Gwiezdny Prorok
AutorWiadomość
First topic message reminder :
- [bylobrzydkobedzieladnie]
Gwiezdny Prorok
Dziś, pusty lokal mieszczący się na przeciwko cieszącego się wielką renomą wśród czarnoksiężników sklepu Borgina & Burkesa, niegdyś wypełniony był trupimi główkami, talizmanami, naszyjnikami z kruczych piór, dziecięcych kości i grzechotkami z ludzkich zębów. Magiczna sprzedaż akcesoriów służących do nekromancji — sztuki wskrzeszania umarłych, szła doskonale aż do schyłku ubiegłego wieku, kiedy to stary i zgorzkniały właściciel zniknął bez śladu, zamykając drzwi na siedem spustów. Choć sklep przypadł w spadku jego dzieciom, a później wnukom, już nigdy nie został otwarty, a mieszczące się w nim nierozkradzione towary nie stanęły ponownie w gablotach.
Lokal prywatny: zamkniętyOstatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 18:41, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
— Tak sądzisz?— spytał ją niedbale, lekceważąco, głuchym pomrukiem niesionym ponad kontuar i tłumionym przez pergamin, na którym wtedy jeszcze chwilę skrobał własne notatki. Oboje byli czyimiś bliźniakami, rodzeństwem, którego drugie połowy gdzieś zniknęły, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. On jednak rzadko wracał myślami do Grahama. Gdyby rzeczywiście zastanawiał się nad tym, czy to jego ciało znajdowało się w grobie Mulciberów odciągałby się stale od tego, co ważne. Rozkopanie jego grobu nie zmieniało niczego. Nie było go. Był tak jakby, lub całkiem martwy. Czy to jego zwłoki znaleźli aurorzy wtedy, w domu Slughorne'a. Miał wtedy wrażenie, że nie. Intuicja kazała mu nad tym myśleć, ale on ten jeden raz nie słuchał. Pochował go. Bliźniaka, drugą — lepszą, jak mawiali połowę. Człowieka, który na moment wydawał się daleką perspektywą, wtedy w Hogwarcie, kiedy zdał sobie sprawę kim jest postać z jego wizji. Ale to wszystko było przeszłością, stał tu, jako ostatni z bajki o trzech braciach. Ten, który raz za razem oszukiwał śmierć. Umykał jej, jak cień.
Sigrun się zmieniła, ale nie wiedział jeszcze, co konkretnie za tym stało. Wzniósł na nią wzrok, wydawała się w miarę spokojna, opanowana. Nie wierzył, by Azkaban odmienił ją tak bardzo. Dziewczyna, która mu towarzyszyła była jak pożoga, nieposkromiona, pełna werwy, emocji — była prawie całkowitym przeciwieństwem jego samego. I lubił patrzeć, kiedy się piekliła, sprowokowana do działania — działała, udowadniała, że się myli. Złośliwe czyny jak głupoty, traktowała niczym wyzwanie, a on nie ujmował jej inteligencji tylko dlatego, że poddawała się temu, na co ją skazywał, jako przyjaciel. Jej spokój był mylący. Była chora? Źle się czuła? Opanowanie Sigrun było jak zaciasne buty. Niby wyglądały uroczo, a jednak były niewygodne i niemożliwe do zaakceptowania na dłuższą metę.
Uśmiechnął się do niej lekko, po chwili zerkając na Julienne. Nie chciała odpowiedzieć. Pokręciła głową, załkała, ale słabła. Ból i strach były potworną mieszanką dla dziecka takiego jak ona - wychowanego w blichtrze, luksusach i całej tej miłości rodziny do dziecka. Jej los związany był z badaniami, z wywołaniem w sobie pasożytniczej mocy, która musiała przynieść zamierzony skutek. Nie była dzieckiem, była obiektem, przedmiotem badań. I nie było w niej nic z małego człowieka.
