafił. Bo nigdy nie ofiarował mu niczego cennego i wartościowego, żadnej wiedzy, nauki poza tą jedną. Ale to potrafił już uczynić sam, bez jego rad.
— Złożyłem — przyznał od razu. Tak jak uczynili to oni wszyscy, którzy nosili na ręce symbol Lorda Voldemorta. Ściągnęli na siebie przekleństwo i oddali mu wszystko, co mieli. Dobrze znał cenę, jaką przyszło im za to zapłacić, ale była też nagroda. Chciwie po nią sięgnęli, skuszeni wizją nowego świata. Ale w tym świecie mieli szansę nie tylko istnieć, ale i trwać bezpiecznie, w dobrobycie, spokoju i potędze. I dla niej w tym świecie było miejsce, tego był absolutnie pewien. Szczególnie teraz, po tym wszystkim, co zrobiła. Chciał też, by uwierzyła w tę drogę, tak jak i on i w końcu przestała się obawiać tego, co przyniesie nowy dzień, a zamiast tego wyczekiwać go niecierpliwie.
Złożył na stole kilka monet. Ich ilość wyraźnie odciążyła jego sakiewkę, odczuł to wyraźnie, ale nie martwiło go to wcale. Były tym, czym miały być — środkiem do celu, walutą, dzięki której można było coś zyskać. Niewielki był to koszt w porównaniu do wszystkiego, przez co przechodzili na co dzień. Poczekał aż Cassandra zbierze ze stołu to wszystko i weźmie ze sobą, nie spuszczając jej przy tym z oczu, napawając się jeszcze tą chwilą, sycąc oczy jej widokiem, a następnie puścił ją przodem, krok za nią odchodząc od stolika. Przy wyjściu odebrał jej płaszcz, nie pozwalając okryć jej ramion nikomu innemu. Bynajmniej nie z powodu wychowania, które pozostawiało wiele do życzenia. Chciał ją mieć blisko. Otulił ją więc materiałem nieprzypadkowo muskając przy tym jej nagi kark i ramiona, z których zsunęła się okrywająca ją fioletowa chusta; dotykając linii obojczyków. Jej skóra była zimna. Przyjemna, gładka. Nie chciał na tym poprzestawać. Był zachłanny i tak też zagrabił sobie jej przestrzeń. Stał tuż za nią, zaciągając się zapachem jej włosów, przedzierając się przez granicę intymności w naturalny i banalny sposób pod byle pretekstem. Ale to nie wystarczyło; wiedział, że nie wystarczy ani dziś, ani na dłuższy czas. Nie oddając kontroli ani pragnieniu, ani pożądaniu ani potrzebie, oddał jej własną przestrzeń po chwili. Zbyt wiele oczu patrzyło wokół, cudza obecność powstrzymywała go przed chciwym gestem. Na dworze pogoda była wciąż tak samo podła i ponura, całkiem o tym zapomniał — spacer nie wchodził w grę, było mokro, zimno i nieprzyjemnie. Musieli dotrzeć na miejsce najszybciej jak się dało, korzystając magii i transformacji.
| zt x2
— Żyję dzięki tobie — poprawił ją bez zawahania. Dziś oboje wiedzieli, że żył i miał się bardzo dobrze, że już wtedy, na poziomie eksperymentów jej kuracja była stosunkowo bezpieczna, choć wtedy nie zdecydowała się zaryzykować użycia jej na kimkolwiek spośród sojuszników. Zapobiegawczo i mądrze i owej mądrości odmówić jej nie mógł. Doskonale wiedziała, co robić i czego się podjąć, ale jej wysiłki i wszystkie procesy doprowadziły do stworzenia antidotum na nieuleczalne dotąd zakażenie, chorobę, która wydawała się być zmorą ich wszystkich, ludzi parających się czarną magią, ale nie tylko, wszak i aurorzy czasem na nią cierpieli stykając się nią każdego dnia. Ale to jej zawdzięczał życie i zdrowie, to ona swoją praktyką, wiedzą i umiejętnościami doprowadziła do tego wielkiego sukcesu. — Nie był, ale on wciąż żyje. To znaczy, że też bym przeżył.— Nie był przecież słabszy od niego, nie mógł być. Ten chłopiec, który niedawno musiał opuścić szkołę, choć objawił mu się wyjątkowym magicznym talentem lub niesłychanym szczęściem magicznym nie mógł być wytrzymalszy. Podołałby temu. I w fazie eksperymentalnej, chociaż nigdy obiektem badań nie chciał zostać. Wyjątkowo cenił swoje życie, dlatego jej pomoc była tak ważna. Ale nie miał wątpliwości i do tego, że poddałby się jej eksperymentom nie wiedząc, co mogą mu uczynić. — Twój lek okazał się skuteczny, stworzyłaś coś niezwykłego. Ale i dzięki temu owy obiekt żyje. — Żył przypadkiem; z wizji Cassandry wynikało, że żył na kredyt. Jeszcze przyjdzie mu go spłacić. Nie wiedziała kim był. Zdawał sobie sprawę, że w progi jej lecznicy mógłby zapytać każdy, nie pytała nikogo o wiele i właśnie dlatego cieszyła się tak dobrą reputacją na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Była dyskretna i nie chciała wiedzieć więcej ponad to, co musiała. Dlatego pohamował zrzucanie na jej barki winy za to, że Bertie Bott wciąż miał się dobrze. Nie był dla nich wielkim zagrożeniem. Był po prostu jedną osobą więcej do wyeliminowania, tylko tyle. Znali jego personalia, wiedzieli kim był, dotarcie do niego nie wymagało zwabienia go ponownie do lecznicy. Pokiwał głową w geście zrozumienia, ale tylko i wyłącznie po to, by zakomunikować jej, że ostatecznie przystaje na jej słowa, by mogli skończyć ten temat.
— Nie mogli spodziewać się niczego innego po Azkabanie — jak krwawego przejścia; liczył na to, że nie obejdzie się bez ofiar. Nawet po opuszczeniu więzienia przez dementorów miejsce musiało pozostać upiorne i straszliwe, a tkwiąca tam anomalia jedynie potęgować dramatyczne odczucia. Mogła mieszać im w głowach, tak jak mieszała i jemu, podczas nietypowego snu w październiku; koszmarne wizje mogły zmieniać się w rzeczywistość. Liczył na to, że anomalia zbierze krwawe żniwo, że odpłaci im pięknym za nadobne. Sam doskonale pamiętał, jak wiele kosztowało ich przejście przez ciemne korytarze więzienia. Amulety nie pełniły funkcji ochronnej, nie miały ich strzec. Posłużyły im za coś innego, naczynie z magią, która aktywowała kamień wskrzeszenia.— Longbottom? — Przyszło mu na myśl w pierwszej chwili. Nie mógł być tego pewien, absolutnie nie był, ale wskazany przez nią opis przypominał człowieka, który z pewnością dla żadnego pracownika Ministerstwa Magii nie był tajemnicą. Był człowiekiem czynu, przewijał się po korytarzach, był biegłym w walce czarodziejem — głupio przeciwstawił się samemu Voldemortowi na szczycie w Stonehenge, wyrwał do walki dziko. Pasowałby do tego obrazka, do obrońców szlam i mugoli, do socjety Zakonu Feniksa, a tym bardziej do przewodzenia nimi. Jego zniknięcie mogło wiązać się z przygotowaniami do wyprawy; jak długo mógł być z nimi związany? — Rozpoznasz go z fotografii, prawda?— Powinna go sama zobaczyć dla pewności. Jeśli potwierdzi jego przypuszczenia to może się okazać niezwykle cenną informacją dla nich wszystkich. Ale czarodziejów o takiej charakterystyce mogło być więcej, a przewodzący misji w Azkabanie mężczyzna mógł być tylko bezimienną personą. Leworęczność charakteryzowała go najbardziej, stosunkowo niewielu czarodziejów biegle władało magią w lewej dłoni. Sam doskonale wiedział, na jakie niebezpieczeństwo czasem narażała go własna.
Bezradność była czymś, do czego nie chciał się nawet zbliżać. Dlatego nie patrzył na nią już, kiedy mówiła, odpowiadał jej też milczeniem. Była sama w sobie nieodpowiednia, niewłaściwa, była zagrożeniem. Budziła desperację, a ta, pchana emocjami — może i potrafiła być silna i dramatyczna, ale bez wątpienia pozostawała niemądra w ostatecznym rozrachunku. Nie znał przykładów dobrego jej zastosowania; była tylko czymś, od czego ludzie chcieli odwrócić się jak od żebraka na ulicy, sam czynił podobnie. Przez myśl mu przeszło, że ona ją czuła — może czasem, może częściej niż mógłby przypuszczać, ale to właśnie ona pchała ją do pewnych działań. Zmuszona do podjęcia decyzji, choć nie miała wcale żadnego wyboru. Nie dawał go jej sam, wcześniej otaczając ją ciasno i brutalnie, teraz krążąc gdzieś dookoła, ale nieustannie nie spuszczając z niej wzroku. Niepokoiła go myśl, że z owej bezradności chciał ją wyciągnąć. Częściowo. Nie chciał jej ani siłą, choć to właśnie ona pchała go do sięgania po to, czego żądał, ani nie chciał jej bezwolnej i wątłej, poddanej i słabej, nawet jeśli łechtało to jego potrzebę sprawowania kontroli i dominacji nad otoczeniem. Chciał jej z wyboru, dobrowolną i pewną o słuszności podjętej decyzji. Absurdalne myśli odepchnął jednak na bok nim pchnęły go jeszcze bardziej abstrakcyjnych wniosków. Kwestia poruszonej sprawiedliwości, a raczej jej odpowiedzi na nią wywołała w nim westchnięcie. Przewrócił jednak oczami i przytaknął jej słowom. Wybiórcza było pewnie adekwatnym określeniem względem ich relacji i tego, co w czasie jej trwania zachodziło. Przywykł już do tego. Ale jej lekkie rozbawienie zmusiło go do spojrzenia na nią znów i zatrzymania go na jej wargach na dłużej. Trudno było ją rozbawić, szczególnie jeśli ich poczucie humoru najczęściej mijało się o mile. Był to kojący widok, niósł dziwne wrażenie spokoju. Jakby cały restauracyjny szum wokół całkiem ucichł i była wokół nich tylko absolutna cisza niezaburzona ani jednym niechcianym dźwiękiem.
Strach miał swoje podłoże, należało z nim walczyć, uporać się. Ona samodzielnie nie potrafiła. I zwróciła się z tym do niego, była tu i mówiła to. Powodów mogło być wiele, nie wątpił w to, że mogła chcieć nim zmanipulować, dbając o jego ego, ale to byłoby wielce nietrafione; nigdy nie chciał być niczyim obrońcą, nigdy nie miał potrzeby stania się jej wyłącznym strażnikiem i jedyną osobą, do której mogłaby się zwrócić. Nigdy nie był jedyny. Może chciała, by to był właśnie on, chociaż nie chciał dać jej wyraźnego dowodu, że czyniła słusznie. Nie rozwiewał wątpliwości, nie mógł jej też obiecać, że spełni jej prośbę. Doceniał to, że zwracała się z tym do niego, ale nie zamierzał przysiąc jej czegoś, czego spełnić nie mógł. Posiadała ten przywilej od dawna. Nie mógł jednocześnie odmówić, bo z ową wolną wolą i możliwością podjęcia dowolnej decyzji wiązało się zagrożenie, że podejmie takie, które mu się nie spodobają. Będzie trzymał go z daleka, bo tyle mógł dziś zrobić. Bo bezprawne morderstwo śmierciożercy dziś i jemu groziło surową karą.
