Pokój muzyczny
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój muzyczny
Pokój muzyczny to przestronne pomieszczenie ulokowane we wschodniej części posiadłości. Duża ilość okien w pokoju sprawia, że jest ono bardzo jasne. Jest to pomieszczenie stworzone dla osób odnajdujących pasję w dźwiękach muzyki. Na samym środku pomieszczenia znajduje się zabytkowy fortepian należący do rodziny od pokoleń. W prawym rogu wzrok przyciąga pięknie zdobiona harfa, a tuż obok niej stoją wykonane z drewna jaworowego skrzypce. Pomieszczenie pełni również funkcje edukacyjną dla młodych szlachciców i szlachcianek. Ustawione przy ścianie regały książek zachęcają do zrelaksowania się przy delikatnych nutach muzyki.
Alexander stał na korytarzu w rodowej posiadłości Prewettów niczym żałobnik, czarny cień, posępna plama na tle bogatych tapet i zdobień. Przybył tu dziś w szatach, których używał w Klubie Pojedynków, na misjach Zakonu i w czasie patroli w Londynie. Był to strój pragmatyczny, nie krępujący swobody ruchów: taki, w którym Alexander czuł się po prostu pewnie i do tego wygodnie. Innymi słowy Farley przybył do Weymouth w pełnej gotowości bojowej i po reakcji Grusi, która przywitała go w holu, można było śmiało stwierdzić, że młody Gwardzista wyglądał przynajmniej onieśmielająco z kamiennym wyrazem twarzy i czujnym spojrzeniem strzelającym spod ciemnych brwi.
W smukłych palcach prawej dłoni obrócił różdżkę: raz, drugi, siódmy, osiemnasty. Nie zamierzał dziś cackać się z Archibaldem, nie chciał jednak być też aż nazbyt szorstki. Wiedział jednak, że nad Prewettem nie należało się w tej chwili roztkliwiać. Nim Farley wszedł do gabinetu zdecydował się jeszcze chwilę poświęcić na zabezpieczenie pokoju zaklęciem Muffliato. Po sprawdzeniu także i tego fragmentu posiadłości i odkrycia smutnych resztek dawno wygasłego czaru Alex decydował się nałożyć go od nowa, permanentnie tym razem. Przez moment dłonie Alexa uniosły się, kiedy mamrotał inkantację i z dbałością tkał ochronną strukturę wokół gabinetu kuzyna. Kiedy skończył westchnął jeszcze cicho, wyprostował się i energicznie zapukał.
Nie czekał nawet na odpowiedź, od razu otwierając drzwi. W środku przywitały go zaduch i półmrok, przesiąknięte grubo świeżym poczuciem winy, stresem i ogólnie pojętą beznadzieją. Różdżka przecięła powietrze ze świstem i momentalnie wszystkie zasłony odskoczyły w bok, a gabinet został zalany falą majowego słońca. Farley przeskanował pomieszczenie spod lekko zmrużonych powiek, a gdy jego wzrok zatrzymał się na poszukiwanym delikwencie oczy Gwardzisty przypominały szparki jak u rozjuszonego węża.
– Twój czas na użalanie się nad sobą dobiegł końca – oświadczył, podchodząc bliżej Archibalda i obracając hikorowe drewno swojej różdżki w dłoniach. – Trzy dni to wystarczająco na afirmację życia i rozgrzebywanie tego, czego i tak nie zmienisz. Rusz się – ostatnie słowa Farley okrasił trąceniem lewej łydki Prewetta czubkiem własnego buta z czarnej skóry. Przez ostatnie dni był cierpliwy, dał Archibaldowi chwilę na przetrawienie wydarzeń ze ślubu Anthony'ego, ale nie mógł pozwolić kuzynowi na dalsze umartwianie się nad sobą. Byli w stanie wojny i chowanie się przed wszystkimi i wszystkim w ciemnym gabinecie jeszcze żadnego z konfliktów nie zakończyło. Archibaldem trzeba było potrząsnąć, może spoliczkować, może rzucić w niego kilka Upiorogacków. Dobór środków zależał od tego, jak źle było i od tego, jak chętny do współpracy będzie lord nestor.
Na razie Alexander po prostu stał i patrzył wyczekująco na Archibalda, czekając na ruch rudzielca.
| Nakładam Muffliato na gabinet Archibalda
Klątwa odcisnęła na nim duże piętno. Nie potrafił się po niej pozbierać. Cały czas przypominał sobie co wtedy zrobił. Zepsuł wesele swojemu najlepszemu przyjacielowi, zrobił scenę w tłumie gości, próbował udusić swoją żonę i wyrzucić ją z domu, skrzywdził słowem bliskie mu osoby, a w dodatku poważnie nadwyrężył rodowe relacje. Te sceny bez przerwy do niego powracały, przez co nocą nie mógł zmrużyć oka. Nerwy, stres, wyrzuty sumienia i brak snu sprawiły, że chodził po posiadłości jak duch. Zniknął z Oazy, nie odpisywał na niczyje listy, nie pojawiał się na wspólnych posiłkach. Dzieci chyba go nie widziały odkąd skończyło się wesele, ale Archibald nie potrafił im spojrzeć w oczy. Nawalił, tym razem bardzo poważnie. Niby to nie była jego wina, ale niepokój pozostawał. Parę dni temu bardzo wyraźnie słyszał w swojej głowie głosy i był przekonany, że mówią prawdę. Jak ma teraz rozróżnić prawdę od działania klątwy czy czarnomagicznego zaklęcia? Kiedy mógł mieć pewność, że on to on? Ta niewiedza doprowadzała go do szału. Przestał sobie ufać, a skoro nie mógł ufać nawet samemu sobie, to czy istniał ktokolwiek na tym świecie, komu faktycznie mógł zaufać bezgranicznie?
Od rana siedział w swoim gabinecie, ale nie robił nic konkretnego. Odkładał kolejne listy na biurko, które przez te kilka dni urlopu było zawalone przeróżnymi papierami. Nie miał jednak siły z nikim rozmawiać, czy to twarzą w twarz, czy listownie. Ostatnio prezentował się tak źle, kiedy ciężko przechodził magiczną grypę kilka lat temu. Wtedy też nie wychodził z piżamy i kapci, a na plecy narzucał jedynie swój elegancki szlafrok. Włosy, choć ścięte krótko, sterczały w różne strony. Oczy miał podkrążone, a na twarzy widniał kilkudniowy zarost. Nie miał siły o siebie dbać, przecież i tak do nikogo nie wychodził, ani nikt nie przychodził do niego. Tym bardziej zdziwił się, kiedy do pomieszczenia wszedł Alexander, choć może słowo zdziwił się było tutaj na wyrost – ostatnio nie był zdolny do żadnych silniejszych emocji. Uniósł więc na niego wzrok, zaraz ignorując jego obecność. Alexander był jednak jak namolna mucha, którą toleruje się przez pewien czas, aż wreszcie człowiek traci cierpliwość i zabija ją gazetą. - Zostaw mnie w spokoju - warknął, odwracając się od niego plecami na swoim obrotowym fotelu. Nie rozumiał co przeszedł ani czego teraz potrzebował. Bezczelnie jeszcze go trącał butem. - Na brodę Merlina, nic nie rozumiesz! Tu nie chodzi o rozgrzebywanie tego co było tylko właśnie o przyszłość! Skąd mogę mieć pewność, że ja to ja? Może to o czym teraz myślę to wcale nie moje myśli tylko czyjaś manipulacja? - Wyrzucił z siebie to, co męczyło go od trzech dni. Odepchnął swoją nogą nogę Alexandra, żeby go już więcej nie szturchał. - Najlepiej będzie jak tu zostanę - mruknął, krzyżując dłonie na piersi. Miał serdecznie dość tej całej wojny, najchętniej spakowałby walizki i wyjechał z rodziną daleko do Nowej Zelandii, żeby nawet na mapie nie zauważać tych toksycznych brytyjskich wysp.
Od rana siedział w swoim gabinecie, ale nie robił nic konkretnego. Odkładał kolejne listy na biurko, które przez te kilka dni urlopu było zawalone przeróżnymi papierami. Nie miał jednak siły z nikim rozmawiać, czy to twarzą w twarz, czy listownie. Ostatnio prezentował się tak źle, kiedy ciężko przechodził magiczną grypę kilka lat temu. Wtedy też nie wychodził z piżamy i kapci, a na plecy narzucał jedynie swój elegancki szlafrok. Włosy, choć ścięte krótko, sterczały w różne strony. Oczy miał podkrążone, a na twarzy widniał kilkudniowy zarost. Nie miał siły o siebie dbać, przecież i tak do nikogo nie wychodził, ani nikt nie przychodził do niego. Tym bardziej zdziwił się, kiedy do pomieszczenia wszedł Alexander, choć może słowo zdziwił się było tutaj na wyrost – ostatnio nie był zdolny do żadnych silniejszych emocji. Uniósł więc na niego wzrok, zaraz ignorując jego obecność. Alexander był jednak jak namolna mucha, którą toleruje się przez pewien czas, aż wreszcie człowiek traci cierpliwość i zabija ją gazetą. - Zostaw mnie w spokoju - warknął, odwracając się od niego plecami na swoim obrotowym fotelu. Nie rozumiał co przeszedł ani czego teraz potrzebował. Bezczelnie jeszcze go trącał butem. - Na brodę Merlina, nic nie rozumiesz! Tu nie chodzi o rozgrzebywanie tego co było tylko właśnie o przyszłość! Skąd mogę mieć pewność, że ja to ja? Może to o czym teraz myślę to wcale nie moje myśli tylko czyjaś manipulacja? - Wyrzucił z siebie to, co męczyło go od trzech dni. Odepchnął swoją nogą nogę Alexandra, żeby go już więcej nie szturchał. - Najlepiej będzie jak tu zostanę - mruknął, krzyżując dłonie na piersi. Miał serdecznie dość tej całej wojny, najchętniej spakowałby walizki i wyjechał z rodziną daleko do Nowej Zelandii, żeby nawet na mapie nie zauważać tych toksycznych brytyjskich wysp.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Archibald nie zawiódł oczekiwań Alexandra nawet w najmniejszym stopniu. Odmowa ruszenia się i zrobienia czegoś ze swoim życiem była bowiem dokładnie tym, czego Farley się spodziewał. Przekonanie Prewetta do porzucenia swojej aktualnej pozycji na fotelu miała wymagać zdecydowanie większego wysiłku.
Wciąż jednak faktem pozostawało to, że gdyby szanowny lord nestor chciał współpracować to dotarliby do końca tej farsy o wiele prędzej.
– A więc tak – mruknął młodszy z uzdrowicieli, nie do końca wiadomym zaś było czy do siebie czy też nie. Wzrok wciąż miał utkwiony w Archibaldzie, czy też raczej tyle jego rudej głowy, gdy kuzyn postanowił nie zaszczycać go już dalej swoim spojrzeniem.
Alexander nic sobie nie zrobił z tego, że Prewett zamierzał zachowywać się jak dziecko. Spuszczony z oczu Gwardzista rzucił bezgłośnie Arresto Momentum na fotel, na którym siedział Archibald, po czym obszedł go dookoła tak, aby znów znaleźć się naprzeciwko upartego kuzyna. Zaplótł ręce na piersi wzorem Prewetta i zacisnął usta. Nie miał dziś ochoty na przypominanie im obu, że zawsze mogło być gorzej. Bo mogło. Zawsze mogło skończyć się rozlewem krwi, Archibald mógłby na przykład rozpłatać komuś podbrzusze, stracić pamięć, a później pomóc Rycerzom Walpurgii w spaleniu Ministerstwa Magii i uwolnieniu dementorów.
Dopomóż Merlinie, aby nikt więcej nie musiał przeżywać klątwy Imperiusa.