Wiatr, który wznieciła w pomieszczeniu nie wywołał w nim jednak gniewu. Uśmiechnął się pod nosem, ale uśmiech — szyderczy i łakomy ściągnął na jego oblicze mroczny cień. Włosy, kiedy przestały się kołysać od wiatru, opadły mu na czoło. Powoli zaczesał je lewą dłonią w tył i spojrzał na dziewczynkę z tryumfem. O tak, udało się, pomyślał. Przecież właśnie o to mu chodziło — aby objawiła w sobie magię, aby za to objawienie słono przypłaciła. Sigrun z gracją łani doskoczyła do uciekającej dziewczynki. Nie miał żadnego podejścia do dzieci, nie wiedział o ich opiece nic, a widmo zostania ojcem nie spędzało mu snu z powiek — dziecko miało mieć matkę, która zapewni mu wszystko czego potrzebuje, nawet jeśli upośledzenie społeczne ojca nie da mu tego, co powinien. Ale da możliwości. Da dyscyplinę. Da wiedzę i naukę, która doprowadzi go do potęgi. Nauczył się jednak tego, że tylko wybitnie czułe i mądre dzieci, jak Lysandra, o wiele bardziej obawiały się spokoju i chłodu niż porywistego gniewu. To krzyk, to gniew sprawiał, że dzieci czuły się małe i bezbronne.
— Co robisz?!— podniósł na nią głos, tak jak założył, gniewnie, agresywnie, bez trudu wchodząc w rolę agresora, choć zewnątrz niego, choć w jego oczach szumiał spokój i bił ziąb. — Czy przed chwilą nie powiedziałem ci, że masz tego nie robić? Czy nie powiedziałem ci, że jeśli użyjesz wobec nas tej magii to będziesz cierpieć? Jesteś głupia? Czy tylko głucha?— spytał ją, odbywając tę teatralną szopkę. Do dorosłych nie mówiłby w ten sposób, ale Juliene przyglądała im się z przerażeniem. Sigrun doprowadziła ją do płaczu. — Wiesz co ona ci teraz zrobi?— spytał cierpko dziewczynkę, nie zbliżając się już do niej. — Weźmie cię na dół, do piwnicy. Przywiąże cię w kącie i ukarze. Twoja krew tu nic nie znaczy. Jesteś córką ojca i babki, upośledzona, mała i głupia. Na nic nam się nie przydasz — skłamał, zadzierając brodę. — Idźcie. Naucz ją dycypliny, Rookwood — warknął, wyciągając paczkę papierosów. Pstryknięciem odpalił, odsunął się na bok, z pogardą i niechęcią patrząc na córkę Samaela. gdyby tylko tu był, gdyby tylko widział, jaka jego dziewczynka jest dzielna i silna — byłby dumny. On też wewnętrznie. Bo będzie potężnym obskurodzicielem.
[size=10]| zastraszam[/size]
Juliene Avery:
zastraszanie: 137/200
Organus dolor
Eliksir osłabiając
Sigrun się zmieniła, ale nie wiedział jeszcze, co konkretnie za tym stało. Wzniósł na nią wzrok, wydawała się w miarę spokojna, opanowana. Nie wierzył, by Azkaban odmienił ją tak bardzo. Dziewczyna, która mu towarzyszyła była jak pożoga, nieposkromiona, pełna werwy, emocji — była prawie całkowitym przeciwieństwem jego samego. I lubił patrzeć, kiedy się piekliła, sprowokowana do działania — działała, udowadniała, że się myli. Złośliwe czyny jak głupoty, traktowała niczym wyzwanie, a on nie ujmował jej inteligencji tylko dlatego, że poddawała się temu, na co ją skazywał, jako przyjaciel. Jej spokój był mylący. Była chora? Źle się czuła? Opanowanie Sigrun było jak zaciasne buty. Niby wyglądały uroczo, a jednak były niewygodne i niemożliwe do zaakceptowania na dłuższą metę.
