Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hertfordshire
Albury
Strona 25 z 26 • 1 ... 14 ... 24, 25, 26
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Albury
To miejsce zdaje się kompletnie zapomniane przez świat, jedynie na kilku mapach można dostrzec wypisaną drobnymi literami nazwę wioski. Jedną z nich można odnaleźć w British Museum. Czarodzieje nazwę mieściny kojarzą jedynie z nazwiskiem wynalazcy sieci Fiuu, nie zdając sobie sprawy z istnienia malutkiej wioski praktycznie zapomnianej przez świat – zarówno mugolski, jak i czarodziejski. Kiedyś tętniące życiem Albury, będące w centrum uwagi dzięki głównym kanałom sieci Fiuu, jak i manufakturze produkującej kominki na całą Anglię, dziś zdaje się zwyczajnie opustoszałe. Większość czarodziejów pracujących przy kontroli sieci Fiuu, przeniosło się wraz z otworzeniem nowego, większego punktu w Londynie, pozostawiając poprzedni na pastwę zapomnienia. Jedynie szef całego obiektu, znający jego wszystkie sekrety postanowił pozostać, by doglądać wciąż sprawnych kominków i chronić manufakturę przed wzrokiem ciekawskich mugoli, jego syn Leonard Bryat od kilku lat pracuje jako dyrektor w Biurze Głównym Sieci Fiuu. Mieszkańcy nie zbliżają się do jego dziwacznej posiadłości mieszczącej się już w lesie, kawałek od reszty zabudowań, uważają go za dziwaka i szaleńca. Co jakiś czas nad lasem unosi się dym, przeważnie nad miejscem w którym znajduje się dom czarodzieja, nikt z mieszkańców nie odważył się jednak zbadać przyczyny jego pochodzenia. Pod koniec czerwca '56 dziwna siła zrównała zniszczyła doszczętnie budynki Manufaktury
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 01.03.18 20:12, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Rhysand Crouch' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 81
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 87
#1 'k100' : 81
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 87
Lecąca z rur woda, w momencie gdy wcisnęła przycisk, ją zainteresowała. Teoretycznie powinna ona sobie poradzić z buchającym ogniem. Ale czy mogło być to tak proste gdy na środku pomieszczenia czekały na nią jakieś eliksiry? Nie lubiła łamigłówek, zdecydowanie czuła się lepiej gdy wiedziała wszystko od razu i nie musiała się bawić w zagadki.
Pozwoliła wodzie chwilę polecieć, może wystarczy jej, aby ugasić otaczający ją ogień? Gdy wody troszeczkę do pomieszczenia naleciało spróbowała odcisnąć przycisk, aby dowiedzieć się przede wszystkim czy może tą lecącą wodę kontrolować.
Pozwoliła wodzie chwilę polecieć, może wystarczy jej, aby ugasić otaczający ją ogień? Gdy wody troszeczkę do pomieszczenia naleciało spróbowała odcisnąć przycisk, aby dowiedzieć się przede wszystkim czy może tą lecącą wodę kontrolować.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Percival nie ruszył ku zamykających się kamiennych wrót - postanowił spróbować sprostać anomalii w pojedynkę. Postępował zgodnie z poleceniami które otrzymał zarówno on, jak i jego towarzysze.
Przez chwilę mogło mu się zdawać, że wszystko poszło zgodnie z zamierzeniem, że choć na kilka chwil uda mu się zakłócić działanie kominków w Ministerstwie. Magia zebrała się na środku pomieszczenia przybierając zielony odcień - przypominający ogień z kominków w sieci Fiuu. Zbijał się, by w pewnym momencie zatrząsnąć się i wybuchnąć. Ostatnim co zobaczył Percival była zielona smuga światła.
Rhysandowi w końcu udało się rzucić poprawnie zaklęcie - światło zawisło nad komnatą teraz widział już splatające się z sobą w posadzkę ciemne pnącza rozpoznał też roślinę - były to diabelskie sidła. Było jednak za późno, zorientował się, gdy wciągnęło go jasne, zielonkawe światło.
Marianna zainteresowała się wodą, która nie zgasiła ognia ten zasyczał, więcej ciemnego, duszącego dymu wypełniło pomieszczenie w którym się znajdowała. Zanim zgaśnie całkowicie minie sporo czasu - zajmował całe ściany, woda zaś pięła się powoli ku górze. Wciśnięcie przycisku nic jej nie dało. Ściany zatrzęsły się, potem zobaczyła zieloną smugę światła, która ją pochłonęła.
Nie wiedzieliście co się dzieje, wszystko zdawało się rozmyte i rozciągnięte.
Szalejąca magia otłukła was o ściany pomieszczeń w których byliście. Marianna zajęła się ogniem, przez który nie przeszła. Rhysand zaplątał się w diabelskie sidła, jednak siła magii była większa, wyrwała go z jednym z pnącz zaciśniętym silnie wokół jego szyi - dusił się. Percival uderzył o kominki w sali które zawalały się wraz z komnatą, czuł uderzające w niego kawałki gruzów. W końcu wszyscy straciliście przytomność.
Marianna, ujrzałaś niebo które przesłaniały korony drzew skąpane w mroku nocy. Kręciło ci się w głowie, skóra paliła od poparzeń których doznałaś, twoje całe ciało było obtłuczone, palce prawej dłoni złamane, jesteś osłabiona, każdy ruch przynosi ci ból, nie jesteś w stanie ustać o własnych siłach. Rhysand leżał obok, ledwie przytomny, zerwane pnącze diabelskiego nadal zaciskało się na jego szyi. Miał złamaną lewą nogę, oparzenia na twarzy po ogniu z domu szefa manufaktury, optłuczenia zajmowały całe jego ciało. Na dłoniach i nogach posiadał ślady po diabelskich sidłach, nie był w stanie sam iść. Nie wiedzieliście gdzie się znajdujecie - drzewa przypominały każdy inny las. Gdzieś między drzewami zamajaczyła wam sylwetka człowieka. Nie wiedzieliście też co się stało. Piszecie tutaj, nie jesteście w stanie sami odnaleźć drogi.
Obrażenia:
Marianna: migrena (20), oparzenia dłoni i nóg (20), obtłuczenia (50) złamanie (80)
40/210; -60
Rhysand: oparzenia(15), ugryzenia bahanek (5) rany cięte (7), obtłuczenia(50), złamanie (80)
60/217 -50
Percival najpierw usłyszał szum wody, dopiero gdy otworzył oczy zauważył ciemne niebo mknące nad nim spojrzawszy w lewo mógł dostrzec wodę spokojnie obijającą się o brzeg. Kręciło mu się w głowie, czuł obtłuczenia, których doznał w pokoju z kominkami, oparzenia na twarzy również dawały o sobie znać. Kości prawej łydki i lewego śródstopia były całkowicie zmiażdżone. Słyszał głos wydawany przez kroki - ktoś się zbliżał. Piszesz tutaj, nie jesteś w stanie poruszać się o własnych siłach, ani odnaleźć drogi powrotnej
Obrażenia: oparzenia (25) ugryzenia(20) cięte (10), obtłuczenia (50), zmiażdżenie prawej łydki i lewego śródstopia (80)
45/230, -60
Potrzebujecie pomocy medyka. Jesteście świadomi, że powinniście złościć się do medyków z jednostki badawczej Rycerzy Walpurgii - nigdzie indziej nie mogliście być pewni że wasz sekret zostanie dochowany. Nie wiecie gdzie jesteście ani ile czasu minęło od waszego pobytu w manufakturze, nie jesteście też w stanie dokonać teleportacji - jeśli jej spróbujecie a wasze siły na to pozwalają odkryjecie, że nie działa. Trudno wam jednak będzie stwierdzić co jest tego przyczyną a pierwszym właściwym wnioskiem jest zmęczenie. Prawdopodobieństwo, że któremuś z was uda się wyczarować patronusa by wezwać pomoc jest znikome.
Nie jesteście w stanie stwierdzić która jest godzina - z pewnością było już po północy. Czas zdecydowanie nie był wam dziś przychylny i wiele go przetrwoniliście. Powinniście powstrzymać się od rozgrywania gier toczących się po wydarzeniach pozostałych grup rycerzy. Jeśli uda wam się przeżyć pierwszy wątek nie powinien mieć miejsca przed 7 lipca. Rozpoczęty wątek należy wysłać do waszego Mistrza Gry - Justine, póki Mistrz Gry w nim nie odpisze, należy traktować go jako zagrażający życiu i nie zaczynać gier po nim. Mistrz Gry nie kontynuuje już z wami wątku, wątek z leczeniem możecie rozliczyć jako oddzielny wątek. Wasze obrażenia muszą zostać uleczone fabularnie.
Cassius i Yvette stracili przytomność, dom Szefa Manufaktury zwalił się na nich grzebiąc ich w gruzie.
Isla zginęła, zabita przez mężczyznę z wiatrówką którego spotkaliście na początku. Nieudane protego odebrało jej życie.
Za swój udział w evencie otrzymujecie:
Percival 150PD, 3PB
Marianna, Rhysand, 80PD, 2PB
Cassius, Yvette, Isla - 0PD, 0PB,
Yvette traci rangę rycerzy, może ją odzyskać ponownie(w późniejszej fabularnej rozgrywce) jednak najpierw razem z Cassiusem muszą oprzytomnieć i spróbować wygrzebać się z własnego grobowca, by tego dokonać należy skontaktować się z Mistrzem Gry w przeciągu tygodnia (do 9 marca) - w innym wypadku postaci uznane zostaną za zmarłe.
Isla, niestety i ku przestrodze, jest martwa.
Punkty niedługo zostaną dodane do Waszych kont, eliksiry odpisane z ekwipunku, rangi zmienione.
Dopisek z dnia 21.02.2018
Yvette, nie wiedziała ile czasu minęło od czasu, gdy dam Szefa Manufaktury zawalił się grzebiąc ją i Cassiusa pod sobą, przysypując dwójkę Rycerzy różnorakimi częściami zarówno budynku, jak i jego wyposażenia. Gdy ocknęła się czuła swąd dymu, który drażnił gardło, doskwierał jej ból i wycieńczenie. Miała złamaną nogę i rękę, pęknięte żebro, złamana deska nadal tkwiła w nodze, posiadała liczne obicia i otarcia. Zdrową, prawą ręką udało jej się dobyć eliksiru szczęśliwie spoczywającego w nadal w torbie. Eliksir niezłomności był jedynym co było w stanie jej teraz pomóc. Wypicie go chwilowo uśpiło ból, jednak wiedziała że nie minie wiele czasu nim ten powróci do niej. Śpieszyła się, choć złamane kończyny nie pomagały, w końcu po żmudnym zrzucaniu z siebie gruzów udało jej się usiąść. Ciemny nocny krajobraz oświetlany jedynie światłem księżyca ukazał jej jedynie pobojowisko - nie dostrzegła żadnego ze swoich towarzyszy.
Ruszyła w drogę powrotną mając nadzieję spotkać towarzyszy przy miotłach gdzie zaczęła się ich przygoda, jednak widok który ukazał się jej oczom był wstrząsający. Na ziemi, przy miotłach leżała Isla, jej górna odzież była zakrwawione, rude włosy rozrzucone były wokół twarzy, otwarte, martwe oczy wpatrywały się w niebo nad nimi.
Nie potrafiła latać, nie wiedziała gdzie znajduje się Manufaktura. Próba teleportacji nie powiodła się - nie wiedziała, czym dokładnie jest to spowodowane. Ostatnią możliwą opcją powrotu mógł być kominek, jednak nie była pewna, czy jakiś znajdzie. Ominęła dom z którego wyszedł wcześniej tego wieczoru - był mugolem, tego była pewna - i ruszyła do kolejnych drzwi w nadziei na znalezienie drogi do domu. Dopiero gdy zaczynało świstać a eliksir przestawał działać, udało jej się trafić na jeden niepozorny dom, w którego ogródku dostrzegła gnoma. Chwilę później zniknęła w zielonych płomieniach które wyrzuciły ją pod wskazany adres.
Yvette, twój kolejny wątek powinien odbywać się zaraz po powrocie z Albury do Londynu, by móc wrócić do domu wykorzystałaś jeden eliksir niezłomności. Powinnaś (masz obowiązek) rozegrać wątek w którym leczy cię ktoś z ugrupowania Rycerzy - nie masz pewności, że inne jednostki dochowają tajemnicę. Powinnaś powstrzymać się od rozgrywania gier toczących się po wydarzeniach pozostałych grup rycerzy. Jeśli uda wam się przeżyć, pierwszy wątek nie powinien mieć miejsca przed 7 lipca. Rozpoczęty wątek należy wysłać do Mistrza Gry - Justine, póki Mistrz Gry w nim nie odpisze, należy traktować go jako zagrażający życiu i nie zaczynać gier po nim.
Yvette: oparzenia(15), kąsanie (15) cięte (30), tłuczone(100), psychiczne (10)
39/209, -60
Przez chwilę mogło mu się zdawać, że wszystko poszło zgodnie z zamierzeniem, że choć na kilka chwil uda mu się zakłócić działanie kominków w Ministerstwie. Magia zebrała się na środku pomieszczenia przybierając zielony odcień - przypominający ogień z kominków w sieci Fiuu. Zbijał się, by w pewnym momencie zatrząsnąć się i wybuchnąć. Ostatnim co zobaczył Percival była zielona smuga światła.
Rhysandowi w końcu udało się rzucić poprawnie zaklęcie - światło zawisło nad komnatą teraz widział już splatające się z sobą w posadzkę ciemne pnącza rozpoznał też roślinę - były to diabelskie sidła. Było jednak za późno, zorientował się, gdy wciągnęło go jasne, zielonkawe światło.
Marianna zainteresowała się wodą, która nie zgasiła ognia ten zasyczał, więcej ciemnego, duszącego dymu wypełniło pomieszczenie w którym się znajdowała. Zanim zgaśnie całkowicie minie sporo czasu - zajmował całe ściany, woda zaś pięła się powoli ku górze. Wciśnięcie przycisku nic jej nie dało. Ściany zatrzęsły się, potem zobaczyła zieloną smugę światła, która ją pochłonęła.
Nie wiedzieliście co się dzieje, wszystko zdawało się rozmyte i rozciągnięte.
Szalejąca magia otłukła was o ściany pomieszczeń w których byliście. Marianna zajęła się ogniem, przez który nie przeszła. Rhysand zaplątał się w diabelskie sidła, jednak siła magii była większa, wyrwała go z jednym z pnącz zaciśniętym silnie wokół jego szyi - dusił się. Percival uderzył o kominki w sali które zawalały się wraz z komnatą, czuł uderzające w niego kawałki gruzów. W końcu wszyscy straciliście przytomność.
Marianna, ujrzałaś niebo które przesłaniały korony drzew skąpane w mroku nocy. Kręciło ci się w głowie, skóra paliła od poparzeń których doznałaś, twoje całe ciało było obtłuczone, palce prawej dłoni złamane, jesteś osłabiona, każdy ruch przynosi ci ból, nie jesteś w stanie ustać o własnych siłach. Rhysand leżał obok, ledwie przytomny, zerwane pnącze diabelskiego nadal zaciskało się na jego szyi. Miał złamaną lewą nogę, oparzenia na twarzy po ogniu z domu szefa manufaktury, optłuczenia zajmowały całe jego ciało. Na dłoniach i nogach posiadał ślady po diabelskich sidłach, nie był w stanie sam iść. Nie wiedzieliście gdzie się znajdujecie - drzewa przypominały każdy inny las. Gdzieś między drzewami zamajaczyła wam sylwetka człowieka. Nie wiedzieliście też co się stało. Piszecie tutaj, nie jesteście w stanie sami odnaleźć drogi.
Obrażenia:
Marianna: migrena (20), oparzenia dłoni i nóg (20), obtłuczenia (50) złamanie (80)
40/210; -60
Rhysand: oparzenia(15), ugryzenia bahanek (5) rany cięte (7), obtłuczenia(50), złamanie (80)
60/217 -50
Percival najpierw usłyszał szum wody, dopiero gdy otworzył oczy zauważył ciemne niebo mknące nad nim spojrzawszy w lewo mógł dostrzec wodę spokojnie obijającą się o brzeg. Kręciło mu się w głowie, czuł obtłuczenia, których doznał w pokoju z kominkami, oparzenia na twarzy również dawały o sobie znać. Kości prawej łydki i lewego śródstopia były całkowicie zmiażdżone. Słyszał głos wydawany przez kroki - ktoś się zbliżał. Piszesz tutaj, nie jesteś w stanie poruszać się o własnych siłach, ani odnaleźć drogi powrotnej
Obrażenia: oparzenia (25) ugryzenia(20) cięte (10), obtłuczenia (50), zmiażdżenie prawej łydki i lewego śródstopia (80)
45/230, -60
Potrzebujecie pomocy medyka. Jesteście świadomi, że powinniście złościć się do medyków z jednostki badawczej Rycerzy Walpurgii - nigdzie indziej nie mogliście być pewni że wasz sekret zostanie dochowany. Nie wiecie gdzie jesteście ani ile czasu minęło od waszego pobytu w manufakturze, nie jesteście też w stanie dokonać teleportacji - jeśli jej spróbujecie a wasze siły na to pozwalają odkryjecie, że nie działa. Trudno wam jednak będzie stwierdzić co jest tego przyczyną a pierwszym właściwym wnioskiem jest zmęczenie. Prawdopodobieństwo, że któremuś z was uda się wyczarować patronusa by wezwać pomoc jest znikome.
Nie jesteście w stanie stwierdzić która jest godzina - z pewnością było już po północy. Czas zdecydowanie nie był wam dziś przychylny i wiele go przetrwoniliście. Powinniście powstrzymać się od rozgrywania gier toczących się po wydarzeniach pozostałych grup rycerzy. Jeśli uda wam się przeżyć pierwszy wątek nie powinien mieć miejsca przed 7 lipca. Rozpoczęty wątek należy wysłać do waszego Mistrza Gry - Justine, póki Mistrz Gry w nim nie odpisze, należy traktować go jako zagrażający życiu i nie zaczynać gier po nim. Mistrz Gry nie kontynuuje już z wami wątku, wątek z leczeniem możecie rozliczyć jako oddzielny wątek. Wasze obrażenia muszą zostać uleczone fabularnie.
Cassius i Yvette stracili przytomność, dom Szefa Manufaktury zwalił się na nich grzebiąc ich w gruzie.
Isla zginęła, zabita przez mężczyznę z wiatrówką którego spotkaliście na początku. Nieudane protego odebrało jej życie.
Za swój udział w evencie otrzymujecie:
Percival 150PD, 3PB
Marianna, Rhysand, 80PD, 2PB
Cassius, Yvette, Isla - 0PD, 0PB,
Yvette traci rangę rycerzy, może ją odzyskać ponownie(w późniejszej fabularnej rozgrywce) jednak najpierw razem z Cassiusem muszą oprzytomnieć i spróbować wygrzebać się z własnego grobowca, by tego dokonać należy skontaktować się z Mistrzem Gry w przeciągu tygodnia (do 9 marca) - w innym wypadku postaci uznane zostaną za zmarłe.
Isla, niestety i ku przestrodze, jest martwa.
Punkty niedługo zostaną dodane do Waszych kont, eliksiry odpisane z ekwipunku, rangi zmienione.
Dopisek z dnia 21.02.2018
Yvette, nie wiedziała ile czasu minęło od czasu, gdy dam Szefa Manufaktury zawalił się grzebiąc ją i Cassiusa pod sobą, przysypując dwójkę Rycerzy różnorakimi częściami zarówno budynku, jak i jego wyposażenia. Gdy ocknęła się czuła swąd dymu, który drażnił gardło, doskwierał jej ból i wycieńczenie. Miała złamaną nogę i rękę, pęknięte żebro, złamana deska nadal tkwiła w nodze, posiadała liczne obicia i otarcia. Zdrową, prawą ręką udało jej się dobyć eliksiru szczęśliwie spoczywającego w nadal w torbie. Eliksir niezłomności był jedynym co było w stanie jej teraz pomóc. Wypicie go chwilowo uśpiło ból, jednak wiedziała że nie minie wiele czasu nim ten powróci do niej. Śpieszyła się, choć złamane kończyny nie pomagały, w końcu po żmudnym zrzucaniu z siebie gruzów udało jej się usiąść. Ciemny nocny krajobraz oświetlany jedynie światłem księżyca ukazał jej jedynie pobojowisko - nie dostrzegła żadnego ze swoich towarzyszy.
Ruszyła w drogę powrotną mając nadzieję spotkać towarzyszy przy miotłach gdzie zaczęła się ich przygoda, jednak widok który ukazał się jej oczom był wstrząsający. Na ziemi, przy miotłach leżała Isla, jej górna odzież była zakrwawione, rude włosy rozrzucone były wokół twarzy, otwarte, martwe oczy wpatrywały się w niebo nad nimi.