– Skoro przyszłość maluje się w tak tragicznych barwach to mogę polecić ci doskonały most. Trochę śmierdzi rybą, ale poza tym jest idealny – Farley rzucił z całym sarkazmem, na jaki było go w tej chwili stać. Nie zamierzał jednak dać się Prewettowi pozbierać po tym brutalnym przypomnieniu wydarzenia, którego obaj żałowali aż do szpiku kości.
– Jeżeli dobrze rozumiem to zamierzasz siedzieć tu i zastanawiać się nad filozoficznymi zawiłościami ludzkiego bytu do momentu, aż umrzesz ze starości? A może do momentu, aż w końcu ktoś postanowi połasić się na bogactwa skrywane w Weymouth i wymazać was z istnienia tak, jak wymarłych Gauntów? – pytał dalej, udając że rozważa to na poważnie, spoglądając na sufit i lewą dłonią gładząc się po gładko ogolonym podbródku. Z każdym kolejnym słowem spokój odpływał jednak z postawy Farleya, a czający się do tej pory w srebrzystobłękitnych tęczówkach gniew zaczął przelewać się na resztę ciała. – Wiesz, nie chciałbym cię martwić, ale są na to spore szanse. Przyjaciół ci nie przybywa, za to jesteś na doskonałej drodze, aby dorobić się nowych wrogów – chociażby w postaci Macmillanów. Nie widzę też, żeby cokolwiek miało kogokolwiek powstrzymać przed przyjściem tutaj i zamordowaniem cię we śnie, skoro jedynym, powtarzam: JEDYNYM zabezpieczeniem, które nałożone jest na CAŁY TEN PIEPRZONY DWÓR jest CHOLERNE MUFFLIATO, KTÓRE RZUCIŁEM PRZED WEJŚCIEM DO TEGO GABINETU! – końcówkę wykrzyczał, tracąc resztki opanowania.
Wraz z podniesieniem przez Farleya głosu z jego różdżki zaczęły sypać się iskry, a powietrze wydawało się ciężkie od wiszącej w nim magii. Alexander patrzył się na Archibalda, oddychając gwałtowniej niż zazwyczaj, z kłykciami pobielałymi od zaciskania dłoni w pięści.
– Nic mi do tego, jeżeli zamierzasz poddać się na samym sobie, ale wiedz – Alexander uniósł palec wskazujący, wbijając go w pierś Archibalda – że ja – dźgnięcie palcem – nie zamierzam cię – kolejne dźgnięcie – skreślać – wraz z ostatnim słowem palec Gwardzisty po raz ostatni ugodził Archibalda w mostek, a Farley wyprostował się i cofnął o krok. Czekał – nie wiedział czy na napad furii Prewetta czy też na jakiś przebłysk jasności, ale zrozumiałym było, że nie zamierzał ruszyć się choćby o cal więcej nim nie dostanie czegokolwiek w odpowiedzi.
Wciąż jednak faktem pozostawało to, że gdyby szanowny lord nestor chciał współpracować to dotarliby do końca tej farsy o wiele prędzej.
– A więc tak – mruknął młodszy z uzdrowicieli, nie do końca wiadomym zaś było czy do siebie czy też nie. Wzrok wciąż miał utkwiony w Archibaldzie, czy też raczej tyle jego rudej głowy, gdy kuzyn postanowił nie zaszczycać go już dalej swoim spojrzeniem.
Alexander nic sobie nie zrobił z tego, że Prewett zamierzał zachowywać się jak dziecko. Spuszczony z oczu Gwardzista rzucił bezgłośnie Arresto Momentum na fotel, na którym siedział Archibald, po czym obszedł go dookoła tak, aby znów znaleźć się naprzeciwko upartego kuzyna. Zaplótł ręce na piersi wzorem Prewetta i zacisnął usta. Nie miał dziś ochoty na przypominanie im obu, że zawsze mogło być gorzej. Bo mogło. Zawsze mogło skończyć się rozlewem krwi, Archibald mógłby na przykład rozpłatać komuś podbrzusze, stracić pamięć, a później pomóc Rycerzom Walpurgii w spaleniu Ministerstwa Magii i uwolnieniu dementorów.
Dopomóż Merlinie, aby nikt więcej nie musiał przeżywać klątwy Imperiusa.
– Skoro przyszłość maluje się w tak tragicznych barwach to mogę polecić ci doskonały most. Trochę śmierdzi rybą, ale poza tym jest idealny – Farley rzucił z całym sarkazmem, na jaki było go w tej chwili stać. Nie zamierzał jednak dać się Prewettowi pozbierać po tym brutalnym przypomnieniu wydarzenia, którego obaj żałowali aż do szpiku kości.
– Jeżeli dobrze rozumiem to zamierzasz siedzieć tu i zastanawiać się nad filozoficznymi zawiłościami ludzkiego bytu do momentu, aż umrzesz ze starości? A może do momentu, aż w końcu ktoś postanowi połasić się na bogactwa skrywane w Weymouth i wymazać was z istnienia tak, jak wymarłych Gauntów? – pytał dalej, udając że rozważa to na poważnie, spoglądając na sufit i lewą dłonią gładząc się po gładko ogolonym podbródku. Z każdym kolejnym słowem spokój odpływał jednak z postawy Farleya, a czający się do tej pory w srebrzystobłękitnych tęczówkach gniew zaczął przelewać się na resztę ciała. – Wiesz, nie chciałbym cię martwić, ale są na to spore szanse. Przyjaciół ci nie przybywa, za to jesteś na doskonałej drodze, aby dorobić się nowych wrogów – chociażby w postaci Macmillanów. Nie widzę też, żeby cokolwiek miało kogokolwiek powstrzymać przed przyjściem tutaj i zamordowaniem cię we śnie, skoro jedynym, powtarzam: JEDYNYM zabezpieczeniem, które nałożone jest na CAŁY TEN PIEPRZONY DWÓR jest CHOLERNE MUFFLIATO, KTÓRE RZUCIŁEM PRZED WEJŚCIEM DO TEGO GABINETU! – końcówkę wykrzyczał, tracąc resztki opanowania.
Wraz z podniesieniem przez Farleya głosu z jego różdżki zaczęły sypać się iskry, a powietrze wydawało się ciężkie od wiszącej w nim magii. Alexander patrzył się na Archibalda, oddychając gwałtowniej niż zazwyczaj, z kłykciami pobielałymi od zaciskania dłoni w pięści.
– Nic mi do tego, jeżeli zamierzasz poddać się na samym sobie, ale wiedz – Alexander uniósł palec wskazujący, wbijając go w pierś Archibalda – że ja – dźgnięcie palcem – nie zamierzam cię – kolejne dźgnięcie – skreślać – wraz z ostatnim słowem palec Gwardzisty po raz ostatni ugodził Archibalda w mostek, a Farley wyprostował się i cofnął o krok. Czekał – nie wiedział czy na napad furii Prewetta czy też na jakiś przebłysk jasności, ale zrozumiałym było, że nie zamierzał ruszyć się choćby o cal więcej nim nie dostanie czegokolwiek w odpowiedzi.
Archibald nie miał nastroju do żartów, nawet tych subtelnych i owiniętych w ironię. Niechętnie podniósł wzrok na Aleksandra, kiedy polecał mu most – oczywiście nie miał myśli samobójczych, natomiast samo wspomnienie tamtego incydentu przypomniało mu o żalu jaki podświadomie cały czas czuł do kuzyna. Samobójstwo było egoistyczne, nigdy nie zrobiłby tego swoim bliskim. Chociaż od kilku dni czuł się największym zagrożeniem dla swojej rodziny, więc może ostatecznie zmieniłby zdanie. - Dlaczego zaczarowałeś mój fotel - rzucił pod chwili zamiast się z nim wykłócać. Nie miał teraz siły na tę dyskusję. Chciał się odwrócić, żeby sięgnąć po swoją różdżkę. Włożył ją do szuflady i od wczoraj jej nie wyciągał, bo nie miał po co. Wszystkie niezbędne magiczne czynności wypełniał za niego skrzat. - Tak, dokładnie taki mam plan. Więc bądź tak dobry i wyjdź, żeby mi nie przeszkadzać w tych rozmyślaniach - odparł naburmuszony, lecz kolejne słowa Aleksandra ugodziły go w czuły punkt. Nie raz rozmyślał o dziedzictwie jakie zostawi swoim potomkom. Bycie nestorem naprawdę nie było proste i każdego dnia coraz bardziej miał tego dość. Odruchowo dotknął palcem swojego sygnetu, który przez te kilka miesięcy zdążył się z nim zrosnąć niemalże tak samo mocno jak ślubna obrączka. Zamilkł, bo wiedział, że Aleksander ma trochę racji, a nie chciał tego przyznawać na głos. Każde kolejne słowa bolały coraz bardziej, aż w końcu Archibald nie mógł po prostu siedzieć i słuchać dalszej krytyki. - Nie masz pojęcia z czym to się wiąże! Mieć na sobie odpowiedzialność za tylu ludzi! Za ich życie, za ich przyszłość. Jeden zły krok i wszystko niszczysz! - Aż wstał z fotela, na nowo zawiązując swój szlafrok. To wszystko od początku go przerastało, ale teraz naprawdę czuł się przygnieciony ilością obowiązków, a jakby ich było mało, musiał jeszcze w międzyczasie publicznie bić żonę i zrywać tak bardzo potrzebne sojusze. - Zjawiasz się tutaj nieproszony i się wymądrzasz, nie znając nawet całej sytuacji! - Oddychał głęboko, nawet nie próbując uspokoić rozbieganych myśli. Ten chłopak coraz częściej wyprowadzał go z równowagi i był gotowy odbić każde jego słowo, ale nie spodziewał się niczego o zaklęciach ochronnych. Był przekonany, że dwór chroni wiele uroków. Spojrzał na Aleksandra wyraźnie zaskoczony. - Jak to... - zaczął, po czym wyciągnął z szuflady swoją różdżkę i przetarł ją rogiem szlafroka, bo zdążyła się lekko zakurzyć. Podszedł do starej drewnianej komody i zaczął energicznie szukać dokumentów, które dostał od wuja Eddarda. Wreszcie dotarł do koperty, w której schowana była lista zabezpieczeń, które trzeba było odnowić w zeszłym miesiącu. Faktycznie wychodziło na to, że absolutnie nic nie chroni pałacu w Weymouth. Nic, a przecież trwała wojna. W tym momencie Archibald nie mógł zareagować inaczej niż po prostu schować twarzy w dłoniach i pomału osunąć się na chłodną drewnianą podłogę. - Dlaczego jak coś musi się zepsuć, to psuje się też wszystko inne - zapytał, uderzając się rytmicznie w tył głowy o drzwiczki komody jak rasowy domowy skrzat.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Wyraz twarzy Alexandra nie zmienił się nawet o ćwierć tonu, kiedy wraz z oskarżycielskim spojrzeniem zostało w jego osobę wymierzone także i naburmuszone nie-pytanie.
– Żebyś nie odwracał się do mnie plecami jak do ciebie mówię – odparł pewnie, bardzo, bardzo głęboko w środku gorzko śmiejąc się na tę zamianę ról. Bardziej prawdopodobnym było w końcu, że to starszy kuzyn miał być tym prawiącym morały. Ale każdy miał swoje gorsze momenty i potrzebował w swoim życiu takiej strofującej figury. Takiego Archibalda, pomyślał sobie Farley. Rzadko przyznawał jak ważną postacią był dla niego Prewett: rudy czarodziej niewątpliwie miał na Alexandra więcej wpływu niż Selwyn senior.
Dlatego nie zamierzał ustępować i dlatego też tylko dokręcał metaforyczną śrubę – swoją drogą bardzo mu się to mugolskie powiedzenie zasłyszane u Louisa podobało – nie zamierzając odpuścić lordowi nestorowi, kiedy już dostawał od niego jakąś bardziej złożoną reakcję niż nijakie burknięcia. W końcu coś zdało się pęknąć: Archibald zerwał się z fotela i podniósł głos. Odsłonił się. Teraz wystarczyło w to pęknięcie wetknąć na równi metaforyczny co śruba palec i zacząć drążyć.