Uśmiechnął się do niej lekko, po chwili zerkając na Julienne. Nie chciała odpowiedzieć. Pokręciła głową, załkała, ale słabła. Ból i strach były potworną mieszanką dla dziecka takiego jak ona - wychowanego w blichtrze, luksusach i całej tej miłości rodziny do dziecka. Jej los związany był z badaniami, z wywołaniem w sobie pasożytniczej mocy, która musiała przynieść zamierzony skutek. Nie była dzieckiem, była obiektem, przedmiotem badań. I nie było w niej nic z małego człowieka.
Wiatr, który wznieciła w pomieszczeniu nie wywołał w nim jednak gniewu. Uśmiechnął się pod nosem, ale uśmiech — szyderczy i łakomy ściągnął na jego oblicze mroczny cień. Włosy, kiedy przestały się kołysać od wiatru, opadły mu na czoło. Powoli zaczesał je lewą dłonią w tył i spojrzał na dziewczynkę z tryumfem. O tak, udało się, pomyślał. Przecież właśnie o to mu chodziło — aby objawiła w sobie magię, aby za to objawienie słono przypłaciła. Sigrun z gracją łani doskoczyła do uciekającej dziewczynki. Nie miał żadnego podejścia do dzieci, nie wiedział o ich opiece nic, a widmo zostania ojcem nie spędzało mu snu z powiek — dziecko miało mieć matkę, która zapewni mu wszystko czego potrzebuje, nawet jeśli upośledzenie społeczne ojca nie da mu tego, co powinien. Ale da możliwości. Da dyscyplinę. Da wiedzę i naukę, która doprowadzi go do potęgi. Nauczył się jednak tego, że tylko wybitnie czułe i mądre dzieci, jak Lysandra, o wiele bardziej obawiały się spokoju i chłodu niż porywistego gniewu. To krzyk, to gniew sprawiał, że dzieci czuły się małe i bezbronne.
— Co robisz?!— podniósł na nią głos, tak jak założył, gniewnie, agresywnie, bez trudu wchodząc w rolę agresora, choć zewnątrz niego, choć w jego oczach szumiał spokój i bił ziąb. — Czy przed chwilą nie powiedziałem ci, że masz tego nie robić? Czy nie powiedziałem ci, że jeśli użyjesz wobec nas tej magii to będziesz cierpieć? Jesteś głupia? Czy tylko głucha?— spytał ją, odbywając tę teatralną szopkę. Do dorosłych nie mówiłby w ten sposób, ale Juliene przyglądała im się z przerażeniem. Sigrun doprowadziła ją do płaczu. — Wiesz co ona ci teraz zrobi?— spytał cierpko dziewczynkę, nie zbliżając się już do niej. — Weźmie cię na dół, do piwnicy. Przywiąże cię w kącie i ukarze. Twoja krew tu nic nie znaczy. Jesteś córką ojca i babki, upośledzona, mała i głupia. Na nic nam się nie przydasz — skłamał, zadzierając brodę. — Idźcie. Naucz ją dycypliny, Rookwood — warknął, wyciągając paczkę papierosów. Pstryknięciem odpalił, odsunął się na bok, z pogardą i niechęcią patrząc na córkę Samaela. gdyby tylko tu był, gdyby tylko widział, jaka jego dziewczynka jest dzielna i silna — byłby dumny. On też wewnętrznie. Bo będzie potężnym obskurodzicielem.
[size=10]| zastraszam[/size]
Juliene Avery:
zastraszanie: 137/200
Organus dolor
Eliksir osłabiając
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
Nie odpowiedziała, ale lśniące od złości brązowe tęczówki jasno mówiły nie. Czuła wobec bliźniaczego brata gniew, złość i żal. Ich więź słabła, uczucie się wypalało, nie zdążyła jednak zapomnieć o nim całkiem. Jego wspomnienie wciąż było czymś więcej, niż ostrym kamieniem w bucie. W obecności Mulcibera siliła się na żarty, choć w głębi ducha bynajmniej nie było jej do śmiechu; chciała po prostu wiedzieć - czy żyje, czy jest martwy. Znać odpowiedź na pytanie dlaczego tam został, dlaczego nie powrócił? Co robił i z kim? Sądziła, że Mulciber nigdy tego nie zrozumie, tak często zapominał, że i on rozwijał się w łonie matki, gdy drugie serce biło obok. On i Graham wychowali się osobno, czy można było to w ogóle porównywać?