Nie potrafiła latać, nie wiedziała gdzie znajduje się Manufaktura. Próba teleportacji nie powiodła się - nie wiedziała, czym dokładnie jest to spowodowane. Ostatnią możliwą opcją powrotu mógł być kominek, jednak nie była pewna, czy jakiś znajdzie. Ominęła dom z którego wyszedł wcześniej tego wieczoru - był mugolem, tego była pewna - i ruszyła do kolejnych drzwi w nadziei na znalezienie drogi do domu. Dopiero gdy zaczynało świstać a eliksir przestawał działać, udało jej się trafić na jeden niepozorny dom, w którego ogródku dostrzegła gnoma. Chwilę później zniknęła w zielonych płomieniach które wyrzuciły ją pod wskazany adres.
Yvette, twój kolejny wątek powinien odbywać się zaraz po powrocie z Albury do Londynu, by móc wrócić do domu wykorzystałaś jeden eliksir niezłomności. Powinnaś (masz obowiązek) rozegrać wątek w którym leczy cię ktoś z ugrupowania Rycerzy - nie masz pewności, że inne jednostki dochowają tajemnicę. Powinnaś powstrzymać się od rozgrywania gier toczących się po wydarzeniach pozostałych grup rycerzy. Jeśli uda wam się przeżyć, pierwszy wątek nie powinien mieć miejsca przed 7 lipca. Rozpoczęty wątek należy wysłać do Mistrza Gry - Justine, póki Mistrz Gry w nim nie odpisze, należy traktować go jako zagrażający życiu i nie zaczynać gier po nim.
Yvette: oparzenia(15), kąsanie (15) cięte (30), tłuczone(100), psychiczne (10)
39/209, -60
10 IV
Jeśli dotąd jedynie dryfowała po powierzchni wzburzonej wody, to wydarzenia minionych dni sprawiły, że czuła jakby coś złowrogiego nagle pochwyciło ją za nadgarstek i zaczęło ciągnąć coraz głębiej. Nie mogła złapać tchu. Chociaż klatka piersiowa unosiła się powoli, wtórując spokojnemu rytmowi oddechów Melanie, czuła jakby nie mogła nabrać powietrza. Barowe odgłosy dochodzące przez cienkie ściany, były jedynie szumem, z którego starała się wyczytać sygnały alarmujące do kolejnej ucieczki .
Napór wody zagłuszał wszystko inne. Bała się otworzyć oczy, by nie ukazała się jej twarz potwora.
Przecież wiedziałaś, że przyjdzie. Słyszałaś jego zawodzenie roznoszące się po krętych uliczkach magicznego Londynu. Wiedziałaś, że nadejdzie burza. Wiedziałaś, że pociągnie cię na samo dno, a potem rozszarpie żywcem, kawałek po kawałeczku.
Strach sprawiał, że ciało odmawiało posłuszeństwa. Dotyk gładkiego, chłodnego drewna, skrytego pod poduszką skutecznie otrzeźwiał. Gdy drgnęła, gwałtownie otwierając oczy nie było już kelpie, ani głębin jeziora. Tylko obdrapana, prześmierdła tytoniowym dymem tapeta i cienie malowane ostatnimi promieniami wiosennego słońca. Głowa Melanie wtulona w jej ciało. Z tą ufnością, która przez ostatnie dni łamała serce Rose.
Sen na jawie urwał się nagle. Nie pamiętała kiedy ostatnio spała. Zamykała jedynie oczy, nasłuchując odgłosów zza ścian, brodząc w bałaganie własnych irracjonalnych strachów, przeplatających się z obrazami płonących ulic Londynu. Jednak najgorszy koszmar czekał na nią za każdym razem, gdy otwierała oczy. Gdy próbując twardo stąpać po ziemi, porzucając potworności zmęczonego umysłu, próbowała stanąć na wysokości zadania - rozwiązać sytuację, w której się znalazła. Odpowiedzieć sobie na pytania dotyczące ich przyszłości. Nie potrafiła tego zrobić i to przerażało ją bardziej niż jakiekolwiek senne mary. Nie mogła się cofnąć, nie wiedziała jaki powinien być jej kolejny krok. Każda odpowiedź rodziła w jej głowie kolejne wątpliwości, kolejne pytania.
Magnoliowa różdżka niemalże szyderczo trzymała się blisko. Była zawsze pod ręką. Gotowa do użycia. I co z nią zrobisz, Rose? Gdy wróg po ciebie przyjdzie uleczysz go? Czuła jakby każdy najmniejszy element wystroju wynajętego pokoju wyśmiewał jej próby ukrycia się przed światem. Od wątłych drewnianych drzwi po skrzypiąca pod każdym krokiem deski. Wszystko śmiało się z niej równie głośno co przebywające pod podłogą barowe towarzystwo. Jedynie cisza była gorsza. Furia nie wracała do domu od kilku stanowczo zbyt długich dni.
Nawet do zapomnianego Albury dochodziły potworne wieści z Londynu, zniekształcone przenoszeniem się z ust do ust lub kompletnie wypaczone przez Walczącego Maga. Nie znajdowała w nich odpowiedzi na jakie liczyła.
Ostrożnie wysunęła się z objęć córki. Melanie nawet nie drgnęła. Dotyk chłodnych dłoni na karku jedynie pozornie koił zszargane nerwy. Woda pachniała dziwnie. Wolała nie zgadywać czym. Otrzeźwiała jednak skutecznie. Odgłos pukania do drzwi, zatrzymał bicie serca na kilka stanowczo zbyt długich sekund. Seria głośnych skrzypnięć zadrwiła z nieporadnej próby bezszelestnego podejścia do drzwi. Żałowała, że w drzwiach nie było judasza.
Oparła czoło o drewnianą ramę, próbując przegonić niedorzeczne obawy. To tylko właściciel upominający się o zapłatę. Zaglądał do niej codziennie, próbując ugrać kilka dodatkowych knutów.
Głęboki oddech później, przekręciła kluczyk i nieznacznie otworzyła drzwi.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ostatnio zmieniony przez Roselyn Wright dnia 05.05.20 17:52, w całości zmieniany 1 raz
Zamieszkując oddalone od wszystkich, irlandzkie tereny, nie uciekał. Nie odpuszczał tego, co zostawało za jego plecami. Nie odrzucał przeszłości i nie wyrzekał się wspomnień. Nie planował wykreślać tych, którzy znajdowali się poza granicami. Zamierzał chronić swoich najbliższych, bo nie zapomniał o nikim — wciąż szukał tych, do których nie był w stanie osobiście dotrzeć, a którzy zajmowali specjalne miejsce w jego sercu. Do tych pozostawionych, osamotnionych. Rodzice byli jednym, lecz Roselyn i Melanie drugim ogniwem, po które zamierzał sięgnąć, przyciągając łańcuch bliskich do siebie — jak najdalej od trwającego konfliktu. Wiedział, że nie można było zbiec przed wojną i że ta koniec końców pochłaniała wszystko na swej drodze, jednak świadomość, że drugiej osobie nie zagrażało niebezpieczeństwo, było podstawą człowieczeństwa. Nie wyobrażał sobie spokojnego snu, nawet u boku Pomony, widząc jej równy oddech, wiedząc, że nie robił nic, by dotrzeć do prawdy. By zrozumieć, gdzie kryło się oddalone istnienie tych, których kochał. Odszukanie ich leżało już w jego podjętej innowacji, bo nie każdy posiadał odpowiednie do tego środki. Vane nie zamierzał jednak czekać, szczególnie że wiele osób utraciło pracę w Ministerstwie Magii, nie zamierzając się podporządkowywać. Co dawało całą gromadę tych, którzy pragnęli sprawiedliwości. Zwerbowanie jednej z takowych jednostek i wyznaczenie nowego celu nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Widząc bijące od drugiej strony chęci bycia potrzebny, pozostania w ciągłym ruchu, niesienia pomocy, jedynie to zadanie ułatwiło. Nie miał bladego pojęcia, jak należało zabrać się za poszukiwanie zaginionych osób, lecz ufał umiejętnościom Maeve. Sam nie był w stanie dotrzeć do Londynu, ale rodzice sprawdzili mieszkanie Roselyn — na jego prośbę. Nie zastali nikogo, a to oznaczało, że Wright musiała uciec. Nie mogło być inaczej, bo wyobrażenie jej sobie pojmanej, nie przechodziło przez jego umysł. Nie dałaby się nikomu złapać. Nie, gdy w grę wchodziła Melanie. Wtedy nawet najdrobniejsza z matek stawała się lwicą, a to było niczym znak rozpoznawczy dla uzdrowicielki. Dlatego Jayden nie wierzył w to, że znajdowała się w rękach Ministerstwa Magii — szczególnie że nie należała do mugolaków, na których nakładano priorytet eksterminacji. Bujdy o przesiedleniu można było wsadzić między książki, bo każdy wiedział, że aktualna władza nienawidziła nieczystej krwi. Po co miałaby więc ją przenosić gdzieś indziej, skoro można było się ich z łatwością pozbyć? Vane nie mógł jednak pozwolić, by gniew zapanował nad jego umysłem, skoro potrzebował go w trzeźwości — potrzebował go, by dotrzeć do Roselyn. I właśnie wtedy zaczął się cały proces poszukiwawczy, który wydawał się chaosem rozciągającym się w nieskończoność.
Jakim więc cudem znalazł się już w odpowiednim miejscu? Czy mógł powstrzymać siłę napływających na niego emocji, które zalewały go z ogromną siłą i nie zamierzały łagodnieć? Czy to w ogóle było w jakikolwiek sposób do pojęcia, że to naprawdę mógł być koniec? Że wysiłki, które wychodziły z zaufanego wiedźmiego strażnika, swoje zwieńczenie skumulowały w pokoiku obskurnego, podupadającego baru? Czy właśnie tam, miał znaleźć to, czego tak usilnie poszukiwał? Wchodząc do zaduchu i paskudnego odoru potu zmieszanego z alkoholem, mógłby przyciągnąć uwagę, gdyby chociażby połowa gości znajdujących się w ów miejscu była trzeźwa. To nie było jednak istotne, gdy z ust właściciela usłyszał potwierdzenie o kobiecie i dziecku po drugiej stronie ściany. Głupi, bezzębny uśmiech został posłany w stronę astronoma, jednak Jayden nie zamierzał odkrywać tego, co się za nim kryło, wiedząc, że straciłby jedynie czas na analizę pozbawionego skrupułów mężczyznę. Nie czekał więc na zaproszenie, tylko skierował się ku odpowiednim drzwiom, nie mogąc powstrzymać pulsującego, szumiącego w jego uszach przepływu krwi. Bo czy ona się tam znajdowała? Na wyciągnięcie ręki, za cienką, drewnianą ścianką zbitą z przypadkowych, nierównych desek? Zanim podniósł rękę, by zapukać, zdawało mu się, że minęła wieczność. I ta sama wieczność musiała się zapętlić, gdy po drugiej stronie usłyszał szuranie i oznakę tego, że ktoś tam był. Vane'owi wydawało się, że ktokolwiek krył się jeszcze w niewiadomej, mógł usłyszeć jego płytki oddech, uderzenia galopującego serca i chaos szalejących myśli. Zależało mu. Cholernie mu zależało na tym, żeby to była właśnie ona i nikt inny.
Delikatne uchylenie drzwi, mała szpara, krótka wizja przerażonych oczu upewniła go, co do faktu obecności. Co do prawdy skrywanej po drugiej stronie. Co do niezłomności i odwagi widzianej w skrawku sekundy istoty. Nie był w stanie czekać, dlatego naparł na drzwi i wszedł siłą do środka, równocześnie nakazując cofnięcie się od nich znajdującej się po drugiej stronie Roselyn. Bo nie miał żadnych wątpliwości, że to była ona. Nie, gdy to czekoladowe spojrzenie znajomych oczu spoczęło na nim nawet na ułamek sekundy. Wpatrywał się w nie godzinami, miesiącami, latami i nie było szansy na pomyłkę. Gdy tylko znalazł się więc w środku małego pokoju, podszedł do Wright i nie pytając o nic, przyciągnął ją do siebie, zamykając w silnej ramie uścisku. Drżały mu ramiona, którymi ją obejmował, ale nie wycofywał się. Nie mógł i nie zamierzał, bo przecież bez względu na to, co stało się podczas ich ostatniego spotkania, najbardziej na świecie zależało mu na tym, żeby była bezpieczna. Tak jak wtedy, gdy ona stawała w jego obronie na korytarzach Hogwartu, tak on teraz miał zabrać ją najdalej od zagrożenia. Nie potrafił jeszcze przetworzyć wszystkiego, co się aktualnie działo, a Roselyn z łatwością mogła usłyszeć jak waliło mu serce i zapętlony szept rzucany w zagłębienie jej szyi. - Jestem tu, kochanie. Jestem.
Jakim więc cudem znalazł się już w odpowiednim miejscu? Czy mógł powstrzymać siłę napływających na niego emocji, które zalewały go z ogromną siłą i nie zamierzały łagodnieć? Czy to w ogóle było w jakikolwiek sposób do pojęcia, że to naprawdę mógł być koniec? Że wysiłki, które wychodziły z zaufanego wiedźmiego strażnika, swoje zwieńczenie skumulowały w pokoiku obskurnego, podupadającego baru? Czy właśnie tam, miał znaleźć to, czego tak usilnie poszukiwał? Wchodząc do zaduchu i paskudnego odoru potu zmieszanego z alkoholem, mógłby przyciągnąć uwagę, gdyby chociażby połowa gości znajdujących się w ów miejscu była trzeźwa. To nie było jednak istotne, gdy z ust właściciela usłyszał potwierdzenie o kobiecie i dziecku po drugiej stronie ściany. Głupi, bezzębny uśmiech został posłany w stronę astronoma, jednak Jayden nie zamierzał odkrywać tego, co się za nim kryło, wiedząc, że straciłby jedynie czas na analizę pozbawionego skrupułów mężczyznę. Nie czekał więc na zaproszenie, tylko skierował się ku odpowiednim drzwiom, nie mogąc powstrzymać pulsującego, szumiącego w jego uszach przepływu krwi. Bo czy ona się tam znajdowała? Na wyciągnięcie ręki, za cienką, drewnianą ścianką zbitą z przypadkowych, nierównych desek? Zanim podniósł rękę, by zapukać, zdawało mu się, że minęła wieczność. I ta sama wieczność musiała się zapętlić, gdy po drugiej stronie usłyszał szuranie i oznakę tego, że ktoś tam był. Vane'owi wydawało się, że ktokolwiek krył się jeszcze w niewiadomej, mógł usłyszeć jego płytki oddech, uderzenia galopującego serca i chaos szalejących myśli. Zależało mu. Cholernie mu zależało na tym, żeby to była właśnie ona i nikt inny.
Delikatne uchylenie drzwi, mała szpara, krótka wizja przerażonych oczu upewniła go, co do faktu obecności. Co do prawdy skrywanej po drugiej stronie. Co do niezłomności i odwagi widzianej w skrawku sekundy istoty. Nie był w stanie czekać, dlatego naparł na drzwi i wszedł siłą do środka, równocześnie nakazując cofnięcie się od nich znajdującej się po drugiej stronie Roselyn. Bo nie miał żadnych wątpliwości, że to była ona. Nie, gdy to czekoladowe spojrzenie znajomych oczu spoczęło na nim nawet na ułamek sekundy. Wpatrywał się w nie godzinami, miesiącami, latami i nie było szansy na pomyłkę. Gdy tylko znalazł się więc w środku małego pokoju, podszedł do Wright i nie pytając o nic, przyciągnął ją do siebie, zamykając w silnej ramie uścisku. Drżały mu ramiona, którymi ją obejmował, ale nie wycofywał się. Nie mógł i nie zamierzał, bo przecież bez względu na to, co stało się podczas ich ostatniego spotkania, najbardziej na świecie zależało mu na tym, żeby była bezpieczna. Tak jak wtedy, gdy ona stawała w jego obronie na korytarzach Hogwartu, tak on teraz miał zabrać ją najdalej od zagrożenia. Nie potrafił jeszcze przetworzyć wszystkiego, co się aktualnie działo, a Roselyn z łatwością mogła usłyszeć jak waliło mu serce i zapętlony szept rzucany w zagłębienie jej szyi. - Jestem tu, kochanie. Jestem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rola uciekinierki nie pasowała do jej repertuaru. Zdawało się, że zaledwie niedawno ledwie opanowała odgrywanie sztuki, w której główną rolę grała twardo stąpająca po ziemi samotna matka. Obca scenografia kompletnie nie pomagała wczuć się w nowe wcielenie. Prawdą było, że o ukrywaniu się wiedziała stanowczo zbyt niewiele. Nie wiedziała nawet czy musiała się ukrywać, czy może pamięć o starej mieszkance Londynu spłynęła w Tamizie wraz z krwią ofiar potwornej nocy. Nie wiedziała czy może powinna zrobić krok w tył, spróbować skontaktować się z kimkolwiek czy może lepiej dla niej i jej bliskich było, gdy przez jakiś czas każde z nich przez chwilę podąży własną ścieżką. Wiedziała, że większość z nich podobnie jak ona musiało opuścić Londyn. Myśl, że komuś mogło się nie udać paraliżowała ją. Nie chciała nawet o tym myśleć, jednak ponure, strachliwe szepty starały się ją przekonać, że stało się inaczej. Kilka nocy temu nie wytrzymywała, wysyłając Furię po wieści od najbliższych. Bała się, że być może popełniła okropny błąd, za który nie zapłaci tylko ona. Chciałaby znać odpowiedzi, mieć jakąkolwiek pewności w podejmowanych decyzjach. Móc realistycznie spojrzeć na sytuację, logicznie ją ocenić w sposób wyzbyty z irracjonalnego strachu. Czuła, że powoli zatapia się w panice, a odosobnienie jedynie pogłębiało ten stan. Nasilające się wyrzuty sumienia rozszarpywały ją od wewnątrz. Ze wszystkich postaci jakie przybierała na przestrzenii ostatnich miesięcy najważniejszą była matka. Jedyna. Niezastąpiona. Nikt inny nie mógł wyręczyć jej w tej roli. Więc zrobiła to co podpowiadał jej instynkt - pozostawiła za sobą Londyn, uciekając z Melanie, bo nikt inny nie mógł zadbać o jej córkę. Teraz jednak czuła jakby nie potrafiła zapewnić jej już niczego.
Nie chciała być kimś kto musiał być uratowanym. Nienawidziła bezsilności, która stopniowo przejmowała nad nią kontrolę. Jednak gdy tylko rozpoznała twarz przyjaciela poczuła jakby w końcu złapała głęboki haust powietrza. Nie liczyła od jak dawna się nie widzieli. Zdawało jej się, że to było całe wieki temu. Miliony lat świetlnych od chwili, gdy padło o kilka słów za dużo. I w tym konkretnym momencie te nie miały już żadnej wartości. Liczyło się, że stał przed nią cały i zdrowy. I był tu. Bo właśnie teraz jak nigdy potrzebowała przyjaciela.
Na chwilę osłupiała, jedynie instynktownie odsuwając się od drzwi, gdy te zostały popchnięte przez Jaydena. Była zbyt wyczerpana natłokiem emocji, żeby zmusić usta do najmniejszego uśmiechu. By okazać radość czy ulgę związaną z jego niespodziewanym przybyciem. Zbyt otępiała ostatnimi wydarzeniami, by skłonić się do chociaż najmniejszego ciepłego gestu, świadczącego o tym, że cieszy się, że go widzi. Jayden jednak był zawsze tym, który potrafił przebić się przez tą skorupę. Kimś kto potrafił do niej dotrzeć czy to w metaforyczny, czy rzeczywisty sposób. Odnalazł je, chociaż wcale nie musiał tego robić. Przytulił ją, chociaż wciąż mógł ciągnąć ich konflikt. Czuła szaleńcze bicie jego serca. Zdawało jej się, że te jej zamarło. Minęła dłuższa chwila, zanim odwzajemniła uścisk, wytrącając umysł z dziwnego stanu zawieszenie. - Na Merlina, Jay. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego jak bardzo cieszę się, że cię widzę - powiedziała, zaciskając palce na materiale jego płaszcza. - Gdy to się zaczęło musiałam zabrać Melanie z Londynu. Nie wiedziałam co mam robić. Dotarłyśmy tu i… - zawiesiła głos, bo nie potrafiła dokończyć tego zdania. Nie było żadnego i. Trzy drżące oddechy później, odsunęła się od niego by otrzeć kilka niepotrzebnych łez, który spłynęły po policzkach. Straciła równowagę albo też jej iluzję, którą utrzymywała od kilku miesięcy. Mówił jej, że się okłamuje. Miał rację, ale ona nie chciała go słuchać. Teraz bez tej fałszywego przekonania, że wszystko jest w porządku, czuła się jak wybrakowany towar. Niekompletna bez swoich małych kłamstw, podczas gdy te większe zaciskały pętle na gardle. Dusiła się, a wizje z koszmarów przedzierały się do rzeczywistości. Najbardziej przerażająca była myśl, że potworności nie osiągnęły swojego apogeum. Nie było wyznaczonej linii, która określała maksimum okrucieństwa. Nadzieja, że miało być lepiej ledwie płonęła. Była za to przeszywająca chłodna i zadziwiająco racjonalna pewność, że będzie tylko gorzej.