– Nie, nie wiem jak to jest być nestorem. Ale wiem jak dbać o kogoś, na kim ci zależy. I jak to jest posiadać na sobie odpowiedzialność – ostatnie słowo wypowiedział z mocą, prawie że cedząc je przez zęby. Mając nieukończone jeszcze dwadzieścia jeden lat poczuł na swoich barkach ten przygniatający ciężar, kiedy stanął przed próbą Gwardzisty i ją pomyślnie przeszedł. Nie, nie wiedział przez co dokładnie przechodził Archibald i mógł sobie tylko wyobrażać, jak jego kuzyn mógł się czuć, ale miał generalne pojęcie o tym, co mogło dziać się w jego głowie.
Ostateczny werbalno-argumentacyjny cios był celny i posłał Archibalda bardzo dosłownie na deski. Obserwując jak Prewett osuwa się po drzwiach szafy na podłogę Alexandrowi zrobiło się go odrobinę żal. Ale tylko na tyle, aby jego spojrzenie nieco zmiękło: reszta twarzy młodego Gwardzisty pozostawała wciąż zdeterminowana.
– Bo życie nie rozpieszcza, Archibaldzie – oznajmił, podchodząc do nestora z Dorset i wyciągając ku niemu dłoń. – Ale od ciebie zależy, czy mu się postawisz. Możesz dalej próbować wybić potylicą dziurę w szafie z czasów Ludwika XVI albo pójść ze mną i postawić te zabezpieczenia od nowa. Hm? Co wybierasz? – zapytał, wyciągając zapraszająco dłoń jeszcze odrobinę bliżej Prewetta. W myślach obiecywał sobie przy tym, że jeżeli Archibald wciąż będzie zamierzał utrudniać całą sprawę to osobiście przeklnie go aż do następnej dekady. Albo i następnego wieku: zależało to od tego, jak długo jeszcze Fluvius zamierzał grać Gwardziście na nerwach.
– Żebyś nie odwracał się do mnie plecami jak do ciebie mówię – odparł pewnie, bardzo, bardzo głęboko w środku gorzko śmiejąc się na tę zamianę ról. Bardziej prawdopodobnym było w końcu, że to starszy kuzyn miał być tym prawiącym morały. Ale każdy miał swoje gorsze momenty i potrzebował w swoim życiu takiej strofującej figury. Takiego Archibalda, pomyślał sobie Farley. Rzadko przyznawał jak ważną postacią był dla niego Prewett: rudy czarodziej niewątpliwie miał na Alexandra więcej wpływu niż Selwyn senior.
Dlatego nie zamierzał ustępować i dlatego też tylko dokręcał metaforyczną śrubę – swoją drogą bardzo mu się to mugolskie powiedzenie zasłyszane u Louisa podobało – nie zamierzając odpuścić lordowi nestorowi, kiedy już dostawał od niego jakąś bardziej złożoną reakcję niż nijakie burknięcia. W końcu coś zdało się pęknąć: Archibald zerwał się z fotela i podniósł głos. Odsłonił się. Teraz wystarczyło w to pęknięcie wetknąć na równi metaforyczny co śruba palec i zacząć drążyć.
– Nie, nie wiem jak to jest być nestorem. Ale wiem jak dbać o kogoś, na kim ci zależy. I jak to jest posiadać na sobie odpowiedzialność – ostatnie słowo wypowiedział z mocą, prawie że cedząc je przez zęby. Mając nieukończone jeszcze dwadzieścia jeden lat poczuł na swoich barkach ten przygniatający ciężar, kiedy stanął przed próbą Gwardzisty i ją pomyślnie przeszedł. Nie, nie wiedział przez co dokładnie przechodził Archibald i mógł sobie tylko wyobrażać, jak jego kuzyn mógł się czuć, ale miał generalne pojęcie o tym, co mogło dziać się w jego głowie.
Ostateczny werbalno-argumentacyjny cios był celny i posłał Archibalda bardzo dosłownie na deski. Obserwując jak Prewett osuwa się po drzwiach szafy na podłogę Alexandrowi zrobiło się go odrobinę żal. Ale tylko na tyle, aby jego spojrzenie nieco zmiękło: reszta twarzy młodego Gwardzisty pozostawała wciąż zdeterminowana.
– Bo życie nie rozpieszcza, Archibaldzie – oznajmił, podchodząc do nestora z Dorset i wyciągając ku niemu dłoń. – Ale od ciebie zależy, czy mu się postawisz. Możesz dalej próbować wybić potylicą dziurę w szafie z czasów Ludwika XVI albo pójść ze mną i postawić te zabezpieczenia od nowa. Hm? Co wybierasz? – zapytał, wyciągając zapraszająco dłoń jeszcze odrobinę bliżej Prewetta. W myślach obiecywał sobie przy tym, że jeżeli Archibald wciąż będzie zamierzał utrudniać całą sprawę to osobiście przeklnie go aż do następnej dekady. Albo i następnego wieku: zależało to od tego, jak długo jeszcze Fluvius zamierzał grać Gwardziście na nerwach.
Spojrzał na Aleksandra spode łba, kiedy zaczął mówić o odpowiedzialności. Nie przemyślał swoich słów. Jego kuzyn nie miał pojęcia z czym się wiąże posada nestora, ale musiał dobrze wiedzieć jak to jest mieć realny wpływ na życie innych. Nie tylko jako uzdrowiciel, ale też jako Gwardzista, o czym wszystkim miały przypominać jego widoczne blizny. Archibald zawsze miał niewyparzony język, co nie raz doprowadziło go do niekomfortowych sytuacji, ale nie potrafił nad tym zapanować. Zawsze cechowała go głupia porywczość, która zelżała wraz z wiekiem, ale wciąż gdzieś się kryła – Tiara Przydziału miała rację, przydzielając go do Gryffindoru. Mimo wszystko nie przyznał mu racji, nie chciała mu przejść przez gardło. - To nie to samo - odburknął, żeby postawić na swoim. W zasadzie to faktycznie nie było to samo, niewiele zależało od reputacji Aleksandra, natomiast Archibald cały czas musiał się pilnować. Nie lubił tego, ale już tyle razy zawalił sprawę niewłaściwym słowem, że pomału nawet on przestawał zwracać na to uwagę.
Życie nie rozpieszcza. Czy to zdanie może się stać nowym motto ich rodu? Miał zaledwie siedem lat, kiedy zmarł jego brat, ale i tak boleśnie to odczuł. Każda kolejna śmierć w jego życiu wcale nie była prostsza. A teraz do tego wszystkiego dochodziła ta pokręcona polityka, w którą został niespodziewanie wrzucony. Presja była ogromna, ale nic go nie usprawiedliwiało w takich niedopatrzeniach. Brak zaklęć ochronnych w środku wojny! Przestał zachowywać się jak własny domowy skrzat i spojrzał na Aleksandra. Był zmęczony. Nie spał porządnie od kilku dni, prawdę powiedziawszy, nawet się nie mył. - Ludwika XV - poprawił go, przyjmując jego pomocną dłoń. Wygładził zagnieciony materiał szlafroka i rozczochrane włosy. Aleksander miał rację. Mógł dalej marnować czas na użalanie się nad sobą albo wziąć się w garść i spróbować naprawić własne błędy. Czy to już było to dno, od którego się odbił? Miał nadzieję, że tak, bo faktycznie poczuł w sobie przypływ energii. Nieduży, ale i tak zdecydowanie większy niż przez ostatnie dni. - To od czego zaczynamy? - Odchrząknął, bo głos mu się zastał przez to zamknięcie w gabinecie. Wziął do ręki dokumenty od wuja Eddarda, które leżały porozrzucane na podłodze. Westchnął cicho, widząc jak wiele tego jest. - Kompletnie się na tym nie znam. Jak to się stało, że ty się na tym znasz? - Spojrzał na niego podejrzliwie, bo wydawało mu się, że żaden uzdrowiciel nie ma czasu na uczenie się czegokolwiek innego. Szybko jednak sobie przypomniał, że Aleksander praktykuje magipsychiatrię. - Nieważne - machnął ręką, po czym podrapał się po nieogolonym policzku. Poczuł nagłą potrzebę kąpieli, kiedy uświadomił sobie jak wiele dni spędził w zamknięciu. Powąchał kołnierz swojego szlafroka, upewniając się, że nie śmierdzi.
Życie nie rozpieszcza. Czy to zdanie może się stać nowym motto ich rodu? Miał zaledwie siedem lat, kiedy zmarł jego brat, ale i tak boleśnie to odczuł. Każda kolejna śmierć w jego życiu wcale nie była prostsza. A teraz do tego wszystkiego dochodziła ta pokręcona polityka, w którą został niespodziewanie wrzucony. Presja była ogromna, ale nic go nie usprawiedliwiało w takich niedopatrzeniach. Brak zaklęć ochronnych w środku wojny! Przestał zachowywać się jak własny domowy skrzat i spojrzał na Aleksandra. Był zmęczony. Nie spał porządnie od kilku dni, prawdę powiedziawszy, nawet się nie mył. - Ludwika XV - poprawił go, przyjmując jego pomocną dłoń. Wygładził zagnieciony materiał szlafroka i rozczochrane włosy. Aleksander miał rację. Mógł dalej marnować czas na użalanie się nad sobą albo wziąć się w garść i spróbować naprawić własne błędy. Czy to już było to dno, od którego się odbił? Miał nadzieję, że tak, bo faktycznie poczuł w sobie przypływ energii. Nieduży, ale i tak zdecydowanie większy niż przez ostatnie dni. - To od czego zaczynamy? - Odchrząknął, bo głos mu się zastał przez to zamknięcie w gabinecie. Wziął do ręki dokumenty od wuja Eddarda, które leżały porozrzucane na podłodze. Westchnął cicho, widząc jak wiele tego jest. - Kompletnie się na tym nie znam. Jak to się stało, że ty się na tym znasz? - Spojrzał na niego podejrzliwie, bo wydawało mu się, że żaden uzdrowiciel nie ma czasu na uczenie się czegokolwiek innego. Szybko jednak sobie przypomniał, że Aleksander praktykuje magipsychiatrię. - Nieważne - machnął ręką, po czym podrapał się po nieogolonym policzku. Poczuł nagłą potrzebę kąpieli, kiedy uświadomił sobie jak wiele dni spędził w zamknięciu. Powąchał kołnierz swojego szlafroka, upewniając się, że nie śmierdzi.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Prewett zaczynał odpuszczać, jednak Gwardzista nie zamierzał w jakikolwiek sposób okazać, że święci tryumfy. Nie, to by przyniosło efekt odwrotny od zamierzonego, a w tej walce nie było mowy o oddawaniu jakiegokolwiek choćby kawałeczka pola. Gdy padła uwaga o złym oszacowaniu wieku szafy Farley wiedział już, że wygrał.
– Wiesz, że zawsze przykładałem do tych rzeczy dość mało uwagi – wzruszył ramionami, w końcu pozwalając sobie na niewielki uśmiech gdy podciągał Archibalda do pozycji stojącej. Alexander wyszczerzył się jednak momentalnie, bowiem Prewett chwilę później niechcący i całkowicie pomiędzy wierszami poniekąd wyraził komplement względem umiejętności młodszego czarodzieja. Nawet okraszone machnięciem ręką nieważne nie było w stanie powstrzymać tego, co już nadciągało z ust młodszego z uzdrowicieli i miało przypuścić werbalny atak na uszy lorda nestora.