— To czym było?— spytał więc wprost, po jej chwili szczerości, po tym, jak milczała trawiąc jego słowa. Miał dość zakładania teorii za nią i okrywania zdarzeń tym, co wiedział na podstawie własnych doświadczeń. Jej były zupełnie inne, jej prawda była inna od jego prawdy. Otwarte drzwi dały możliwości nie tylko zajrzenia wgłąb, ale i wejścia do środka i poznania tego bardzo dobrze. Z tej szansy zamierzał skorzystać. Milczał razem z nią, nie popędzając jej do odpowiedzi, nawet jeśli wiedział z czym się to wiąże. Ludzie sprowokowani gwałtownością najczęściej mówili szczerze, odsłaniali swoje karty, wyjawiali prawdę. Czas pozwalał na odpowiednie dobranie słów, wyrażenie wszystkiego w taki sposób w jaki się chciało, niekoniecznie prawdziwy. Sam z tego korzystał. Spokój dawał mu komfort odpowiedniej gry i doboru kwestii. Ale zaryzykował. Nie pierwszy raz w trakcie tego wieczoru, pozwalając jej skompletować to wszystko w głowie, co zamierzała mu powiedzieć — jakkolwiek bliskie prawdy było.
Uniósł brew. Pamiętał tamte lata, w których dorośli stali nad nim i pouczali go we wszystkim. Znał to i rozumiał, ale tylko część wstępu, który prowadził dalej, aż do Ignotusa. Potraktował to więc jako lekcję — bo mogła być w tej dziedzinie autorytetem; brakowało mu własnych doświadczeń na tym polu. Nawet względem oceny własnego ojca. Ojca, o którym dowiedział się przypadkiem, tylko dlatego, że zawierzył intuicji i nie odpuścił tematu, którego nikt nie chciał z nim podjąć. Co mu to dało, poza prawdą? Prawdą, która podzieliła go od środka jeszcze silniej, zatrzęsła nim całym, zburzyła podwaliny świata, w którym żył i się wychowywał. Prawdą, którą okazał się spotkany na wernisażu ojciec. Nie oczekiwała od niego odpowiedzi na pytanie, które mu zadała; on nawet jej nie znał. Jaki ojcem był Ignotus? Jakim był przez dwa lata nim trafił do więzienia? Czym dla niego była owa rola i co z nią mógł zrobić, kiedy zniknął na trzydzieści lat, podczas których jego syn dorósł wychowany przez obcego mężczyznę, a później został zabity, nie spotkawszy go już nigdy. Dla niego samego? Co mógłby o nim powiedzieć? Nie pytała go po to, by uzyskać odpowiedź. Nie było o czym mówić.
— Wiedziałaś — podjął więc, nie oddalając się zbytnio od prowadzonego przez nią wątku. — Że rolę ojca: mojego, Ignotusa, sprawował ten sam człowiek? Czy to nie zabawne?— Historia rozminięta w czasie, ale pełna ironii. Trudna do uwierzenia, nietypowa historia z baśni. Ale taka też była odpowiedź na jej pytanie. Takim ojcem był właśnie Ignotus. I dokładnie takie miał prawo mówienia mu, co należało do jego zadań i jaką winien pełnić rolę. Zarzucił mu nieobecność, zarzucił mu wskazanie kiepskiego przykładu, ignorując jego szczere chęci posłużenia radą, której nie podpierało własne doświadczenie. Wiedział o tym wszak tyle, ile wyniósł z własnego domu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Nie posiadał żadnego prawa — Cassandra potwierdzała jego zdanie, upewniała go w tym przekonaniu, ale jednocześnie przyznawała mu rację, co do popełnionego błędu. Dał się złapać w sieć, z której nie potrafił się wtedy wyplątać, pogrążając w chaosie, jak dzikie zwierze w potrzasku. Nie myślał wtedy racjonalnie, a przecież to wszystko co mówiła przez cały czas było prawdą i musiał zdawać sobie z tego sprawę.
Nie lubił być zaskakiwany i zwykle nie dawał po sobie poznać, kiedy tak się działo. Ale brnęła w to dalej i głębiej, poruszając tematy, w których czuł się coraz bardziej obco, choć obracał się w tej samej sferze, choć robił dokładnie to, o czym wspominała. Kontekst był inny, odmienny i dziwny. Nie spodziewał się go, ani podobnego wyznania. Ani przez chwilę nie postrzegał siebie w tej kategorii. Ani przez moment nie próbował zgrywać Lysandrze ojca, a nawet próbować utwierdzić Cassandrę w podobnym przekonaniu. Doskonale znał jej stanowisko — Lysandra ojca nie miała i należała tylko do niej. I to samo powtórzył wtedy własnemu ojcu. Nie miał żadnego stosunku do dzieci, nie obracał się w ich kręgu. Krzyczące i płaczliwe były bachorami, które istniały gdzieś w innej czasoprzestrzeni. Lysandra była inna. Kiedy miał okazję ujrzeć ją po raz pierwszy wydawała mu się mądra i dojrzała jak na swój wiek; kiedy Cassandra przestała ją ukrywać przed nim, zdradzając pierwsze oznaki zaufania. Obserwował ją jak dorasta mimochodem, bywając w jej pobliżu, jak zmienia się z miesiąca na miesiąc. Odpowiednie działania zapewniały mu względy jej matki, wszystko wydawało się naturalne. I nie miało ani ciasnych ram ani wielkich tytułów, nikt ich nie potrzebował. Nie miał świadomości, że jego czyny plasowały go w kategorii, której istoty nawet nie znał. Kwestia krwi i jemu wydawała się najbardziej oczywista, pasująca. W jego mniemaniu mogła dawać prawo, w takim środowisku został wychowany. W świecie, gdzie krew miała największe znaczenie, gdzie pierworodni byli długo wyczekiwani, a o bękartach nikt nie chciał słyszeć; gdzie krew nadawała naturalne prawo do decydowania o przyszłości. Ani przez chwilę nie pomyślał, że mogła go postrzegać w ten sposób. I nie wiedział, co jej odpowiedzieć po raz pierwszy. Bo zapędziła go na szachownicy tak, że nie mógł wykonać już żadnego ruchu.
Ona może nie przypuszczała, czego Ignotus od niego chciał, ale on tak.
— Żebym zajął się nią tak, jak on nie mógł mną. — Doskonale wiedział, dokąd zmierzała tamta rozmowa z Ignotusem. Nie próbował od niego wyciągnąć prawdy o Lysandrze; bo przyjął słowa uzdrowicielki jako oczywistość. Bo próbował dawać mu rady, których nie miał podstaw dawać, ale wyraźnie odczuł taką potrzebę właśnie wtedy. Robił to, bo sam stracił taką szansę — to dobrze wybrzmiało w jego ostatnim liście. — I żebym przestał traktować cię tak, jak swoją uzdrowicielkę.— Bowiem to zdziwiło go wtedy najbardziej i to było punktem wyjścia do cichych zarzutów, które w niego wymierzył i którymi go spłoszył. Nie chodziło bowiem o Lysandrę, ani przez chwilę. I w tym miała słuszność, oboje mieli. Nie były to sprawy, które go dotyczyły, a intencje nie miały tu nic do powiedzenia. Nie mógł przeskoczyć czasu, który został mu odebrany wraz z prawem do snucia podobnych zaleceń. Dawanie mu rad dotyczących kobiet jednak wcale go nie zdziwiło; nie obeszło go tak, jak wyraz dezaprobaty. — Nie wyparłem się jej. Wyparłem się roli, jaką mi narzucił w swym rozczarowaniu. — O ile była w tym jakakolwiek różnica. — Nie nadawałem się na ojca— tak wtedy sądził; powtórzył jej dokładnie te same słowa, które powiedział wtedy jemu. Nie uważał, by nadawał się teraz, tamtym czynem poniekąd mógł potwierdzić własną teorię, ale prawda była taka, że niewiele o tym wiedział, a szczerość zatrzęsła tym, w czym ulokował swoje przekonania. Funkcja, którą mu przypisał Ignacy nie spłoszyła go wcale; nie był może odpowiedzialny, ale podchodził do tematu rzeczowo. Przeraziło go to jednak to, co o nim wtedy myślał, to, że uznał go za niedojrzałego i nieporadnego. Spadło na niego jak fulgoro. Było całkiem nieuzasadnione, niespodziewane. Zrzucił to na karb funkcji, której wszak obowiązku nie miał pełnić. W ten sposób pozbył się problemu, balastu i nieprzyjemnego odczucia. Problem przestał istnieć tak szybko jak się pojawił. — Tak jak i on. Ale jestem ci wdzięczny, że się go nie pozbyłaś. I wiem, że wychowasz je jak najlepiej potrafisz.— I z pewnością będzie robił to, co robił odo tej pory, aby zapewnić im bezpieczeństwo, zapewnić spokój, możliwości i pozwolić na odpowiedni rozwój. — Może chciał, by tak było — nie wiedział, co Ignotus widział w Vasylu, co nim kierowało, poza świadomością, że pomógł mu jakoś przyjść na świat. Nie chciał się zastanawiać, zaszedłby w swoich rozważaniach zbyt daleko, zbyt głęboko. Nie pojmował ani głębi relacji, ani uczuć. Słowa Cassandry więcej go nauczyły i otworzyły mu oczy na to, co dotąd było wielką niewiadomą. Był mądrzejszy, choć wcale nie bardziej doświadczony. Wiedział więcej, mógł zrozumieć rzeczywistość i spojrzeć na nią jej oczami. Bo prócz niej nie zrobił tego nikt inny. W tym jego ojciec, do którego być może taki obowiązek należał — przekazać mu to wszystko, co powinien wiedzieć i robić, aby umieć się zająć tym wszystkim i sprawować nad tym kontrolę. Ignotus był słaby, był złamany. Kreślone przez niego w liście słowa utwierdzały go w przekonaniu o tym, jak bardzo był samotny i jak bardzo chciał sprawdzić się w roli, która przepadła. Ale nie potrafił. Bo nigdy nie ofiarował mu niczego cennego i wartościowego, żadnej wiedzy, nauki poza tą jedną. Ale to potrafił już uczynić sam, bez jego rad.
— Złożyłem — przyznał od razu. Tak jak uczynili to oni wszyscy, którzy nosili na ręce symbol Lorda Voldemorta. Ściągnęli na siebie przekleństwo i oddali mu wszystko, co mieli. Dobrze znał cenę, jaką przyszło im za to zapłacić, ale była też nagroda. Chciwie po nią sięgnęli, skuszeni wizją nowego świata. Ale w tym świecie mieli szansę nie tylko istnieć, ale i trwać bezpiecznie, w dobrobycie, spokoju i potędze. I dla niej w tym świecie było miejsce, tego był absolutnie pewien. Szczególnie teraz, po tym wszystkim, co zrobiła. Chciał też, by uwierzyła w tę drogę, tak jak i on i w końcu przestała się obawiać tego, co przyniesie nowy dzień, a zamiast tego wyczekiwać go niecierpliwie.