Rozgniewany wyraz na twarzy Sigrun nie zmienił się ani na chwilę, gdy Mulciber zawtórował jej wściekłym krzykiem, przyjmując agresywną postawę, natarczywy ton; rzadko widziała go takim, był człowiekiem opanowanym, nie muszącym podnosić głosu, aby wzbudzić lęk i szacunek, samą swą postawą emanować realną groźbą. W jego przypadku zimne spojrzenie stalowoszarych tęczówek, zimny ton głosu byłoby po stokroć bardziej przerażające, niepokojące, od krzyku. Upośledzona dziewczynka była jednak zbyt głupia, aby to pojąć; wyjątkowo oporna na próby wzbudzenia w niech strachu i zawstydzenia. Powoli udawało przełamywać się ten bezsensowny opór. Z niewiele rozumiejących oczu popłynęły gęsto łzy; Sigrun szarpnęła boleśnie Julie za włosy, zmuszając aby spojrzała na Mulcibera, który trwał na swoim miejscu, jakby brzydził się do niej podejść.
Córka swego ojca i babki, czy dobrze zrozumiała? Nie wzbudziło to w Sigrun większych emocji, może jedynie ciekawość; sama dopuszczała się potwornych niemoralności, nie widząc w tym nic złego. Zakazany owoc smakował najlepiej, czyż nie? Matka natura nie miała jednak wobec podobnych praktyk litości, odcisnęła na twarzy Julie winę rodziców przez wyraźne upośledzenie.
- Ostrzegaliśmy cię, pamiętasz? To wszystko twoja wina. Byłaś głupia, że nie posłuchałaś. On ma rację. Zasłużyłaś na bardzo bolesną karę. To, co czułaś przed chwilą, to nic, rozumiesz, Julie? - mówiła do niej, nie przestając szarpać dziewczynkę za włosy, to w jedną, to w drugą stronę; eliksir znacznie ją osłabił, a odczuwany lęk dawał się we znaki. Zaczęła kwilić i mamrotać coś zupełnie niezrozumiale. - Nie szarp się, bo wyłamię ci wszystkie palce. Idziemy - warknęła na nią, ciągnąc dziewczynkę w kierunku schodów, najpewniej prowadzących do piwnicy; czy były tam inne dzieci? Ile ich tu trzymał? Skąd je wytrzasnął? Te i kilka innych pytań kłębiło się w głowie Rookwood, zamierzała zadać je wszystkie, gdy upora się już z niesforną panienką Avery.
Zdołała uczynić jednak kilka kroków. Palce zaciśnięte na brudnych, jasnych loczkach poluźniły uścisk; jęk bólu tym razem wydarł się z ust Sigrun. Ogień. Jej trzewia zaczęły płonąć, wypalać się od środka, ból był ogromny. Zadrżała, chwiejąc się się wyraźnie; odwróciła w kierunku Ramseya, posyłając mu błyskawicę wściekłego spojrzenia, nie zdołała jednak wyrzec nic. Wargi rozchyliły się tylko po to, aby popłynęła z nich krew; krztusiła się nią, a w środku nadal płonęła niemal szatańska pożoga. Oczy Sigrun zaszły mgłą, kiedy osuwała się bezwiednie na posadzkę, tracąc przytomność; osunięcie się w chłodną, lepką ciemność było w tamtym momencie wybawieniem. Strużka czerwonej, bladej krwi popłynęła wartko z kącika ust.