– Wrodzony talent do białej magii – i to że prawie umarłem parę razy przez własne niedociągnięcia – pociąg do książek – które idealnie odciągają myśli od chorej rzeczywistości – dobra organizacja czasu – bezsenność – i to, że nie mogę dłużej ukrywać się za szatą swojego nestora – i bynajmniej nie wypada mi też chować się za często za tobą.
Na sukces Farleya składało się wiele czynników, ale chyba najważniejszym była jednak ciężka praca. Nie zamierzał jednak mówić tego przed Archibaldem, ani tak właściwie przed kimkolwiek innym. Kto miał wiedzieć, ten wiedział.
Alexander przechylił lekko głowę, wyciągając dłonie ku ramionom Archibalda i wygładzając lekko zmarszczony, luksusowy szlafrok, którym to jego kuzyn się owinął.
– Nie martw się, wyglądasz gustownie jak zwykle. A teraz chodź – płynnym ruchem wziął od Prewetta część papierów dotyczących zabezpieczeń Weymouth i dziarskim krokiem ruszył z gabinetu na korytarz. Po drodze zaczął wertować zapiski i mamrotać cicho pod nosem, ściągając brwi i myśląc. Zatrzymał się niespodziewanie i całkowicie gwałtownie dopiero gdzieś na środku czwartego korytarza, obracając się i spoglądając na Archibalda.
– Sporo z nich nie będzie stanowiło dla mnie problemu, przynajmniej z tej części, którą przejrzałem – powiedział, oddając kuzynowi papierzyska. – Od czego chciałbyś zacząć? Wnętrza czy ogrody? – zapytał zaraz, sięgając po różdżkę i znów zaczynając obracać ją w palcach.
– Wiesz, że zawsze przykładałem do tych rzeczy dość mało uwagi – wzruszył ramionami, w końcu pozwalając sobie na niewielki uśmiech gdy podciągał Archibalda do pozycji stojącej. Alexander wyszczerzył się jednak momentalnie, bowiem Prewett chwilę później niechcący i całkowicie pomiędzy wierszami poniekąd wyraził komplement względem umiejętności młodszego czarodzieja. Nawet okraszone machnięciem ręką nieważne nie było w stanie powstrzymać tego, co już nadciągało z ust młodszego z uzdrowicieli i miało przypuścić werbalny atak na uszy lorda nestora.
– Wrodzony talent do białej magii – i to że prawie umarłem parę razy przez własne niedociągnięcia – pociąg do książek – które idealnie odciągają myśli od chorej rzeczywistości – dobra organizacja czasu – bezsenność – i to, że nie mogę dłużej ukrywać się za szatą swojego nestora – i bynajmniej nie wypada mi też chować się za często za tobą.
Na sukces Farleya składało się wiele czynników, ale chyba najważniejszym była jednak ciężka praca. Nie zamierzał jednak mówić tego przed Archibaldem, ani tak właściwie przed kimkolwiek innym. Kto miał wiedzieć, ten wiedział.
Alexander przechylił lekko głowę, wyciągając dłonie ku ramionom Archibalda i wygładzając lekko zmarszczony, luksusowy szlafrok, którym to jego kuzyn się owinął.
– Nie martw się, wyglądasz gustownie jak zwykle. A teraz chodź – płynnym ruchem wziął od Prewetta część papierów dotyczących zabezpieczeń Weymouth i dziarskim krokiem ruszył z gabinetu na korytarz. Po drodze zaczął wertować zapiski i mamrotać cicho pod nosem, ściągając brwi i myśląc. Zatrzymał się niespodziewanie i całkowicie gwałtownie dopiero gdzieś na środku czwartego korytarza, obracając się i spoglądając na Archibalda.
– Sporo z nich nie będzie stanowiło dla mnie problemu, przynajmniej z tej części, którą przejrzałem – powiedział, oddając kuzynowi papierzyska. – Od czego chciałbyś zacząć? Wnętrza czy ogrody? – zapytał zaraz, sięgając po różdżkę i znów zaczynając obracać ją w palcach.
Archibald też nie posiadał zaskakującej wiedzy o historii sztuki. W dzieciństwie ledwie opanował podstawy, bo wolał bawić się ze swoim bratem niż słuchać nauczyciela. Niemniej bardzo dobrze znał się na historii dworu, w którym się wychował. Tę wiedzę wklepywał w niego nie tylko nauczyciel, ale też dziadek i ojciec. Potrafił wyrecytować nazwiska wszystkich magicznych architektów, którzy zaplanowali budowę tego pałacu. Wiedział jakie obrazy w nim wiszą oraz z jakiej epoki są meble. Znał łacińską nazwę większości roślin, które rosły wokół budynku zanim jeszcze naprawdę zainteresował się zielarstwem. Jak możesz oceniać innych, skoro nie wiesz co masz na własnym podwórku! zwykli powtarzać. Tym sposobem Archibald był przekonany, że meble są z epoki Ludwika XV. Alexander nie musiał tego wiedzieć, taka wiedza raczej wykraczała ponad podstawowy poziom znajomości sztuki. - Wiem - mruknął, przyjmując jego pomocną dłoń. Wstał, otrzepał się, wygładził włosy. Wciąż był chorobliwie blady, a jego twarz zdobiły sine wory pod oczami, ale i tak wyglądał odrobinę lepiej. Przestał się garbić.
- Wrodzony talent... To ty może pomyliłeś zawody? Nie wolałbyś być aurorem? - Zapytał kąśliwie, bo oczywiście uważał, że zawód uzdrowiciela jest najpiękniejszy na świecie, a aurorzy to ludzie nadpobudliwi i nieprzewidywalni. Co nie zmieniało faktu, że ich zawód był potrzebny, chociaż przy obecnej władzy już nie należało im wszystkim ufać. - Nawet nie wspominaj o Morganie! Przysięgam, że kiedy tylko ją spotkam, to... to... - aż poczerwieniał na twarzy, ale samo wspomnienie lady Morgany wywoływało u niego odruch wymiotny. Wdrygnął się, bo choć nie wiedział jeszcze czy to faktycznie ona rzuciła na niego klątwę, wszystko na to wskazywało. Poza tym jej list byl okropny.
Zmierzył kuzyna wzrokiem, kiedy skomentował jego wygląd, ale posłusznie wyszedł za nim z gabinetu. Rozejrzal się po korytarzu, jakby widział go pierwszy raz w życiu, choć minęło dopiero kilka dni. - Ogrody - odpowiedział od razu, bo dawno nie miał okazji zaczerpnąć świeżego powietrza. Szli przez kilka minut długimi korytarzami i schodzili po krętych schodach, z których aż chciało się zjechać po poręczy (Winnie kiedyś sobie skręcił przez to rękę), aż wreszcie wyszli na zewnątrz. Archibald przymknął oczy i wziął głęboki wdech, delektując się świeżym powietrzem. Co to tak zapachniało? Czyżby kwitła czeremcha? Musiał podejść do najbliższego krzaczka i obejrzeć jego liście. - No, do roboty - pogonił Aleksandra, samemu wyrywając z ziemi dorodnego chwasta. Prawdopodobnie powinien się zainteresować co takiego będzie mu zabezpieczać pałac, ale w tym momencie nie robiło mu to różnicy.
- Wrodzony talent... To ty może pomyliłeś zawody? Nie wolałbyś być aurorem? - Zapytał kąśliwie, bo oczywiście uważał, że zawód uzdrowiciela jest najpiękniejszy na świecie, a aurorzy to ludzie nadpobudliwi i nieprzewidywalni. Co nie zmieniało faktu, że ich zawód był potrzebny, chociaż przy obecnej władzy już nie należało im wszystkim ufać. - Nawet nie wspominaj o Morganie! Przysięgam, że kiedy tylko ją spotkam, to... to... - aż poczerwieniał na twarzy, ale samo wspomnienie lady Morgany wywoływało u niego odruch wymiotny. Wdrygnął się, bo choć nie wiedział jeszcze czy to faktycznie ona rzuciła na niego klątwę, wszystko na to wskazywało. Poza tym jej list byl okropny.
Zmierzył kuzyna wzrokiem, kiedy skomentował jego wygląd, ale posłusznie wyszedł za nim z gabinetu. Rozejrzal się po korytarzu, jakby widział go pierwszy raz w życiu, choć minęło dopiero kilka dni. - Ogrody - odpowiedział od razu, bo dawno nie miał okazji zaczerpnąć świeżego powietrza. Szli przez kilka minut długimi korytarzami i schodzili po krętych schodach, z których aż chciało się zjechać po poręczy (Winnie kiedyś sobie skręcił przez to rękę), aż wreszcie wyszli na zewnątrz. Archibald przymknął oczy i wziął głęboki wdech, delektując się świeżym powietrzem. Co to tak zapachniało? Czyżby kwitła czeremcha? Musiał podejść do najbliższego krzaczka i obejrzeć jego liście. - No, do roboty - pogonił Aleksandra, samemu wyrywając z ziemi dorodnego chwasta. Prawdopodobnie powinien się zainteresować co takiego będzie mu zabezpieczać pałac, ale w tym momencie nie robiło mu to różnicy.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Alexander teatralnie wywrócił oczami, kiedy kuzyn postanowił z niego i jego wyborów życiowych nieco podrwić.
– Może jestem jakimś spadkobiercą Merlina, skazany na sukces niezależnie od dziedziny magii czy coś w tym guście – skomentował z równie wielkim sarkazmem, nim nie odwrócił się i zaczął iść po Weymouth prawie że tak, jakby był u siebie w domu. Poniekąd tak było: w końcu był w połowie Prewettem, a rudowłosi lordowie i lady byli mu niezwykle bliscy.
Zaśmiał się cicho po wzburzeniu kuzyna na wspomnienie szanownej cioteczki Morgany. – Będziesz musiał ustawić się w kolejce – mruknął w odpowiedzi, samemu także snując wizje tego, na co zasługiwała Morgana: sromotna i bolesna porażka w pojedynku połączona z dożywociem w Tower of London za morderstwo. Bardzo chciał, by czarownicę spotkała sprawiedliwość, lecz niestety posiadali aktualnie bardziej palące sprawy do załatwienia.
Wyszli na zewnątrz i uderzyło ich świeże, majowe powietrze. Wiosna była w pełni, cały świat świergotał, szumiał i kwitnął kąpiąc się w jasnym blasku słońca. Alexander niedbale rzucił na siebie prędkie zaklęcie zabezpieczające go przed przegrzaniem się w tym iście tropikalnym jak na angielskie standardy skwarze i zerknął na Archibalda, który najwyraźniej był o wiele bardziej zainteresowany jakimiś chwastami niż zabezpieczeniami, które miały spocząć na jego dworze.
– Archibald, zastanów się przez moment, czy opłaca ci się mnie irytować – odpowiedział, zakładając ręce na piersi. – Nie ruszę palcem dopóki nie poświęcisz mi swojej pełnej uwagi, kuzynie – oznajmił, patrząc na Prewetta spod uniesionej brwi. – Po pierwsze, musisz wiedzieć co nakładam, po drugie, musisz wiedzieć jak te zaklęcia działają. Po trzecie, zawsze można się czegoś pożytecznego i ciekawego nauczyć, nawet od młodszego krewniaka – wywrócił oczami, doskonale wiedząc o tym, że Archibald od czasu do czasu lubił sobie popatrzeć z góry na wszystko i wszystkich. I przeważnie miał do tego prawo, to fakt: lecz nie zawsze i teraz właśnie był jeden z tych momentów.
Alexander rozplótł ręce i złapał za hikorową różdżkę.