Miała mu milion rzeczy do powiedzenia z pewnością w innej sytuacji łatwiej byłoby jej ubrać je w słowa. Teraz nie wiedziała nawet od czego zacząć. Przeprosić za to, że pozwoliła na to, by podzieliło ich kilka słów? Jeszcze raz spróbować opisać to jak wielką ulgę sprawił jej jego widok? Czy może po prostu wyznać wszystko co męczyło ją od tak długiego czasu, nie przejmując się konsekwencjami?
- Nie wiem co się stało z innymi. Furia nie wraca do mnie od kilku dni. Co z twoimi rodzicami? Są cali? - zapytała, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca wśród pokojowych mebli. W końcu oparła się biodrami o blat drewnianego biurka, wbijając spojrzenie w twarz przyjaciela. Wiedziała, że również mieszkają w Londynie. Chociaż czystość ich krwi względem standardów obecnej władzy była jak najbardziej akceptowalna, wiedziała że nikt nie był bezpieczny tej nocy.
- Nie wiem co robię, Jay - zacisnęła dłonie w pięści, czując jak paznokcie boleśnie wbijają się w skórę. - Siedzę tu zamknięta od kilku dni, gapię się w sufit. Mówię Melanie, że wszystko jest w porządku i nie potrafię zrobić niczego więcej. Cały czas kłamię i nawet sama już w to nie wierzę. Nie potrafię zapewnić jej bezpieczeństwa.
Nie chciała być kimś kto musiał być uratowanym. Nienawidziła bezsilności, która stopniowo przejmowała nad nią kontrolę. Jednak gdy tylko rozpoznała twarz przyjaciela poczuła jakby w końcu złapała głęboki haust powietrza. Nie liczyła od jak dawna się nie widzieli. Zdawało jej się, że to było całe wieki temu. Miliony lat świetlnych od chwili, gdy padło o kilka słów za dużo. I w tym konkretnym momencie te nie miały już żadnej wartości. Liczyło się, że stał przed nią cały i zdrowy. I był tu. Bo właśnie teraz jak nigdy potrzebowała przyjaciela.
Na chwilę osłupiała, jedynie instynktownie odsuwając się od drzwi, gdy te zostały popchnięte przez Jaydena. Była zbyt wyczerpana natłokiem emocji, żeby zmusić usta do najmniejszego uśmiechu. By okazać radość czy ulgę związaną z jego niespodziewanym przybyciem. Zbyt otępiała ostatnimi wydarzeniami, by skłonić się do chociaż najmniejszego ciepłego gestu, świadczącego o tym, że cieszy się, że go widzi. Jayden jednak był zawsze tym, który potrafił przebić się przez tą skorupę. Kimś kto potrafił do niej dotrzeć czy to w metaforyczny, czy rzeczywisty sposób. Odnalazł je, chociaż wcale nie musiał tego robić. Przytulił ją, chociaż wciąż mógł ciągnąć ich konflikt. Czuła szaleńcze bicie jego serca. Zdawało jej się, że te jej zamarło. Minęła dłuższa chwila, zanim odwzajemniła uścisk, wytrącając umysł z dziwnego stanu zawieszenie. - Na Merlina, Jay. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego jak bardzo cieszę się, że cię widzę - powiedziała, zaciskając palce na materiale jego płaszcza. - Gdy to się zaczęło musiałam zabrać Melanie z Londynu. Nie wiedziałam co mam robić. Dotarłyśmy tu i… - zawiesiła głos, bo nie potrafiła dokończyć tego zdania. Nie było żadnego i. Trzy drżące oddechy później, odsunęła się od niego by otrzeć kilka niepotrzebnych łez, który spłynęły po policzkach. Straciła równowagę albo też jej iluzję, którą utrzymywała od kilku miesięcy. Mówił jej, że się okłamuje. Miał rację, ale ona nie chciała go słuchać. Teraz bez tej fałszywego przekonania, że wszystko jest w porządku, czuła się jak wybrakowany towar. Niekompletna bez swoich małych kłamstw, podczas gdy te większe zaciskały pętle na gardle. Dusiła się, a wizje z koszmarów przedzierały się do rzeczywistości. Najbardziej przerażająca była myśl, że potworności nie osiągnęły swojego apogeum. Nie było wyznaczonej linii, która określała maksimum okrucieństwa. Nadzieja, że miało być lepiej ledwie płonęła. Była za to przeszywająca chłodna i zadziwiająco racjonalna pewność, że będzie tylko gorzej.
Miała mu milion rzeczy do powiedzenia z pewnością w innej sytuacji łatwiej byłoby jej ubrać je w słowa. Teraz nie wiedziała nawet od czego zacząć. Przeprosić za to, że pozwoliła na to, by podzieliło ich kilka słów? Jeszcze raz spróbować opisać to jak wielką ulgę sprawił jej jego widok? Czy może po prostu wyznać wszystko co męczyło ją od tak długiego czasu, nie przejmując się konsekwencjami?
- Nie wiem co się stało z innymi. Furia nie wraca do mnie od kilku dni. Co z twoimi rodzicami? Są cali? - zapytała, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca wśród pokojowych mebli. W końcu oparła się biodrami o blat drewnianego biurka, wbijając spojrzenie w twarz przyjaciela. Wiedziała, że również mieszkają w Londynie. Chociaż czystość ich krwi względem standardów obecnej władzy była jak najbardziej akceptowalna, wiedziała że nikt nie był bezpieczny tej nocy.
- Nie wiem co robię, Jay - zacisnęła dłonie w pięści, czując jak paznokcie boleśnie wbijają się w skórę. - Siedzę tu zamknięta od kilku dni, gapię się w sufit. Mówię Melanie, że wszystko jest w porządku i nie potrafię zrobić niczego więcej. Cały czas kłamię i nawet sama już w to nie wierzę. Nie potrafię zapewnić jej bezpieczeństwa.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Wszyscy się bali. Wszyscy byli uciekinierami na swój indywidualny sposób, bo chociaż Jayden wyprowadził się z Hogsmeade przed Czystką w Londynie, również chciał oddalić się od ludzi. Nie pozwolić na to, by mieli jakikolwiek wpływ na jego dalsze życie. By patrzyli mu w okna, by mówili, by słuchali, by oceniali. To też była ucieczka. I wcale nie różniła się ona od tej, której podjęła się Wright. Wszak astronom również miał ten sam motyw, którym kierowała się Roselyn uciekając z płonącego, śmierdzącego spalenizną miasta — oboje zamierzali chronić swoich bliskich bez względu na wszystko. Ona miała córeczkę będącą dla niej najważniejszą istotą. On współdzielił od jakiegoś czasu rzeczywistość z jedną, konkretną osobą, a wkrótce miała się pojawić kolejna w tej ich niewielkiej rodzinie. Nie było więc miejsca na wątpliwości i wahania. Vane aktualnie widział o wiele przejrzyściej niż niegdyś, bo walczenie za kompanów różniło się od obrony rodzinnych granic. Świat odmieniał się wraz ze zdaniem sobie sprawy, że nie odpowiadało się już tylko za siebie samego, ale w domu czekała żona i rozwijające się pod jej sercem dziecko. I chyba właśnie ta druga jednostka motywowała go najsilniej, by walczyć o przyszłość, w której miało przyjść mu istnieć. Jayden zamierzał robić, co tylko mógł, by zapewnić nadchodzącemu życiu jak najlepsze warunki. By nie musiało patrzeć na chaos, którego świadkami byli jego rodzice. To już nie tyczyło się tylko młodego pokolenia, ale jego dziecka. To go zmieniło, mimo że można było twierdzić, że astronom nie posiadał podobnych pokładów czy cech charakteru. Patrząc na niego, widziało się kogoś innego. Był o wiele bardziej zażarty w podejmowanych działaniach, dystans i niepokładanie zaufania w przypadkowo spotkanych osobach osiągnęły apogeum, pewna wewnętrzna agresja umiała znaleźć swoje ujście, gdy tylko istniała najmniejsza szansa na krzywdę bliskich. Nie był chłopcem, którego wszyscy pamiętali, ale nie uważał się też za pełnego męskości człowieka. To nie on miał się oceniać czy był dojrzały, kompetentny czy odpowiedzialny — te cechy nadawać mu mogli tylko inni ludzie. On pozostawał w swoich rozmyślaniach i codzienności, lecz równocześnie instynkt nakazywał mu mocniejsze starania ku tworzeniu azylu dla ukochanych.
Dlatego właśnie Maeve miała mu pomóc w odnalezieniu Roselyn. Nie interesowało go to czy chciała być uratowana, czy nie — nie zamierzał jej zostawiać lub udawać, że nie istniała. Nie zapomniał i zapomnieć nie miał. Mimo ich ostatniego spotkania i jego ostrego wydźwięku nie wracał do tego. Bo to nie ono przecież kształtowało relację między nimi. Nie ono rzutowało na wspomnienia przeszłości i przyjaźni, która się rodziła w nastoletnich sercach. Nie ono sprawiało, że Jayden przestał postrzegać uzdrowicielkę jako uzupełnienie siebie. Czasami wydawało mu się, że łączyła ich niemal bliźniacza więź porozumienia, bo chociaż tak się różnili, wciąż znajdywali drogę do siebie nawzajem. I zgody bez względu na wszystko. Pojawił się więc jak zawsze, nie zamierzając odchodzić. Pozwalał na to, by drobne ciało wtopiło się w to należące do niego i dawał jej otuchę. Nie wiedziałam co mam robić. Dotarłyśmy tu i… - Zabieram was stąd. - Być może powinien był ją wpierw jakoś pocieszyć, ale byli dorosłymi ludźmi i wiedzieli, że czas na takie rzeczy miał przyjść później. Ignorował więc to, co przyszło w chwilę później oraz oddalenie się Roselyn, która chyba chciała jakoś do siebie dojść. Nie zamierzał dawać jej na to czasu, bo nie myślała trzeźwo. Nie miała przebywać w tej obskurnej norze ani chwili dłużej. - Patrz na mnie - przerwał jej, znów podchodząc i biorąc w dłoń jedną z toreb leżących na ziemi. - Ty nie wiesz, ale ja wiem. Nie przejmuj się tym teraz. Najważniejsze jest to, żebyście zostawiły to miejsce. Znam bezpieczny dom - powiedział jedynie, nie biorąc nawet pod uwagę opcji, by opowiadać jej w tym pokoiku, co dokładnie miał na myśli. Istotne było po prostu to, by się stąd wynieśli. I to szybko. - Zdołasz się spakować w pięć minut? - spytał, przekazując jej torbę i patrząc na nią wyczekująco. Porozmawiać mogli spokojnie u celu. I Jayden nie zamierzał się uginać — musiała to widzieć w jego spojrzeniu i słyszeć w tonie głosu. Nie czekał w nieskończoność na reakcję. Sam wziął małą walizkę, by przejść kawałek dalej w głąb pomieszczenia i zaklęciem przywołać ubrania porozkładane w szafach.
Dlatego właśnie Maeve miała mu pomóc w odnalezieniu Roselyn. Nie interesowało go to czy chciała być uratowana, czy nie — nie zamierzał jej zostawiać lub udawać, że nie istniała. Nie zapomniał i zapomnieć nie miał. Mimo ich ostatniego spotkania i jego ostrego wydźwięku nie wracał do tego. Bo to nie ono przecież kształtowało relację między nimi. Nie ono rzutowało na wspomnienia przeszłości i przyjaźni, która się rodziła w nastoletnich sercach. Nie ono sprawiało, że Jayden przestał postrzegać uzdrowicielkę jako uzupełnienie siebie. Czasami wydawało mu się, że łączyła ich niemal bliźniacza więź porozumienia, bo chociaż tak się różnili, wciąż znajdywali drogę do siebie nawzajem. I zgody bez względu na wszystko. Pojawił się więc jak zawsze, nie zamierzając odchodzić. Pozwalał na to, by drobne ciało wtopiło się w to należące do niego i dawał jej otuchę. Nie wiedziałam co mam robić. Dotarłyśmy tu i… - Zabieram was stąd. - Być może powinien był ją wpierw jakoś pocieszyć, ale byli dorosłymi ludźmi i wiedzieli, że czas na takie rzeczy miał przyjść później. Ignorował więc to, co przyszło w chwilę później oraz oddalenie się Roselyn, która chyba chciała jakoś do siebie dojść. Nie zamierzał dawać jej na to czasu, bo nie myślała trzeźwo. Nie miała przebywać w tej obskurnej norze ani chwili dłużej. - Patrz na mnie - przerwał jej, znów podchodząc i biorąc w dłoń jedną z toreb leżących na ziemi. - Ty nie wiesz, ale ja wiem. Nie przejmuj się tym teraz. Najważniejsze jest to, żebyście zostawiły to miejsce. Znam bezpieczny dom - powiedział jedynie, nie biorąc nawet pod uwagę opcji, by opowiadać jej w tym pokoiku, co dokładnie miał na myśli. Istotne było po prostu to, by się stąd wynieśli. I to szybko. - Zdołasz się spakować w pięć minut? - spytał, przekazując jej torbę i patrząc na nią wyczekująco. Porozmawiać mogli spokojnie u celu. I Jayden nie zamierzał się uginać — musiała to widzieć w jego spojrzeniu i słyszeć w tonie głosu. Nie czekał w nieskończoność na reakcję. Sam wziął małą walizkę, by przejść kawałek dalej w głąb pomieszczenia i zaklęciem przywołać ubrania porozkładane w szafach.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie pamiętała kiedy ostatnio czuła się tak bardzo zdezorientowana. Wydawało jej się, że miała aż za nadto czasu, aby przygotować się do tego co prawdopodobnie nastąpi. Przecież wiedziała, że każde z wydarzeń ostatnich miesięcy prowadzi do kolejnego, znacznie gorszego. Obserwowała to - czytała prasę, słyszała co mówiono na spotkania Zakonu Feniksa, widziała co działo się na ulicy Pokątnej. Była świadkiem wszystkim przemian, które zachodziły w ich społeczeństwie, a jednak gdy ulice Londynu zapłonęły czuła się jakby jej świat załamał się nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Przecież miała świadomość tego, że gorsze czasy przyjdą wcześniej czy później, a jednak gdy na chwilę straciła grunt pod nogami nie potrafiła go już odzyskać, szamocząc się by chociaż na chwilę dłużej utrzymać się na powierzchni.
Energicznie pokiwała głową, spoglądając na niego bez cienia nieufności. Nie musiała pytać gdzie. Potrafiła zawierzyć mu bez żadnych wyjaśnień, nawet jeśli ostatnimi czasy wyrosły między nimi mury, których nie potrafili przeskoczyć. Być może zmienili się tak bardzo, że ledwie sami się rozpoznawali, ale mimo to pewne rzeczy między nimi pozostały nienaruszalne. I chociaż właśnie teraz powinna czuć się słaba i niedołężna, tak wcale nie było. Zwykle tego uczucia oczekiwała, gdy przyjmowała czyjąś pomoc. Miała wrażenia jakby ciężar łamiący jej barku znacznie opadł, bo ktoś pomógł jej go utrzymać. Wiedziała, że nie zniknie. Wiedziała też, że jutro wcale nie będzie lepiej, jednak jedną z niewielu pogodnych myśli było to, że nie będzie w tym całkowicie sama.
Zamiast odpowiadać na jego pytanie, zabrała się za zbieranie ich rzeczy. Torba i tak była niemalże spakowana, gotowa do wyruszania w drogę w każdym momencie. Tylko nie tak ważne drobiazgi pozostały porozrzucane po zakątkach pokoju.
Odgłosy rozmowy wybudziły Melanie ze snu. Przelotnie spojrzała na Vane’a, dając mu tym samym znak by zajął czymś dziewczynkę, by Rose mogła spakować rzeczy. Resztę czasu spędziła w milczeniu, próbując kolejny raz spakować kilka lat życia do jednej torby. - Rozmówię się z właścicielem i możemy ruszać - powiedziała w końcu, będąc wpół drogi do wyjścia. Zawahała się, będąc już prawie w wąskim korytarzu. - Dziękuję, Jay - powiedziała, siląc się na ciężki, wymęczony uśmiech. Nie chciała marnować słów. Pragnęła zniknąć stąd tak szybko jak się tu pojawiła, przenieść gdzieś gdzie będzie czuła się chociaż odrobinę bardziej bezpieczna niż dotychczas. Wyjątkowo jednak źle czuła się milcząc. Nie czekając na jego odpowiedź, ruszyła w stronę kwatery właściciela i wróciła z niej po kilku minutach. Gotowa do drogi.
|zt x 2
Energicznie pokiwała głową, spoglądając na niego bez cienia nieufności. Nie musiała pytać gdzie. Potrafiła zawierzyć mu bez żadnych wyjaśnień, nawet jeśli ostatnimi czasy wyrosły między nimi mury, których nie potrafili przeskoczyć. Być może zmienili się tak bardzo, że ledwie sami się rozpoznawali, ale mimo to pewne rzeczy między nimi pozostały nienaruszalne. I chociaż właśnie teraz powinna czuć się słaba i niedołężna, tak wcale nie było. Zwykle tego uczucia oczekiwała, gdy przyjmowała czyjąś pomoc. Miała wrażenia jakby ciężar łamiący jej barku znacznie opadł, bo ktoś pomógł jej go utrzymać. Wiedziała, że nie zniknie. Wiedziała też, że jutro wcale nie będzie lepiej, jednak jedną z niewielu pogodnych myśli było to, że nie będzie w tym całkowicie sama.
Zamiast odpowiadać na jego pytanie, zabrała się za zbieranie ich rzeczy. Torba i tak była niemalże spakowana, gotowa do wyruszania w drogę w każdym momencie. Tylko nie tak ważne drobiazgi pozostały porozrzucane po zakątkach pokoju.
Odgłosy rozmowy wybudziły Melanie ze snu. Przelotnie spojrzała na Vane’a, dając mu tym samym znak by zajął czymś dziewczynkę, by Rose mogła spakować rzeczy. Resztę czasu spędziła w milczeniu, próbując kolejny raz spakować kilka lat życia do jednej torby. - Rozmówię się z właścicielem i możemy ruszać - powiedziała w końcu, będąc wpół drogi do wyjścia. Zawahała się, będąc już prawie w wąskim korytarzu. - Dziękuję, Jay - powiedziała, siląc się na ciężki, wymęczony uśmiech. Nie chciała marnować słów. Pragnęła zniknąć stąd tak szybko jak się tu pojawiła, przenieść gdzieś gdzie będzie czuła się chociaż odrobinę bardziej bezpieczna niż dotychczas. Wyjątkowo jednak źle czuła się milcząc. Nie czekając na jego odpowiedź, ruszyła w stronę kwatery właściciela i wróciła z niej po kilku minutach. Gotowa do drogi.
|zt x 2
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
| 10.04.
Czasem zastanawiała się dokąd zmierzała z tymi wszystkimi emocjami skotłowanymi w sercu. Wylewającymi się na duszę i ciało, aż wreszcie zakażającymi umysł, przez co z upływem chwil zatracała zdolność logicznego myślenia. To właśnie w ten sposób powinna podejść do zaistniałej sytuacji - ze spokojem i opanowaniem godnym dojrzałej kobiety. Nie była już podlotkiem ledwie wkraczającym w skomplikowany świat dorosłych, znała przecież reguły rządzące ich społecznością, wiedziała czego się spodziewać. Z drugiej strony, czyżby? Wiedziała? Uważny wzrok niezliczoną ilość razy prześlizgiwał się po równych rzędach zapisanych na pergaminie liter, ale pewność nie nadchodziła. Istniało tak wiele możliwości, że te w ogólnym chaosie zdezorganizowanych myśli zalewały umysł nie przynosząc żadnego wytchnienia. Rozwiązania. Podpowiedzi. Nie miała pojęcia co powinna czuć - strach? Ulgę? Podekscytowanie? Rozpacz? Wszystko na raz? Tonęła. Tonęła w tych wszystkich niesprecyzowanych elementach tajemniczej układanki. Tonęła w sprzecznych uczuciach, rozbieganych pomysłach, coraz wymyślniejszych scenariuszach pojawiających się w zatłoczonej głowie. Nie wiedziała i to bolało najbardziej. Nienawidziła nie wiedzieć; od zawsze budowała swoje istnienie na książkach i informacjach, na czymś, co można kontrolować. Budować cegiełka po cegiełce, tworzyć oraz kształtować wedle własnej woli. Korzystać z tych wszystkich szufladek pełnych dokumentów będących podwalinami prawdziwej swobody. Oczywiście, że wiedziała jakie tematy winne zostać poruszone podczas spotkania, ale w jaki sposób? Jaki nadadzą im kierunek, jaki powód, co chcą tym osiągnąć? Istnieje wiele metod na uformowanie tych samych wypowiedzi, acz zawsze to ich charakter determinuje ostateczny odbiór wśród identycznej treści. Nie wiedziała więc czy próbować wyciągnąć ich z tego bałaganu czy pozwolić im w nim utonąć, ponieważ wszystko przepadło. Zresztą - czym było owe wszystko? Za każdym razem, gdy usiłowała dojść do jakichkolwiek konkretnych wniosków natykała się na ścianę. Gruby, paskudny mur stojący na drodze do zrozumienia, którego tak mocno potrzebowała. Zamiast tego odnajdywała kolejne luki, to z kolei napawało niepewnością. Potrzebowała informacji - potrzebowała ich od niego.