| zastraszam Julie, po czym umieram
Rozgniewany wyraz na twarzy Sigrun nie zmienił się ani na chwilę, gdy Mulciber zawtórował jej wściekłym krzykiem, przyjmując agresywną postawę, natarczywy ton; rzadko widziała go takim, był człowiekiem opanowanym, nie muszącym podnosić głosu, aby wzbudzić lęk i szacunek, samą swą postawą emanować realną groźbą. W jego przypadku zimne spojrzenie stalowoszarych tęczówek, zimny ton głosu byłoby po stokroć bardziej przerażające, niepokojące, od krzyku. Upośledzona dziewczynka była jednak zbyt głupia, aby to pojąć; wyjątkowo oporna na próby wzbudzenia w niech strachu i zawstydzenia. Powoli udawało przełamywać się ten bezsensowny opór. Z niewiele rozumiejących oczu popłynęły gęsto łzy; Sigrun szarpnęła boleśnie Julie za włosy, zmuszając aby spojrzała na Mulcibera, który trwał na swoim miejscu, jakby brzydził się do niej podejść.
Córka swego ojca i babki, czy dobrze zrozumiała? Nie wzbudziło to w Sigrun większych emocji, może jedynie ciekawość; sama dopuszczała się potwornych niemoralności, nie widząc w tym nic złego. Zakazany owoc smakował najlepiej, czyż nie? Matka natura nie miała jednak wobec podobnych praktyk litości, odcisnęła na twarzy Julie winę rodziców przez wyraźne upośledzenie.
- Ostrzegaliśmy cię, pamiętasz? To wszystko twoja wina. Byłaś głupia, że nie posłuchałaś. On ma rację. Zasłużyłaś na bardzo bolesną karę. To, co czułaś przed chwilą, to nic, rozumiesz, Julie? - mówiła do niej, nie przestając szarpać dziewczynkę za włosy, to w jedną, to w drugą stronę; eliksir znacznie ją osłabił, a odczuwany lęk dawał się we znaki. Zaczęła kwilić i mamrotać coś zupełnie niezrozumiale. - Nie szarp się, bo wyłamię ci wszystkie palce. Idziemy - warknęła na nią, ciągnąc dziewczynkę w kierunku schodów, najpewniej prowadzących do piwnicy; czy były tam inne dzieci? Ile ich tu trzymał? Skąd je wytrzasnął? Te i kilka innych pytań kłębiło się w głowie Rookwood, zamierzała zadać je wszystkie, gdy upora się już z niesforną panienką Avery.
Zdołała uczynić jednak kilka kroków. Palce zaciśnięte na brudnych, jasnych loczkach poluźniły uścisk; jęk bólu tym razem wydarł się z ust Sigrun. Ogień. Jej trzewia zaczęły płonąć, wypalać się od środka, ból był ogromny. Zadrżała, chwiejąc się się wyraźnie; odwróciła w kierunku Ramseya, posyłając mu błyskawicę wściekłego spojrzenia, nie zdołała jednak wyrzec nic. Wargi rozchyliły się tylko po to, aby popłynęła z nich krew; krztusiła się nią, a w środku nadal płonęła niemal szatańska pożoga. Oczy Sigrun zaszły mgłą, kiedy osuwała się bezwiednie na posadzkę, tracąc przytomność; osunięcie się w chłodną, lepką ciemność było w tamtym momencie wybawieniem. Strużka czerwonej, bladej krwi popłynęła wartko z kącika ust.
| zastraszam Julie, po czym umieram
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Obserwował ze spokojem, jak Sigrun odprowadza dziewczynkę do schodów, jak kieruje swoje kroki w jej kierunku, a potem puszcza jej potargane kłaki i pozwala jej uciec. Julienne zaczęła krzyczeć. Była przerażona, obolała, zmęczona i głodna. Pisk dziecka rozbrzmiał w suchych i pustych ścianach Gwiezdnego Proroka. Ale nie patrzył już na nią, a na Rookwood, która powoli odwróciła się w jego kierunku, pewnie by coś rzec. Wyglądała tak, jakby chciała mu wygarnąć, że nie uprzedził jej, z czym owa misja może się wiązać; jakby miała mu do zarzucenia brak pomocy, brak ingerencji w tą sytuację — w istocie, wszak tylko stał i spoglądał w jej kierunku, ze stoickim spokojem, obojętnością, nie wzruszoną krwią, która bryzgnęła z jej ust na ubranie i podłoge. Nawet nie drgnął, patrząc jak upada. Podłoga zadrżała; osadzający się na niej kurz nieznacznie uniósł się, ale nie dostrzegał go, w ogóle nie zwracał na to uwagi. Patrzył na Julienne, która z krzykiem rzuciła się biegiem do piwnicy, przez otwarte drzwi. Teraz to tam w ciemności i w mroku czuła się najbezpieczniej, w otaczającej ją ciszy i szlochu innych dzieci. Bo wiedziała, że tam były. Inne, równie bezbronne i niewinne, podzielające jej marny los.