Złożył na stole kilka monet. Ich ilość wyraźnie odciążyła jego sakiewkę, odczuł to wyraźnie, ale nie martwiło go to wcale. Były tym, czym miały być — środkiem do celu, walutą, dzięki której można było coś zyskać. Niewielki był to koszt w porównaniu do wszystkiego, przez co przechodzili na co dzień. Poczekał aż Cassandra zbierze ze stołu to wszystko i weźmie ze sobą, nie spuszczając jej przy tym z oczu, napawając się jeszcze tą chwilą, sycąc oczy jej widokiem, a następnie puścił ją przodem, krok za nią odchodząc od stolika. Przy wyjściu odebrał jej płaszcz, nie pozwalając okryć jej ramion nikomu innemu. Bynajmniej nie z powodu wychowania, które pozostawiało wiele do życzenia. Chciał ją mieć blisko. Otulił ją więc materiałem nieprzypadkowo muskając przy tym jej nagi kark i ramiona, z których zsunęła się okrywająca ją fioletowa chusta; dotykając linii obojczyków. Jej skóra była zimna. Przyjemna, gładka. Nie chciał na tym poprzestawać. Był zachłanny i tak też zagrabił sobie jej przestrzeń. Stał tuż za nią, zaciągając się zapachem jej włosów, przedzierając się przez granicę intymności w naturalny i banalny sposób pod byle pretekstem. Ale to nie wystarczyło; wiedział, że nie wystarczy ani dziś, ani na dłuższy czas. Nie oddając kontroli ani pragnieniu, ani pożądaniu ani potrzebie, oddał jej własną przestrzeń po chwili. Zbyt wiele oczu patrzyło wokół, cudza obecność powstrzymywała go przed chciwym gestem. Na dworze pogoda była wciąż tak samo podła i ponura, całkiem o tym zapomniał — spacer nie wchodził w grę, było mokro, zimno i nieprzyjemnie. Musieli dotrzeć na miejsce najszybciej jak się dało, korzystając magii i transformacji.
| zt x2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 1 maja 1957r.
Po chłodniejszym kwietniu maj wydawał się na tyle ciepły, by częściej wychodzić i obnosić się z piękną sukienką z najnowszej kolekcji, prosto od projektanta. Normalnie nie byłoby ją na to stać, gdyby nie była szanowaną operową śpiewaczką, powinna się więc cieszyć. Ona jednak najchętniej by nie wychodziła, co stwarzało następujące pytanie – czemu? Czy to przez pogorszony stan zdrowia, dalszą żałobę po bracie, a może zły nastrój? Było tyle powodów, dla których mogła woleć zostać w domu.
Najbardziej przed spotkaniami broniła ją jednak ona sama. Gdy nie chodziło o pracę – którą Angelica, nawiasem mówiąc, trudniła się tylko po to, by kupić sobie prywatny dworek, gdzie mogłaby mieć skupienia i inspiracji pod dostatkiem – Angelique najchętniej siedziała w domu. Dobrze czuła się tylko w znanym i bliskim sobie towarzystwie, nie musząc grać kogoś, kogo uważała, że nim nie jest. Zresztą, nie przyznawała tego nikomu, ale ilekroć dołączała do tłumu, czuła się inna. Odstawała wyglądem, jak to potomkini wil, a w dodatku miała wrażenie, że jej zachowanie jest dość… specyficzne. Myślała, że nie pasuje i jest tylko kulą u nogi przynajmniej raz dziennie.
Dzisiaj Fantasmagorii o dziwo się poszczęściło – Blythe zatęskniła za baletami popularnymi we Francji. Postanowiła więc odwiedzić najpopularniejszy i najbardziej szanowany brytyjski przybytek. Oczywiście sama, bez zbędnego towarzystwa adoratorów, choć zastanawiała się czasem, czy ten brak partnera u boku nie powodował, że przybywało ich coraz więcej i więcej. Mężczyźni czasem naprawdę nie potrafili dać sobie spokoju.
Na występ przyszła ubrana modnie, w atłasowych rękawiczkach i kapeluszu w kolorze ecru. Na główny strój wybrała wystawną długą beżową suknię z orchideą zawieszoną tuż pomiędzy piersiami. Pomimo kilku warstw trenu i wielu ozdobników czuła się dobrze w tej sukni. Podkreślała jej kobiecą figurę, nie mogła odmówić projektantowi kunsztu.
Stukot jej obcasów zginął gdzieś w tłumie odgłosów wydawanych przez resztę gości. Do przedstawienia zostało jeszcze kilkanaście minut. Postanowiła więc zaczekać, zajmując jedno z pobliskich siedzeń.
Po chłodniejszym kwietniu maj wydawał się na tyle ciepły, by częściej wychodzić i obnosić się z piękną sukienką z najnowszej kolekcji, prosto od projektanta. Normalnie nie byłoby ją na to stać, gdyby nie była szanowaną operową śpiewaczką, powinna się więc cieszyć. Ona jednak najchętniej by nie wychodziła, co stwarzało następujące pytanie – czemu? Czy to przez pogorszony stan zdrowia, dalszą żałobę po bracie, a może zły nastrój? Było tyle powodów, dla których mogła woleć zostać w domu.
Najbardziej przed spotkaniami broniła ją jednak ona sama. Gdy nie chodziło o pracę – którą Angelica, nawiasem mówiąc, trudniła się tylko po to, by kupić sobie prywatny dworek, gdzie mogłaby mieć skupienia i inspiracji pod dostatkiem – Angelique najchętniej siedziała w domu. Dobrze czuła się tylko w znanym i bliskim sobie towarzystwie, nie musząc grać kogoś, kogo uważała, że nim nie jest. Zresztą, nie przyznawała tego nikomu, ale ilekroć dołączała do tłumu, czuła się inna. Odstawała wyglądem, jak to potomkini wil, a w dodatku miała wrażenie, że jej zachowanie jest dość… specyficzne. Myślała, że nie pasuje i jest tylko kulą u nogi przynajmniej raz dziennie.
Dzisiaj Fantasmagorii o dziwo się poszczęściło – Blythe zatęskniła za baletami popularnymi we Francji. Postanowiła więc odwiedzić najpopularniejszy i najbardziej szanowany brytyjski przybytek. Oczywiście sama, bez zbędnego towarzystwa adoratorów, choć zastanawiała się czasem, czy ten brak partnera u boku nie powodował, że przybywało ich coraz więcej i więcej. Mężczyźni czasem naprawdę nie potrafili dać sobie spokoju.
Na występ przyszła ubrana modnie, w atłasowych rękawiczkach i kapeluszu w kolorze ecru. Na główny strój wybrała wystawną długą beżową suknię z orchideą zawieszoną tuż pomiędzy piersiami. Pomimo kilku warstw trenu i wielu ozdobników czuła się dobrze w tej sukni. Podkreślała jej kobiecą figurę, nie mogła odmówić projektantowi kunsztu.
Stukot jej obcasów zginął gdzieś w tłumie odgłosów wydawanych przez resztę gości. Do przedstawienia zostało jeszcze kilkanaście minut. Postanowiła więc zaczekać, zajmując jedno z pobliskich siedzeń.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Burzliwy kwiecień przeminął, choć Elise spędziła go znacznie spokojniej niż większość obywateli, choćby z tego względu, że była lady, i jako taka żyła pod kloszem, chroniona przed złem świata. Jedyna niedogodność, jaką poważnie odczuwała, to mniejsza ilość wyjść, szczególnie do miejsc znajdujących się w Londynie. Jej rodzina obawiała się, że szlamy buntujące się nowemu porządkowi mogły stanowić realne zagrożenie dla młodej lady, dlatego też, jeśli już Nottówna w stolicy bywała, to zawsze w towarzystwie.
Także Elise, urabiana przez rodzinę, całkowicie wierzyła w to, że to szlamy i ich miłośnicy stanowią niebezpieczeństwo dla pokojowego społeczeństwa czystej krwi, pragnącego pielęgnować tradycje i swój wyjątkowy, lepszy status. Podobało jej się to, że Londyn był oczyszczany z niegodnych i może niedługo czarodzieje wreszcie nie będą musieli się ukrywać, a podziały w samym magicznym społeczeństwie uwydatnią się, stawiając szlachetne rody jeszcze wyżej na piedestale. Elise uwielbiała myśleć o sobie jako o jednostce wyjątkowej, lepszej od innych, a urodzenie w takiej, a nie innej rodzinie pomagało jej w tym.
Do baletu przybyła wraz z matką i siostrą i udały się na wyznaczone na biletach miejsca. Naprawdę cieszyła się na możliwość obejrzenia występu, bowiem lubiła podziwiać sztukę na najwyższym poziomie. Brakowało jej też rozrywek, jako że większość kwietnia, a zwłaszcza jego początek spędziła w posiadłości. Zupełnie jak rok temu, gdy trwały anomalie. Dzisiaj, pierwszego maja, mijał równy rok od tamtych okropnych zdarzeń, które zachwiały jej codziennością, gdy jeszcze miała przed sobą ostatnie tygodnie w Hogwarcie.
Usiadła, ostrożnie układając poły swej ciemnozielonej sukni, by uniknąć późniejszych nieestetycznych zagnieceń na drogim, eleganckim materiale. Przyszło jej siedzieć obok jakiejś nieznanej jej panienki. Naprawdę ładnej – a jako że Elise miała już troszkę do czynienia z półwilami, posiadając wszak kuzynkę posiadającą te wyjątkowe geny, domyślała się, że ma obok siebie inną potomkinię wili. Gdzieś w środku poczuła zazdrość. Lubiła być najlepsza i najpiękniejsza, a tymczasem półwile zawsze były ładniejsze od niej, co było jej nie w smak. Przyjrzała się dyskretnie siedzącej obok niej pannie, której chyba nie widziała na salonach, bo przecież zapamiętałaby ją. Półwil nie dało się przegapić. Ale mogła też mieć do czynienia z jakąś przyjezdną damą, Fantasmagorię odwiedzali różni czarodzieje, choć byle hołoty na szczęście tu nie wpuszczano. Zlustrowała wzrokiem odzienie nieznajomej.
- Panna tutaj pierwszy raz? – zapytała uprzejmie, miarkując ciekawość. – Słyszałam, że ma dziś wystąpić magiczny balet z Francji. Widziała już kiedyś panienka tych artystów?
Do występu pozostało jeszcze trochę czasu. Nie chciała tak siedzieć w ciszy, a siedząca po jej drugiej stronie siostra wydawała się dziś markotna i nieskora do pogawędek, więc Elise postanowiła zaczepić nieznajomą półwilę.
Także Elise, urabiana przez rodzinę, całkowicie wierzyła w to, że to szlamy i ich miłośnicy stanowią niebezpieczeństwo dla pokojowego społeczeństwa czystej krwi, pragnącego pielęgnować tradycje i swój wyjątkowy, lepszy status. Podobało jej się to, że Londyn był oczyszczany z niegodnych i może niedługo czarodzieje wreszcie nie będą musieli się ukrywać, a podziały w samym magicznym społeczeństwie uwydatnią się, stawiając szlachetne rody jeszcze wyżej na piedestale. Elise uwielbiała myśleć o sobie jako o jednostce wyjątkowej, lepszej od innych, a urodzenie w takiej, a nie innej rodzinie pomagało jej w tym.
Do baletu przybyła wraz z matką i siostrą i udały się na wyznaczone na biletach miejsca. Naprawdę cieszyła się na możliwość obejrzenia występu, bowiem lubiła podziwiać sztukę na najwyższym poziomie. Brakowało jej też rozrywek, jako że większość kwietnia, a zwłaszcza jego początek spędziła w posiadłości. Zupełnie jak rok temu, gdy trwały anomalie. Dzisiaj, pierwszego maja, mijał równy rok od tamtych okropnych zdarzeń, które zachwiały jej codziennością, gdy jeszcze miała przed sobą ostatnie tygodnie w Hogwarcie.
Usiadła, ostrożnie układając poły swej ciemnozielonej sukni, by uniknąć późniejszych nieestetycznych zagnieceń na drogim, eleganckim materiale. Przyszło jej siedzieć obok jakiejś nieznanej jej panienki. Naprawdę ładnej – a jako że Elise miała już troszkę do czynienia z półwilami, posiadając wszak kuzynkę posiadającą te wyjątkowe geny, domyślała się, że ma obok siebie inną potomkinię wili. Gdzieś w środku poczuła zazdrość. Lubiła być najlepsza i najpiękniejsza, a tymczasem półwile zawsze były ładniejsze od niej, co było jej nie w smak. Przyjrzała się dyskretnie siedzącej obok niej pannie, której chyba nie widziała na salonach, bo przecież zapamiętałaby ją. Półwil nie dało się przegapić. Ale mogła też mieć do czynienia z jakąś przyjezdną damą, Fantasmagorię odwiedzali różni czarodzieje, choć byle hołoty na szczęście tu nie wpuszczano. Zlustrowała wzrokiem odzienie nieznajomej.