Tak jak on potrzebował ich od niej. Od momentu, w którym zdecydowała się na kilkumiesięczną podróż poza granice kraju. Łatwiej było myśleć, że sprawa rozejdzie się po kościach, że mu nie zależało, że przestał o tym myśleć już następnego dnia. Trudniej było zdobyć się na odwagę w celu wypchnięcia kłębiących się uczuć na światło dzienne. Powinna wysłać ten przeklęty list bądź zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby im pogodzić się z sytuacją i jej skomplikowaniem. Złagodzić przeszłość, wyprostować teraźniejszość, zaakceptować przyszłość. Prawdopodobnie to tego bała się najbardziej - tej ostateczności, która przecięłaby wszystko, co łączyło ich do tej pory. Wygodniej siedziało się w poczuciu zawieszenia, przyjemnie było dzierżyć w dłoni pozostałości tego, co mieli. Czym na siebie wzajemnie oddziaływali. Żyć w złudzeniu, mylnym kokonie bezpieczeństwa.
Doskonale wiedziała co powinna zrobić. Nie spodziewała się tylko, że to będzie tak cholernie trudne. Rozwiązać te wszystkie nici jakimi opletli się na przestrzeni lat. Obawiała się tego momentu; spadania w przepaść, nawet jeśli po raz pierwszy od dawna miała w końcu poczuć grunt pod nogami. Nic dziwnego, że przez ostatnie dni prezentowała raczej nerwową wersję siebie. Częściej pozwalała nogom podrygiwać niekontrolowanie, myślom uciekać w nieznane horyzonty; pomaganie w rezerwacie stało się przez to dość uciążliwe, gdy zawodziła koncentracja. Epicentrum nerwowości pojawiło się w dzień spotkania, przez co trzy razy wpadła (dosłownie) na panią Downwright, której lamenty bólu na pewno było słychać w całej rezydencji, oblała (na szczęście już nieco wystudzoną…) herbatą Maddie, potknęła się o psidwaka brata i niemal pozbyła się w ten sposób przednich zębów, a na koniec podczas rozmowy z kuzynem chyba z pięć razy pomyliła jego imię z imieniem pewnego Ollivandera, którego tożsamość dla dobra sprawy musi pozostać tajemnicą. Przez to Eunice bała się, że wyślizgnięcie się z domu będzie misją niemożliwą, ale przy odrobinie pomocy zaufanej osoby, zdołała przybyć na czas. Nie miałaby nic przeciwko samotnej wędrówce po lesie skąpanym w mroku, gdyby choć odrobinę znała tutejsze tereny - tym razem została zmuszona do improwizacji, aczkolwiek popchnięta do zaufania twórcy osobliwej mapy, postanowiła cieszyć się tą drobną chwilą spaceru. Pod koniec właściwie Greengrass udzieliło się pewnego rodzaju podekscytowanie, szybko jednak zastąpione nerwowością. Co parę sekund niespokojnie poprawiała zaplątaną we włosy wstążkę, zastanawiając się przy tym, czy nie przesadziła; jednocześnie pocieszając się, że przecież nie zauważy, było dość ciemno. Wreszcie przystanęła przed znajomą sylwetką z niepewnym uśmiechem na ustach. - Muszę przyznać, że wiesz jak zainteresować kobietę, sir - rzuciła dość lekko pomimo niestabilnych krawędzi głosu. Ten drżał nieco, z emocji. Różnej maści. Było to też widoczne w ruchach dłoni składających list. - Hm, niech zgadnę, będziemy obrzucać się argumentami, a ten, kto pierwszy wdrapie się na szczyt wygrywa dyskusję? - zagadnęła, prawdopodobnie chcąc rozluźnić samą siebie. Mimowolnie zadarła przy tym głowę, podziwiając ogrom rozłożystego drzewa. - Mam nadzieję, że jesteś przygotowany na porażkę - dodała pewna siebie, a przynajmniej na tyle, na ile mogła. W przeciwieństwie do umiejętności bycia poważną. Nice uznała, że na to nadejdzie jeszcze odpowiedni moment. Możliwe też, że odwlekała tę chwilę w czasie, wcale nie będąc na nią gotową jak próbowała sobie wmówić przez ostatnie tygodnie. Z kolei złożony pergamin, zamiast znaleźć się w kieszeni sukni, został ściśnięty przez ręce, desperacko poszukujące zajęcia.
Czasem zastanawiała się dokąd zmierzała z tymi wszystkimi emocjami skotłowanymi w sercu. Wylewającymi się na duszę i ciało, aż wreszcie zakażającymi umysł, przez co z upływem chwil zatracała zdolność logicznego myślenia. To właśnie w ten sposób powinna podejść do zaistniałej sytuacji - ze spokojem i opanowaniem godnym dojrzałej kobiety. Nie była już podlotkiem ledwie wkraczającym w skomplikowany świat dorosłych, znała przecież reguły rządzące ich społecznością, wiedziała czego się spodziewać. Z drugiej strony, czyżby? Wiedziała? Uważny wzrok niezliczoną ilość razy prześlizgiwał się po równych rzędach zapisanych na pergaminie liter, ale pewność nie nadchodziła. Istniało tak wiele możliwości, że te w ogólnym chaosie zdezorganizowanych myśli zalewały umysł nie przynosząc żadnego wytchnienia. Rozwiązania. Podpowiedzi. Nie miała pojęcia co powinna czuć - strach? Ulgę? Podekscytowanie? Rozpacz? Wszystko na raz? Tonęła. Tonęła w tych wszystkich niesprecyzowanych elementach tajemniczej układanki. Tonęła w sprzecznych uczuciach, rozbieganych pomysłach, coraz wymyślniejszych scenariuszach pojawiających się w zatłoczonej głowie. Nie wiedziała i to bolało najbardziej. Nienawidziła nie wiedzieć; od zawsze budowała swoje istnienie na książkach i informacjach, na czymś, co można kontrolować. Budować cegiełka po cegiełce, tworzyć oraz kształtować wedle własnej woli. Korzystać z tych wszystkich szufladek pełnych dokumentów będących podwalinami prawdziwej swobody. Oczywiście, że wiedziała jakie tematy winne zostać poruszone podczas spotkania, ale w jaki sposób? Jaki nadadzą im kierunek, jaki powód, co chcą tym osiągnąć? Istnieje wiele metod na uformowanie tych samych wypowiedzi, acz zawsze to ich charakter determinuje ostateczny odbiór wśród identycznej treści. Nie wiedziała więc czy próbować wyciągnąć ich z tego bałaganu czy pozwolić im w nim utonąć, ponieważ wszystko przepadło. Zresztą - czym było owe wszystko? Za każdym razem, gdy usiłowała dojść do jakichkolwiek konkretnych wniosków natykała się na ścianę. Gruby, paskudny mur stojący na drodze do zrozumienia, którego tak mocno potrzebowała. Zamiast tego odnajdywała kolejne luki, to z kolei napawało niepewnością. Potrzebowała informacji - potrzebowała ich od niego.
Tak jak on potrzebował ich od niej. Od momentu, w którym zdecydowała się na kilkumiesięczną podróż poza granice kraju. Łatwiej było myśleć, że sprawa rozejdzie się po kościach, że mu nie zależało, że przestał o tym myśleć już następnego dnia. Trudniej było zdobyć się na odwagę w celu wypchnięcia kłębiących się uczuć na światło dzienne. Powinna wysłać ten przeklęty list bądź zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby im pogodzić się z sytuacją i jej skomplikowaniem. Złagodzić przeszłość, wyprostować teraźniejszość, zaakceptować przyszłość. Prawdopodobnie to tego bała się najbardziej - tej ostateczności, która przecięłaby wszystko, co łączyło ich do tej pory. Wygodniej siedziało się w poczuciu zawieszenia, przyjemnie było dzierżyć w dłoni pozostałości tego, co mieli. Czym na siebie wzajemnie oddziaływali. Żyć w złudzeniu, mylnym kokonie bezpieczeństwa.
Doskonale wiedziała co powinna zrobić. Nie spodziewała się tylko, że to będzie tak cholernie trudne. Rozwiązać te wszystkie nici jakimi opletli się na przestrzeni lat. Obawiała się tego momentu; spadania w przepaść, nawet jeśli po raz pierwszy od dawna miała w końcu poczuć grunt pod nogami. Nic dziwnego, że przez ostatnie dni prezentowała raczej nerwową wersję siebie. Częściej pozwalała nogom podrygiwać niekontrolowanie, myślom uciekać w nieznane horyzonty; pomaganie w rezerwacie stało się przez to dość uciążliwe, gdy zawodziła koncentracja. Epicentrum nerwowości pojawiło się w dzień spotkania, przez co trzy razy wpadła (dosłownie) na panią Downwright, której lamenty bólu na pewno było słychać w całej rezydencji, oblała (na szczęście już nieco wystudzoną…) herbatą Maddie, potknęła się o psidwaka brata i niemal pozbyła się w ten sposób przednich zębów, a na koniec podczas rozmowy z kuzynem chyba z pięć razy pomyliła jego imię z imieniem pewnego Ollivandera, którego tożsamość dla dobra sprawy musi pozostać tajemnicą. Przez to Eunice bała się, że wyślizgnięcie się z domu będzie misją niemożliwą, ale przy odrobinie pomocy zaufanej osoby, zdołała przybyć na czas. Nie miałaby nic przeciwko samotnej wędrówce po lesie skąpanym w mroku, gdyby choć odrobinę znała tutejsze tereny - tym razem została zmuszona do improwizacji, aczkolwiek popchnięta do zaufania twórcy osobliwej mapy, postanowiła cieszyć się tą drobną chwilą spaceru. Pod koniec właściwie Greengrass udzieliło się pewnego rodzaju podekscytowanie, szybko jednak zastąpione nerwowością. Co parę sekund niespokojnie poprawiała zaplątaną we włosy wstążkę, zastanawiając się przy tym, czy nie przesadziła; jednocześnie pocieszając się, że przecież nie zauważy, było dość ciemno. Wreszcie przystanęła przed znajomą sylwetką z niepewnym uśmiechem na ustach. - Muszę przyznać, że wiesz jak zainteresować kobietę, sir - rzuciła dość lekko pomimo niestabilnych krawędzi głosu. Ten drżał nieco, z emocji. Różnej maści. Było to też widoczne w ruchach dłoni składających list. - Hm, niech zgadnę, będziemy obrzucać się argumentami, a ten, kto pierwszy wdrapie się na szczyt wygrywa dyskusję? - zagadnęła, prawdopodobnie chcąc rozluźnić samą siebie. Mimowolnie zadarła przy tym głowę, podziwiając ogrom rozłożystego drzewa. - Mam nadzieję, że jesteś przygotowany na porażkę - dodała pewna siebie, a przynajmniej na tyle, na ile mogła. W przeciwieństwie do umiejętności bycia poważną. Nice uznała, że na to nadejdzie jeszcze odpowiedni moment. Możliwe też, że odwlekała tę chwilę w czasie, wcale nie będąc na nią gotową jak próbowała sobie wmówić przez ostatnie tygodnie. Z kolei złożony pergamin, zamiast znaleźć się w kieszeni sukni, został ściśnięty przez ręce, desperacko poszukujące zajęcia.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Lawirował zupełnie niezgrabnie pomiędzy wyrzutami sumienia, nieznośnym zawahaniem, niepokojem i wątpliwościami, pojawiającymi się momentalnie po opuszczeniu Derby - wszystko na tle rozwijających się w szalonym tempie scenariuszy. Niewiele było chwil, które mogłyby równać się z tym mentalnym bałaganem, nieskorym do przerwy na oddech i dystans. Zbierał je przecież miesiącami po spotkaniu w zimowej scenerii - dopiero po tej okrutnej przerwie pozwalając na sformułowanie prostego wniosku: czasu nigdy nie będzie wystarczająco, to nie o czas się rozchodziło, a o zrozumienie, załatanie dziur, po brzegi wypełnionych domysłami. Nie chciał ich więcej, zaś wizja rzeczywistych pragnień nabierała coraz wyraźniejszych kształtów i choćby chciał, całym sobą zapierał się, bronił - nie mógł jej ignorować. Dlatego, że wcale nie chciał.
Próby przywołania wspomnień o podobnej woli walki, jaką odczuwał teraz, spełzły na niczym. Nie należał do ludzi, którzy w takich sytuacjach walczyli zaciekle, do ostatniej kropli krwi, poświęcając się całkowicie - może na przestrzeni naukowej, czy w zaciszu warsztatu, lecz na polu towarzyskim usuwał się w cień. Częściowo było mu to na rękę, nie potrzebował bowiem atencji, wmawiał sobie, że w rozpaczy nie pławi się długo, nawet jeśli okazywało się to najwyższej próby bujdą. Skrywał ją pod płaszczem nietuzinkowej umiejętności i przyklepywał dłonią, przytrzymywał z mocą, gdy próbowała wyrywać się z miejsca. Był ponad to - ponad własne uczucia, ponad dziwne zrywy, tylko wadzące w ważniejszych sprawach.
Aż nie oberwał rykoszetem od gromadzonych latami emocji. Nie chciał gdybać i wyobrażać sobie, jak może przebiec spotkanie, na które wcale nie miał planu - do czego oczywiście nie przyznałby się za najbardziej wyjątkowe drewno tego świata! - nie miał pojęcia i właśnie to przypomniało mu, jak smakuje prawdziwy lęk. Nieudolnie szukał jego źródła, kręcił się w miejscu, stosując swoje naukowe sztuczki, nieprzydatne w tym odłamie życia. Łapał oczywistości z opóźnieniem, bez krzty refleksu. Mimo licznych wizji, nie przyszykował sobie żadnej mowy, rozpoczynającego zdania, nie pogrupował wyrzutów w skrupulatne kategorie. Wędrował po leśnej ścieżce z niczym więcej niż chaosem, ale w tym wszystkim jaśniał mały cel - coś, wyobrażenie, z jakim mógł się wreszcie pojednać i przyjąć je do siebie, zamiast odpychać niczym natarczywą muchę. Patrzcie go, może wreszcie dorastał po trzydziestu latach życia? Tylko - do czego?
Szarodrzewo rozciągało się nad głową szlachcica, wyjątkowo niezainteresowanego tym majestatycznym pomnikiem natury - dłoń nerwowo zacisnęła się na korze, nim opadła lekko, by mężczyzna mógł oprzeć się o pień ramieniem. Dla pozorów niewzruszenia, nawyku, jakby była to ulubiona gra. Powstrzymał się przed sięgnięciem po błyszczący zegarek, wiedząc, że to tylko marna zagrywka umysłu, próba odciągnięcia uwagi od stresu. Wybrał kobiecie najbezpieczniejszą ścieżkę, jaką znał, sprawdzoną wiele razy, nawet dzień wcześniej, nawet pod kątem wystających korzeni, o które mogłaby się niefortunnie potknąć, lecz mimo wszystko teraz żałował tego pomysłu, ganiąc się w myślach i klnąc pod nosem. Zdołał już zapomnieć o pobudkach, które go do owego rozwiązania podburzyły - oczywiście zarobił dodatkowe parę minut nerwowego oczekiwania, stawiając się na miejscu wcześniej niż było to potrzebne.
Już miał wzdychać z tego przytłaczającego rozdrażnienia samym sobą, gdy cichy szelest zdradził zgrabne kroki wyczekiwanej kobiety. Drgnął w miejscu, pozwalając sobie na ostatnie momenty wahania, ukrócając je natychmiast, gdy materiał sukni zajaśniał pomiędzy drzewami. Serce przyspieszyło bez żadnego ostrzeżenia, opóźniając lekko reakcję - mężczyzna odepchnął się od drzewa, w milczeniu skłaniając głowę na powitanie. Nie mógł znaleźć odpowiednich słów, więc z ulgą przyjął nie tylko samo pojawienie się Eunice, lecz także jej głos. Pozwolił sobie na cwany uśmieszek, słysząc, że nie wypadła z wprawy. - Mam nadzieję, że poczyniłaś postępy we wspinaczce - odpowiedział zwięźle, niczemu nie przecząc, za to odnosząc się do tych felernych bibliotecznych drabinek, które winno się przecież spalić na stosie za stwarzanie zagrożenia życia lekkomyślnych szlachcianek. Przyjął na chwilę jej wizję rozmowy, gdyż tak było prościej. Obrócić to w żart i zawiązać kolejne kokardki w skrupulatnej plątaninie. Widział nerwowe dłonie; najchętniej objąłby je własnymi - te jednak były tak lodowate, że w mig pojęłaby, jak wiele stresu kosztowała go decyzja o tej rozmowie. - Nie przewiduję porażek. Nie tym razem - odrzekł całkiem twardo, prawie chłodno, nie potrafiąc przełamać powagi owej deklaracji. Trzymał dystans, jak zwykle czując, że te dwa metry między nimi to odległość utrzymywana sztucznie i na siłę. Wyobrażanie sobie dotyku i ciepła było męczące. Wahał się, nie zauważając, kiedy brwi ściągnęły się, znacząc czoło lekkimi zmarszczkami.
- Cieszę się, że dotarłaś bezpiecznie. Zmuszanie cię do samotnych wędrówek było niepotrzebne i lekkomyślne - wyrzucił z siebie, kręcąc lekko głową. Pojawienie się w umówionym miejscu wcale nie ułatwiało rozpoczęcia rozmowy, wręcz przeciwnie, Ulyssesa wypełniała niezręczność, czuł się nieswojo z myślą, że planuje odsłonić swoje spostrzeżenia i przeżycia. Jeszcze nie zaczął, a już uciekał, szukał tematu zastępczego.
- Mimo tego - przyszłaś - medale za spostrzegawczość rozdane? Może zdoła załapać się na jeden? Ollivander krytycznie potrzebował zakotwiczyć się w temacie jak najprędzej, zrobić ten pierwszy krok, chociażby na oślep. Każda ucieczka miała utrudniać dojście do sedna. - Popełniliśmy parę błędów - zawahał się, uciekając (!) spojrzeniem w paproć. Na litość, jak paprocie miały czelność pałętać mu się pod nogami, kiedy mówił o błędach? Przeklęci Prewettowie, wszędzie wcisną tę swoją zieleninę! - Podejrzewam, że wymagają wyjaśnień - na tyle mógł się zdobyć, nim urwał, wyłapując jasne spojrzenie Eunice.
Próby przywołania wspomnień o podobnej woli walki, jaką odczuwał teraz, spełzły na niczym. Nie należał do ludzi, którzy w takich sytuacjach walczyli zaciekle, do ostatniej kropli krwi, poświęcając się całkowicie - może na przestrzeni naukowej, czy w zaciszu warsztatu, lecz na polu towarzyskim usuwał się w cień. Częściowo było mu to na rękę, nie potrzebował bowiem atencji, wmawiał sobie, że w rozpaczy nie pławi się długo, nawet jeśli okazywało się to najwyższej próby bujdą. Skrywał ją pod płaszczem nietuzinkowej umiejętności i przyklepywał dłonią, przytrzymywał z mocą, gdy próbowała wyrywać się z miejsca. Był ponad to - ponad własne uczucia, ponad dziwne zrywy, tylko wadzące w ważniejszych sprawach.
Aż nie oberwał rykoszetem od gromadzonych latami emocji. Nie chciał gdybać i wyobrażać sobie, jak może przebiec spotkanie, na które wcale nie miał planu - do czego oczywiście nie przyznałby się za najbardziej wyjątkowe drewno tego świata! - nie miał pojęcia i właśnie to przypomniało mu, jak smakuje prawdziwy lęk. Nieudolnie szukał jego źródła, kręcił się w miejscu, stosując swoje naukowe sztuczki, nieprzydatne w tym odłamie życia. Łapał oczywistości z opóźnieniem, bez krzty refleksu. Mimo licznych wizji, nie przyszykował sobie żadnej mowy, rozpoczynającego zdania, nie pogrupował wyrzutów w skrupulatne kategorie. Wędrował po leśnej ścieżce z niczym więcej niż chaosem, ale w tym wszystkim jaśniał mały cel - coś, wyobrażenie, z jakim mógł się wreszcie pojednać i przyjąć je do siebie, zamiast odpychać niczym natarczywą muchę. Patrzcie go, może wreszcie dorastał po trzydziestu latach życia? Tylko - do czego?
Szarodrzewo rozciągało się nad głową szlachcica, wyjątkowo niezainteresowanego tym majestatycznym pomnikiem natury - dłoń nerwowo zacisnęła się na korze, nim opadła lekko, by mężczyzna mógł oprzeć się o pień ramieniem. Dla pozorów niewzruszenia, nawyku, jakby była to ulubiona gra. Powstrzymał się przed sięgnięciem po błyszczący zegarek, wiedząc, że to tylko marna zagrywka umysłu, próba odciągnięcia uwagi od stresu. Wybrał kobiecie najbezpieczniejszą ścieżkę, jaką znał, sprawdzoną wiele razy, nawet dzień wcześniej, nawet pod kątem wystających korzeni, o które mogłaby się niefortunnie potknąć, lecz mimo wszystko teraz żałował tego pomysłu, ganiąc się w myślach i klnąc pod nosem. Zdołał już zapomnieć o pobudkach, które go do owego rozwiązania podburzyły - oczywiście zarobił dodatkowe parę minut nerwowego oczekiwania, stawiając się na miejscu wcześniej niż było to potrzebne.