– Zaczniemy od standardów – oznajmił. – Ponieważ jesteście w takiej a nie innej okolicy i mieszkacie w czarodziejskim pałacyku to na pewno przyda ci się Repello Mugoletum – powiedział tak, jakby to była największa z możliwych oczywistości. – W gruncie rzeczy to bardzo rozbudowana iluzja optyczna działająca na mugoli, bazuje na białej magii. Należy objąć nią jak kopułą cały obszar, który chcesz osłonić – wyjaśnił. – Accio miotła – machnął różdżką, a po chwili z Weymouth wyskoczyła jedna i pomknęła w ich kierunku. Alexander złapał ją bez problemu i oparł o ziemię. – Żeby zapewnić szczelność będę musiał oblecieć wszystko dookoła, ale to jak wyjaśnię ci resztę –powiedział, w myślach gratulując sobie tego pomysłu. Jak dobrze pójdzie to w ten niewinny sposób zarówno wymierzy kuzynowi niewinnego kuksańca oraz poprawi stan jego wiedzy z magii obronnej, który zdaniem Farleya pozostawiał wiele do życzenia.
– Cave Inimicum to kolejny klasyk. Za każdym razem jak na terenie otoczonym zaklęciami pojawi się intruz, magia da o tym znać tobie oraz mnie, a także każdej innej osobie, którą mi wskażesz. Wykluczę z czaru Prewettów wraz ze służbą, siebie i pozostałych członków Zakonu. Tylko pamiętaj, że żadne z zaklęć zabezpieczających nie działa na skrzaty domowe. Operują innym rodzajem magii – tłumaczył dalej. – Na całość budynku nałożę też pułapkę zwaną Ostatnie tango: to trochę jak Tarantallegra, ale działa na wszystkich nieproszonych gości aż do momentu zdezaktywowania czaru. I jeszcze chyba dorzucę Nigdziebądź – stwierdził, zamyśliwszy się nieco. – Działa podobnie do Repello, ale na czarodziejów i charłaków. Przez moment zabezpieczenie sprawia, że nie widać osób przebywających w domu przed aktywacją zaklęcia, daje kilka cennych chwil na ucieczkę. I dorzucę w sumie jeszcze Starego szewca, który przykleja buty do podłoża jak Colloshoo – wyliczał dalej.
Pokazał następnie Archibaldowi sposób pracy nadgarstka i różdżki przy każdym z tych zaklęć, wyszczególniając istotność numerologii przy ostatnich dwóch czarach. Były one w końcu dość rozbudowane i ich poprawne nałożenie wymagało odpowiedniego zmodyfikowania wiązek magicznych przepływających w przestrzeni: zapewniało to trwałość zaklęcia w przeciwieństwie do podstawowych, krótkotrwałych inkantacji używanych przy pojedynkowaniu się. Kiedy wytłumaczył już wszystko co chciał, minęła jakaś godzina od ich wyjścia z dworku. Stwierdzając, że na tę chwilę dostatecznie Prewetta wymęczył Selwyn wsiadł na miotłę i zaczął niespiesznie okrążać dworek, zatrzymując się raz po raz w powietrzu, kiedy potrzebował bardziej skupić się na zawiązywaniu magicznych supełków zabezpieczeń. Mamrotał inkantacje, a po niemal godzinie zamknął i zapieczętował każdą z czterech inkantacji, wracając znów do Archibalda. Młodszy z uzdrowicieli wylądował na ziemi, a choć rzucił na siebie uprzednio zaklęcie to i tak jego czoło ozdobiły krople potu.
– Na koniec zabezpieczymy każde z drzwi prowadzących na zewnątrz. Wejściowe, tylne, prowadzące do ogrodów, szklarni, na tarasy i balkony – stwierdził, ruszając w stronę domu. Próbował już rzucać ten czar w Kurniku, lecz wtedy mu nie wyszło: od tamtych prób minęło już jednak trochę czasu, a Farley nie próżnował. Doczytywał o zielarstwie i urokach, ostatecznie opanowując zaklęcie wręcz do perfekcji. – Inkantacja to Lignumo. Jest uproszczoną wersją Planta ausculatoris, bo obejmuje tylko próg, który przy przekraczaniu go przez niemile widzianych gości pęta ich w miejscu. Pnącza nie dopasowują się do woli rzucającego, wykonują tylko jeden pierwotny rozkaz – objaśnił, w myślach gratulując sobie tego ile wiedział i jak bardzo w tej chwili musiał Archibalda irytować tym ile to wszystko trwało. Ponownie zaczął pokazywać kuzynowi jak odpowiednio rzucić czar, a następnie zgodnie z zapowiedzią przeciągnął Archibalda po każdych drzwiach, które łączyły wnętrze dworku z zewnętrzem.
| Nakładam Repello mugoletum i Cave Inimicum na całą posesję; Ostatnie tango, Nigdziebądź i Starego szewca na cały dworek; Lignumo na każdy próg zewnętrzno-wewnętrzny w dworku.
– Może jestem jakimś spadkobiercą Merlina, skazany na sukces niezależnie od dziedziny magii czy coś w tym guście – skomentował z równie wielkim sarkazmem, nim nie odwrócił się i zaczął iść po Weymouth prawie że tak, jakby był u siebie w domu. Poniekąd tak było: w końcu był w połowie Prewettem, a rudowłosi lordowie i lady byli mu niezwykle bliscy.
Zaśmiał się cicho po wzburzeniu kuzyna na wspomnienie szanownej cioteczki Morgany. – Będziesz musiał ustawić się w kolejce – mruknął w odpowiedzi, samemu także snując wizje tego, na co zasługiwała Morgana: sromotna i bolesna porażka w pojedynku połączona z dożywociem w Tower of London za morderstwo. Bardzo chciał, by czarownicę spotkała sprawiedliwość, lecz niestety posiadali aktualnie bardziej palące sprawy do załatwienia.
Wyszli na zewnątrz i uderzyło ich świeże, majowe powietrze. Wiosna była w pełni, cały świat świergotał, szumiał i kwitnął kąpiąc się w jasnym blasku słońca. Alexander niedbale rzucił na siebie prędkie zaklęcie zabezpieczające go przed przegrzaniem się w tym iście tropikalnym jak na angielskie standardy skwarze i zerknął na Archibalda, który najwyraźniej był o wiele bardziej zainteresowany jakimiś chwastami niż zabezpieczeniami, które miały spocząć na jego dworze.
– Archibald, zastanów się przez moment, czy opłaca ci się mnie irytować – odpowiedział, zakładając ręce na piersi. – Nie ruszę palcem dopóki nie poświęcisz mi swojej pełnej uwagi, kuzynie – oznajmił, patrząc na Prewetta spod uniesionej brwi. – Po pierwsze, musisz wiedzieć co nakładam, po drugie, musisz wiedzieć jak te zaklęcia działają. Po trzecie, zawsze można się czegoś pożytecznego i ciekawego nauczyć, nawet od młodszego krewniaka – wywrócił oczami, doskonale wiedząc o tym, że Archibald od czasu do czasu lubił sobie popatrzeć z góry na wszystko i wszystkich. I przeważnie miał do tego prawo, to fakt: lecz nie zawsze i teraz właśnie był jeden z tych momentów.
Alexander rozplótł ręce i złapał za hikorową różdżkę.
– Zaczniemy od standardów – oznajmił. – Ponieważ jesteście w takiej a nie innej okolicy i mieszkacie w czarodziejskim pałacyku to na pewno przyda ci się Repello Mugoletum – powiedział tak, jakby to była największa z możliwych oczywistości. – W gruncie rzeczy to bardzo rozbudowana iluzja optyczna działająca na mugoli, bazuje na białej magii. Należy objąć nią jak kopułą cały obszar, który chcesz osłonić – wyjaśnił. – Accio miotła – machnął różdżką, a po chwili z Weymouth wyskoczyła jedna i pomknęła w ich kierunku. Alexander złapał ją bez problemu i oparł o ziemię. – Żeby zapewnić szczelność będę musiał oblecieć wszystko dookoła, ale to jak wyjaśnię ci resztę –powiedział, w myślach gratulując sobie tego pomysłu. Jak dobrze pójdzie to w ten niewinny sposób zarówno wymierzy kuzynowi niewinnego kuksańca oraz poprawi stan jego wiedzy z magii obronnej, który zdaniem Farleya pozostawiał wiele do życzenia.
– Cave Inimicum to kolejny klasyk. Za każdym razem jak na terenie otoczonym zaklęciami pojawi się intruz, magia da o tym znać tobie oraz mnie, a także każdej innej osobie, którą mi wskażesz. Wykluczę z czaru Prewettów wraz ze służbą, siebie i pozostałych członków Zakonu. Tylko pamiętaj, że żadne z zaklęć zabezpieczających nie działa na skrzaty domowe. Operują innym rodzajem magii – tłumaczył dalej. – Na całość budynku nałożę też pułapkę zwaną Ostatnie tango: to trochę jak Tarantallegra, ale działa na wszystkich nieproszonych gości aż do momentu zdezaktywowania czaru. I jeszcze chyba dorzucę Nigdziebądź – stwierdził, zamyśliwszy się nieco. – Działa podobnie do Repello, ale na czarodziejów i charłaków. Przez moment zabezpieczenie sprawia, że nie widać osób przebywających w domu przed aktywacją zaklęcia, daje kilka cennych chwil na ucieczkę. I dorzucę w sumie jeszcze Starego szewca, który przykleja buty do podłoża jak Colloshoo – wyliczał dalej.
Pokazał następnie Archibaldowi sposób pracy nadgarstka i różdżki przy każdym z tych zaklęć, wyszczególniając istotność numerologii przy ostatnich dwóch czarach. Były one w końcu dość rozbudowane i ich poprawne nałożenie wymagało odpowiedniego zmodyfikowania wiązek magicznych przepływających w przestrzeni: zapewniało to trwałość zaklęcia w przeciwieństwie do podstawowych, krótkotrwałych inkantacji używanych przy pojedynkowaniu się. Kiedy wytłumaczył już wszystko co chciał, minęła jakaś godzina od ich wyjścia z dworku. Stwierdzając, że na tę chwilę dostatecznie Prewetta wymęczył Selwyn wsiadł na miotłę i zaczął niespiesznie okrążać dworek, zatrzymując się raz po raz w powietrzu, kiedy potrzebował bardziej skupić się na zawiązywaniu magicznych supełków zabezpieczeń. Mamrotał inkantacje, a po niemal godzinie zamknął i zapieczętował każdą z czterech inkantacji, wracając znów do Archibalda. Młodszy z uzdrowicieli wylądował na ziemi, a choć rzucił na siebie uprzednio zaklęcie to i tak jego czoło ozdobiły krople potu.
– Na koniec zabezpieczymy każde z drzwi prowadzących na zewnątrz. Wejściowe, tylne, prowadzące do ogrodów, szklarni, na tarasy i balkony – stwierdził, ruszając w stronę domu. Próbował już rzucać ten czar w Kurniku, lecz wtedy mu nie wyszło: od tamtych prób minęło już jednak trochę czasu, a Farley nie próżnował. Doczytywał o zielarstwie i urokach, ostatecznie opanowując zaklęcie wręcz do perfekcji. – Inkantacja to Lignumo. Jest uproszczoną wersją Planta ausculatoris, bo obejmuje tylko próg, który przy przekraczaniu go przez niemile widzianych gości pęta ich w miejscu. Pnącza nie dopasowują się do woli rzucającego, wykonują tylko jeden pierwotny rozkaz – objaśnił, w myślach gratulując sobie tego ile wiedział i jak bardzo w tej chwili musiał Archibalda irytować tym ile to wszystko trwało. Ponownie zaczął pokazywać kuzynowi jak odpowiednio rzucić czar, a następnie zgodnie z zapowiedzią przeciągnął Archibalda po każdych drzwiach, które łączyły wnętrze dworku z zewnętrzem.
| Nakładam Repello mugoletum i Cave Inimicum na całą posesję; Ostatnie tango, Nigdziebądź i Starego szewca na cały dworek; Lignumo na każdy próg zewnętrzno-wewnętrzny w dworku.