- Panna tutaj pierwszy raz? – zapytała uprzejmie, miarkując ciekawość. – Słyszałam, że ma dziś wystąpić magiczny balet z Francji. Widziała już kiedyś panienka tych artystów?
Do występu pozostało jeszcze trochę czasu. Nie chciała tak siedzieć w ciszy, a siedząca po jej drugiej stronie siostra wydawała się dziś markotna i nieskora do pogawędek, więc Elise postanowiła zaczepić nieznajomą półwilę.
Przedstawienie miało się wkrótce zacząć. Czuła, jak szybko biło jej serce, jak pojawiał się lekki róż na policzkach. Była podekscytowana, nie mogła nic na to poradzić. Tak dawno miała do czynienia z tego rodzaju sztuką… Tęskniła za nią, prawie jak za dawno niewidzianą przyjaciółką. Chciała znów ją spotkać.
Nie spodziewała, że ktoś ją zaczepi. A przynajmniej – nie kobieta. Zamrugała chwilę, orientując się, że wśród tłumu pięknych panien, chodziło właśnie o nią. Odwróciła głowę w stronę, z której padło pytanie.
– Nie powiedziałabym, że pierwszy – W końcu mieszkała w Anglii już wcześniej. – ale minęło trochę czasu, od kiedy tu ostatnio byłam.
Straciła rachubę, ile dni minęło, kiedy dokładnie była w Fantasmagorii. Ulice Londynu również wydawały jej się dziwnie nieznajome. Tak jakby wracała do obcego miejsca i obcych mieszkańców, nie znała ich zwyczajów ani nie potrafiła odczytać, czego od niej oczekują. Czyżby pobyt we Francji uniewrażliwił ją na swoich pobratymców na tyle, by ich tak widziała? A może… sama się na nich zamknęła, budując wysokie mury, których nie sposób przebyć?
Uniosła lekko kącik ust na pytanie młodej damy. Mogła się domyślić, że nawet tu nie będzie mogła uwolnić się od Francji. Najbardziej popularne i szanowane trupy baletowe pochodziły przecież między innymi stamtąd.
– Jeżeli to akurat ten, o którym myślę to nie będzie to nasze pierwsze spotkanie… – odparła wpatrując się przez chwilę w przyszykowaną scenę. – Ale mam wrażenie, że i tak mnie zaskoczą.
Czy tę młodą kobietę interesował balet? Mogła oczywiście przyjść tu, bo rodzina na niej to wymusiła. Wyglądała jednak, jakby nadchodzący występ ją cieszył.
– Z pokolenia na pokolenie mam wrażenie, że są coraz lepsi – dodała, przypominając sobie czas, kiedy to jej matka z nimi występowała. Bez względu na to, czy przychodziło jej grać pierwsze skrzypce, czy drobne role, zawsze zadziwiała publiczność swoim oddaniem postaci. Śnieżynka, kwiat, wróżka… To nie miało znaczenia, kogo kroki tańczyła. Liczyła się tylko pasja w jej oczach, pełne energii ruchy i podążanie za piękną muzyką płynącą z instrumentów.
Po jej odejściu naturalnie zastąpiono ją kimś innym. Widziała to kilkukrotnie w balecie, nie była więc tym zdziwiona. Każda tancerka i tancerz mieli w sobie coś wyjątkowego, co, dzięki daniu im szansy, kierownik teatru mógł znacznie pomóc im wydobyć.
Z operą miała odczucie, że było podobnie. Były postacie mniej znaczące lub bardziej… Ale tu chodziło o coś więcej. Dlatego nigdy nie chciała stać w chórze w pierwszym rzędzie. Nie tylko czuła się na tyle lepiej – wiedziała, że tak czy owak się spełnia. Nie potrzebowała oczu zwróconych wyłącznie na nią, burzy oklasków czy najelegantszych stroi. Jej śpiew brał się z czystej, nieskalanej żądzą sukcesu chęci.
Nie spodziewała, że ktoś ją zaczepi. A przynajmniej – nie kobieta. Zamrugała chwilę, orientując się, że wśród tłumu pięknych panien, chodziło właśnie o nią. Odwróciła głowę w stronę, z której padło pytanie.
– Nie powiedziałabym, że pierwszy – W końcu mieszkała w Anglii już wcześniej. – ale minęło trochę czasu, od kiedy tu ostatnio byłam.
Straciła rachubę, ile dni minęło, kiedy dokładnie była w Fantasmagorii. Ulice Londynu również wydawały jej się dziwnie nieznajome. Tak jakby wracała do obcego miejsca i obcych mieszkańców, nie znała ich zwyczajów ani nie potrafiła odczytać, czego od niej oczekują. Czyżby pobyt we Francji uniewrażliwił ją na swoich pobratymców na tyle, by ich tak widziała? A może… sama się na nich zamknęła, budując wysokie mury, których nie sposób przebyć?
Uniosła lekko kącik ust na pytanie młodej damy. Mogła się domyślić, że nawet tu nie będzie mogła uwolnić się od Francji. Najbardziej popularne i szanowane trupy baletowe pochodziły przecież między innymi stamtąd.
– Jeżeli to akurat ten, o którym myślę to nie będzie to nasze pierwsze spotkanie… – odparła wpatrując się przez chwilę w przyszykowaną scenę. – Ale mam wrażenie, że i tak mnie zaskoczą.
Czy tę młodą kobietę interesował balet? Mogła oczywiście przyjść tu, bo rodzina na niej to wymusiła. Wyglądała jednak, jakby nadchodzący występ ją cieszył.
– Z pokolenia na pokolenie mam wrażenie, że są coraz lepsi – dodała, przypominając sobie czas, kiedy to jej matka z nimi występowała. Bez względu na to, czy przychodziło jej grać pierwsze skrzypce, czy drobne role, zawsze zadziwiała publiczność swoim oddaniem postaci. Śnieżynka, kwiat, wróżka… To nie miało znaczenia, kogo kroki tańczyła. Liczyła się tylko pasja w jej oczach, pełne energii ruchy i podążanie za piękną muzyką płynącą z instrumentów.
Po jej odejściu naturalnie zastąpiono ją kimś innym. Widziała to kilkukrotnie w balecie, nie była więc tym zdziwiona. Każda tancerka i tancerz mieli w sobie coś wyjątkowego, co, dzięki daniu im szansy, kierownik teatru mógł znacznie pomóc im wydobyć.
Z operą miała odczucie, że było podobnie. Były postacie mniej znaczące lub bardziej… Ale tu chodziło o coś więcej. Dlatego nigdy nie chciała stać w chórze w pierwszym rzędzie. Nie tylko czuła się na tyle lepiej – wiedziała, że tak czy owak się spełnia. Nie potrzebowała oczu zwróconych wyłącznie na nią, burzy oklasków czy najelegantszych stroi. Jej śpiew brał się z czystej, nieskalanej żądzą sukcesu chęci.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Elise miała artystyczną duszę i kochała piękno, choć zarazem brakowało jej pewnej wrażliwości częstej u artystów. Była do granic możliwości egoistyczna i egocentryczna, a także wartościowała sztukę przez pryzmat czystości krwi jej twórców. Nie chciałaby oglądać czegoś, co było tworem szlamy, za najlepszą uznawała bowiem sztukę tworzoną przez czarodziejów czystej krwi, nieważne, czy dotyczyło to muzyki, literatury, malarstwa czy pokazów baletowych. W każdym aspekcie życia Elise pamiętała o rodowych wartościach i o umiłowaniu czystokrwistych idei.
Była jednak osóbką towarzyską, nigdy nie była nieśmiała i zahukana, a miała świadomość swojej wartości i tego, że była osobą, którą warto było poznać. Lubiła wchodzić w interakcje z otoczeniem, oczywiście pod warunkiem, że nie był to najzwyklejszy plebs, do którego nie odzywała się jeśli nie było to konieczne. Ale w miejscu takim jak to nie mogło jej to grozić, więc nie musiała się bać, że śliczna półwila okaże się jednocześnie szlamą, zresztą na szlamę wyglądała zbyt elegancko. Poza tym czy szlamy miały jeszcze odwagę przychodzić do Londynu po tym, co się wydarzyło?
- To niezwykłe miejsce i zawsze chętnie się tutaj wraca na kolejne spektakle – przyznała. Odkąd skończyła Hogwart była tu już sporo razy. Ale tej dziewczyny nie kojarzyła z Hogwartu, a na pewno zapamiętałaby półwilę, one zawsze rzucały się w oczy, a nieznajoma nie mogła być od niej dużo starsza. Mogła jednak uczyć się we Francji; Nottówna nie dostąpiła tego przywileju, zmuszona spędzić siedem lat w nudnym, pozbawionym artystycznych doznań Hogwarcie.
- Pochodzi panienka z Francji i to tam miała okazję oglądać ich wcześniej? – zapytała z ciekawości po chwili, by się upewnić; było w niej coś, co przywodziło na myśl ten kraj, zwłaszcza że zdawała się kojarzyć mającą dziś wystąpić grupę taneczną. Elise trochę ich widziała, ale ta akurat miała być dla niej nowością, w końcu skończyła szkołę niespełna rok temu i nie widziała jeszcze wszystkiego, co artystyczne przybytki Anglii miały do zaoferowania.
- Miejmy nadzieję, że w istocie zaskoczą mnie pozytywnie, pragnę obejrzeć coś naprawdę dobrego, co utkwi w mojej pamięci na dłużej – zaznaczyła. Była dość wybredną panienką, czasem trudno było ją zadowolić i często potrafiła dopatrzeć się jakichś mankamentów właściwie we wszystkim. – Sama też kiedyś trochę tańczyłam, ale bardziej niż balet preferuję taniec balowy, lepiej sprawdza się na salonach.
Jako dziewczynka ćwiczyła balet, ale z wiekiem jej umiejętności znacząco zmalały i dziś pamiętała tylko podstawowe kroki, była za to naprawdę dobra w zakresie tańców balowych. Podczas sabatów lady Nott czarowała kawalerów swym pełnym gracji tańcem. Ale na scenach takich jak ta to baletnice prezentowały się dużo wdzięczniej, pląsając w rytm muzyki z godną podziwu synchronizacją ruchów.
Była jednak osóbką towarzyską, nigdy nie była nieśmiała i zahukana, a miała świadomość swojej wartości i tego, że była osobą, którą warto było poznać. Lubiła wchodzić w interakcje z otoczeniem, oczywiście pod warunkiem, że nie był to najzwyklejszy plebs, do którego nie odzywała się jeśli nie było to konieczne. Ale w miejscu takim jak to nie mogło jej to grozić, więc nie musiała się bać, że śliczna półwila okaże się jednocześnie szlamą, zresztą na szlamę wyglądała zbyt elegancko. Poza tym czy szlamy miały jeszcze odwagę przychodzić do Londynu po tym, co się wydarzyło?
- To niezwykłe miejsce i zawsze chętnie się tutaj wraca na kolejne spektakle – przyznała. Odkąd skończyła Hogwart była tu już sporo razy. Ale tej dziewczyny nie kojarzyła z Hogwartu, a na pewno zapamiętałaby półwilę, one zawsze rzucały się w oczy, a nieznajoma nie mogła być od niej dużo starsza. Mogła jednak uczyć się we Francji; Nottówna nie dostąpiła tego przywileju, zmuszona spędzić siedem lat w nudnym, pozbawionym artystycznych doznań Hogwarcie.