Dopiero kiedy zniknęła ruszył w tamtym kierunku, zamknął za nią drzwi na klucz i kucnął przy Rookwood. Wpierw przyjrzał jej się uważnie, spoglądając na jej twarz. Odgarnął jej włosy do tylu, część z nich posklejała się już od krwi, a cienkie smugi zabarwiły policzek, kiedy robił to — delikatnie, subtelnie, ledwie muskając jej skórę opuszkami palców. Westchnął cicho. Obrócił ją na plecy i obejrzał ją dokładnie. Poza zbyt głęboko rozpiętym dekoltem nie dostrzegł niczego ciekawego. Wziął jej różdżkę, wetknął sobie za pas, a potem okrył się ciemnym płaszczem. Wiedział, że nic jej nie będzie, do lecznicy uzdrowicielki mieli zaledwie kilka kroków. Zaciągnąwszy kaptur na głowę pochylił się nad nią i wziął ją na ręce. Nie miał za wiele siły, wymagało to od niego jej sporo, ale czarna perła wspomagała go po tym, jak Azkaban i jego wspomnienie odebrało mu siły i kilka kilogramów. Tamten czas przeminął, klub pojedynków wymagał od niego poprawy sprawności, starał się jadać więcej. Musiał spróbować — ułożył ją sobie wygodnie; twarz opadła mu na szyję, brudząc krwią i ciemną koszulę i policzek, a następnie wyniósł ją z Proroka i powoli, na tyle na ile pozwalały mu możliwości, zaniósł do lecznicy Cassandry.
| ztx2
Juliene Avery:
zastraszanie: 290/200
Organus dolor
Eliksir osłabiający
Dopiero kiedy zniknęła ruszył w tamtym kierunku, zamknął za nią drzwi na klucz i kucnął przy Rookwood. Wpierw przyjrzał jej się uważnie, spoglądając na jej twarz. Odgarnął jej włosy do tylu, część z nich posklejała się już od krwi, a cienkie smugi zabarwiły policzek, kiedy robił to — delikatnie, subtelnie, ledwie muskając jej skórę opuszkami palców. Westchnął cicho. Obrócił ją na plecy i obejrzał ją dokładnie. Poza zbyt głęboko rozpiętym dekoltem nie dostrzegł niczego ciekawego. Wziął jej różdżkę, wetknął sobie za pas, a potem okrył się ciemnym płaszczem. Wiedział, że nic jej nie będzie, do lecznicy uzdrowicielki mieli zaledwie kilka kroków. Zaciągnąwszy kaptur na głowę pochylił się nad nią i wziął ją na ręce. Nie miał za wiele siły, wymagało to od niego jej sporo, ale czarna perła wspomagała go po tym, jak Azkaban i jego wspomnienie odebrało mu siły i kilka kilogramów. Tamten czas przeminął, klub pojedynków wymagał od niego poprawy sprawności, starał się jadać więcej. Musiał spróbować — ułożył ją sobie wygodnie; twarz opadła mu na szyję, brudząc krwią i ciemną koszulę i policzek, a następnie wyniósł ją z Proroka i powoli, na tyle na ile pozwalały mu możliwości, zaniósł do lecznicy Cassandry.