Archibald lubił upały, choć jego jasna skóra źle reagowała na zbyt długie wystawienie na promienie słoneczne. W takie dni zazwyczaj chodził po obejściu w kapeluszu, ale w tym momencie nawet nie zadbał o odpowiednie zaklęcie ochronne. Czuł się dużo lepiej, ale wciąż był przybity ostatnimi wydarzeniami. Ogrodnictwo go uspokajało, nic więc dziwnego, że pierwsze co zrobił, to zajął się wyrywaniem chwastów. Był przekonany, że Aleksander zajmie się odnową zaklęć, a on będzie mógł w spokoju zadbać o swoje roślinki. Nic bardziej mylnego. Poczuł na sobie spojrzenie kuzyna - mógłby przysiąc, że jego spojrzenie ma jakąś wagę, bo naprawdę ciążyło Archibaldowi na plecach - dlatego niechętnie uniósł wzrok, będąc gotowym do slownego kontrataku... Który ostatecznie nie nadszedł. Nie lubił przyznawać się do błędu, ale tym razem Aleksander znów miał rację. Nie powiedział mu tego wprost, ale posłusznie wstał i udał się z nim na obchód. - Wiem czym jest repello mugoletum - wtrącił mu się, ale nie chciał wyjść przed kuzynem na kompletnego laika, a przecież znał podstawy magii defensywnej. Co nie zmieniało faktu, że przeraziła go myśl, że przez ostatni czas mugole byli w stanie zobaczyć ich posiadłość. Krótki bo krótki, ale jednak. Archibald nie do końca ufał mugolom, mając w pamięci mgliste wspomnienia z drugiej wojny światowej. Wciąż pamiętał jak stał z Lacusem na krawędzi klifu i przyglądał się przypływającym z Francji żołnierzom. Byli głośni i nosili przy sobie dziwne przedmioty, które po dziś dzień są dla Archibalda zagadką.
Ostatecznie słuchał Aleksandra z uwagą pilnego ucznia, uświadamiając sobie, że musi wszystko wiedzieć o zabezpieczeniach swojego majątku. Trochę się zdziwił, kiedy z pałacu wyleciała miotła - nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś z niej korzystał. - Lorraine i Rory też powinni wiedzieć - stwierdził, mrużąc oczy, kiedy spoglądał rozglądał się po obejściu. - Cały Zakon? - Upewnił się, nie będąc przekonanym co do tego pomysłu. - Nie wszystkich dobrze znam, wolałbym wiedzieć, że chodzą mi po posesji - stwierdził, chociaż w głowie miał przede wszystkim Notta, któremu wciąż nie do końca ufał, nawet jeżeli ostatnimi czasy pokazywał, że się zmienił. - No dobra, niech będzie - zgodził się po krótkiej chwili namysłu, choć niechętnie. Uznał jednak, że byłoby głupio, gdyby Lorraine, Rory i Aleksander byli stawiani na równe nogi za każdym razem, kiedy jakis Zakonnik przyjdzie do Weymouth.
Próbował zapamiętać te wszystkie ruchy nadgarstka - w tym był całkiem dobry, bo zaklęcia lecznicze wymagały dużej precyzji. Nie był jednak pewny czy zapamiętał całą resztę. Nauki Aleksandra miko wszystko były dość trudne. - Szklarnie koniecznie - zgodził się z Aleksandrem, bo były dla niego równie ważne co dom. Czasem może nawet ważniejsze.
Proces zakładania zaklęć zajął im przynajmniej godzinę. Teren mimo wszystko był dość rozległy, szczególnie uwzględniając szklarnie. Archibalda zaczęły boleć nogi; przez ostatnie dni tylko siedział albo leżał, więc nic dziwnego. Z ulgą dotarł z powrotem przed drzwi wejściowe. - Dziękuję - powiedział kuzynowi, niby za zaklęcia, ale tak naprawdę za całą resztę. Potrzebował takiego potrząśnięcia, jakie dzisiaj od niego dostał. Aż wstyd, że aż tak się zapuścił przez te parę dni - teraz już będzie tylko lepiej.
zt
Ostatecznie słuchał Aleksandra z uwagą pilnego ucznia, uświadamiając sobie, że musi wszystko wiedzieć o zabezpieczeniach swojego majątku. Trochę się zdziwił, kiedy z pałacu wyleciała miotła - nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś z niej korzystał. - Lorraine i Rory też powinni wiedzieć - stwierdził, mrużąc oczy, kiedy spoglądał rozglądał się po obejściu. - Cały Zakon? - Upewnił się, nie będąc przekonanym co do tego pomysłu. - Nie wszystkich dobrze znam, wolałbym wiedzieć, że chodzą mi po posesji - stwierdził, chociaż w głowie miał przede wszystkim Notta, któremu wciąż nie do końca ufał, nawet jeżeli ostatnimi czasy pokazywał, że się zmienił. - No dobra, niech będzie - zgodził się po krótkiej chwili namysłu, choć niechętnie. Uznał jednak, że byłoby głupio, gdyby Lorraine, Rory i Aleksander byli stawiani na równe nogi za każdym razem, kiedy jakis Zakonnik przyjdzie do Weymouth.
Próbował zapamiętać te wszystkie ruchy nadgarstka - w tym był całkiem dobry, bo zaklęcia lecznicze wymagały dużej precyzji. Nie był jednak pewny czy zapamiętał całą resztę. Nauki Aleksandra miko wszystko były dość trudne. - Szklarnie koniecznie - zgodził się z Aleksandrem, bo były dla niego równie ważne co dom. Czasem może nawet ważniejsze.
Proces zakładania zaklęć zajął im przynajmniej godzinę. Teren mimo wszystko był dość rozległy, szczególnie uwzględniając szklarnie. Archibalda zaczęły boleć nogi; przez ostatnie dni tylko siedział albo leżał, więc nic dziwnego. Z ulgą dotarł z powrotem przed drzwi wejściowe. - Dziękuję - powiedział kuzynowi, niby za zaklęcia, ale tak naprawdę za całą resztę. Potrzebował takiego potrząśnięcia, jakie dzisiaj od niego dostał. Aż wstyd, że aż tak się zapuścił przez te parę dni - teraz już będzie tylko lepiej.
zt
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
30 I 1958
Za oknem sypał śnieg, a temperatura z pewnością spadła poniżej zera. Biały puch przykrywał wszystkie rośliny w przypałacowym ogrodzie, narażając je na zamarznięcie, ale Archibald nie miał wątpliwości, że sobie poradzą. Bardziej martwił się delikatną roślinnością w szklarniach, dlatego zaraz po obiedzie udał się na obchód. Musiał się upewnić, że zaklęcia ocieplające wciąż dobrze działają, chroniąc rzadkie okazy przed zgubnym wpływem zimna. Część hodowli obejmowała egzotyczną florę, wymagającą wysokich temperatur i wilgotności, nie wspominając już o niezwykle delikatnych paprociach. Krótki spacer wystarczył, by przemarzł do szpiku kości – nieprzyzwyczajony do tak niskich temperatur nawet nie posiadał odpowiednio ciepłego płaszcza. Nie przypominał sobie, żeby zima w Dorset kiedykolwiek była tak surowa. Uszy mu przemarzły, nos poczerwieniał, policzki jakby się skurczyły. Z przyjemnością wrócił do pałacu, od razu nakazując skrzatowi rozpalić w kominku, a służbie przygotować ciepłą herbatę i coś do przekąszenia. Schował się w pokoju muzycznym, zaczarowując stojące tu instrumenty, by cicho przygrywały w tle jakiś spokojny utwór. Klawisze fortepianu posłusznie się ruszyły, tak samo jak struny harfy i skrzypiec. Sam zasiadł w głębokim miękkim fotelu z zaległym numerem Horyzontów Zaklęć. Cisza, spokój, ciepło. Właśnie tego teraz potrzebował. Wkrótce służba przyniosła filiżankę gorącej herbaty i miseczkę pieczonych w miodzie kasztanów, dopełniając idylliczny obraz wolnego popołudnia.
To nie tak, że Archibald nie przejmował się losem mieszkańców swojego hrabstwa. Nie dało się też zapomnieć o panującej wojnie. Wiedział jednak, że jeżeli nie pozwoli sobie na chwilę relaksu, oszaleje. Ugnie się pod ciężarem obowiązków. Przerazi ciążącą na nim odpowiedzialnością. Dlatego z premedytacją korzystał ze swoich przywilejów, na moment zapominając o tym, że świat dookoła płonie (czy też zamarza). Upił łyk herbaty, która rozlała po jego ciele przyjemne ciepło. Wrzucił do ust kasztana, delektując się słodkością miodu na języku. Otworzył gazetę, witając charakterystyczny szelest stron jak najlepszego kumpla. Odetchnął z ulgą, zanurzając się w lekturze. Odpoczynek.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Wizyta w Wyke Regis okazała się być sukcesem, choć nie należała do najprostszych. Ale na nic innego Castor nie mógł liczyć — chcąc nazywać się człowiekiem rozsądnym, musiał kierować się swą najlepszą wiedzą oraz logicznymi przewidywaniami. Wprowadzające słowa sołtysa o zatruciu grzybami w okolicznej wiosce również postawiły jego zadanie w odpowiedniej perspektywie. Myślami wracał czasami do Roratio, który skupiał w sobie zaskakującą dualność; z jednej strony był przecież lordem tych ziem, z drugiej jego dobrym przyjacielem, którego po prostu nie chciał zawieść. Ale gdy myśli zbaczały mu na tory rodu Prewett, przypominał sobie zawsze o innym z lordów. Lordzie nestorze Archibaldzie, który od dawna stanowił dla niego milczący, bardzo odległy wzór. A dziś, wreszcie, mógł spełnić jedno ze swych małych marzeń. Rozmowa z t y m panem lordem Archibaldem Prewett! Cóż za wspaniała okoliczność!
Zjawił się w Weymouth po południu, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią. Zdarzało mu się już przebywać w murach tej konkretnej rezydencji, ale nie mógł powiedzieć, że znał ją nawet w połowie tak dobrze jak na przykład Puddlemere, w którym ostatnimi dniami spędzał zaskakująco dużo czasu. Nic dziwnego, lord Anthony potrzebował jego asysty nie dla podwyższenia własnego i tak już wysokiego prestiżu. Castor miał ręce pełne roboty, lecz należał do tych ludzi, którzy w pracy odnajdywali swoje powołanie. Możliwość podjęcia jakiegokolwiek pożytecznego zajęcia pozwalała mu utrzymać myśli na wodzy, na niezapadnięcie się w spiralę lęków, którą podsycało tylko coraz to bliższe widmo poboru. Jeszcze dwa dni.
Nie myśl o tym, nie teraz — upomniał się w myślach, gdy jeden ze służących prowadził go na spotkanie. Gdy drzwi pokoju muzycznego otworzyły się przed nim, gdy zobaczył odpoczywającego w fotelu lorda w całej swej lordowskiej osobowości, złapał się na kilku myślach, które przemknęły przez jego umysł niczym strzały puszczone przez myśliwego. Najpierw zapach miodu, który uderzył w nadwrażliwy przez likantropię węch. Potem artystyczność całego obrazu — oto lord odpoczywał w pokoju przepełnionym instrumentami, które zaczarowane wypuszczały z siebie nienachalną, ale przyjemną melodię. Gorąca herbata, czasopismo (Castor nie dostrzegał z tej odległości, jakie, ale na pewno mądre) i miska czegoś, co pachniało miodem. Sceneria ta była w oczach Castora niemal bajkowa; do tego stopnia, że zatrzymała go na kilka długich sekund w progu, niezdolnego do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa.