- Pochodzi panienka z Francji i to tam miała okazję oglądać ich wcześniej? – zapytała z ciekawości po chwili, by się upewnić; było w niej coś, co przywodziło na myśl ten kraj, zwłaszcza że zdawała się kojarzyć mającą dziś wystąpić grupę taneczną. Elise trochę ich widziała, ale ta akurat miała być dla niej nowością, w końcu skończyła szkołę niespełna rok temu i nie widziała jeszcze wszystkiego, co artystyczne przybytki Anglii miały do zaoferowania.
- Miejmy nadzieję, że w istocie zaskoczą mnie pozytywnie, pragnę obejrzeć coś naprawdę dobrego, co utkwi w mojej pamięci na dłużej – zaznaczyła. Była dość wybredną panienką, czasem trudno było ją zadowolić i często potrafiła dopatrzeć się jakichś mankamentów właściwie we wszystkim. – Sama też kiedyś trochę tańczyłam, ale bardziej niż balet preferuję taniec balowy, lepiej sprawdza się na salonach.
Jako dziewczynka ćwiczyła balet, ale z wiekiem jej umiejętności znacząco zmalały i dziś pamiętała tylko podstawowe kroki, była za to naprawdę dobra w zakresie tańców balowych. Podczas sabatów lady Nott czarowała kawalerów swym pełnym gracji tańcem. Ale na scenach takich jak ta to baletnice prezentowały się dużo wdzięczniej, pląsając w rytm muzyki z godną podziwu synchronizacją ruchów.
Nie kojarzyła w ogóle dociekliwego dziewczęcia, które miała przed sobą. Nie mogła więc uczyć się w Beauxbatons… A może była starsza, niż wyglądała? To wyjaśniłoby zamiłowanie do sztuki, z drugiej strony przecież nie tylko uczniowie tej jednej szkoły lubili artystyczne rozrywki. Ktoś poza francuskimi potomkami byłby nawet ciekawszy, można by rzec. Przez ostatnie miesiące miała ich już serdecznie dosyć.
Odgarnęła niesfornie opadający na czoło kosmyk, spoglądając z pewnym zaskoczeniem na nieznajomą. Wydawała się tak niewinnie pasjonować baletem… Tym bardziej było jej szkoda, że żadna sztuka nie pokazuje, co się dzieje po opuszczeniu kurtyny. Za dotkliwie pamiętała, jak jej mama opowiadała, że w tego rodzaju tańcu nie można było im nawet trochę przytyć. Miały być szczupłe, regularnie ćwiczyć układy, a w przypadku kontuzji wszystko i tak szło na marne. Tańczenie na pointach było trudne, więc cieszyła się, że jej akurat dostało się w willim spadku co innego. Chociaż czy przy śpiewie można było mówić o warunkach idealnych? Wielokrotnie słyszała, że bez słuchu muzycznego nawet najlepszy wokalista może być stratny.
Ale każdy kij miał dwa końce i trzeba było to zaakceptować. Sztuka była cierpieniem, a cierpienie uszlachetniało. Bez starań i bólu nikt nie odniósłby sukcesu… Zresztą, co to za sukces, który osiąga się wyłącznie talentem? Szczęście, nic więcej.
– To prawda, choć takie miejsca zawsze wydają mi się małe – dodała melodyjnie.
… tak jakbym się w nich dusiła – dokończyła w myślach. Występowała na tego rodzaju scenach bardzo często – z tyłu były o wiele mniejsze, niż się zdawało. A może to tylko wrażenie spowodowane tym, że znała już ich plany na pamięć? W każdym razie nie powiedziała tego na głos, bo czuła, że tylko ona siebie w tym rozumie.
– Poniekąd – pokiwała głową w uznaniu za umiejętność dedukcji. – Ale nie do końca. Jestem tylko w połowie Francuzką, urodziłam się w Anglii.
Zastanawiała się, co by się stało, gdyby jej matkę wziął za żonę kto inny… Jakiś lord? A może Włoch? Czy w ogóle odwiedziłaby kiedykolwiek Anglię? Nie znała swojego ojca, ale była poniekąd wdzięczna, że pomimo śmierci dał jej mamie szczęście – wychodząc za uzdrowiciela, miała uśmiech na twarzy rozjaśniający najgorszy mrok… Angelica pamiętała ten dzień dokładnie. I piękna suknia ślubna nie była tym, co ucieszyło wdowę Blythe najbardziej. Łączyło ich prawdziwe uczucie, a ojczym z dumą zastępował jej ojca.
– Ale fakt – dopowiedziała w reakcji na drugie pytanie. – Widziałam ich już wcześniej… wielokrotnie.
Nie zamierzała kłamać, to było oczywiste. Zresztą, co by to dało? Spektakl jeszcze się nie zaczął, nie widziała problemu, by umilić sobie czas rozmową. Na pewno było to lepsze niż siedzenie zupełnie samej pośród tłumu – odwracało uwagę, przez co nie była tak nerwowa. Choć i tak miała wrażenie, że to nie scena zwraca oczy wszystkich najbardziej…
Odrobinę odpłynęła, gdy jej towarzyszka kontynuowała wywód. Chciała zobaczyć na tej scenie matkę, choć wiedziała, że było to niemożliwe. Ale gdyby tak zawiesić podkowę albo znaleźć czterolistną koniczynę? Zaczęła myśleć o jawnych mitach, tak przemożna dopadła ją chęć spotkania rodzicielki.
… na salonach – zabrzmiało nagle w jej głowie. Miała uczucie, że się przesłyszała.
Zmarszczyła swoje piękne czoło, po czym skierowała się do młodszej od siebie dziewczyny:
– Przepraszam, panienko, zamyśliłam się. Mówiłaś o tańcu balowym i salonach… Możesz powtórzyć? – poprosiła delikatnie. Zainteresowanie tego typu tańcem i śmietanką towarzyską oczywiście nie było dosłownym potwierdzeniem, że jest arystokratką. Wiele kobiet krwi czystej lub szlachetnej lubowało się w tańcu balowym, nawet panna Blythe należała do jednej z nich. Nie należała do rodu szlacheckiego, żywiono jednak nadzieję, że za kogoś z wyższych sfer wyjdzie… Czy to możliwe, że nieznajomą postawiono w podobnej sytuacji co ją samą?
Odgarnęła niesfornie opadający na czoło kosmyk, spoglądając z pewnym zaskoczeniem na nieznajomą. Wydawała się tak niewinnie pasjonować baletem… Tym bardziej było jej szkoda, że żadna sztuka nie pokazuje, co się dzieje po opuszczeniu kurtyny. Za dotkliwie pamiętała, jak jej mama opowiadała, że w tego rodzaju tańcu nie można było im nawet trochę przytyć. Miały być szczupłe, regularnie ćwiczyć układy, a w przypadku kontuzji wszystko i tak szło na marne. Tańczenie na pointach było trudne, więc cieszyła się, że jej akurat dostało się w willim spadku co innego. Chociaż czy przy śpiewie można było mówić o warunkach idealnych? Wielokrotnie słyszała, że bez słuchu muzycznego nawet najlepszy wokalista może być stratny.
Ale każdy kij miał dwa końce i trzeba było to zaakceptować. Sztuka była cierpieniem, a cierpienie uszlachetniało. Bez starań i bólu nikt nie odniósłby sukcesu… Zresztą, co to za sukces, który osiąga się wyłącznie talentem? Szczęście, nic więcej.
– To prawda, choć takie miejsca zawsze wydają mi się małe – dodała melodyjnie.
… tak jakbym się w nich dusiła – dokończyła w myślach. Występowała na tego rodzaju scenach bardzo często – z tyłu były o wiele mniejsze, niż się zdawało. A może to tylko wrażenie spowodowane tym, że znała już ich plany na pamięć? W każdym razie nie powiedziała tego na głos, bo czuła, że tylko ona siebie w tym rozumie.
– Poniekąd – pokiwała głową w uznaniu za umiejętność dedukcji. – Ale nie do końca. Jestem tylko w połowie Francuzką, urodziłam się w Anglii.
Zastanawiała się, co by się stało, gdyby jej matkę wziął za żonę kto inny… Jakiś lord? A może Włoch? Czy w ogóle odwiedziłaby kiedykolwiek Anglię? Nie znała swojego ojca, ale była poniekąd wdzięczna, że pomimo śmierci dał jej mamie szczęście – wychodząc za uzdrowiciela, miała uśmiech na twarzy rozjaśniający najgorszy mrok… Angelica pamiętała ten dzień dokładnie. I piękna suknia ślubna nie była tym, co ucieszyło wdowę Blythe najbardziej. Łączyło ich prawdziwe uczucie, a ojczym z dumą zastępował jej ojca.
– Ale fakt – dopowiedziała w reakcji na drugie pytanie. – Widziałam ich już wcześniej… wielokrotnie.
Nie zamierzała kłamać, to było oczywiste. Zresztą, co by to dało? Spektakl jeszcze się nie zaczął, nie widziała problemu, by umilić sobie czas rozmową. Na pewno było to lepsze niż siedzenie zupełnie samej pośród tłumu – odwracało uwagę, przez co nie była tak nerwowa. Choć i tak miała wrażenie, że to nie scena zwraca oczy wszystkich najbardziej…
Odrobinę odpłynęła, gdy jej towarzyszka kontynuowała wywód. Chciała zobaczyć na tej scenie matkę, choć wiedziała, że było to niemożliwe. Ale gdyby tak zawiesić podkowę albo znaleźć czterolistną koniczynę? Zaczęła myśleć o jawnych mitach, tak przemożna dopadła ją chęć spotkania rodzicielki.
… na salonach – zabrzmiało nagle w jej głowie. Miała uczucie, że się przesłyszała.
Zmarszczyła swoje piękne czoło, po czym skierowała się do młodszej od siebie dziewczyny:
– Przepraszam, panienko, zamyśliłam się. Mówiłaś o tańcu balowym i salonach… Możesz powtórzyć? – poprosiła delikatnie. Zainteresowanie tego typu tańcem i śmietanką towarzyską oczywiście nie było dosłownym potwierdzeniem, że jest arystokratką. Wiele kobiet krwi czystej lub szlachetnej lubowało się w tańcu balowym, nawet panna Blythe należała do jednej z nich. Nie należała do rodu szlacheckiego, żywiono jednak nadzieję, że za kogoś z wyższych sfer wyjdzie… Czy to możliwe, że nieznajomą postawiono w podobnej sytuacji co ją samą?
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Elise nie dostąpiła szczęścia uczenia się w tak artystycznej i dystyngowanej placówce. Poszła do Hogwartu, z czego nigdy nie była zbytnio zadowolona nawet mimo zamiłowania do tradycji, a dotychczas większość Nottów uczyła się w Hogwarcie i trafiała do Slytherinu. Swoje artystyczne zamiłowania mogła rozwijać przez wakacje, i wtedy to pielęgnowała swoje muzyczne talenty przejęte po rodzinie ze strony matki. Miała wrodzony talent, ale byłby on niczym bez ćwiczeń i praktyki. Elise była bardzo muzykalna, świetnie grała na fortepianie, dobrze śpiewała i znała się na muzyce klasycznej, ale to były jedyne dziedziny, w których przodowała, bo w żadnej z magicznych dziedzin nie była zbyt dobra, co pewnie było skutkiem tego, że zamiast się uczyć wolała myśleć o salonowym życiu, o muzyce, balach i pięknych strojach. W końcu była damą, więc po co jej być mądrą? Przecież i tak nie zamierzała nigdy pracować, a o jej byt troszczył się ród, najpierw własny, a w przyszłości męża. Nie musiała też być dobrą czarownicą, bo i tak skrzaty domowe były na każde skinienie. Mogła więc zajmować się muzyką i salonowym życiem, i czekać na księcia z bajki, który wsunie na jej palec pierścionek zaręczynowy.