Już miał wzdychać z tego przytłaczającego rozdrażnienia samym sobą, gdy cichy szelest zdradził zgrabne kroki wyczekiwanej kobiety. Drgnął w miejscu, pozwalając sobie na ostatnie momenty wahania, ukrócając je natychmiast, gdy materiał sukni zajaśniał pomiędzy drzewami. Serce przyspieszyło bez żadnego ostrzeżenia, opóźniając lekko reakcję - mężczyzna odepchnął się od drzewa, w milczeniu skłaniając głowę na powitanie. Nie mógł znaleźć odpowiednich słów, więc z ulgą przyjął nie tylko samo pojawienie się Eunice, lecz także jej głos. Pozwolił sobie na cwany uśmieszek, słysząc, że nie wypadła z wprawy. - Mam nadzieję, że poczyniłaś postępy we wspinaczce - odpowiedział zwięźle, niczemu nie przecząc, za to odnosząc się do tych felernych bibliotecznych drabinek, które winno się przecież spalić na stosie za stwarzanie zagrożenia życia lekkomyślnych szlachcianek. Przyjął na chwilę jej wizję rozmowy, gdyż tak było prościej. Obrócić to w żart i zawiązać kolejne kokardki w skrupulatnej plątaninie. Widział nerwowe dłonie; najchętniej objąłby je własnymi - te jednak były tak lodowate, że w mig pojęłaby, jak wiele stresu kosztowała go decyzja o tej rozmowie. - Nie przewiduję porażek. Nie tym razem - odrzekł całkiem twardo, prawie chłodno, nie potrafiąc przełamać powagi owej deklaracji. Trzymał dystans, jak zwykle czując, że te dwa metry między nimi to odległość utrzymywana sztucznie i na siłę. Wyobrażanie sobie dotyku i ciepła było męczące. Wahał się, nie zauważając, kiedy brwi ściągnęły się, znacząc czoło lekkimi zmarszczkami.
- Cieszę się, że dotarłaś bezpiecznie. Zmuszanie cię do samotnych wędrówek było niepotrzebne i lekkomyślne - wyrzucił z siebie, kręcąc lekko głową. Pojawienie się w umówionym miejscu wcale nie ułatwiało rozpoczęcia rozmowy, wręcz przeciwnie, Ulyssesa wypełniała niezręczność, czuł się nieswojo z myślą, że planuje odsłonić swoje spostrzeżenia i przeżycia. Jeszcze nie zaczął, a już uciekał, szukał tematu zastępczego.
- Mimo tego - przyszłaś - medale za spostrzegawczość rozdane? Może zdoła załapać się na jeden? Ollivander krytycznie potrzebował zakotwiczyć się w temacie jak najprędzej, zrobić ten pierwszy krok, chociażby na oślep. Każda ucieczka miała utrudniać dojście do sedna. - Popełniliśmy parę błędów - zawahał się, uciekając (!) spojrzeniem w paproć. Na litość, jak paprocie miały czelność pałętać mu się pod nogami, kiedy mówił o błędach? Przeklęci Prewettowie, wszędzie wcisną tę swoją zieleninę! - Podejrzewam, że wymagają wyjaśnień - na tyle mógł się zdobyć, nim urwał, wyłapując jasne spojrzenie Eunice.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze mniej wiedziała o spotkaniu, choć pewne oczywistości jarzyły się nieznośną, ostrzegawczą czerwienią w chaotycznym umyśle. Spychała je w otchłań być może tak długo, jak tylko potrafiła, ale nie było to takie proste jak początkowo zakładała. W końcu i Eunice miłowała naukę, stąd pewne trudności w ignorowaniu logicznie wysnutych wniosków oraz lata piętrzących się niedopowiedzeń. Zaiste dziwna była to relacja - pełna niedomówień i niejednoznaczności, choć także zawierająca przeciwstawną pewność kryjącą się wśród wytyczonych przez nich ścieżek. Każda bowiem akcja wymagała reakcji i oboje wiedzieli, że nie mogli tańczyć wokół tej niedokończonej historii bez końca. Nieważne jak Greengrass tego pragnęła, bojąc się bolesnej straty; uciekała przed nią jak tylko mogła, egoistycznie chwytając się ulyssesowego rękawa, nawet jeżeli nie znajdowała się fizycznie obok. Podobała jej się ta nierozłączność, to, że zawsze miała do czego wracać - nawet wtedy, gdy straciła już wszelką nadzieję. W końcu czyż istnieje coś bardziej romantycznego niż nieodwzajemnione uczucie bez szans na szczęśliwe zakończenie? Nice doprawdy lubowała się w dramatyzmie, to on paradoksalnie napędzał ją do działania, zarówno artystycznego jak i naukowego. Nie było nic lepszego ponad uciszanie niechcianych emocji ciężką, intelektualną pracą. Szukanie rozwiązań, umykanie od sedna - tak, ucieczki miała opanowane do perfekcji. To bycie niedostępną, nieuchwytną, tak, miało to swój urok, tak dotąd uważała. Dopiero niedawno kobieta zrozumiała jak mocno jest to krzywdzące zarówno dla innych jak i dla niej samej. W końcu czy można zatrzymać kogoś, kto nieustannie ucieka? Czy można odnaleźć w tym jakąś stabilizację, pewny grunt? Na pewno nie. Ta cecha osobowości stawała się zarówno darem jak i przekleństwem sprawiając, że niewiele osób zagrzewało sobie miejsce w niepoukładanym życiu Eunice. Dlaczego zakładała, że w tym przypadku może być inaczej? Dlaczego uznała, że w końcu przy kimś może być po prostu sobą? Bez strachu o każdy ruch, słowo wypływające zbyt szybko spomiędzy warg, myśl natychmiastowo przekuwaną w czyny. Nie pozbyła się z siebie naiwności do momentu, w którym było za późno. Oboje wymknęli się ze swoich żyć zostawiając w nich niemały bałagan.
Podskórnie przeczuwała, że to dziś mieli go posprzątać, co pozostawało jedyną logiczną konkluzją z całej feerii minionych zdarzeń. Nie oznaczało to, że czuła się przy tym pewniej, wręcz przeciwnie; zdawała sobie sprawę z kruchości lodu, po którym stąpała. Nie dosłownie, buty niezmiennie napotykały na leśną ściółkę zamiast na zamarzniętą wodę, ale nie zmieniało to niepewności ruchów zaniepokojonego ciała. Od czasu do czasu maskowała je wrodzoną ciekawością do tajemnicy oraz zagadek, ale nawet one nie były w stanie wygłuszyć dudniącego w piersi serca i nerwowych gestów. Czuła się przedziwnie z tym tysiącem skrajnych uczuć koczujących pod żebrami, ale nie było już odwrotu. Musiała zrobić to, po co tu przyszła - uwolnić Ollivandera od greengrassowego egoizmu, który zapewne zatruwał go przez całą ich znajomość. Wreszcie i ona powinna dorosnąć, pomimo trudności jakich ten proces dostarczał.
Uśmiechnęła się nieznacznie, może nawet trochę nostalgicznie, gdy w umyśle mimowolnie pojawiło się wspomnienie spotkania w bibliotece i nieudolne próby wspinaczkowe z tym związane. - Oczywiście, stosuję trzy razy dziennie jak zalecił uzdrowiciel - odpowiedziała jeszcze w podobnym, dość lekkim tonie. Jeszcze zanim rozpętała się burza, acz ten proces na razie przebiegał łagodnie, stopniowo - ją również czuła podskórnie; słowa, jakie miały paść dzisiejszego wieczoru albo spalą wszystko na swej drodze, włącznie z mostami, albo ich oczyszczą zostawiając z koniecznością zagospodarowania nowopowstałej pustki. Nice nie miała pojęcia, w którą stronę potoczy się ta konwersacja, w końcu żywioły bywały nieprzewidywalne; zupełnie jak oni sami.
Zignorowała szorstką wzmiankę o porażkach nie chcąc dolewać oliwy do ognia jeszcze przed sednem spotkania, ale wzrok uciekł na majaczące w tle drzewa, potwierdzając tym samym niezręczność sytuacji. Czarownica potrząsnęła głową, zmuszając się do ruszenia dalej - i dobrze, kolejne słowa niosły zaskoczenie, acz tym razem tych z natury przyjemnych. - Nie narzekam, choć wspólny spacer rzeczywiście byłby przyjemniejszy. - Kącik ust nieznacznie powędrował ku górze, na ułamek sekundy, nim powaga ponownie zagościła na twarzy. Zakłopotanie Ulyssesa udzieliło się również Eunice, przez co automatycznie spojrzała na ten sam kwiat paproci co on; zupełnie, jakby roślina skrywała odpowiedzi na najtrudniejsze pytania oraz była największą wyrocznią wszechczasów. Nie odczytała (jeszcze?) podwójnego znaczenia padających komentarzy, zakotwiczając się raczej w tym, co ona powinna na to odpowiedzieć. Na tę myśl zadziwiająco szybko zaschło jej w gardle. - Tak - przytaknęła niesamowitej spostrzegawczości mężczyzny, niezwykle odkrywczo zresztą, ale to jedno słowo pozwoliło pokonać formującą się w przełyku gulę nerwowości. - Ja… - zaczęła, sądząc, że to właśnie na jej barkach spoczywa pociągnięcie tematu dalej. Na te grząskie, niewygodne tereny. - Okłamałam cię - wyrzuciła z siebie, ciężko, szybko, chaotycznie. - Nigdy nie było żadnego narzeczonego za granicą, wymyśliłam to na poczekaniu - ciągnęła dalej, w tym samym tempie, jakby bojąc się, że Ollivander przerwie ten wywód i ucieknie w siną dal zanim Greengrass zdąży mu cokolwiek wyjaśnić. - Byłam na ciebie taka wściekła i… chciałam cię zranić. Nie wiem po co i dlaczego w ogóle miało to być raniące, ale zupełnie tego nie przemyślałam. Wiele razy próbowałam napisać ci list z przeprosinami i wyjaśnieniami, ale… prościej było sobie wmówić, że już o tym zapomniałeś i to nic nie znaczy. Nie znaczyło, prawda? - To stąd ten ślub, to stąd ten brak kontaktu i nowe życie, tak? Jednak tego kobieta nie odważyła się wypowiedzieć na głos, zamiast tego przygryzła wargę hamując w ten sposób potok słów, który mógłby ujrzeć światło dzienne. Czy też nocne w ich przypadku. Choć może dla ich dobra powinna wyrzucić z siebie wszystko. Tak, żeby nie mogli ukryć przed sobą już niczego.
Podskórnie przeczuwała, że to dziś mieli go posprzątać, co pozostawało jedyną logiczną konkluzją z całej feerii minionych zdarzeń. Nie oznaczało to, że czuła się przy tym pewniej, wręcz przeciwnie; zdawała sobie sprawę z kruchości lodu, po którym stąpała. Nie dosłownie, buty niezmiennie napotykały na leśną ściółkę zamiast na zamarzniętą wodę, ale nie zmieniało to niepewności ruchów zaniepokojonego ciała. Od czasu do czasu maskowała je wrodzoną ciekawością do tajemnicy oraz zagadek, ale nawet one nie były w stanie wygłuszyć dudniącego w piersi serca i nerwowych gestów. Czuła się przedziwnie z tym tysiącem skrajnych uczuć koczujących pod żebrami, ale nie było już odwrotu. Musiała zrobić to, po co tu przyszła - uwolnić Ollivandera od greengrassowego egoizmu, który zapewne zatruwał go przez całą ich znajomość. Wreszcie i ona powinna dorosnąć, pomimo trudności jakich ten proces dostarczał.
Uśmiechnęła się nieznacznie, może nawet trochę nostalgicznie, gdy w umyśle mimowolnie pojawiło się wspomnienie spotkania w bibliotece i nieudolne próby wspinaczkowe z tym związane. - Oczywiście, stosuję trzy razy dziennie jak zalecił uzdrowiciel - odpowiedziała jeszcze w podobnym, dość lekkim tonie. Jeszcze zanim rozpętała się burza, acz ten proces na razie przebiegał łagodnie, stopniowo - ją również czuła podskórnie; słowa, jakie miały paść dzisiejszego wieczoru albo spalą wszystko na swej drodze, włącznie z mostami, albo ich oczyszczą zostawiając z koniecznością zagospodarowania nowopowstałej pustki. Nice nie miała pojęcia, w którą stronę potoczy się ta konwersacja, w końcu żywioły bywały nieprzewidywalne; zupełnie jak oni sami.
Zignorowała szorstką wzmiankę o porażkach nie chcąc dolewać oliwy do ognia jeszcze przed sednem spotkania, ale wzrok uciekł na majaczące w tle drzewa, potwierdzając tym samym niezręczność sytuacji. Czarownica potrząsnęła głową, zmuszając się do ruszenia dalej - i dobrze, kolejne słowa niosły zaskoczenie, acz tym razem tych z natury przyjemnych. - Nie narzekam, choć wspólny spacer rzeczywiście byłby przyjemniejszy. - Kącik ust nieznacznie powędrował ku górze, na ułamek sekundy, nim powaga ponownie zagościła na twarzy. Zakłopotanie Ulyssesa udzieliło się również Eunice, przez co automatycznie spojrzała na ten sam kwiat paproci co on; zupełnie, jakby roślina skrywała odpowiedzi na najtrudniejsze pytania oraz była największą wyrocznią wszechczasów. Nie odczytała (jeszcze?) podwójnego znaczenia padających komentarzy, zakotwiczając się raczej w tym, co ona powinna na to odpowiedzieć. Na tę myśl zadziwiająco szybko zaschło jej w gardle. - Tak - przytaknęła niesamowitej spostrzegawczości mężczyzny, niezwykle odkrywczo zresztą, ale to jedno słowo pozwoliło pokonać formującą się w przełyku gulę nerwowości. - Ja… - zaczęła, sądząc, że to właśnie na jej barkach spoczywa pociągnięcie tematu dalej. Na te grząskie, niewygodne tereny. - Okłamałam cię - wyrzuciła z siebie, ciężko, szybko, chaotycznie. - Nigdy nie było żadnego narzeczonego za granicą, wymyśliłam to na poczekaniu - ciągnęła dalej, w tym samym tempie, jakby bojąc się, że Ollivander przerwie ten wywód i ucieknie w siną dal zanim Greengrass zdąży mu cokolwiek wyjaśnić. - Byłam na ciebie taka wściekła i… chciałam cię zranić. Nie wiem po co i dlaczego w ogóle miało to być raniące, ale zupełnie tego nie przemyślałam. Wiele razy próbowałam napisać ci list z przeprosinami i wyjaśnieniami, ale… prościej było sobie wmówić, że już o tym zapomniałeś i to nic nie znaczy. Nie znaczyło, prawda? - To stąd ten ślub, to stąd ten brak kontaktu i nowe życie, tak? Jednak tego kobieta nie odważyła się wypowiedzieć na głos, zamiast tego przygryzła wargę hamując w ten sposób potok słów, który mógłby ujrzeć światło dzienne. Czy też nocne w ich przypadku. Choć może dla ich dobra powinna wyrzucić z siebie wszystko. Tak, żeby nie mogli ukryć przed sobą już niczego.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Dramatyzm był tą częścią życia Ollivandera, która bez wątpienia istniała, a od której odcinał się, negując uparcie - jakby wcale go nie dotyczyła. Spłaszczał dramatyczne przeżycia, nie pokazywał po sobie, w jaki sposób je przeżywa i udawał, że nie ruszają go tak, jak zazwyczaj dotykały innych. Żałoby przechodził w ciszy, radościom przytępiał końce, zawsze pozostając gdzieś po środku, w stoickiej skorupie. Większość nie czuła potrzeby zagłębiania się w przeżycia Ulyssesa i właśnie ten efekt pragnął osiągnąć - brak zainteresowania, podczas gdy sam węszył i śledził spojrzeniem. Eunice posiadała w sobie jakiś nieuchwytny pierwiastek, fascynujący mężczyznę i choć wcześniej oczywiście ulegał zainteresowaniu kobietami, ta jedna nie dała się porównać do niczego znajomego, jakby nosiła w sobie coś, czego rzeczywiście mu brakowało. Zwłaszcza pod jej dotkliwą nieobecność. Sprawiała, że trudniej było mu zachować typowe dla siebie granice, przy innych stawiane z dziecinną łatwością.
Obecność Szarodrzewa ostatecznie dawała Ulyssesowi nieco wewnętrznego spokoju. Odnosił wrażenie, że mądrość i wiek drzewa czuwają nad nimi; czuł się zobowiązany wobec cichego strażnika i usiłował pamiętać, że przyszedł tu wyjaśniać i prostować, nie wypominać. Mimo wszystko dostał szansę, Eunice była w kraju, cała i zdrowa, bez obrączki ciążącej na zgrabnym palcu. Mógł z okazji skorzystać, idąc w stronę spełnienia, albo zaprzepaścić wszystko chłodem oraz dystansem, w których osiągał momentami prawdziwe mistrzostwo. Skrawkiem świadomości wyłapywał z tła kojący, cichy szum drzew, pokrytych świeżymi liśćmi. Mieli odrodzić się na wiosnę, czy pogrzebać wszystko pośród rozległych korzeni? Zabawne, jak ciągnęło ich do siebie, a jaką niepewnością byli jednocześnie wypełnieni.
Kiwnął zachowawczo głową, obdarzając rozmówczynię przeszywającym spojrzeniem, zapewniając w ten sposób, że wierzy w jej słowa odnośnie praktyk wspinaczkowych, choć najchętniej sam zweryfikowałby postępy. Wstrzymał się od werbalnych podsumowań, nie chcąc ciągnąć pobocznych tematów. Musieli nauczyć się unikać ucieczek, kiedy sytuacja tego wymagała - albo uciec ostatecznie, bez żadnych powrotów. Ta myśl ściskała boleśnie żołądek, roznosząc mdlące uczucie aż do gardła, zatrzymując słowa w krtani. Ucinał kwestie kolejno, nie obiecując wspólnych spacerów. Nie miał pojęcia, czy po dyskusji będą w stanie stać obok siebie choćby chwilę dłużej, nie mówiąc o towarzyszeniu w przechadzkach, które wydawały się teraz takie błahe, odległe. Emocje napływały z wolna, niosąc za sobą szumne echo krzywd i niesmaku. Rok - tyle minęło od ich dziwnego pożegnania. Czy wtedy spacer mógłby coś zmienić? Zapewne nie, nie bez szczerości i odrzucenia rasowej, arystokrackiej dumy.
Serce zadrżało, wyczuwając nerwowość Greengrass - podświadomie chciał jej oszczędzić tych trudnych emocji, empatia względem niej zawsze była silniejsza, bardziej dobitna, zupełnie jakby należała do jego rodziny. Mimo tego, nie pozwolił sobie na złagodzenie postawy, nie wtrącał się w jej słowa i wyznania, przyjmując je z kamienną twarzą. Pozwalał im roztrzaskiwać spokój na kawałki, czuł jak zaczyna wrzeć, trafiając na tę paskudną zadrę z przeszłości, ale spojrzenie pozostawało lodowate. Ściągnęła na niego cierpienie kłamstwem. Pieprzoną bujda siała spustoszenie w jego uczuciach miesiącami, wykręcając wnętrzności zazdrością o kogoś, kto nigdy nie istniał, oddała wszystko w wytwór jego wyobraźni, a on, głupi, nawet nie pokusił się o sprawdzenie, z kim tak naprawdę zadaje się Greengrassówna, byle tylko nie dodawać sobie trudności. Usta zadrżały lekko, gdy zacisnął mimowolnie szczękę, uwydatniając jej zarys.
- Wściekła? - wyrzucił z siebie, formując pytanie w burkliwe warknięcie, gdy brew uniosła się niespokojnie do góry, nie rozumiejąc. Nie widział swojego błędu, był ślepy na własne przewiny, na to, jak utrudniał ludziom szczerość, jaki lęk wywoływał. Nie zastraszaniem, a obojętnością. Przez chwilę miał ochotę prychnąć nieelegancko - zranić? Nie mogła go przecież... Ach, nie, jednak mogła. Poradziła sobie z tym wyśmienicie. Czas na gratulacje? Nie przeszłyby przez gardło. Miał ochotę znienawidzić ją z miejsca i odejść, po prostu odejść, lecz nie potrafił. Gdzieś w kącie świtała myśl, że wina nie mogła być jednostronna. Mimo wszystko. Niełatwo było wypowiedzieć ten wniosek na głos, nie kiedy szalała w nim złość. Nie spodziewał się tego. - Zgadnij, chyba lubisz zagadki - dodał, mrużąc oczy, uciekając od odpowiedzi, która mogłaby wskazywać na przywiązanie i słabość. Niestety, był dobry w wytaczaniu dróg pod górę. - Nie potrzebowałaś przypadkiem pocieszenia po Rosierze? Musiałaś odetchnąć? - pytał, cały czas tkwiąc w przekonaniu, że Eunice chciała wyjść za Mathieu - w końcu tyle ich łączyło - pasja, będąca czasem kluczową. Tak kochała smoki, czemu miałaby nie interesować się lordem z Kent? Nie mógł pokonać przemożnej chęci rozdrażnienia szlachcianki, niech mu wyśpiewa wszystko, do cna - skoro już musieli zadawać sobie rany, niech chociaż proces przebiegnie szybko i na raz. - Jak mam ci wierzyć? Skoro kłamałaś wtedy, dlaczego nie kłamiesz teraz? Co się zmieniło, Eunice? - pokonał pół kroku, kryjąc w spojrzeniu tłumiony gniew i rozczarowanie, lecz jeśli nie została przytłoczona reakcją, mogła wyłapać z tej mieszanki także zwyczajny smutek. - Z nim też tak pogrywałaś? - miał na myśli, oczywiście, Rosiera - skoro okazało się, że reszta jej narzeczonych była wytworem wyobraźni.