— Dzień dobry, lordzie Prewett... — ciepły i nieco cichy głos Castora rozległ się wreszcie, gdy wyrwał się z miękkiego zachwytu, w który zapadał za każdym razem, gdy odwiedzał Weymouth. Wszedł wreszcie do pokoju, swój płaszcz trzymając przełożony przez zgięte ramię, a gdy przechodził obok fotela, w którym spoczywał Archibald, ukłonił się przed nim głęboko, w sposób bardzo charakterystyczny dla każdego człowieka, który przebywał w towarzystwie arystokratów dość często, choć z wyraźną dozą nerwowości. — Przepraszam, jeżeli przeszkadzam, ale... Przynoszę wieści z Wyke Regis — gdyby znalazł tylko więcej odwagi, pewnie skupiłby wyczekujące spojrzenie w zielonych oczach lorda. Niestety, dziś przyszło mu oczekiwać na udzielenie uwagi równocześnie z próbą odszukania czegokolwiek, na czym mógłby skupić swe spojrzenie, by nie gapić się po prostu niegrzecznie na arystokratę.
Horyzonty Zaklęć. Idealnie.
Zjawił się w Weymouth po południu, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią. Zdarzało mu się już przebywać w murach tej konkretnej rezydencji, ale nie mógł powiedzieć, że znał ją nawet w połowie tak dobrze jak na przykład Puddlemere, w którym ostatnimi dniami spędzał zaskakująco dużo czasu. Nic dziwnego, lord Anthony potrzebował jego asysty nie dla podwyższenia własnego i tak już wysokiego prestiżu. Castor miał ręce pełne roboty, lecz należał do tych ludzi, którzy w pracy odnajdywali swoje powołanie. Możliwość podjęcia jakiegokolwiek pożytecznego zajęcia pozwalała mu utrzymać myśli na wodzy, na niezapadnięcie się w spiralę lęków, którą podsycało tylko coraz to bliższe widmo poboru. Jeszcze dwa dni.
Nie myśl o tym, nie teraz — upomniał się w myślach, gdy jeden ze służących prowadził go na spotkanie. Gdy drzwi pokoju muzycznego otworzyły się przed nim, gdy zobaczył odpoczywającego w fotelu lorda w całej swej lordowskiej osobowości, złapał się na kilku myślach, które przemknęły przez jego umysł niczym strzały puszczone przez myśliwego. Najpierw zapach miodu, który uderzył w nadwrażliwy przez likantropię węch. Potem artystyczność całego obrazu — oto lord odpoczywał w pokoju przepełnionym instrumentami, które zaczarowane wypuszczały z siebie nienachalną, ale przyjemną melodię. Gorąca herbata, czasopismo (Castor nie dostrzegał z tej odległości, jakie, ale na pewno mądre) i miska czegoś, co pachniało miodem. Sceneria ta była w oczach Castora niemal bajkowa; do tego stopnia, że zatrzymała go na kilka długich sekund w progu, niezdolnego do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa.
— Dzień dobry, lordzie Prewett... — ciepły i nieco cichy głos Castora rozległ się wreszcie, gdy wyrwał się z miękkiego zachwytu, w który zapadał za każdym razem, gdy odwiedzał Weymouth. Wszedł wreszcie do pokoju, swój płaszcz trzymając przełożony przez zgięte ramię, a gdy przechodził obok fotela, w którym spoczywał Archibald, ukłonił się przed nim głęboko, w sposób bardzo charakterystyczny dla każdego człowieka, który przebywał w towarzystwie arystokratów dość często, choć z wyraźną dozą nerwowości. — Przepraszam, jeżeli przeszkadzam, ale... Przynoszę wieści z Wyke Regis — gdyby znalazł tylko więcej odwagi, pewnie skupiłby wyczekujące spojrzenie w zielonych oczach lorda. Niestety, dziś przyszło mu oczekiwać na udzielenie uwagi równocześnie z próbą odszukania czegokolwiek, na czym mógłby skupić swe spojrzenie, by nie gapić się po prostu niegrzecznie na arystokratę.
Horyzonty Zaklęć. Idealnie.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Archibald z drżącym sercem otworzył pierwszą stronę czasopisma. Okładka głosiła, że numer będzie poświęcony pochodzeniu magii – obawiał się, że to znak przejęcia Horyzontów przez popleczników obecnego rządu. Nie mogli mu tego zrobić, nie mogli mu zabrać tej jedynej bezpiecznej przystani w tym szalonym świecie: nauki. Jeszcze niedawno wydawało mu się, że przynajmniej ona powinna pozostać bezstronna, bo niby jak można kłócić się z faktami? Teraz już wiedział, że wykazał się smutną naiwnością – poplecznicy Voldemorta byli w stanie posunąć się do wszystkiego.
Odłożył filiżankę na okrągły stoliczek, wodząc spojrzeniem po kolorowym papierze, dopiero po chwili orientując się, że wstrzymał oddech. Wypuścił powietrze z cichym świstem, otwierając następną stronę. Nie usłyszał, że ktoś wszedł do pokoju, a służba nie zdążyła go o niczym powiadomić (choć powinna, i zapewne jeszcze dzisiaj zadba o to, by następnym razem szybciej reagowała na wszelkie zmiany w posiadłości). Dopiero młody męski głos, nieśmiało przedzierający się przez dźwięk grających instrumentów, wyrwał Archibalda z zamyślenia. Momentalnie zamknął gazetę, unosząc wzrok na niezapowiedzianego gościa. Od razu rozpoznał w nim młodego Sprouta; widywał go już kilkukrotnie, choć to zazwyczaj Rory był głównym powodem jego wizyt w Dorset. – Dzień dobry, Castorze – skłonił głowę w powitalnym geście, odkładając czasopismo gdzieś pomiędzy swoje udo a bok beżowego fotela. – Już do tego przywykłem – westchnął, nie ukrywając nutki rozczarowania w głosie, że nawet ta krótka chwila odpoczynku musiała zostać przez kogoś przerwana. Odgarnął kilka niesfornych włosów, które opadły mu na czoło (powinien w końcu je przyciąć, ale od czasów anomalii ostrożnie podchodził do zaklęć domowych) i wskazał Castorowi miejsce naprzeciwko. – Proszę, usiądź – podejrzewał, że ich rozmowa szybko się nie skończy, a nie wypadało trzymać gościa na stojąco. – Częstuj się – dodał, machnąwszy ręką na półmisek z kasztanami. Były naprawdę smaczne, słodkie, chrupiące, ale jednocześnie miękkie – ostatnimi czasy to chyba jego ulubiona przekąska. – Herbaty? – Zaproponował, przeciągając chwilę przejścia do głównego tematu, ale musiał być dość poważny, skoro przywiódł Castora aż tutaj. Nie miał siły na rozwiązywanie cudzych problemów, właśnie dlatego postanowił schować się na chwilę w pokoju muzycznym, ale najwyraźniej nie dało się ukryć przed obowiązkami – miały go znaleźć zawsze i wszędzie.
– Więc? Co z Wyke Regis? – Delikatnie ponaglił Castora, spoglądając na niego wyczekująco. Jeszcze przed wojną lubił tam jeździć na przejażdżkę konną; malownicza miejscowość, położona w pięknych okolicznościach natury. Teraz nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tam był, co wywołało w nim poczucie wstydu – powinien bardziej się interesować.
Odłożył filiżankę na okrągły stoliczek, wodząc spojrzeniem po kolorowym papierze, dopiero po chwili orientując się, że wstrzymał oddech. Wypuścił powietrze z cichym świstem, otwierając następną stronę. Nie usłyszał, że ktoś wszedł do pokoju, a służba nie zdążyła go o niczym powiadomić (choć powinna, i zapewne jeszcze dzisiaj zadba o to, by następnym razem szybciej reagowała na wszelkie zmiany w posiadłości). Dopiero młody męski głos, nieśmiało przedzierający się przez dźwięk grających instrumentów, wyrwał Archibalda z zamyślenia. Momentalnie zamknął gazetę, unosząc wzrok na niezapowiedzianego gościa. Od razu rozpoznał w nim młodego Sprouta; widywał go już kilkukrotnie, choć to zazwyczaj Rory był głównym powodem jego wizyt w Dorset. – Dzień dobry, Castorze – skłonił głowę w powitalnym geście, odkładając czasopismo gdzieś pomiędzy swoje udo a bok beżowego fotela. – Już do tego przywykłem – westchnął, nie ukrywając nutki rozczarowania w głosie, że nawet ta krótka chwila odpoczynku musiała zostać przez kogoś przerwana. Odgarnął kilka niesfornych włosów, które opadły mu na czoło (powinien w końcu je przyciąć, ale od czasów anomalii ostrożnie podchodził do zaklęć domowych) i wskazał Castorowi miejsce naprzeciwko. – Proszę, usiądź – podejrzewał, że ich rozmowa szybko się nie skończy, a nie wypadało trzymać gościa na stojąco. – Częstuj się – dodał, machnąwszy ręką na półmisek z kasztanami. Były naprawdę smaczne, słodkie, chrupiące, ale jednocześnie miękkie – ostatnimi czasy to chyba jego ulubiona przekąska. – Herbaty? – Zaproponował, przeciągając chwilę przejścia do głównego tematu, ale musiał być dość poważny, skoro przywiódł Castora aż tutaj. Nie miał siły na rozwiązywanie cudzych problemów, właśnie dlatego postanowił schować się na chwilę w pokoju muzycznym, ale najwyraźniej nie dało się ukryć przed obowiązkami – miały go znaleźć zawsze i wszędzie.
– Więc? Co z Wyke Regis? – Delikatnie ponaglił Castora, spoglądając na niego wyczekująco. Jeszcze przed wojną lubił tam jeździć na przejażdżkę konną; malownicza miejscowość, położona w pięknych okolicznościach natury. Teraz nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tam był, co wywołało w nim poczucie wstydu – powinien bardziej się interesować.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Tego konkretnego wydania magazynu nie miał jeszcze okazji trzymać w dłoniach. Styzceń okazał się dla niego zdecydowanie zbyt niełaskawy, by mógł odnaleźć przynajmniej chwilę do zalegnięcia w swym pokoju na czas lektury. Nie ważne, czy pokój znajdował się na obrzeżach Doliny Godryka, czy może niedalego wybrzeża Exmoor, po prostu wciąż, raz za razem, padł ofiarą chronicznego braku czasu. Z jednej strony był to stan pożądany — im mniej miał czasu na myślenie, im bardziej zmęczony kładł się w pościeli, tym spokojniejszy miał sen. Z drugiej jednak cierpiały na tym przede wszystkim Sproutowe zainteresowania. Z tego też powodu nie mógł nawet uciąć sobie z lordem Prewett niemal uroczej na standardy szlacheckie, a z pewnością zachwycającej z punktu widzenia człowieka z ludu pogawędki! Cóż za szkoda!
— Ja naprawdę tylko na moment... — zaczął przepraszającym tonem, kuląc się nieco i kierując ramiona ku środkowi. Z jego mimiki prosto było odczytać szczery żal, ale zgodnie ze wskazaniem i zwerbalizowaną prośbą zasiadł na wskazanym mu miejscu, w pierwszej chwili zważając, że to kolejny raz jak przebywał w Weymouth, ale miękkość zgromadzonych tam mebli nie przestawała go zadziwiać.
Następnie przeniósł wzrok na miskę z kasztanami. Nie tak dawno temu udało mu się przekonać lady Prudence do podarowania mu jabłkowego ciasta by mógł podzielić się nim z rodziną, ale teraz... chyba brakowało mu odwagi, by prosić lorda Archibalda we własnej osobie o podobną hojność. Nie, żeby uważał go za człowieka niechętnie dzielącego się dobrem, wręcz przeciwnie. Był właściwie w delikatnym moralnym rozkroku, ale ostatecznie uznał, że lepiej dla ukazania jego manier będzie, gdy przyjmie grzecznie poczęstunek. Nie wiedział nawet, czy kasztany takie jak te mogły mu smakować, ale...