- Małe? – zdziwiła się, poruszając się lekko na miękkim fotelu. – Więc pochodzi panienka z Anglii? Nie pamiętam panienki z Hogwartu, czyżbyś zatem miała przywilej pobierać nauki w Beauxbatons? – zapytała z zaciekawieniem, ale w głębi duszy poczuła iskierki zazdrości. Nie dość że miała wyjątkowe geny wili, to jeszcze uczyła się w szkole, gdzie nie zapomina się o wychowaniu godnym dam, jak miało to miejsce w Hogwarcie. Choć w Slytherinie pamiętano o wartości czystej krwi, w innych domach roiło się od szlam i ich miłośników, a nauczyciele traktowali wszystkich równo, z czym nigdy się nie pogodziła, bo przecież jako lady zasługiwała na wyjątkowe przywileje.
Była też, rzecz jasna, ciekawa jakie nazwisko nosiła nieznajoma. W końcu miała tendencję do oceniania ludzi przez pryzmat pochodzenia i czystości krwi, więc wolałaby się upewnić, że jej rozmówczyni ma odpowiednio czystą krew. Ale z drugiej strony, czy szlama lub półszlama mogłaby tak po prostu przyjść do Londynu i wejść do Fantasmagorii?
- Spełnili panienki oczekiwania? – zapytała. Ona dopiero miała się przekonać, czy artyści przypadną do gustu jej, ale że mieli dobre opinie, wyczekiwała ich występu z zainteresowaniem i nadzieją, że nie dopatrzy się niczego, na co mogłaby narzekać.
Wspomniała co nieco o swoim kontakcie z tańcem, ale poczuła się nieco dotknięta tym, że rozmówczyni najwyraźniej nie słuchała jej uważnie i chciała, żeby powtórzyła. Elise była osóbką na tyle roszczeniową i o wysokim mniemaniu o sobie, że uwielbiała, jak inni obdarzali ją uwagą, a jeśli jej nie słuchali, to znaczy, że tej uwagi nie kierowali w jej stronę. Leciutko skrzywiła usteczka.
- Ach tak, mówiłam... Taniec balowy ma swoje wyjątkowe miejsce w moim życiu. Jestem damą, pochodzę ze wspaniałego i szlachetnego rodu Nottów, jako dziecko odebrałam staranne nauki, mające mnie przygotować na debiut i bywanie na salonach. Tańcząc z jakimś przystojnym lordem nie mogłabym sobie pozwolić na niezgrabność, co to, to nie – z gracją machnęła szczupłą rączką; nie kryła się ze swoim pochodzeniem, była dumna, wręcz pyszna, i była ciekawa, jakie wrażenie wywrą jej słowa na nieznajomej, która na pewno nie była lady, bo inaczej Elise raczej by ją rozpoznała. Półwilę byłoby niezmiernie trudno przegapić na salonach, na pewno taka osoba by ją zainteresowała i nie pozwoliła się pominąć, tak jak niektóre mdłe, nijakie szare myszki. Poza tym liczyła też skrycie na to, że nieznajoma przedstawi się jej, by mogła się upewnić, że w ogóle wypadało jej z nią rozmawiać.
- Małe? – zdziwiła się, poruszając się lekko na miękkim fotelu. – Więc pochodzi panienka z Anglii? Nie pamiętam panienki z Hogwartu, czyżbyś zatem miała przywilej pobierać nauki w Beauxbatons? – zapytała z zaciekawieniem, ale w głębi duszy poczuła iskierki zazdrości. Nie dość że miała wyjątkowe geny wili, to jeszcze uczyła się w szkole, gdzie nie zapomina się o wychowaniu godnym dam, jak miało to miejsce w Hogwarcie. Choć w Slytherinie pamiętano o wartości czystej krwi, w innych domach roiło się od szlam i ich miłośników, a nauczyciele traktowali wszystkich równo, z czym nigdy się nie pogodziła, bo przecież jako lady zasługiwała na wyjątkowe przywileje.
Była też, rzecz jasna, ciekawa jakie nazwisko nosiła nieznajoma. W końcu miała tendencję do oceniania ludzi przez pryzmat pochodzenia i czystości krwi, więc wolałaby się upewnić, że jej rozmówczyni ma odpowiednio czystą krew. Ale z drugiej strony, czy szlama lub półszlama mogłaby tak po prostu przyjść do Londynu i wejść do Fantasmagorii?
- Spełnili panienki oczekiwania? – zapytała. Ona dopiero miała się przekonać, czy artyści przypadną do gustu jej, ale że mieli dobre opinie, wyczekiwała ich występu z zainteresowaniem i nadzieją, że nie dopatrzy się niczego, na co mogłaby narzekać.
Wspomniała co nieco o swoim kontakcie z tańcem, ale poczuła się nieco dotknięta tym, że rozmówczyni najwyraźniej nie słuchała jej uważnie i chciała, żeby powtórzyła. Elise była osóbką na tyle roszczeniową i o wysokim mniemaniu o sobie, że uwielbiała, jak inni obdarzali ją uwagą, a jeśli jej nie słuchali, to znaczy, że tej uwagi nie kierowali w jej stronę. Leciutko skrzywiła usteczka.
- Ach tak, mówiłam... Taniec balowy ma swoje wyjątkowe miejsce w moim życiu. Jestem damą, pochodzę ze wspaniałego i szlachetnego rodu Nottów, jako dziecko odebrałam staranne nauki, mające mnie przygotować na debiut i bywanie na salonach. Tańcząc z jakimś przystojnym lordem nie mogłabym sobie pozwolić na niezgrabność, co to, to nie – z gracją machnęła szczupłą rączką; nie kryła się ze swoim pochodzeniem, była dumna, wręcz pyszna, i była ciekawa, jakie wrażenie wywrą jej słowa na nieznajomej, która na pewno nie była lady, bo inaczej Elise raczej by ją rozpoznała. Półwilę byłoby niezmiernie trudno przegapić na salonach, na pewno taka osoba by ją zainteresowała i nie pozwoliła się pominąć, tak jak niektóre mdłe, nijakie szare myszki. Poza tym liczyła też skrycie na to, że nieznajoma przedstawi się jej, by mogła się upewnić, że w ogóle wypadało jej z nią rozmawiać.
Możliwe że zdradzała teraz za wiele, ale nie bardzo jej teraz na tym zależało. Zresztą, co mogła zrobić jej ta młódka? Nie była mężczyzną. I, o ile rzeczywiście w Beauxbatons figurowały kobiety bardzo zazdrosne, ta tutaj nie wyglądała, jakby zamierzała robić jej jakiekolwiek wyrzuty. Właściwie, to wydawała się nawet… zaciekawiona samym jej jestestwem. Ach, i co najważniejsze – nie dawała żadnych sygnałów, że jest niegodziwym handlarzem półwil.
– Kiedy widzi się je od tyłu, zdają się o wiele mniejsze… – dodała w ramach wyjaśnienia. Nie chciała obnosić się z tym, że nie dość że pracowała w takim miejscu to jeszcze nieraz widywała je zza kulis dzięki swojej matce. – … a widownia znacznie większa.
Była to czysta prawda. Siedząc pośród gości, miała zgoła odwrotne wrażenie – scena była ogromna, zaś loże… Cóż, dużo by mówić o tym efekcie. Zauważyła go w pewnym wieku, ale szczerze musiała przyznać, że nie na wiele wiedza o nim się jej teraz zdawała. Ta wiedza była wszak tylko artystycznym wymysłem, a Blythe zdecydowanie wolałaby zamiast tego móc uratować komuś życie. Szczególnie temu, któremu jako ostatnie słowa rzekła, że go nienawidzi.
Czasu jednak nie można było cofnąć, więc uważnie słuchała ze wzrokiem wbitym w młódkę. Dobrze wnioskowała i Angelica nie zamierzała jej okłamywać.
– Tak – odparła spokojnie. – I w istocie, jestem absolwentką Beauxbatons.
Nie chciała udzielać więcej informacji poza tymi, do których sama nieznajoma doszła. Mogła rozprawiać o tym, że była członkinią znakomitej grupy Smoków znanych z wielu talentów, także tych ukrytych… Ale przecież nie o to chodziło. Była zbyt skromna, zresztą czy to, do jakiej frakcji przynależała, o czymkolwiek przesądzało? Uczestnicy by się zmienili, ale gra pozostałaby taka sama. Miałaby innych wrogów i naprzykrzających się adoratorów, ich liczebność jednak pewnie by się nie zmieniła. Gdziekolwiek szła, budziła burzliwe emocje. Jako ćwierćwila doskonale o tym wiedziała.
– Tak, choć może być panienka zdziwiona, w jaki sposób odgrywają swoje role – rzuciła prosto. Ta grupa na przestrzeni lat się zmieniała, ale zawsze mimo wszystko Angelique pamiętała ją dobrze. Nawet po śmierci Delacour nie tracili piękna ruchów w przeciwieństwie do jej córki. – Ich interpretacje mają w sobie coś… wyjątkowego.
Nie umiała tego wyjaśnić, ale tak właśnie było. Zawsze cisnęły jej się do oczu łzy, kiedy ich oglądała. Może dlatego że szczycili się czystym profesjonalizmem i każdy cal ich układów był przemyślany. A może po prostu dlatego, że wszyscy na sali widzieli coś innego.
Zamrugała niemo, słysząc jej odpowiedź. Była zdziwiona, ale nie otworzyła buzi, bo nie wypadało. Dopadł ją jednak pewien lęk wynikający nie z niechęci do samej młodej damy, lecz do losu, który dostał się pannie Blythe – tak ostry i bolesny jak brzytwa.
– Ach… Rozumiem, czyli jest panienka arystokratką – … więc pewnie kiedyś się spotkamy i ty pewnie też mnie znienawidzisz. – To musi być wspaniałe, należeć do rodu znakomitych lwów. Słyszałam, że organizowane przez ród lady przyjęcia są wspaniałe.
… i mam nadzieję, że nigdy na nich nie zagoszczę – dopowiedziała w myślach błagająco, z zewnątrz jednak zdobywając się na uśmiech. To nie była wina jej towarzyszki, że obie pochodziły z rodzin, które mogło coś łączyć. I to coś, co było Angelique niekoniecznie na rękę. I jak perspektywa tych wszystkich baśniowych zajęć, strojnych kreacji, milionów garderob pełnych butów i dodatków była kusząca… Czuła, że to nie dla niej.
W szkole nazbyt często patrzyli na nią przez perspektywę wróbla przywdziewającego barwne piórka, chcącego wkupić się w łaski wyższych sfer. Rzecz jednak tkwiła w tym… że wybór nie należał do niej. Była mała, gdy wysłano ją do tej wyśnionej przez wszystkich szkoły. Ale dla niej to był koszmar. Nie czuła się tam bezpiecznie, w dodatku musiała się liczyć z tym, że będzie odrzucać wyznanie miłosne każdego, kto się do niej zgłosi. I znosić zazdrość ze strony innych dziewczyn.
Dlatego nawet jeżeli w szlacheckim życiu czekało ją wiele przygód i przyjemności, awans społeczny i być może większe zarobki w pracy, nie chciała tego i zamierzała bronić się przed tym rękami i nogami. Już sama edukacja w wymagającym trybie kosztowała ją wiele wyrzeczeń. A sama myśl o tym, że jakiś bardziej restrykcyjny lord każe jej do tego opuścić uwielbianą pracę albo robić coś, co uważała za kompletną głupotę – albo co gorsza wydziedziczy się i pociągnie ją za sobą na dno! – doprowadzała ją do szaleństwa.