Obecność Szarodrzewa ostatecznie dawała Ulyssesowi nieco wewnętrznego spokoju. Odnosił wrażenie, że mądrość i wiek drzewa czuwają nad nimi; czuł się zobowiązany wobec cichego strażnika i usiłował pamiętać, że przyszedł tu wyjaśniać i prostować, nie wypominać. Mimo wszystko dostał szansę, Eunice była w kraju, cała i zdrowa, bez obrączki ciążącej na zgrabnym palcu. Mógł z okazji skorzystać, idąc w stronę spełnienia, albo zaprzepaścić wszystko chłodem oraz dystansem, w których osiągał momentami prawdziwe mistrzostwo. Skrawkiem świadomości wyłapywał z tła kojący, cichy szum drzew, pokrytych świeżymi liśćmi. Mieli odrodzić się na wiosnę, czy pogrzebać wszystko pośród rozległych korzeni? Zabawne, jak ciągnęło ich do siebie, a jaką niepewnością byli jednocześnie wypełnieni.
Kiwnął zachowawczo głową, obdarzając rozmówczynię przeszywającym spojrzeniem, zapewniając w ten sposób, że wierzy w jej słowa odnośnie praktyk wspinaczkowych, choć najchętniej sam zweryfikowałby postępy. Wstrzymał się od werbalnych podsumowań, nie chcąc ciągnąć pobocznych tematów. Musieli nauczyć się unikać ucieczek, kiedy sytuacja tego wymagała - albo uciec ostatecznie, bez żadnych powrotów. Ta myśl ściskała boleśnie żołądek, roznosząc mdlące uczucie aż do gardła, zatrzymując słowa w krtani. Ucinał kwestie kolejno, nie obiecując wspólnych spacerów. Nie miał pojęcia, czy po dyskusji będą w stanie stać obok siebie choćby chwilę dłużej, nie mówiąc o towarzyszeniu w przechadzkach, które wydawały się teraz takie błahe, odległe. Emocje napływały z wolna, niosąc za sobą szumne echo krzywd i niesmaku. Rok - tyle minęło od ich dziwnego pożegnania. Czy wtedy spacer mógłby coś zmienić? Zapewne nie, nie bez szczerości i odrzucenia rasowej, arystokrackiej dumy.
Serce zadrżało, wyczuwając nerwowość Greengrass - podświadomie chciał jej oszczędzić tych trudnych emocji, empatia względem niej zawsze była silniejsza, bardziej dobitna, zupełnie jakby należała do jego rodziny. Mimo tego, nie pozwolił sobie na złagodzenie postawy, nie wtrącał się w jej słowa i wyznania, przyjmując je z kamienną twarzą. Pozwalał im roztrzaskiwać spokój na kawałki, czuł jak zaczyna wrzeć, trafiając na tę paskudną zadrę z przeszłości, ale spojrzenie pozostawało lodowate. Ściągnęła na niego cierpienie kłamstwem. Pieprzoną bujda siała spustoszenie w jego uczuciach miesiącami, wykręcając wnętrzności zazdrością o kogoś, kto nigdy nie istniał, oddała wszystko w wytwór jego wyobraźni, a on, głupi, nawet nie pokusił się o sprawdzenie, z kim tak naprawdę zadaje się Greengrassówna, byle tylko nie dodawać sobie trudności. Usta zadrżały lekko, gdy zacisnął mimowolnie szczękę, uwydatniając jej zarys.
- Wściekła? - wyrzucił z siebie, formując pytanie w burkliwe warknięcie, gdy brew uniosła się niespokojnie do góry, nie rozumiejąc. Nie widział swojego błędu, był ślepy na własne przewiny, na to, jak utrudniał ludziom szczerość, jaki lęk wywoływał. Nie zastraszaniem, a obojętnością. Przez chwilę miał ochotę prychnąć nieelegancko - zranić? Nie mogła go przecież... Ach, nie, jednak mogła. Poradziła sobie z tym wyśmienicie. Czas na gratulacje? Nie przeszłyby przez gardło. Miał ochotę znienawidzić ją z miejsca i odejść, po prostu odejść, lecz nie potrafił. Gdzieś w kącie świtała myśl, że wina nie mogła być jednostronna. Mimo wszystko. Niełatwo było wypowiedzieć ten wniosek na głos, nie kiedy szalała w nim złość. Nie spodziewał się tego. - Zgadnij, chyba lubisz zagadki - dodał, mrużąc oczy, uciekając od odpowiedzi, która mogłaby wskazywać na przywiązanie i słabość. Niestety, był dobry w wytaczaniu dróg pod górę. - Nie potrzebowałaś przypadkiem pocieszenia po Rosierze? Musiałaś odetchnąć? - pytał, cały czas tkwiąc w przekonaniu, że Eunice chciała wyjść za Mathieu - w końcu tyle ich łączyło - pasja, będąca czasem kluczową. Tak kochała smoki, czemu miałaby nie interesować się lordem z Kent? Nie mógł pokonać przemożnej chęci rozdrażnienia szlachcianki, niech mu wyśpiewa wszystko, do cna - skoro już musieli zadawać sobie rany, niech chociaż proces przebiegnie szybko i na raz. - Jak mam ci wierzyć? Skoro kłamałaś wtedy, dlaczego nie kłamiesz teraz? Co się zmieniło, Eunice? - pokonał pół kroku, kryjąc w spojrzeniu tłumiony gniew i rozczarowanie, lecz jeśli nie została przytłoczona reakcją, mogła wyłapać z tej mieszanki także zwyczajny smutek. - Z nim też tak pogrywałaś? - miał na myśli, oczywiście, Rosiera - skoro okazało się, że reszta jej narzeczonych była wytworem wyobraźni.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początkowo miała jedno postanowienie - wyjaśnić wszystko, pokornie spuścić głowę, ratować, co się da. O ile było jeszcze cokolwiek do ratowania. Zamierzała przepraszać, ugłaskać niespokojną bestię, wygładzić wszelkie zmarszczki szpetnie odznaczające się na ich relacji; czuła się winna. Wtedy, teraz. - Wiem, ja… - zaczęła trochę nieporadnie, trochę nerwowo, jakby stała na mocno niestabilnym gruncie. Niestety, wszelkie postanowienia wzięły w łeb wraz z jednym, jedynym słowem wyślizgującym się z ust mężczyzny. Zgadnij.
Także i ona zawrzała, choć nie tylko w środku - rumieniec złości wykwitł na bladych policzkach, sięgając szyi oraz obojczyków, oczy zwęziły się gniewnie, po prostu nie mogąc w to uwierzyć. Naprawdę? Tak zamierzał przeprowadzić tę rozmowę? Nie pojmowała po co to wszystko, całe te spotkanie, listy i… co gorsza także to, co działo się wcześniej. Odniosła wrażenie, że przyszła tutaj w roli oskarżonej, na sąd, nie na próbę wyjaśnienia czegokolwiek. Dłonie mimowolnie uformowały pięści, choć nie planowała rzucać się z nimi na Ulyssesa. Jeszcze?
- Zgadnij? A zatem ja, po roku obrzydliwych wyrzutów sumienia wreszcie zdobywam się na odwagę, żeby wyjawić ci prawdę, a w zamian dostaję jedynie zgadnij? - spytała wściekła. - Wiesz co? Nie, nie będę zgadywać. Mam dość domysłów i błądzenia po omacku. Oczekujesz, że wszyscy będą bezbłędnie odgadywać co ci chodzi po głowie, czego oczekujesz, a czego nie pochwalasz, nie dając nic w zamian. Żadnego słowa, żadnej emocji poza niezadowoleniem. Dusisz wszystko w sobie, milczysz, żeby później być zdziwionym, że coś nie idzie po twojej myśli. Albo, że ktoś ośmielił się zrobić coś, co jest ci nie na rękę. Nie potrafisz nawet odpowiedzieć tak lub nie, ale z jakiegoś powodu to na mnie jesteś zły. Z jakiegoś powodu to ja stałam się twoim wrogiem numer jeden i pewnie już nigdy nie dowiem się dlaczego - wyrzuciła z siebie, choć ostatnie słowa ociekały raczej goryczą niż początkową irytacją. - Jeśli przyszliśmy tu tylko w celu narzekania na mnie, to trzeba było o tym wspomnieć. Ale jeżeli naprawdę chcesz porozumienia, to musisz mi dać coś więcej niż zaciśniętą w złości szczękę. Ja chcę zrozumieć, jednak nie potrafię. Nie, kiedy natrafiam na mur - dodała jeszcze, powoli rozluźniając palce. Musiała zapanować nad uczuciami, te zwykle nie były najlepszym doradcą, acz pozwalały przynajmniej nakreślić sytuację. Już dość. Wdech i wydech.
- Co? - spytała nieprzytomnie, mało elegancko. Dla odmiany, jasne oczy rozszerzyły się w szczerym zdumieniu, gdy w próbach zaczęrpnięcia ze źródełka niezmąconego spokoju zasłyszała wzmiankę o Rosierze. Skąd on nagle znalazł się w tej konwersacji? Jak przeszli z rozmowy o nich do rozmowy o Mathieu? Pogubiła się, kilka sekund zajęło rozplątywanie pokrętnej drogi dedukcji Ollivandera. Na czole pojawiła się zmarszczka świadcząca o intensywnym skupieniu - i wreszcie, eureka, dotarła do pewnego wniosku. Pocieszenia? On sądził, że płakała po wybranym jej przez rodzinę narzeczonym? W normalnych warunkach zaśmiałaby się z takiej uwagi, obecnie złość i rozgoryczenie skutecznie trzymały w ryzach. - Ty myślisz, że ja go sobie wybrałam? Może jeszcze powiesz mi, że z jakiegoś katalogu najgorętszych kawalerów wśród arystokracji, a nestor Rosierów zakrzyknął: nareszcie, lady Eunice, najzacniejsza wśród wszystkich szlachetnych dam! Baliśmy się, że wybierzesz kogoś innego! - Kpiła, oczywiście, że tak. To z emocji jakie wzbudziły te pytania. - O! Albo to pewnie ja mu się oświadczyłam, a biedny Mathieu płakał ze wzruszenia, gdy dawałam mu pierścionek zaręczynowy. Nasze rodziny stały nieopodal i szaleńczo klaskały z radości. I tak po raz kolejny prawdziwa miłość zatryumfowała nad rodowymi uprzedzeniami. - Może powinna napisać o tym książkę? Byłaby to niezła fantastyka, choć istniało podejrzenie, że zamkną ją w Mungu na oddziale chorób psychicznych. - Z pewnością nie muszę ci mówić, jak działają aranżowane małżeństwa. - Spoważniała, męcząc się wymyślaniem absurdalnych scenariuszy. Mężczyzna na pewno zrozumiał, co chciała mu w ten sposób przekazać, dwa przykłady wystarczą. - Nic nas nie łączyło, nie łączy i nie połączy - uściśliła sądząc, że może pomyślał, iż zakochała się w trakcie trwania narzeczeństwa. - Aha, i gdybyś jeszcze miał wątpliwości: nie, nie wybrałabym go z tego katalogu, gdyby ten rzeczywiście istniał. - Wolała to dopowiedzieć, tak w razie czego. Analityczny umysł rozmówcy z pewnością znalazłby lukę w wyjaśnieniach i jeszcze nie daj Merlinie wmówiłby Nice, że uważa Rosiera za najgorętszego mężczyznę z ich towarzystwa. Też mi coś. Oby tylko nie wpadł na pomysł żeby zapytać kto nim w takim razie jest, według niej… wtedy chyba zaczęłaby kopać w ziemi, żeby się w nią zapaść.
- Kłamać? Pogrywać? - dopytywała, ponownie zbita z tropu, choć nadal wściekła. Naprawdę miał o niej tak niskie mniemanie? Od początku czy to dopiero najnowszy nabytek? Ciało bezwiednie napięło się, gdy Ulysses zbliżył się o pół kroku, ale nie cofnęła się. Odruch wyniesiony z pracy ze zwierzętami; rozjuszone lepiej reagują na spokój niż raptowną ucieczkę. W istocie obserwowała czarodzieja uważnie, jakby był dzikim stworzeniem, które miało rzucić się na nią w obliczu zagrożenia. Nonsens, który zwalczyła w sobie dopiero po kilku minutach. - Poniosły mnie emocje, popełniłam błąd. Wiem, że ci to nic nie mówi, Panie Idealny, ale nie planowałam tego. Naprawdę uważasz, że jestem podłą kłamczuchą i manipulantką? - Gniew zamienił się w smutek i ból, niemalże natychmiast. Greengrass zmieniała emocje jak odzież wierzchnią, płynnie przechodząc między różnymi stanami, niekiedy tymi skrajnymi. Poczuła się źle, że głupie nieporozumienie urosło do tak ogromnej skali. Że zapomniał o tych dobrych chwilach jakie wspólnie przeżyli. Nagle pojęła, jak bardzo się różnią - on, perfekcyjny strateg, stoik, analityk. Ona - niepoukładana, chodząca katastrofa. Co rusz ładowała się w tarapaty, przeżywała pasma pomyłek, a on pewnie nawet nie wie co to znaczy. Nie była w stanie ofiarować mu nieskazitelnego życia, bez względu na to, jak bardzo chciałaby to zrobić. - Słuchaj, ja… - zaczęła z westchnieniem, dłonią przejechała po twarzy; kiedy adrenalina powoli opadała, poczuła nagłe zmęczenie. Walką, na której polegnie. - Daleko mi do ideału. Mam mnóstwo wad, jestem impulsywna i często palnę coś głupiego, czego potem żałuję, ale nie jestem żadnym ukrytym złoczyńcą siejącym zamęt w mieście. Prawda jest taka, że ta złość na ciebie przeszła mi szybko, w przeciwieństwie do wyrzutów sumienia. Miałam ci to wyjaśnić i cię przeprosić, ale stchórzyłam z tym cholernym listem. A potem… potem ty ułożyłeś sobie życie i zapytałam samą siebie: po co? Po co to rozgrzebywać? Pewnie już dawno zapomniałeś i o mnie i o tej kłótni, a czytając mój bełkot spisany na pergaminie zastanawiałbyś się co to za wariatka i o czym ona w ogóle do mnie pisze… - wyrzekła ze smutkiem zmieszanym ze zrezygnowaniem. - Teraz już wiem, że powinnam była to zrobić. Niestety, ale bierność okazała się łatwiejsza. Wiedziałam, że wraz z wysłaniem tego listu przetnę ostatnią nić łączącą nas ze sobą. Nie chciałam tego, nie byłam na to gotowa. - Dalej nie jestem, choć tego nie wypowiedziała na głos. Zdawała sobie sprawę z tego, że ten moment musiał kiedyś nastąpić, bez względu na otępiający ból pod żebrami. - To było egoistyczne i niepotrzebne. Przepraszam cię - to jedyne, co mogę ci teraz zaoferować, ponieważ nie cofnę czasu, nie zmienię już tego, co zrobiłam. Nie wiem co z tym zrobisz, ale wreszcie pozostawię tę decyzję tobie, zamiast wybierać za ciebie. - Zakończyła przydługi wywód, licząc, że Ulysses nie zasnął gdzieś w połowie. Albo wcześniej. Ona nie potrafiła, zdjęta niepewnością oraz obezwładniającym poczuciem, że to już naprawdę koniec. Nie pomagało nerwowe mięcie rękawów sukienki, wzrok odwracający się z męskiej twarzy na drzewa w oddali; bolało nadal, ile tak czekała na odpowiedź? Sekundy, godziny, lata? Czas rozciągał się w zastraszającym tempie, całkowicie wyrywając Eunice z ramion rzeczywistości.
Może to był jedynie koszmar? Chciała się już obudzić.
Także i ona zawrzała, choć nie tylko w środku - rumieniec złości wykwitł na bladych policzkach, sięgając szyi oraz obojczyków, oczy zwęziły się gniewnie, po prostu nie mogąc w to uwierzyć. Naprawdę? Tak zamierzał przeprowadzić tę rozmowę? Nie pojmowała po co to wszystko, całe te spotkanie, listy i… co gorsza także to, co działo się wcześniej. Odniosła wrażenie, że przyszła tutaj w roli oskarżonej, na sąd, nie na próbę wyjaśnienia czegokolwiek. Dłonie mimowolnie uformowały pięści, choć nie planowała rzucać się z nimi na Ulyssesa. Jeszcze?
- Zgadnij? A zatem ja, po roku obrzydliwych wyrzutów sumienia wreszcie zdobywam się na odwagę, żeby wyjawić ci prawdę, a w zamian dostaję jedynie zgadnij? - spytała wściekła. - Wiesz co? Nie, nie będę zgadywać. Mam dość domysłów i błądzenia po omacku. Oczekujesz, że wszyscy będą bezbłędnie odgadywać co ci chodzi po głowie, czego oczekujesz, a czego nie pochwalasz, nie dając nic w zamian. Żadnego słowa, żadnej emocji poza niezadowoleniem. Dusisz wszystko w sobie, milczysz, żeby później być zdziwionym, że coś nie idzie po twojej myśli. Albo, że ktoś ośmielił się zrobić coś, co jest ci nie na rękę. Nie potrafisz nawet odpowiedzieć tak lub nie, ale z jakiegoś powodu to na mnie jesteś zły. Z jakiegoś powodu to ja stałam się twoim wrogiem numer jeden i pewnie już nigdy nie dowiem się dlaczego - wyrzuciła z siebie, choć ostatnie słowa ociekały raczej goryczą niż początkową irytacją. - Jeśli przyszliśmy tu tylko w celu narzekania na mnie, to trzeba było o tym wspomnieć. Ale jeżeli naprawdę chcesz porozumienia, to musisz mi dać coś więcej niż zaciśniętą w złości szczękę. Ja chcę zrozumieć, jednak nie potrafię. Nie, kiedy natrafiam na mur - dodała jeszcze, powoli rozluźniając palce. Musiała zapanować nad uczuciami, te zwykle nie były najlepszym doradcą, acz pozwalały przynajmniej nakreślić sytuację. Już dość. Wdech i wydech.
- Co? - spytała nieprzytomnie, mało elegancko. Dla odmiany, jasne oczy rozszerzyły się w szczerym zdumieniu, gdy w próbach zaczęrpnięcia ze źródełka niezmąconego spokoju zasłyszała wzmiankę o Rosierze. Skąd on nagle znalazł się w tej konwersacji? Jak przeszli z rozmowy o nich do rozmowy o Mathieu? Pogubiła się, kilka sekund zajęło rozplątywanie pokrętnej drogi dedukcji Ollivandera. Na czole pojawiła się zmarszczka świadcząca o intensywnym skupieniu - i wreszcie, eureka, dotarła do pewnego wniosku. Pocieszenia? On sądził, że płakała po wybranym jej przez rodzinę narzeczonym? W normalnych warunkach zaśmiałaby się z takiej uwagi, obecnie złość i rozgoryczenie skutecznie trzymały w ryzach. - Ty myślisz, że ja go sobie wybrałam? Może jeszcze powiesz mi, że z jakiegoś katalogu najgorętszych kawalerów wśród arystokracji, a nestor Rosierów zakrzyknął: nareszcie, lady Eunice, najzacniejsza wśród wszystkich szlachetnych dam! Baliśmy się, że wybierzesz kogoś innego! - Kpiła, oczywiście, że tak. To z emocji jakie wzbudziły te pytania. - O! Albo to pewnie ja mu się oświadczyłam, a biedny Mathieu płakał ze wzruszenia, gdy dawałam mu pierścionek zaręczynowy. Nasze rodziny stały nieopodal i szaleńczo klaskały z radości. I tak po raz kolejny prawdziwa miłość zatryumfowała nad rodowymi uprzedzeniami. - Może powinna napisać o tym książkę? Byłaby to niezła fantastyka, choć istniało podejrzenie, że zamkną ją w Mungu na oddziale chorób psychicznych. - Z pewnością nie muszę ci mówić, jak działają aranżowane małżeństwa. - Spoważniała, męcząc się wymyślaniem absurdalnych scenariuszy. Mężczyzna na pewno zrozumiał, co chciała mu w ten sposób przekazać, dwa przykłady wystarczą. - Nic nas nie łączyło, nie łączy i nie połączy - uściśliła sądząc, że może pomyślał, iż zakochała się w trakcie trwania narzeczeństwa. - Aha, i gdybyś jeszcze miał wątpliwości: nie, nie wybrałabym go z tego katalogu, gdyby ten rzeczywiście istniał. - Wolała to dopowiedzieć, tak w razie czego. Analityczny umysł rozmówcy z pewnością znalazłby lukę w wyjaśnieniach i jeszcze nie daj Merlinie wmówiłby Nice, że uważa Rosiera za najgorętszego mężczyznę z ich towarzystwa. Też mi coś. Oby tylko nie wpadł na pomysł żeby zapytać kto nim w takim razie jest, według niej… wtedy chyba zaczęłaby kopać w ziemi, żeby się w nią zapaść.