— Dziękuję — uśmiechnął się delikatnie, chude palce wyciągając w kierunku miski, z której chwycił chyba najmniejszego ze zgromadzonych na wierzchu kasztanów. Wsunął go sobie w usta, ten chrupnął pod naporem zębów, a uśmiech Castora zafalował na wargach jeszcze bardziej. Takie dobre... i...
Nie zasługiwał na takie łakocie.
Żołądek ścisnął się momentalnie tak mocno, jakby ten jeden chrupki, noszący w sobie miodowy posmak kasztan mógł mu wystarczyć za cały dzień jedzenia.
— Wyborne kasztany, lordzie Prewett. Nie chciałbym nadużywać lordowskiej gościnności, herbata w zupełności mi wystarczy — powiedział po chwili, przyglądając się mężczyźnie. Starał się jednak robić to jak najmniej inwazyjnie. Wpatrywał się więc głównie w dłonie lorda i jego strój, który jak zawsze zresztą prezentował się niezwykle godnie. Lordowskie szaty przebijały nawet jego nowy płaszcz, który dopiero co wyszedł spod ręki Trixie. — Co zaś się tyczy Wyke Regis, sołtys Edwards posłał po mnie, bym przejrzał zapasy mieszkańców wioski. W jakiejś sąsiedzkiej osadzie doszło do niefortunnego zatrucia zebranymi grzybami, po którym zmarło dziecko, nie chciano powtórki z tej materii... — zacisnął mocniej zęby na myśl o tej smutnej historii. Lord Prewett miał dwójkę dzieci, o ile Castor dobrze pamiętał, więc podobna historia mogła odbić się również na jego nastroju. — Ale sytuacja została opanowana. Pomogła mi Jenny Moore, siostra Williama. Doradzała mieszkańcom jak wykorzystać zebrane przez nich zapasy, by nic się nie zmarnowało. Myślę więc, że zima dla mieszkańców Wyke Regis może nie być aż tak sroga, jak można było zakładać na początku.
To dobra informacja, czyż nie? Wyprostował się nieco, odgarniając miodowe loki z twarzy.
— Ale z pewnością ucieszy się lord tym, z jak wielkim uznaniem myślą o lordzie tamtejsi mieszkańcy. Spotkaliśmy nawet małżeństwo, które swego pierworodnego nazwało na lordowską cześć.
— Ja naprawdę tylko na moment... — zaczął przepraszającym tonem, kuląc się nieco i kierując ramiona ku środkowi. Z jego mimiki prosto było odczytać szczery żal, ale zgodnie ze wskazaniem i zwerbalizowaną prośbą zasiadł na wskazanym mu miejscu, w pierwszej chwili zważając, że to kolejny raz jak przebywał w Weymouth, ale miękkość zgromadzonych tam mebli nie przestawała go zadziwiać.
Następnie przeniósł wzrok na miskę z kasztanami. Nie tak dawno temu udało mu się przekonać lady Prudence do podarowania mu jabłkowego ciasta by mógł podzielić się nim z rodziną, ale teraz... chyba brakowało mu odwagi, by prosić lorda Archibalda we własnej osobie o podobną hojność. Nie, żeby uważał go za człowieka niechętnie dzielącego się dobrem, wręcz przeciwnie. Był właściwie w delikatnym moralnym rozkroku, ale ostatecznie uznał, że lepiej dla ukazania jego manier będzie, gdy przyjmie grzecznie poczęstunek. Nie wiedział nawet, czy kasztany takie jak te mogły mu smakować, ale...
— Dziękuję — uśmiechnął się delikatnie, chude palce wyciągając w kierunku miski, z której chwycił chyba najmniejszego ze zgromadzonych na wierzchu kasztanów. Wsunął go sobie w usta, ten chrupnął pod naporem zębów, a uśmiech Castora zafalował na wargach jeszcze bardziej. Takie dobre... i...
Nie zasługiwał na takie łakocie.
Żołądek ścisnął się momentalnie tak mocno, jakby ten jeden chrupki, noszący w sobie miodowy posmak kasztan mógł mu wystarczyć za cały dzień jedzenia.
— Wyborne kasztany, lordzie Prewett. Nie chciałbym nadużywać lordowskiej gościnności, herbata w zupełności mi wystarczy — powiedział po chwili, przyglądając się mężczyźnie. Starał się jednak robić to jak najmniej inwazyjnie. Wpatrywał się więc głównie w dłonie lorda i jego strój, który jak zawsze zresztą prezentował się niezwykle godnie. Lordowskie szaty przebijały nawet jego nowy płaszcz, który dopiero co wyszedł spod ręki Trixie. — Co zaś się tyczy Wyke Regis, sołtys Edwards posłał po mnie, bym przejrzał zapasy mieszkańców wioski. W jakiejś sąsiedzkiej osadzie doszło do niefortunnego zatrucia zebranymi grzybami, po którym zmarło dziecko, nie chciano powtórki z tej materii... — zacisnął mocniej zęby na myśl o tej smutnej historii. Lord Prewett miał dwójkę dzieci, o ile Castor dobrze pamiętał, więc podobna historia mogła odbić się również na jego nastroju. — Ale sytuacja została opanowana. Pomogła mi Jenny Moore, siostra Williama. Doradzała mieszkańcom jak wykorzystać zebrane przez nich zapasy, by nic się nie zmarnowało. Myślę więc, że zima dla mieszkańców Wyke Regis może nie być aż tak sroga, jak można było zakładać na początku.
To dobra informacja, czyż nie? Wyprostował się nieco, odgarniając miodowe loki z twarzy.
— Ale z pewnością ucieszy się lord tym, z jak wielkim uznaniem myślą o lordzie tamtejsi mieszkańcy. Spotkaliśmy nawet małżeństwo, które swego pierworodnego nazwało na lordowską cześć.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie wiedział za wiele o Castorze Sprout poza tym, że przyjaźnił się z jego bratem. Mógł z tej znajomości wywnioskować, że jest bardzo cierpliwy (ponieważ ciężko było dłużej wytrzymać z Roratio bez tej cechy charakteru), uległy (ponieważ w głowie Roratio pojawiało się dużo pomysłów na minutę, które lubił realizować) lub równie szalony (cicha woda brzegi rwie pomyślał, spoglądając na jego przygarbioną sylwetkę). Bez względu na to, która wersja była prawdziwa, Castor z pewnością inaczej się zachowywał w jego towarzystwie. Archibald ze smutkiem odkrył, że wraz ze zmianą statusu wiele osób zaczęło inaczej do niego podchodzić, bardziej oficjalnie. Nie zawsze mu się to podobało, choć czasem ta formalność była mu na rękę. Przede wszystkim ułatwiała odmowy i chłodne dyskusje – trudniej było powiedzieć nie przyjacielowi. Z drugiej strony dziwnie być starszym bratem i nestorem jednocześnie; podejrzewał, że jeszcze rok wcześniej znajomi Rory'ego nie podchodziliby do niego z takim dystansem.
– Och, mamy ich pod dostatkiem, ale jak wolisz – odparł, samemu łapiąc za jeszcze jeden kasztan. Były wyborne, doprawdy wyśmienite. Zaraz popił je łykiem ciepłej herbaty, tym razem gorzkiej, słodkie pijał raz na jakiś czas. Pozornie z nikłym zainteresowaniem słuchał opowieści Castora, choć tak naprawdę z każdym kolejnym słowem rosła w nim frustracja. O ilu rzeczach jeszcze nie wie? Z iloma problemami borykają się mieszkańcy Dorset, a on albo dowie się o tym dużo później, albo nie dowie się o tym w ogóle? I czy w ogóle istniała możliwość, by wiedział wszystko? – Wiadomo jakie to były grzyby? – Dopytał, spoglądając w szare oczy Castora, skryte za dużymi okularami. Wolał nie wchodzić w szczegóły osobistej tragedii; nie chciał nawet sobie wyobrażać jak wielkim smutkiem jest strata dziecka, szczególnie przez coś tak błahego, czego z łatwością można uniknąć. Niestety życia zmarłemu już nie zwróci, może się jednak dowiedzieć w czym leżała istota problemu. – Dobrze to słyszeć – skinął głową na wieść, że sytuacja mimo wszystko została opanowana. Może właśnie to był sposób, żeby wiedzieć wszystko – otoczyć się ludźmi takimi jak Castor, którzy będą pomagać mieszkańcom Dorset za niego. – W takim razie dziękuję za pomoc. Proszę również przekazać moje wyrazy wdzięczności pannie Moore – dodał, odstawiając wciąż trzymaną filiżankę na stoliczek. – Mieszkańcy mieli w swoich zapasach jeszcze coś trującego? – Dopytał po chwili, a potem westchnął cicho, jakby z rezygnacją, na kolejne rewelacje młodego Sprouta. – Naprawdę? Biedne dziecko – mruknął, bo naprawdę nie zależało mu na tym, by ktokolwiek inny był skazany nosić tak komiczne imię przez całe życie. – Chyba wydam dekret, by zakazać takie praktyki – dodał w żartach, choć nie był pewny, czy było to słychać w jego głosie.
– Mam nadzieję, że nie uznasz tego za wścibstwo, ale czym się teraz zajmujesz? – Zainteresował się po chwili, maczając czubek kasztana w herbacie jak zbożowe ciasteczko. W obecnych czasach chyba ciężko było o normalną pracę, a już na pewno na wschodzie kraju.
– Och, mamy ich pod dostatkiem, ale jak wolisz – odparł, samemu łapiąc za jeszcze jeden kasztan. Były wyborne, doprawdy wyśmienite. Zaraz popił je łykiem ciepłej herbaty, tym razem gorzkiej, słodkie pijał raz na jakiś czas. Pozornie z nikłym zainteresowaniem słuchał opowieści Castora, choć tak naprawdę z każdym kolejnym słowem rosła w nim frustracja. O ilu rzeczach jeszcze nie wie? Z iloma problemami borykają się mieszkańcy Dorset, a on albo dowie się o tym dużo później, albo nie dowie się o tym w ogóle? I czy w ogóle istniała możliwość, by wiedział wszystko? – Wiadomo jakie to były grzyby? – Dopytał, spoglądając w szare oczy Castora, skryte za dużymi okularami. Wolał nie wchodzić w szczegóły osobistej tragedii; nie chciał nawet sobie wyobrażać jak wielkim smutkiem jest strata dziecka, szczególnie przez coś tak błahego, czego z łatwością można uniknąć. Niestety życia zmarłemu już nie zwróci, może się jednak dowiedzieć w czym leżała istota problemu. – Dobrze to słyszeć – skinął głową na wieść, że sytuacja mimo wszystko została opanowana. Może właśnie to był sposób, żeby wiedzieć wszystko – otoczyć się ludźmi takimi jak Castor, którzy będą pomagać mieszkańcom Dorset za niego. – W takim razie dziękuję za pomoc. Proszę również przekazać moje wyrazy wdzięczności pannie Moore – dodał, odstawiając wciąż trzymaną filiżankę na stoliczek. – Mieszkańcy mieli w swoich zapasach jeszcze coś trującego? – Dopytał po chwili, a potem westchnął cicho, jakby z rezygnacją, na kolejne rewelacje młodego Sprouta. – Naprawdę? Biedne dziecko – mruknął, bo naprawdę nie zależało mu na tym, by ktokolwiek inny był skazany nosić tak komiczne imię przez całe życie. – Chyba wydam dekret, by zakazać takie praktyki – dodał w żartach, choć nie był pewny, czy było to słychać w jego głosie.
– Mam nadzieję, że nie uznasz tego za wścibstwo, ale czym się teraz zajmujesz? – Zainteresował się po chwili, maczając czubek kasztana w herbacie jak zbożowe ciasteczko. W obecnych czasach chyba ciężko było o normalną pracę, a już na pewno na wschodzie kraju.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój muzyczny
Szybka odpowiedź