Nie planowała jednak tego przelewać na rozmówczynię. Była młoda i jeżeli nie miała jeszcze narzeczonego, Blythe domyślała się, że pewnie zamążpójście niedługo stanie się i jej najgorszym ze zmartwień.
– Kiedy widzi się je od tyłu, zdają się o wiele mniejsze… – dodała w ramach wyjaśnienia. Nie chciała obnosić się z tym, że nie dość że pracowała w takim miejscu to jeszcze nieraz widywała je zza kulis dzięki swojej matce. – … a widownia znacznie większa.
Była to czysta prawda. Siedząc pośród gości, miała zgoła odwrotne wrażenie – scena była ogromna, zaś loże… Cóż, dużo by mówić o tym efekcie. Zauważyła go w pewnym wieku, ale szczerze musiała przyznać, że nie na wiele wiedza o nim się jej teraz zdawała. Ta wiedza była wszak tylko artystycznym wymysłem, a Blythe zdecydowanie wolałaby zamiast tego móc uratować komuś życie. Szczególnie temu, któremu jako ostatnie słowa rzekła, że go nienawidzi.
Czasu jednak nie można było cofnąć, więc uważnie słuchała ze wzrokiem wbitym w młódkę. Dobrze wnioskowała i Angelica nie zamierzała jej okłamywać.
– Tak – odparła spokojnie. – I w istocie, jestem absolwentką Beauxbatons.
Nie chciała udzielać więcej informacji poza tymi, do których sama nieznajoma doszła. Mogła rozprawiać o tym, że była członkinią znakomitej grupy Smoków znanych z wielu talentów, także tych ukrytych… Ale przecież nie o to chodziło. Była zbyt skromna, zresztą czy to, do jakiej frakcji przynależała, o czymkolwiek przesądzało? Uczestnicy by się zmienili, ale gra pozostałaby taka sama. Miałaby innych wrogów i naprzykrzających się adoratorów, ich liczebność jednak pewnie by się nie zmieniła. Gdziekolwiek szła, budziła burzliwe emocje. Jako ćwierćwila doskonale o tym wiedziała.
– Tak, choć może być panienka zdziwiona, w jaki sposób odgrywają swoje role – rzuciła prosto. Ta grupa na przestrzeni lat się zmieniała, ale zawsze mimo wszystko Angelique pamiętała ją dobrze. Nawet po śmierci Delacour nie tracili piękna ruchów w przeciwieństwie do jej córki. – Ich interpretacje mają w sobie coś… wyjątkowego.
Nie umiała tego wyjaśnić, ale tak właśnie było. Zawsze cisnęły jej się do oczu łzy, kiedy ich oglądała. Może dlatego że szczycili się czystym profesjonalizmem i każdy cal ich układów był przemyślany. A może po prostu dlatego, że wszyscy na sali widzieli coś innego.
Zamrugała niemo, słysząc jej odpowiedź. Była zdziwiona, ale nie otworzyła buzi, bo nie wypadało. Dopadł ją jednak pewien lęk wynikający nie z niechęci do samej młodej damy, lecz do losu, który dostał się pannie Blythe – tak ostry i bolesny jak brzytwa.
– Ach… Rozumiem, czyli jest panienka arystokratką – … więc pewnie kiedyś się spotkamy i ty pewnie też mnie znienawidzisz. – To musi być wspaniałe, należeć do rodu znakomitych lwów. Słyszałam, że organizowane przez ród lady przyjęcia są wspaniałe.
… i mam nadzieję, że nigdy na nich nie zagoszczę – dopowiedziała w myślach błagająco, z zewnątrz jednak zdobywając się na uśmiech. To nie była wina jej towarzyszki, że obie pochodziły z rodzin, które mogło coś łączyć. I to coś, co było Angelique niekoniecznie na rękę. I jak perspektywa tych wszystkich baśniowych zajęć, strojnych kreacji, milionów garderob pełnych butów i dodatków była kusząca… Czuła, że to nie dla niej.
W szkole nazbyt często patrzyli na nią przez perspektywę wróbla przywdziewającego barwne piórka, chcącego wkupić się w łaski wyższych sfer. Rzecz jednak tkwiła w tym… że wybór nie należał do niej. Była mała, gdy wysłano ją do tej wyśnionej przez wszystkich szkoły. Ale dla niej to był koszmar. Nie czuła się tam bezpiecznie, w dodatku musiała się liczyć z tym, że będzie odrzucać wyznanie miłosne każdego, kto się do niej zgłosi. I znosić zazdrość ze strony innych dziewczyn.
Dlatego nawet jeżeli w szlacheckim życiu czekało ją wiele przygód i przyjemności, awans społeczny i być może większe zarobki w pracy, nie chciała tego i zamierzała bronić się przed tym rękami i nogami. Już sama edukacja w wymagającym trybie kosztowała ją wiele wyrzeczeń. A sama myśl o tym, że jakiś bardziej restrykcyjny lord każe jej do tego opuścić uwielbianą pracę albo robić coś, co uważała za kompletną głupotę – albo co gorsza wydziedziczy się i pociągnie ją za sobą na dno! – doprowadzała ją do szaleństwa.
Nie planowała jednak tego przelewać na rozmówczynię. Była młoda i jeżeli nie miała jeszcze narzeczonego, Blythe domyślała się, że pewnie zamążpójście niedługo stanie się i jej najgorszym ze zmartwień.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Elise tą rozmową zabijała czas pozostały do występu. A choć była osóbką o niezbyt miłym charakterku, to lubiła zawierać nowe znajomości. Nawet znajomości z nieszlachetnymi czasem się przydawały, o czym przekonała się jeszcze w Hogwarcie, częstokroć zwyczajnie wykorzystując kolegów i koleżanki o krwi czystej, ale nieszlachetnej. Niektórzy chłopcy chętnie odrabiali za nią lekcje, zaś części dziewcząt schlebiało to, że zwracała na nie uwagę, nigdy jednak nie czyniła tego bezinteresownie. Za równe sobie uznawała jedynie osoby, których nazwiska figurowały w Skorowidzu czystości krwi, ale potrafiła docenić uzdolnionych czarodziejów czystej krwi.
Ciekawe, czy i ta dziewczyna znalazłaby się w tym gronie, gdyby uczyły się w tej samej szkole? Czy może jako półwila nie potrzebowała przyjaźni (nawet jeśli fałszywej) z lady, by lśnić? Elise właściwie nie chciałaby mieć przyjaciółki ładniejszej od siebie, półwila by ją przyćmiewała, ściągała na siebie uwagę, która powinna być przynależna jej.
Znowu poczuła iskierki zazdrości. Nie dość, że posiadała geny wili, to jeszcze uczyła się w Beauxbatons, niespełnionym marzeniu Elise. Ale panowała nad wyrazem twarzy, na której wciąż błąkał się lekki uśmiech. Dobrze maskowała emocje.
- Słyszałam o tej szkole wiele dobrego. Niestety nie miałam przyjemności ujrzeć jej na własne oczy – powiedziała neutralnym tonem, również w głosie maskując żal i tęsknotę za szkołą w jej mniemaniu znacznie lepszą od Hogwartu, a na pewno bardziej sprzyjającą artystycznie uzdolnionym damom. Hogwart stawiał nacisk na naukę (rzecz nieprzydatną dla lady kompletnie niezainteresowanej jakąkolwiek pracą) i całkowicie zaniedbywał artystyczny rozwój Elise i innych jej podobnych dam. – Jesteś artystką? Jakiego rodzaju sztukę tworzysz? – zapytała; wiedziała w końcu, że każdy dom Beauxbatons był oddany jakiejś konkretnej sztuce, i wiele jego absolwentów rzeczywiście zostawało artystami. – Bo ja jestem pianistką – dodała z nieskrywaną dumą, świadoma swego talentu, nawet jeśli nie mogła prezentować go szerszemu gronu niż rodzina i przyjaciele rodu.
Występ się zbliżał, ale pozostało jeszcze kilka minut, nim ciekawość Elise odnośnie umiejętności artystów zostanie zaspokojona. Miała dziś całkiem dobry humor jak na nią, więc była szansa, że nie będzie kaprysić na wszystko, jak czasem jej się zdarzało. Gdy miała zły dzień, potrafiła narzekać nawet na takie drobiazgi, jak krzywy nos artysty lub za mało smukła jej zdaniem figura tancerki. Mimo braku krwi wili (w każdym razie w ciągu ostatnich pokoleń) była osóbką bardzo kapryśną i zmienną w nastrojach. Nieznajoma półwila miała prawdopodobnie szczęście, trafiając na tę nieco lepszą stronę Nottówny.
- Oczywiście, że tak – potwierdziła z dumą, prostując się nieznacznie. – Przyjęcia organizowane przez mą drogą ciotkę są bez wątpienia najlepsze w całej Anglii. A może i w całym czarodziejskim świecie? – Nie miała okazji widzieć przyjęć w innych krajach, ale rodowa duma w jej przypadku graniczyła z butą. I schlebiało jej to, że nieznajoma wiedziała, kim byli Nottowie. Poczułaby się urażona, gdyby nie wiedziała. – Sabaty to wydarzenia, na które czeka każda szlachetnie urodzona dziewczyna. – A przynajmniej każda normalna. Były na pewno i dziwolągi, które nie cieszyły się z tego najwspanialszego dnia, bo wolały tracić czas na naukę, niegodne kobiety aspiracje i inne bzdury zamiast myśleć o tym, jak dobrze prezentować się na balach i szybko przyciągnąć uwagę przystojnego kawalera. Głęboko gardziła dziewczętami, które uciekały od obowiązków i marzyły o pracy (okropieństwo!) zamiast o ślubie i pięknej sukni, a następnie dostatnim życiu u boku bogatego i koniecznie przystojnego męża. – Widzę, że posiada panienka wiedzę o szlachetnych rodach. Mniemam, że i twoja rodzina pamięta o zacnych czarodziejskich wartościach?
Była ciekawa, z jakiej rodziny pochodziła półwila. Miała nadzieję, że jest to rodzina o konserwatywnych poglądach, nie bratająca się ze szlamem. Ale nieznajoma panna wyglądała na kogoś, kto miał pojęcie i o sztuce, i o tym, z czego byli znani Nottowie. Niektóre z dziewcząt, które w Hogwarcie pragnęły czerpać z roztaczanego przez nią blasku, także interesowały się życiem wyższych sfer, jakby naiwnie marzyły o tym, że jakiś lord je poślubi. Nie mogła wiedzieć, że i siedząca obok dziewczyna o tym myślała. Raczej rzadko zdarzało się bowiem, by lordowie pojmowali za żony kobiety z nieszlachetnych rodzin.
- Jak ma panienka na imię? Rozmawiamy już chwilę, a nadal tego nie wiem – zagaiła po chwili, chcąc poznać przynajmniej imię towarzyszki. Może później uda jej się dowiedzieć, z kim miała do czynienia?
Przez cały czas zachowywała się uprzejmie i była dość miła jak na nią, choć z pewnością nie zabiegała o względy i sympatię dziewczyny, wychodząc z założenia, że to inni powinni zabiegać o nią, nigdy odwrotnie. Zachowywała więc pewien dystans charakterystyczny dla damy rozmawiającej z obcą osobą niższą urodzeniem, ale nadal pozostającą w pozycji wystarczająco dobrej, by rozmowa z nią nie była niestosowna. Przynajmniej tak myślała Elise i miała nadzieję, że się nie myliła.