- Kłamać? Pogrywać? - dopytywała, ponownie zbita z tropu, choć nadal wściekła. Naprawdę miał o niej tak niskie mniemanie? Od początku czy to dopiero najnowszy nabytek? Ciało bezwiednie napięło się, gdy Ulysses zbliżył się o pół kroku, ale nie cofnęła się. Odruch wyniesiony z pracy ze zwierzętami; rozjuszone lepiej reagują na spokój niż raptowną ucieczkę. W istocie obserwowała czarodzieja uważnie, jakby był dzikim stworzeniem, które miało rzucić się na nią w obliczu zagrożenia. Nonsens, który zwalczyła w sobie dopiero po kilku minutach. - Poniosły mnie emocje, popełniłam błąd. Wiem, że ci to nic nie mówi, Panie Idealny, ale nie planowałam tego. Naprawdę uważasz, że jestem podłą kłamczuchą i manipulantką? - Gniew zamienił się w smutek i ból, niemalże natychmiast. Greengrass zmieniała emocje jak odzież wierzchnią, płynnie przechodząc między różnymi stanami, niekiedy tymi skrajnymi. Poczuła się źle, że głupie nieporozumienie urosło do tak ogromnej skali. Że zapomniał o tych dobrych chwilach jakie wspólnie przeżyli. Nagle pojęła, jak bardzo się różnią - on, perfekcyjny strateg, stoik, analityk. Ona - niepoukładana, chodząca katastrofa. Co rusz ładowała się w tarapaty, przeżywała pasma pomyłek, a on pewnie nawet nie wie co to znaczy. Nie była w stanie ofiarować mu nieskazitelnego życia, bez względu na to, jak bardzo chciałaby to zrobić. - Słuchaj, ja… - zaczęła z westchnieniem, dłonią przejechała po twarzy; kiedy adrenalina powoli opadała, poczuła nagłe zmęczenie. Walką, na której polegnie. - Daleko mi do ideału. Mam mnóstwo wad, jestem impulsywna i często palnę coś głupiego, czego potem żałuję, ale nie jestem żadnym ukrytym złoczyńcą siejącym zamęt w mieście. Prawda jest taka, że ta złość na ciebie przeszła mi szybko, w przeciwieństwie do wyrzutów sumienia. Miałam ci to wyjaśnić i cię przeprosić, ale stchórzyłam z tym cholernym listem. A potem… potem ty ułożyłeś sobie życie i zapytałam samą siebie: po co? Po co to rozgrzebywać? Pewnie już dawno zapomniałeś i o mnie i o tej kłótni, a czytając mój bełkot spisany na pergaminie zastanawiałbyś się co to za wariatka i o czym ona w ogóle do mnie pisze… - wyrzekła ze smutkiem zmieszanym ze zrezygnowaniem. - Teraz już wiem, że powinnam była to zrobić. Niestety, ale bierność okazała się łatwiejsza. Wiedziałam, że wraz z wysłaniem tego listu przetnę ostatnią nić łączącą nas ze sobą. Nie chciałam tego, nie byłam na to gotowa. - Dalej nie jestem, choć tego nie wypowiedziała na głos. Zdawała sobie sprawę z tego, że ten moment musiał kiedyś nastąpić, bez względu na otępiający ból pod żebrami. - To było egoistyczne i niepotrzebne. Przepraszam cię - to jedyne, co mogę ci teraz zaoferować, ponieważ nie cofnę czasu, nie zmienię już tego, co zrobiłam. Nie wiem co z tym zrobisz, ale wreszcie pozostawię tę decyzję tobie, zamiast wybierać za ciebie. - Zakończyła przydługi wywód, licząc, że Ulysses nie zasnął gdzieś w połowie. Albo wcześniej. Ona nie potrafiła, zdjęta niepewnością oraz obezwładniającym poczuciem, że to już naprawdę koniec. Nie pomagało nerwowe mięcie rękawów sukienki, wzrok odwracający się z męskiej twarzy na drzewa w oddali; bolało nadal, ile tak czekała na odpowiedź? Sekundy, godziny, lata? Czas rozciągał się w zastraszającym tempie, całkowicie wyrywając Eunice z ramion rzeczywistości.
Może to był jedynie koszmar? Chciała się już obudzić.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Właściwie nie wiedział, jakich zachowań oczekiwał po tej rozmowie, jakich słów i odpowiedzi - poza samą prawdą. Po nią tu przyszedł, gdzieś pomiędzy starając się mówić sobie, że sposób jej podania i przyjęcia nie będzie miał większego znaczenia, że tak czy inaczej nie mogą wpłynąć na największe emocje, grunt to zrzucić z siebie ten ciężar. Poniekąd spodziewał się własnej złości, miał miesiące na zauważenie, że trzyma tę jedną urazę wyjątkowo głęboko - zakopaną głównie pod przypuszczeniami. Męczyły najbardziej, nie dając żadnej pewności i mimo wszystko zostawiały lukę na iskrę nadziei, której przebłysk mężczyzna próbował wyłapać czujnym spojrzeniem. Zamierzał iść za nią zaciekle i przy tym przyjmować swoje emocje takie, jakimi były - zaczynając od złości, do niej zaś uciekał się wyjątkowo rzadko.
Wzrok nie odpuszczał, zatrzymując się na kobiecie. Żadna nuta w jej głosie, żadne zdanie, nic nie sprawiło, że niebieskie tęczówki przerwały kontakt. Widział jak na dłoni tę nagłą przemianę, pokrywające się rumieńcem policzki, wzburzone fale zalewające gniewem tęczówki, ściągnięte usta. Uwadze Ulyssesa nie umknęła przyczyna - to jedno zapalne słowo, choć i powodu nie musiałby się doszukiwać, gdyż zdania płynące spomiędzy malinowych warg niosły ze sobą odpowiedź i szereg... wyznań. Prawdy. Jej odczuć i myśli, pozwalał sobie nawet myśleć, że najprawdziwszych. Paradoksalnie potok słów, mimo swej gwałtowności, wydawał się mieć na Ollivandera całkiem dobry wpływ i nie podburzał wcale jego złości - nie było to kojące doświadczenie, nie. Momentami paliło żywcem, lecz nie ważył się przerwać, nie podniósł głosu nawet na moment. Słuchał tego szumu w ciszy, w koncentracji wyłapując każdy zarzut, sprzeciw, kpinę. Analizował je, starając się nadążyć i połączyć ze sobą rozrzucone w czasie elementy, wciąż nie zaniechał swojej natury, która kazała mu zająć się każdym kawałkiem. Mężczyzna nawet się nie obejrzał, kiedy potok stał się wodospadem, nawet dla niego ciężkim do przyjęcia na raz - a potrafił przyjąć naprawdę wiele.
Usta drgnęły pod naporem trafnych uwag - musiał spisać się znakomicie, skoro Eunice nie była w stanie czytać z niego, jak z otwartej księgi, nie mogła wydrzeć nawet marnej wskazówki. Do tego dążył całe życie, do tego przywykł, a ostatecznie wychodziło na to, że nie potrafił też stawiać ograniczeń i tym samym ranił bliskich nieprzystępnością. Nie taki był plan, to nie przed nimi chciał się bronić i kryć, nie ich trzymać w dystansie, lecz mimo chęci wyjście ze skrajności, gdy już się do niej dotarło, wiązało się z ogromnym wysiłkiem. To nie było cofanie się po śladach, bliżej leżała nauka od podstaw.
Widział zdumienie, a następująca po nim reakcja zdołała rozwiać choć część wątpliwości - wobec siebie, bo choć nie widział się w roli słabego człowieka, zdążył utrzeć konkretny schemat, zakładający, że Eunice świetnie odnalazłaby się przy Rosierze, blisko swojej pasji - wizja ta wyrosła w myślach ogromnie, sięgając autentyczności i wysokiego prawdopodobieństwa, teraz, nawet wśród kpin i odwracania kota ogonem, sprowokowała zmarszczkę na czole Ulyssesa. Skrzywił się mimowolnie, kręcąc powoli głową w nieustannym milczeniu, czując jak temat palił żywym ogniem, toczącym się z trzaskiem przez palce, pragnące jedynie zacisnąć się w pięści - lecz nie. Był panem własnych odruchów, reakcji, znów odbiegł w opanowanie i nie pozwolił emocjom na wygraną. Na podium stała cisza, bezwzględna i zimna, przetrzymana aż poza linię mety, którą stanowiło ostatnie słowo, padające z ust lady Greengrass.
Miał wiele przemyśleń, wiele też miało uderzyć go po spotkaniu - tak działo się zawsze, był przyzwyczajony do odnajdywania największego komfortu w samotni, tam myśli swobodnie układały się w sensowne ciągi, zamiast atakować cząstkami, kawałek po kawałku. Problem w tym, że nie mógł uciekać wiecznie, za każdym razem prosić o czas, nie wtedy, gdy pod ciężarem rozmowy kryła się najprawdziwsza zażyłość i szczypta świadomości - czy wymiana ostrzejszych zdań mogła być trudniejsza od zniknięcia Eunice? Podjął decyzję na długo przed przybyciem pod Szarodrzewo i ponad wszystko pamiętał, by jej nie zmieniać. Rozsądek rozpościerał się nad złością, tłumiąc ją powoli, lecz nienagannie. Mimo tego, zbudowanie odpowiedzi na te kwestie bez pominięcia żadnej, z takim chaosem w przemyśleniach - to było wyzwanie.
- Nie ułożyłem sobie życia - w końcu przywołał struny głosowe do działania, decydując się na niespieszne wyrażanie myśli. Musiał zmusić się do wylewności, nie przychodziła mu ani łatwo, ani naturalnie - lady Greengrass na pewno to wiedziała, zdążyła zauważyć we własnych wnioskach, mogła się więc domyślić, że skoro mówił, odpowiedzi dobrze byłoby zostawić na koniec, mimo licznych pauz. - Chyba że masz na myśli aranżowane małżeństwo, na które przystałem tylko dlatego, że zniknęłaś mi z horyzontu. Długość jego trwania mówi sama za siebie i nie sądzę, żeby była potrzeba tłumaczenia, na czym polegają aranże - odgryzł się, posyłając twarde spojrzenie rozmówczyni. Nie wiedział, co myślała na temat jego wcześniejszego związku, nie zdołali jeszcze dotrzeć do tego miejsca, Julia nie padła w argumentach. - Mogłem się tylko domyślać przyczyn twojego wielkiego odwrotu, przypuszczenia zapełniały luki - tak działa umysł - z kolei luk zostawiłaś mi na pęczki, zostawiając z informacją, że zmieniasz pierścionek na palcu i wyjeżdżasz - przypomniał, starając się uświadomić kobietę, że nie tylko ją dręczyły wyrzuty sumienia i pustka, niemożliwa do zapełnienia. - Nie potrafiłbym przeliczyć, ile czasu spędziłem na zastanawianie się, co zrobiłem nie tak - ach, słaba komunikacja, sedno całego zamieszania, do bólu ludzki i pospolity problem. - Zgadywałem przez cały ten czas, również po twoim powrocie, bo nie powiedzieliśmy sobie nic, co mogłoby tych zgadywanek oszczędzić. Nie twierdzę, że to tylko twoja wina - już nie - do tego nigdy nie byłaś i nie będziesz moim wrogiem, Eunice, to nie rzecz wad, których zresztą niepotrzebnie sobie dodajesz, ani żadnych ideałów, którymi też nie jesteśmy i nie będziemy - burknął, kręcąc głową w kolejnej próbie posprzątania bałaganu, jakby ten krótki ruch miał rozesłać myśli na odpowiednie miejsca. - To... - urwał na dłuższą chwilę, uciekając spojrzeniem, które bezskutecznie starało się odnaleźć odpowiednie słowa w zaroślach. Nie było ich tam, w głowie miał za to nadmiar - nijak składających się w zdania, bezużytecznych, zbyt marnych na to, co chciał przekazać. Cholerne słowa. - Miało znaczenie - poddał się, po prostu uciekając do prostej odpowiedzi na pytanie, które zadała wcześniej. Blade tęczówki znów złapały kontakt wzrokowy, z powagą przekazując tę informację. - Większe niżbym chciał, ale mam wrażenie, że cię nie znam, albo zwyczajnie nie zdołaliśmy się poznać - tylko dlatego trudno mi rozgraniczyć, co było kłamstwem, a co było od niego dalekie. Skąd mam to wiedzieć, skoro coś, w co musiałem wierzyć miesiącami, okazuje się bujdą? - zapytał, pierwszy raz od dawna - od lat - dając jakikolwiek znak swojej bezsilności, ujęty w słowa, nadal z pretensjonalną nutą, której nie mógł wyciszyć. Czuł się tak boleśnie odsłonięty, że niemal odczuwał to fizycznie, dyszało w kark, zaciskało zęby na krtani. - Chciałbym zrozumieć, chciałbym nawet zapomnieć, ale to, że nie potrafię, z pewnością o czymś świadczy - podsunął, szukając w tym tropu. Nie potrafił odrzucić jej wspomnienia, zapachu, uśmiechu - przy tym gasła każda wada, którą mogłaby sobie wypominać. Podziwiał jej odwagę, ostatecznie przyznała się do błędu i szczerze mówiła, co czuje. Bez tego kroku nie byłby w stanie wydusić nic z siebie - wiele kwestii pominął, lecz to, co wypowiedział, było krokiem milowym, czymś niebywale nietypowym ze strony Ulyssesa.
- Nie wiem, czy to dobra droga, ale sądzę, że powinniśmy pytać o wszystko, co budzi wątpliwości - zaproponował, decydując od razu, że zacznie. Po solidnej dawce wyznań potrzebował od nich przerwy, choćby na minutę. - Było więcej kłamstw?
Wzrok nie odpuszczał, zatrzymując się na kobiecie. Żadna nuta w jej głosie, żadne zdanie, nic nie sprawiło, że niebieskie tęczówki przerwały kontakt. Widział jak na dłoni tę nagłą przemianę, pokrywające się rumieńcem policzki, wzburzone fale zalewające gniewem tęczówki, ściągnięte usta. Uwadze Ulyssesa nie umknęła przyczyna - to jedno zapalne słowo, choć i powodu nie musiałby się doszukiwać, gdyż zdania płynące spomiędzy malinowych warg niosły ze sobą odpowiedź i szereg... wyznań. Prawdy. Jej odczuć i myśli, pozwalał sobie nawet myśleć, że najprawdziwszych. Paradoksalnie potok słów, mimo swej gwałtowności, wydawał się mieć na Ollivandera całkiem dobry wpływ i nie podburzał wcale jego złości - nie było to kojące doświadczenie, nie. Momentami paliło żywcem, lecz nie ważył się przerwać, nie podniósł głosu nawet na moment. Słuchał tego szumu w ciszy, w koncentracji wyłapując każdy zarzut, sprzeciw, kpinę. Analizował je, starając się nadążyć i połączyć ze sobą rozrzucone w czasie elementy, wciąż nie zaniechał swojej natury, która kazała mu zająć się każdym kawałkiem. Mężczyzna nawet się nie obejrzał, kiedy potok stał się wodospadem, nawet dla niego ciężkim do przyjęcia na raz - a potrafił przyjąć naprawdę wiele.
Usta drgnęły pod naporem trafnych uwag - musiał spisać się znakomicie, skoro Eunice nie była w stanie czytać z niego, jak z otwartej księgi, nie mogła wydrzeć nawet marnej wskazówki. Do tego dążył całe życie, do tego przywykł, a ostatecznie wychodziło na to, że nie potrafił też stawiać ograniczeń i tym samym ranił bliskich nieprzystępnością. Nie taki był plan, to nie przed nimi chciał się bronić i kryć, nie ich trzymać w dystansie, lecz mimo chęci wyjście ze skrajności, gdy już się do niej dotarło, wiązało się z ogromnym wysiłkiem. To nie było cofanie się po śladach, bliżej leżała nauka od podstaw.
Widział zdumienie, a następująca po nim reakcja zdołała rozwiać choć część wątpliwości - wobec siebie, bo choć nie widział się w roli słabego człowieka, zdążył utrzeć konkretny schemat, zakładający, że Eunice świetnie odnalazłaby się przy Rosierze, blisko swojej pasji - wizja ta wyrosła w myślach ogromnie, sięgając autentyczności i wysokiego prawdopodobieństwa, teraz, nawet wśród kpin i odwracania kota ogonem, sprowokowała zmarszczkę na czole Ulyssesa. Skrzywił się mimowolnie, kręcąc powoli głową w nieustannym milczeniu, czując jak temat palił żywym ogniem, toczącym się z trzaskiem przez palce, pragnące jedynie zacisnąć się w pięści - lecz nie. Był panem własnych odruchów, reakcji, znów odbiegł w opanowanie i nie pozwolił emocjom na wygraną. Na podium stała cisza, bezwzględna i zimna, przetrzymana aż poza linię mety, którą stanowiło ostatnie słowo, padające z ust lady Greengrass.
Miał wiele przemyśleń, wiele też miało uderzyć go po spotkaniu - tak działo się zawsze, był przyzwyczajony do odnajdywania największego komfortu w samotni, tam myśli swobodnie układały się w sensowne ciągi, zamiast atakować cząstkami, kawałek po kawałku. Problem w tym, że nie mógł uciekać wiecznie, za każdym razem prosić o czas, nie wtedy, gdy pod ciężarem rozmowy kryła się najprawdziwsza zażyłość i szczypta świadomości - czy wymiana ostrzejszych zdań mogła być trudniejsza od zniknięcia Eunice? Podjął decyzję na długo przed przybyciem pod Szarodrzewo i ponad wszystko pamiętał, by jej nie zmieniać. Rozsądek rozpościerał się nad złością, tłumiąc ją powoli, lecz nienagannie. Mimo tego, zbudowanie odpowiedzi na te kwestie bez pominięcia żadnej, z takim chaosem w przemyśleniach - to było wyzwanie.
- Nie ułożyłem sobie życia - w końcu przywołał struny głosowe do działania, decydując się na niespieszne wyrażanie myśli. Musiał zmusić się do wylewności, nie przychodziła mu ani łatwo, ani naturalnie - lady Greengrass na pewno to wiedziała, zdążyła zauważyć we własnych wnioskach, mogła się więc domyślić, że skoro mówił, odpowiedzi dobrze byłoby zostawić na koniec, mimo licznych pauz. - Chyba że masz na myśli aranżowane małżeństwo, na które przystałem tylko dlatego, że zniknęłaś mi z horyzontu. Długość jego trwania mówi sama za siebie i nie sądzę, żeby była potrzeba tłumaczenia, na czym polegają aranże - odgryzł się, posyłając twarde spojrzenie rozmówczyni. Nie wiedział, co myślała na temat jego wcześniejszego związku, nie zdołali jeszcze dotrzeć do tego miejsca, Julia nie padła w argumentach. - Mogłem się tylko domyślać przyczyn twojego wielkiego odwrotu, przypuszczenia zapełniały luki - tak działa umysł - z kolei luk zostawiłaś mi na pęczki, zostawiając z informacją, że zmieniasz pierścionek na palcu i wyjeżdżasz - przypomniał, starając się uświadomić kobietę, że nie tylko ją dręczyły wyrzuty sumienia i pustka, niemożliwa do zapełnienia. - Nie potrafiłbym przeliczyć, ile czasu spędziłem na zastanawianie się, co zrobiłem nie tak - ach, słaba komunikacja, sedno całego zamieszania, do bólu ludzki i pospolity problem. - Zgadywałem przez cały ten czas, również po twoim powrocie, bo nie powiedzieliśmy sobie nic, co mogłoby tych zgadywanek oszczędzić. Nie twierdzę, że to tylko twoja wina - już nie - do tego nigdy nie byłaś i nie będziesz moim wrogiem, Eunice, to nie rzecz wad, których zresztą niepotrzebnie sobie dodajesz, ani żadnych ideałów, którymi też nie jesteśmy i nie będziemy - burknął, kręcąc głową w kolejnej próbie posprzątania bałaganu, jakby ten krótki ruch miał rozesłać myśli na odpowiednie miejsca. - To... - urwał na dłuższą chwilę, uciekając spojrzeniem, które bezskutecznie starało się odnaleźć odpowiednie słowa w zaroślach. Nie było ich tam, w głowie miał za to nadmiar - nijak składających się w zdania, bezużytecznych, zbyt marnych na to, co chciał przekazać. Cholerne słowa. - Miało znaczenie - poddał się, po prostu uciekając do prostej odpowiedzi na pytanie, które zadała wcześniej. Blade tęczówki znów złapały kontakt wzrokowy, z powagą przekazując tę informację. - Większe niżbym chciał, ale mam wrażenie, że cię nie znam, albo zwyczajnie nie zdołaliśmy się poznać - tylko dlatego trudno mi rozgraniczyć, co było kłamstwem, a co było od niego dalekie. Skąd mam to wiedzieć, skoro coś, w co musiałem wierzyć miesiącami, okazuje się bujdą? - zapytał, pierwszy raz od dawna - od lat - dając jakikolwiek znak swojej bezsilności, ujęty w słowa, nadal z pretensjonalną nutą, której nie mógł wyciszyć. Czuł się tak boleśnie odsłonięty, że niemal odczuwał to fizycznie, dyszało w kark, zaciskało zęby na krtani. - Chciałbym zrozumieć, chciałbym nawet zapomnieć, ale to, że nie potrafię, z pewnością o czymś świadczy - podsunął, szukając w tym tropu. Nie potrafił odrzucić jej wspomnienia, zapachu, uśmiechu - przy tym gasła każda wada, którą mogłaby sobie wypominać. Podziwiał jej odwagę, ostatecznie przyznała się do błędu i szczerze mówiła, co czuje. Bez tego kroku nie byłby w stanie wydusić nic z siebie - wiele kwestii pominął, lecz to, co wypowiedział, było krokiem milowym, czymś niebywale nietypowym ze strony Ulyssesa.