| ztx2
Juliene Avery:
zastraszanie: 290/200
Organus dolor
Eliksir osłabiający
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
wybierz datę
Mieli to sobie odbić. Bo udowadniać niczego nie musieli. Ich pożegnanie było oszczędne, oschłe, zdawkowa wymiana zdań na progu poniesionej klęski, o której mówiło się trudno i niechętnie. Po prawdzie, ledwo uszli z życiem, fartem nie wylądowali skuci magicznymi kajdankami na dołku z zarzutami znacznie poważniejszymi niż wejście na teren zamknięty przez Ministerstwo Lekcję z tego wolał wyciągnąć samodzielnie, jego wnioski mogły nie pokrywać się z wyrokami Ramseya. Istotny wydał mu się fakt, że rudy wyrównał rachunki i doprowadził do remisu w jego prywatnych statystykach. Suknisyn, dorwałby go chętnie w prawdziwym pojedynku. Otwarty teren, dwie różdżki, żadnego chowania się ze plecami kumpla-olbrzyma. Splunął pod nogi, stukając cholewami skórzanych butów o nierówny bruk i omijając szerokim łukiem szczurze truchło. Ostatnio wszędzie było ich pełno. Martwe, z napuchniętymi brzuchami w różnym stanie rozkładu. Cuchnęły tak, że nawet bezpańskie, zawszone i wiecznie głodne koty ich nie ruszały. Były chore, a skoro zaraza dotknęła szkodniki, tylko patrzeć, jak zaatakuje ludzi. Obserwował to od lat, niemy, ale bystry świadek żerującej biologicznej pułapki. Historia nie kłamała i nigdy nie dawała złego przykładu - jeśli już, to dla przestrogi, próbując uchronić współczesnych przed pułapkami, w jakie wpadli ich przodkowie. Zaczynało się przecież niewinnie, od gnilnego smrodu na ulicach. Zawsze. I jak dotąd bagatelizowano te sygnały, budząc się w mieście zasyfionym, pełnym robactwa, przejętego przez bród i choroby. Szlamy. Charłaki. Pałętały się po ulicach bez wstydu, bez żenady, ważąc się kroczyć tym samym chodnikiem i nie spuszczać z tonu, kiedy ich mijał. Gdyby cofnąć się trochę w czasie, ich rodzina miała takie prawo i taką władzę, by na własnej ziemi rozporządzać mieniem - żywy inwentarz, przypadły w udziale wraz z gruntem - wedle uznania. Powiesić, przywiązać do gardła wór kamieni i wrzucić do rzeki, zakuć w dyby i pozostawić na kilka dni, łaskawie i godnie uśmiercić zaklęciem, życie i śmierć leżało ich w gestii, ważyli losy jak królowie. Nie tęsknił do tego, rzecz znał jedynie z roczników i zakurzonych tomiszczy, ale brakowało mu spójnej sprawiedliwości, gdzie im oddawano co boskie, a reszcie, cóż... przysługiwała wolna wola. W stosownym zakresie.
Mieli powrócić do tego bardzo bolesnym kołem. Czarny Pan rósł w siłę i nie pozostawiał złudzeń, że oczyści Anglię z robactwa. Z Londynu mógłby się nie ostać kamień na kamieniu, nie istniały niewinne ofiary. Nagliło, aby wybrać stronę, on zrobił to już dawno, choć Mroczny Znak na jego przedramieniu nadal nie wyblakł. Miał już taki pozostać: smoliście czarny, wypukły, odpychający. I zakryty, spod mankietu drogiej koszuli nie było widać tuszu, a Rowle prezentował się zaskakująco schludnie. Nawet nie w stosunku do otoczenia, ale jak na faktyczne szlacheckie standardy. Włosy błyszczały od pomady, broda była równo przycięta, a ciepłe oczy połyskiwały uprzejmą stanowczością. Przeczuwał, że nadrobi za Mulcibera, ojcem był podwójnym i wiedział, jak obchodzić się z dziećmi. Spotkał go na rogu, tuż przy Gwiezdnym Proroku, właściwie na niego wpadając. Ramsey wyłonił się z kłębów czarnej mgły nagle, hamując impet Magnusa, w ocenie Rowle'a, zrobił to specjalnie.