Ciekawe, czy i ta dziewczyna znalazłaby się w tym gronie, gdyby uczyły się w tej samej szkole? Czy może jako półwila nie potrzebowała przyjaźni (nawet jeśli fałszywej) z lady, by lśnić? Elise właściwie nie chciałaby mieć przyjaciółki ładniejszej od siebie, półwila by ją przyćmiewała, ściągała na siebie uwagę, która powinna być przynależna jej.
Znowu poczuła iskierki zazdrości. Nie dość, że posiadała geny wili, to jeszcze uczyła się w Beauxbatons, niespełnionym marzeniu Elise. Ale panowała nad wyrazem twarzy, na której wciąż błąkał się lekki uśmiech. Dobrze maskowała emocje.
- Słyszałam o tej szkole wiele dobrego. Niestety nie miałam przyjemności ujrzeć jej na własne oczy – powiedziała neutralnym tonem, również w głosie maskując żal i tęsknotę za szkołą w jej mniemaniu znacznie lepszą od Hogwartu, a na pewno bardziej sprzyjającą artystycznie uzdolnionym damom. Hogwart stawiał nacisk na naukę (rzecz nieprzydatną dla lady kompletnie niezainteresowanej jakąkolwiek pracą) i całkowicie zaniedbywał artystyczny rozwój Elise i innych jej podobnych dam. – Jesteś artystką? Jakiego rodzaju sztukę tworzysz? – zapytała; wiedziała w końcu, że każdy dom Beauxbatons był oddany jakiejś konkretnej sztuce, i wiele jego absolwentów rzeczywiście zostawało artystami. – Bo ja jestem pianistką – dodała z nieskrywaną dumą, świadoma swego talentu, nawet jeśli nie mogła prezentować go szerszemu gronu niż rodzina i przyjaciele rodu.
Występ się zbliżał, ale pozostało jeszcze kilka minut, nim ciekawość Elise odnośnie umiejętności artystów zostanie zaspokojona. Miała dziś całkiem dobry humor jak na nią, więc była szansa, że nie będzie kaprysić na wszystko, jak czasem jej się zdarzało. Gdy miała zły dzień, potrafiła narzekać nawet na takie drobiazgi, jak krzywy nos artysty lub za mało smukła jej zdaniem figura tancerki. Mimo braku krwi wili (w każdym razie w ciągu ostatnich pokoleń) była osóbką bardzo kapryśną i zmienną w nastrojach. Nieznajoma półwila miała prawdopodobnie szczęście, trafiając na tę nieco lepszą stronę Nottówny.
- Oczywiście, że tak – potwierdziła z dumą, prostując się nieznacznie. – Przyjęcia organizowane przez mą drogą ciotkę są bez wątpienia najlepsze w całej Anglii. A może i w całym czarodziejskim świecie? – Nie miała okazji widzieć przyjęć w innych krajach, ale rodowa duma w jej przypadku graniczyła z butą. I schlebiało jej to, że nieznajoma wiedziała, kim byli Nottowie. Poczułaby się urażona, gdyby nie wiedziała. – Sabaty to wydarzenia, na które czeka każda szlachetnie urodzona dziewczyna. – A przynajmniej każda normalna. Były na pewno i dziwolągi, które nie cieszyły się z tego najwspanialszego dnia, bo wolały tracić czas na naukę, niegodne kobiety aspiracje i inne bzdury zamiast myśleć o tym, jak dobrze prezentować się na balach i szybko przyciągnąć uwagę przystojnego kawalera. Głęboko gardziła dziewczętami, które uciekały od obowiązków i marzyły o pracy (okropieństwo!) zamiast o ślubie i pięknej sukni, a następnie dostatnim życiu u boku bogatego i koniecznie przystojnego męża. – Widzę, że posiada panienka wiedzę o szlachetnych rodach. Mniemam, że i twoja rodzina pamięta o zacnych czarodziejskich wartościach?
Była ciekawa, z jakiej rodziny pochodziła półwila. Miała nadzieję, że jest to rodzina o konserwatywnych poglądach, nie bratająca się ze szlamem. Ale nieznajoma panna wyglądała na kogoś, kto miał pojęcie i o sztuce, i o tym, z czego byli znani Nottowie. Niektóre z dziewcząt, które w Hogwarcie pragnęły czerpać z roztaczanego przez nią blasku, także interesowały się życiem wyższych sfer, jakby naiwnie marzyły o tym, że jakiś lord je poślubi. Nie mogła wiedzieć, że i siedząca obok dziewczyna o tym myślała. Raczej rzadko zdarzało się bowiem, by lordowie pojmowali za żony kobiety z nieszlachetnych rodzin.
- Jak ma panienka na imię? Rozmawiamy już chwilę, a nadal tego nie wiem – zagaiła po chwili, chcąc poznać przynajmniej imię towarzyszki. Może później uda jej się dowiedzieć, z kim miała do czynienia?
Przez cały czas zachowywała się uprzejmie i była dość miła jak na nią, choć z pewnością nie zabiegała o względy i sympatię dziewczyny, wychodząc z założenia, że to inni powinni zabiegać o nią, nigdy odwrotnie. Zachowywała więc pewien dystans charakterystyczny dla damy rozmawiającej z obcą osobą niższą urodzeniem, ale nadal pozostającą w pozycji wystarczająco dobrej, by rozmowa z nią nie była niestosowna. Przynajmniej tak myślała Elise i miała nadzieję, że się nie myliła.
Nie lubiła się rozwodzić nad swoją przeszłością. Nie była najtragiczniejsza, jaka mogła być – i chciała wierzyć, że po tym wszystkim będzie lepiej – ale zdecydowanie sytuacja w szkole mocno się na niej odbiła. Na tyle by czasem jej się śnić i pozostawać nieprzerwanie w jej pamięci.
– To… prawda że kształcą prawdziwe talenty – odpowiedziała, starając się uważać na słowa. Starała się nie oczerniać Beauxbatons w jej oczach, bo szkoła sama w sobie nie była nigdy dla Angelici problemem. Sęk tkwił w społeczności. Nawet jeśli jej członkowie byli z reguły dobrze wychowani, w towarzystwie półwili niemal każdy odchodził od zmysłów. Świat nie był przyzwyczajony do obecności takich istot. Były zbyt rzadkie, by widzieli je jak każdego innego czarodzieja lub czarownicę. Przyzwyczaiła się do tego. Straciła nadzieję na to, że będzie inaczej.
Jej policzki pokryły na chwilę rumieńce, gdy usłyszała pytanie Nottówny. Nigdy nie uważała, by jej śpiew był wystarczający, więc nigdy również nie uważała się za prawdziwą artystkę, ale niewątpliwie czerpała przyjemność z występowania dla innych. Od zawsze lubiła uszczęśliwiać innych. Szkoda że z biegiem lat uroczy uśmiech już nie wystarczał.
– Mo-można tak powiedzieć… – odparła, czując, jak gorąco z jej policzków powoli znika. – Śpiewam.
Może nie była to wyczerpująca odpowiedź, ale jak na nową znajomość powinna zdecydowanie wystarczyć. Mogła mówić o tych wszystkich próbach, latach starań i karierze solistki w operze, ale nie chciała się przechwalać; była na to zbyt skromna.
– Och, rozumiem.
Teraz wszystko nabierało sensu. Jako potomkini Nottów na pewno odziedziczyła zamiłowanie do sztuki; czegoś, co było niemal ulubionym tematem na salonach. Zresztą, jako szlachcianka pewnie i tak – choć z pewnością nie pracowała w teatrach czy innych ośrodkach kultury – często chadzała na różnorakie operetki. Musiałaby się w końcu natknąć na Blythe.
Nie było po co kłamać, więc Angelique odpowiedziała prosto:
– Owszem.
Jej rodzina przecież zawsze dbała o czystość krwi i odbierała to, co było im należne. Była przekonana, że nie tylko członkowie jej familii o tym wiedzieli. Trochę inaczej było z rodziną, z którą mieszkała… Nie angażowali się w politykę i nie byli związani z Angelicą krwią, ale na pewno nie byli zdrajcami stanu.
– Możesz mówić mi Angelica, lady – rzuciła szybko, widząc, że zaczyna robić się ciemniej. Występ właśnie się zaczynał, nie chciała jednak, by Nott poczuła się zignorowana. Nawet jeśli nie czuła z nią większej więzi, byłoby to po prostu niegrzeczne.
Rzeczywiście – na scenie chwilę potem pojawiły się tańczące postacie. Angelique była jednak pogrążona we własnych przemyśleniach. Czy gdyby nie objawiła talentu wokalnego, też brałaby teraz udział w tym balecie, a zainteresowanie jej ręką okazałoby się mniejsze. Dzień, w którym przyjdzie jej podjąć ostateczną decyzję, zdawał się coraz bliżej.
[z/t]
– To… prawda że kształcą prawdziwe talenty – odpowiedziała, starając się uważać na słowa. Starała się nie oczerniać Beauxbatons w jej oczach, bo szkoła sama w sobie nie była nigdy dla Angelici problemem. Sęk tkwił w społeczności. Nawet jeśli jej członkowie byli z reguły dobrze wychowani, w towarzystwie półwili niemal każdy odchodził od zmysłów. Świat nie był przyzwyczajony do obecności takich istot. Były zbyt rzadkie, by widzieli je jak każdego innego czarodzieja lub czarownicę. Przyzwyczaiła się do tego. Straciła nadzieję na to, że będzie inaczej.
Jej policzki pokryły na chwilę rumieńce, gdy usłyszała pytanie Nottówny. Nigdy nie uważała, by jej śpiew był wystarczający, więc nigdy również nie uważała się za prawdziwą artystkę, ale niewątpliwie czerpała przyjemność z występowania dla innych. Od zawsze lubiła uszczęśliwiać innych. Szkoda że z biegiem lat uroczy uśmiech już nie wystarczał.
– Mo-można tak powiedzieć… – odparła, czując, jak gorąco z jej policzków powoli znika. – Śpiewam.
Może nie była to wyczerpująca odpowiedź, ale jak na nową znajomość powinna zdecydowanie wystarczyć. Mogła mówić o tych wszystkich próbach, latach starań i karierze solistki w operze, ale nie chciała się przechwalać; była na to zbyt skromna.
– Och, rozumiem.
Teraz wszystko nabierało sensu. Jako potomkini Nottów na pewno odziedziczyła zamiłowanie do sztuki; czegoś, co było niemal ulubionym tematem na salonach. Zresztą, jako szlachcianka pewnie i tak – choć z pewnością nie pracowała w teatrach czy innych ośrodkach kultury – często chadzała na różnorakie operetki. Musiałaby się w końcu natknąć na Blythe.
Nie było po co kłamać, więc Angelique odpowiedziała prosto:
– Owszem.
Jej rodzina przecież zawsze dbała o czystość krwi i odbierała to, co było im należne. Była przekonana, że nie tylko członkowie jej familii o tym wiedzieli. Trochę inaczej było z rodziną, z którą mieszkała… Nie angażowali się w politykę i nie byli związani z Angelicą krwią, ale na pewno nie byli zdrajcami stanu.
– Możesz mówić mi Angelica, lady – rzuciła szybko, widząc, że zaczyna robić się ciemniej. Występ właśnie się zaczynał, nie chciała jednak, by Nott poczuła się zignorowana. Nawet jeśli nie czuła z nią większej więzi, byłoby to po prostu niegrzeczne.
Rzeczywiście – na scenie chwilę potem pojawiły się tańczące postacie. Angelique była jednak pogrążona we własnych przemyśleniach. Czy gdyby nie objawiła talentu wokalnego, też brałaby teraz udział w tym balecie, a zainteresowanie jej ręką okazałoby się mniejsze. Dzień, w którym przyjdzie jej podjąć ostateczną decyzję, zdawał się coraz bliżej.
[z/t]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Foyer
Szybka odpowiedź