- Nie wiem, czy to dobra droga, ale sądzę, że powinniśmy pytać o wszystko, co budzi wątpliwości - zaproponował, decydując od razu, że zacznie. Po solidnej dawce wyznań potrzebował od nich przerwy, choćby na minutę. - Było więcej kłamstw?
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie planowała tego; tych ataków, złości, słowotoku zalewającego przestrzeń między nimi. Ponownie dała ponieść się emocjom, taplając się przy tym we własnym niezrozumieniu. Eunice nie do końca zdawała sobie sprawę z konsekwencji gęsto wypadających spomiędzy ust słów, ale jednak przyjęła ich wydostanie się z pewnego rodzaju ulgą. Nie spodziewała się, że szczerość może odciążyć serce z niepotrzebnego balastu. Żałowała, że tym samym musi zrzucić go na barki Ulyssesa, choć tego poniekąd oczekiwał. Prawdy, obszernego wyjaśnienia sprawy z perspektywy Greengrass. Nie mniej w głowie pojawiło się pytanie - czy nie oczekiwał przypadkiem treściwych, krótkich informacji zamiast huraganu nieposkładanych uczuć? Cóż, było już za późno, lawina skrywanych dotąd myśli ruszyła, na łeb, na szyję, rozbijając się o ciszę. Chłodną, nieustępliwą, trzymającą w napięciu. Uczucie zmęczenia pogłębiało się, Nice nie przewidziała, że podobna rozmowa będzie kosztować ją aż tyle energii. Zależało jej bardziej niż się spodziewała, za bardzo, powinna spróbować odciąć się od niepotrzebnych założeń oraz marzycielskich mrzonek. Choć brakowało powoli sił, stała tam dalej, wrośnięta w ziemię, trwając - zgodnie z obietnicą nie próbując wziąć nogi za pas. Bez względu na to jak mocno kusiło; uciec od problemów udając, że te nigdy nie zaistniały. Później miesiącami wmawiać sobie, że postąpiła słusznie, tak należało zrobić. Brzmi znajomo?
Przez rozciągające się w nieskończoność milczenie sądziła, że przesadziła z tym natłokiem szczerości. Uraziła rozmówcę, na pewno tak było; właściwie już otwierała usta z zamiarem złożenia równie obszernych wyjaśnień, a wraz z nimi idących przeprosin, acz wtedy mężczyzna odezwał się pierwszy. Nie przerywała mu ani razu, od razu dostosowując się do tej formy dialogu - tak jak wcześniej Ollivander pozwolił mówić czarownicy, tak ona przystała na to samo. Pomimo, że parę razy poczuła potworną ochotę do wtrącenia swoich paru sykli. Gryzła wnętrze policzka z nadzieją, że ten bolesny zabieg powstrzyma język przed nieprzemyślanym paplaniem i rzeczywiście odniosła sukces.
Sukces blednący w obliczu zgromadzonych informacji. Eunice nagle poczuła, jak ogarnia ją przeraźliwy chłód; na twarzy odmalowało się niedowierzanie, później ból i ostatecznie smutek. Na myśl, że gdyby nie ta idiotyczna kłótnia, powiedziane w złości brednie, możliwe, że nie staliby tu teraz usiłując sobie wszystko wyjaśnić. Mogliby wziąć ślub i wieść szczęśliwe życie u swego boku - już sam fakt, że istniało takie prawdopodobieństwo, teraz zaprzepaszczone na zawsze, wzbudził w kobiecie ogromne poczucie żalu i rozczarowania. Sobą, nim, całym wszechświatem śmiejącym jej się teraz w twarz. Na moment zatraciła zdolność oddychania i całe szczęście, że Ulysses mówił dalej; to pomogło nieco zatuszować wewnętrzne rozterki. Musiała przecież skupić całą uwagę na dalszych wypowiedziach, stąd pulsujący w sercu zawód został tymczasowo uśpiony. Nie patrzyła jednak już na niego, w obawie, że w zaszklonych oczach odczyta targające szatynką emocje; nagle wszystko wydało się bardziej interesujące: zarysy oddalonych krzewów, spowite ciemnością niebo, nawet niedbale rosnąca pod stopami trawa. Niestety czasem musiała powracać wzrokiem do męskiej twarzy - na ułamek sekundy, podczas którego modliła się, żeby niczego nie dostrzegł.
Tym razem to ona milczała dość długo, walcząc zarówno z przykrymi myślami jak i supłem formującym się w gardle. Starała się iść za przykładem rozmówcy, pojmać oraz oswoić zaległe w latce piersiowej emocje, ale nie posiadała takiej samej wprawy. Brak obecności w arystokratycznym towarzystwie przez ostatnie miesiące odcisnął piętno na zdolnościach panowania nad mimiką twarzy bądź mową ciała. Czasem drżały usta, niekiedy broda, noga bezwiednie szurała po nierównym terenie, palce nerwowo przecinały powietrze. - Tak, zdaję sobie sprawę z praw rządzącymi aranżowanymi małżeństwami - zaczęła od oczywistości, nieco ochryple. Musiała jakoś zacząć, nawet jeśli stwierdzenie Ollivandera miało charakter wyłącznie kpiący i nie wymagało odpowiedzi. - Nie zwykłam jednak zawierzać plotkom, a skoro nie mogłam poznać prawdy u źródła, wybrałam jedną z opcji - dodała. - Tak zresztą było łatwiej… - mruknęła cicho pod nosem, do siebie, nie do niego. Prościej było wierzyć, że wszystko przepadło nie przez nią, a przez uczucie mężczyzny do lady Prewett. - Wiem, że małżeństwa z miłości zdarzają się w naszym kręgu rzadko, ale nie są niemożliwe. Poza tym… nie jestem jasnowidzem, nie mogłam wtedy przewidzieć długości trwania waszego małżeństwa - zauważyła. Zwykle trwało ono jednak dłużej, najczęściej na zawsze, więc to właśnie takiego wyniku spodziewała się, nie końca po tygodniach związku.
Każde kolejne słowo, temat, jaki poruszał, bolało mocniej - najbardziej użyty czas przeszły. Choć umysł oraz logika od początku podpowiadały Greengrass jak to spotkanie ostatecznie się zakończy i jak bardzo próbowała przygotować się na ten moment, nie była ani trochę gotowa. Serce nie umiało się z tym wszystkim pogodzić, pragnęło więcej, pomimo jasnych przesłanek, że to niemożliwe. Nadal nie była w stanie odnaleźć w sobie odwagi do posłania szlachcicowi dłuższego spojrzenia, wciąż usiłowała to wszystko przemielić i wyrzucić z organizmu wraz z wydychanym powietrzem. Na próżno. - Tak naprawdę już nawet nie pamiętam co poszło nie tak - przyznała wreszcie, po kolejnej pauzie potrzebnej do zebrania emocji w kajdany względnego samoopanowania. W tym momencie nie wydawało się to w żaden sposób istotne. - Podejrzewam, że chodziło o brak komunikacji, a co za tym idzie, brak zrozumienia - potwierdziła to, o czym myślał Ulysses, ale czego nie powiedział na głos.
Dotąd sądziła, że zdążyli się poznać, a przynajmniej on ją, przecież zawsze była przy nim nikim innym jak sobą. Otwartą księgą, z której można przeczytać niemalże wszystko. Jednak miał rację, chyba, Nice gubiła się we własnych wnioskach. Tak, musiał mieć rację, w przeciwnym razie nie wyjaśnialiby teraz tego wszystkiego po miesiącach życia w domysłach. Najgorsze, że nie znała odpowiedzi na jego pytanie. Nie wiedziała co mogłaby zrobić bądź powiedzieć w celu przekonania go, że mówiła prawdę. Skoro wychodził z założenia, że wszystko było kłamstwem, to czy dzisiejsze wypowiedzi zmieniłyby cokolwiek? W tamtej chwili odnosiła wrażenie, że po prostu znajdowała się już na straconej pozycji, że nie istniało nic, co mogłoby go przekonać, że te wszystkie spotkania oraz konwersacje z przeszłości były prawdą, rzeczywistością, a nie misternie wykreowanym światem wybujałej wyobraźni. Zamilkła więc znów, nie mając pojęcia jak ugryźć ten temat. Nie chciała się poddawać, nie znosiła tego, ale czasem… czasem zwyczajnie nie ma już żadnego rozwiązania. Musiała minąć punkt, z którego dało się jeszcze zawrócić, nie widziała innego wyjścia. - Rozumiem twoje wątpliwości. - Tylko tyle zdołała z siebie wydusić, głosem coraz słabszym, coraz mocniej zagubionym i zdezorientowanym. Nie znosiła uczucia przegranej, tego, że zawodził ją własny umysł niepodpowiadający żadnych gotowych rozwiązań palącego problemu. - Jeśli jednak jest coś, co mogłabym zrobić… - urwała, nie będąc pewną, czy powinna w tym przypadku prosić mężczyznę o pomoc w zażegnaniu tego impasu. Prawdopodobnie nie, ale było już za późno. W związku z tym postanowiła pozostawić tę kwestię w zawieszeniu, chcąc wybadać, czy rozmówca zechce pociągnąć dalej ten temat.
- Nie było więcej kłamstw. - Wreszcie spojrzała na jego twarz dłużej niż trwało mrugnięcie powiek. W tym momencie Eunice uznała, że istotniejsza była szczerość i wiara w nią, niż błyszczący w oczach smutek jaki cały czas próbowała ukryć. Nie chciała, żeby jeszcze pomyślał, że odwracając wzrok Greengrass kłamie również i teraz. Nie wytrzymała zbyt długo, oczy ponownie skupiły się na materii nieożywionej wokół nich. - Jak już wspomniałam, to był błąd popełniony w emocjach - doprecyzowała. Jednocześnie przewertowując umysł w poszukiwaniu własnych pytań oraz wątpliwości. Miała jedynie jedno: czy to ich ostatnie spotkanie? I nie chodziło o przypadkowe zetknięcie dróg gdzieś w posiadłości w Derby, tylko o moment, w którym mogliby normalnie rozmawiać, bez sztucznych uprzejmości i niewypowiedzianego żalu. Nie chciała podobnego rozstania, ale jednocześnie obiecując Ulyssesowi decyzyjność wyłączyła samą siebie z walki. Miała ochotę tupnąć nogą i nie zgodzić się na nic, zmuszając go tym samym do uległości, aczkolwiek było już za późno. Szczególnie, że musiała skończyć z tym przeklętym egoizmem - i zrobić to, co byłoby dobre dla niego, nie dla niej.
Nie zadała tego pytania, wiedząc, że nie uzyska odpowiedzi. Znając stojącego przed Nice czarodzieja, wszystko musiał jeszcze przetrawić oraz przemyśleć; najprawdopodobniej sam jeszcze nie wybiegał w ten sposób w przyszłość. - Nie mam żadnych pytań - wyrzekła ostatecznie. - Za to na wszystkie odpowiem - dodała, wymuszając na sobie niemrawy uśmiech. Mówiła szczerze, przygotowywała się już na wszystko. Właściwie… nie miała już żadnych tajemnic, prawda?
…prawda?
Przez rozciągające się w nieskończoność milczenie sądziła, że przesadziła z tym natłokiem szczerości. Uraziła rozmówcę, na pewno tak było; właściwie już otwierała usta z zamiarem złożenia równie obszernych wyjaśnień, a wraz z nimi idących przeprosin, acz wtedy mężczyzna odezwał się pierwszy. Nie przerywała mu ani razu, od razu dostosowując się do tej formy dialogu - tak jak wcześniej Ollivander pozwolił mówić czarownicy, tak ona przystała na to samo. Pomimo, że parę razy poczuła potworną ochotę do wtrącenia swoich paru sykli. Gryzła wnętrze policzka z nadzieją, że ten bolesny zabieg powstrzyma język przed nieprzemyślanym paplaniem i rzeczywiście odniosła sukces.
Sukces blednący w obliczu zgromadzonych informacji. Eunice nagle poczuła, jak ogarnia ją przeraźliwy chłód; na twarzy odmalowało się niedowierzanie, później ból i ostatecznie smutek. Na myśl, że gdyby nie ta idiotyczna kłótnia, powiedziane w złości brednie, możliwe, że nie staliby tu teraz usiłując sobie wszystko wyjaśnić. Mogliby wziąć ślub i wieść szczęśliwe życie u swego boku - już sam fakt, że istniało takie prawdopodobieństwo, teraz zaprzepaszczone na zawsze, wzbudził w kobiecie ogromne poczucie żalu i rozczarowania. Sobą, nim, całym wszechświatem śmiejącym jej się teraz w twarz. Na moment zatraciła zdolność oddychania i całe szczęście, że Ulysses mówił dalej; to pomogło nieco zatuszować wewnętrzne rozterki. Musiała przecież skupić całą uwagę na dalszych wypowiedziach, stąd pulsujący w sercu zawód został tymczasowo uśpiony. Nie patrzyła jednak już na niego, w obawie, że w zaszklonych oczach odczyta targające szatynką emocje; nagle wszystko wydało się bardziej interesujące: zarysy oddalonych krzewów, spowite ciemnością niebo, nawet niedbale rosnąca pod stopami trawa. Niestety czasem musiała powracać wzrokiem do męskiej twarzy - na ułamek sekundy, podczas którego modliła się, żeby niczego nie dostrzegł.
Tym razem to ona milczała dość długo, walcząc zarówno z przykrymi myślami jak i supłem formującym się w gardle. Starała się iść za przykładem rozmówcy, pojmać oraz oswoić zaległe w latce piersiowej emocje, ale nie posiadała takiej samej wprawy. Brak obecności w arystokratycznym towarzystwie przez ostatnie miesiące odcisnął piętno na zdolnościach panowania nad mimiką twarzy bądź mową ciała. Czasem drżały usta, niekiedy broda, noga bezwiednie szurała po nierównym terenie, palce nerwowo przecinały powietrze. - Tak, zdaję sobie sprawę z praw rządzącymi aranżowanymi małżeństwami - zaczęła od oczywistości, nieco ochryple. Musiała jakoś zacząć, nawet jeśli stwierdzenie Ollivandera miało charakter wyłącznie kpiący i nie wymagało odpowiedzi. - Nie zwykłam jednak zawierzać plotkom, a skoro nie mogłam poznać prawdy u źródła, wybrałam jedną z opcji - dodała. - Tak zresztą było łatwiej… - mruknęła cicho pod nosem, do siebie, nie do niego. Prościej było wierzyć, że wszystko przepadło nie przez nią, a przez uczucie mężczyzny do lady Prewett. - Wiem, że małżeństwa z miłości zdarzają się w naszym kręgu rzadko, ale nie są niemożliwe. Poza tym… nie jestem jasnowidzem, nie mogłam wtedy przewidzieć długości trwania waszego małżeństwa - zauważyła. Zwykle trwało ono jednak dłużej, najczęściej na zawsze, więc to właśnie takiego wyniku spodziewała się, nie końca po tygodniach związku.
Każde kolejne słowo, temat, jaki poruszał, bolało mocniej - najbardziej użyty czas przeszły. Choć umysł oraz logika od początku podpowiadały Greengrass jak to spotkanie ostatecznie się zakończy i jak bardzo próbowała przygotować się na ten moment, nie była ani trochę gotowa. Serce nie umiało się z tym wszystkim pogodzić, pragnęło więcej, pomimo jasnych przesłanek, że to niemożliwe. Nadal nie była w stanie odnaleźć w sobie odwagi do posłania szlachcicowi dłuższego spojrzenia, wciąż usiłowała to wszystko przemielić i wyrzucić z organizmu wraz z wydychanym powietrzem. Na próżno. - Tak naprawdę już nawet nie pamiętam co poszło nie tak - przyznała wreszcie, po kolejnej pauzie potrzebnej do zebrania emocji w kajdany względnego samoopanowania. W tym momencie nie wydawało się to w żaden sposób istotne. - Podejrzewam, że chodziło o brak komunikacji, a co za tym idzie, brak zrozumienia - potwierdziła to, o czym myślał Ulysses, ale czego nie powiedział na głos.
Dotąd sądziła, że zdążyli się poznać, a przynajmniej on ją, przecież zawsze była przy nim nikim innym jak sobą. Otwartą księgą, z której można przeczytać niemalże wszystko. Jednak miał rację, chyba, Nice gubiła się we własnych wnioskach. Tak, musiał mieć rację, w przeciwnym razie nie wyjaśnialiby teraz tego wszystkiego po miesiącach życia w domysłach. Najgorsze, że nie znała odpowiedzi na jego pytanie. Nie wiedziała co mogłaby zrobić bądź powiedzieć w celu przekonania go, że mówiła prawdę. Skoro wychodził z założenia, że wszystko było kłamstwem, to czy dzisiejsze wypowiedzi zmieniłyby cokolwiek? W tamtej chwili odnosiła wrażenie, że po prostu znajdowała się już na straconej pozycji, że nie istniało nic, co mogłoby go przekonać, że te wszystkie spotkania oraz konwersacje z przeszłości były prawdą, rzeczywistością, a nie misternie wykreowanym światem wybujałej wyobraźni. Zamilkła więc znów, nie mając pojęcia jak ugryźć ten temat. Nie chciała się poddawać, nie znosiła tego, ale czasem… czasem zwyczajnie nie ma już żadnego rozwiązania. Musiała minąć punkt, z którego dało się jeszcze zawrócić, nie widziała innego wyjścia. - Rozumiem twoje wątpliwości. - Tylko tyle zdołała z siebie wydusić, głosem coraz słabszym, coraz mocniej zagubionym i zdezorientowanym. Nie znosiła uczucia przegranej, tego, że zawodził ją własny umysł niepodpowiadający żadnych gotowych rozwiązań palącego problemu. - Jeśli jednak jest coś, co mogłabym zrobić… - urwała, nie będąc pewną, czy powinna w tym przypadku prosić mężczyznę o pomoc w zażegnaniu tego impasu. Prawdopodobnie nie, ale było już za późno. W związku z tym postanowiła pozostawić tę kwestię w zawieszeniu, chcąc wybadać, czy rozmówca zechce pociągnąć dalej ten temat.
- Nie było więcej kłamstw. - Wreszcie spojrzała na jego twarz dłużej niż trwało mrugnięcie powiek. W tym momencie Eunice uznała, że istotniejsza była szczerość i wiara w nią, niż błyszczący w oczach smutek jaki cały czas próbowała ukryć. Nie chciała, żeby jeszcze pomyślał, że odwracając wzrok Greengrass kłamie również i teraz. Nie wytrzymała zbyt długo, oczy ponownie skupiły się na materii nieożywionej wokół nich. - Jak już wspomniałam, to był błąd popełniony w emocjach - doprecyzowała. Jednocześnie przewertowując umysł w poszukiwaniu własnych pytań oraz wątpliwości. Miała jedynie jedno: czy to ich ostatnie spotkanie? I nie chodziło o przypadkowe zetknięcie dróg gdzieś w posiadłości w Derby, tylko o moment, w którym mogliby normalnie rozmawiać, bez sztucznych uprzejmości i niewypowiedzianego żalu. Nie chciała podobnego rozstania, ale jednocześnie obiecując Ulyssesowi decyzyjność wyłączyła samą siebie z walki. Miała ochotę tupnąć nogą i nie zgodzić się na nic, zmuszając go tym samym do uległości, aczkolwiek było już za późno. Szczególnie, że musiała skończyć z tym przeklętym egoizmem - i zrobić to, co byłoby dobre dla niego, nie dla niej.
Nie zadała tego pytania, wiedząc, że nie uzyska odpowiedzi. Znając stojącego przed Nice czarodzieja, wszystko musiał jeszcze przetrawić oraz przemyśleć; najprawdopodobniej sam jeszcze nie wybiegał w ten sposób w przyszłość. - Nie mam żadnych pytań - wyrzekła ostatecznie. - Za to na wszystkie odpowiem - dodała, wymuszając na sobie niemrawy uśmiech. Mówiła szczerze, przygotowywała się już na wszystko. Właściwie… nie miała już żadnych tajemnic, prawda?
…prawda?
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Strona 25 z 26 • 1 ... 14 ... 24, 25, 26
Albury
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hertfordshire