-Coś, co powinienem wiedzieć? - spytał konkretnie, pragnąc uściślić ewentualne luźne wątki. Słyszał, że część dzieci uraczono już drobnymi karami cielesnymi, że większość przemieniła się w kwilące i popiskujące zwierzątka, reagujące tak, jak je szkolono. Nie poddać się dyscyplinie oznaczało natychmiastową śmierć, a te biedne istotki instynktownie chroniły swoje wątłe życia, nie wiedząc, że tak naprawdę jedynie przedłużały swoje katusze.
-Chcę się zabrać za tego chłopaka - oznajmił, w tym względzie płeć nie pozostawała bez znaczenia. Dziewczynki z natury były słabsze, on powinien wytrzymać dłużej - wszystkie trzymasz w piwnicy? - spytał, zatrzymując się w pół kroku na schodach prowadzących do podziemi. Miał nadzieję, że są w klatkach, horda wygłodniałych małych potworów, szalenie niebezpiecznych, ale też nie zdających sobie z tego sprawy.
Mieli to sobie odbić. Bo udowadniać niczego nie musieli. Ich pożegnanie było oszczędne, oschłe, zdawkowa wymiana zdań na progu poniesionej klęski, o której mówiło się trudno i niechętnie. Po prawdzie, ledwo uszli z życiem, fartem nie wylądowali skuci magicznymi kajdankami na dołku z zarzutami znacznie poważniejszymi niż wejście na teren zamknięty przez Ministerstwo Lekcję z tego wolał wyciągnąć samodzielnie, jego wnioski mogły nie pokrywać się z wyrokami Ramseya. Istotny wydał mu się fakt, że rudy wyrównał rachunki i doprowadził do remisu w jego prywatnych statystykach. Suknisyn, dorwałby go chętnie w prawdziwym pojedynku. Otwarty teren, dwie różdżki, żadnego chowania się ze plecami kumpla-olbrzyma. Splunął pod nogi, stukając cholewami skórzanych butów o nierówny bruk i omijając szerokim łukiem szczurze truchło. Ostatnio wszędzie było ich pełno. Martwe, z napuchniętymi brzuchami w różnym stanie rozkładu. Cuchnęły tak, że nawet bezpańskie, zawszone i wiecznie głodne koty ich nie ruszały. Były chore, a skoro zaraza dotknęła szkodniki, tylko patrzeć, jak zaatakuje ludzi. Obserwował to od lat, niemy, ale bystry świadek żerującej biologicznej pułapki. Historia nie kłamała i nigdy nie dawała złego przykładu - jeśli już, to dla przestrogi, próbując uchronić współczesnych przed pułapkami, w jakie wpadli ich przodkowie. Zaczynało się przecież niewinnie, od gnilnego smrodu na ulicach. Zawsze. I jak dotąd bagatelizowano te sygnały, budząc się w mieście zasyfionym, pełnym robactwa, przejętego przez bród i choroby. Szlamy. Charłaki. Pałętały się po ulicach bez wstydu, bez żenady, ważąc się kroczyć tym samym chodnikiem i nie spuszczać z tonu, kiedy ich mijał. Gdyby cofnąć się trochę w czasie, ich rodzina miała takie prawo i taką władzę, by na własnej ziemi rozporządzać mieniem - żywy inwentarz, przypadły w udziale wraz z gruntem - wedle uznania. Powiesić, przywiązać do gardła wór kamieni i wrzucić do rzeki, zakuć w dyby i pozostawić na kilka dni, łaskawie i godnie uśmiercić zaklęciem, życie i śmierć leżało ich w gestii, ważyli losy jak królowie. Nie tęsknił do tego, rzecz znał jedynie z roczników i zakurzonych tomiszczy, ale brakowało mu spójnej sprawiedliwości, gdzie im oddawano co boskie, a reszcie, cóż... przysługiwała wolna wola. W stosownym zakresie.
Mieli powrócić do tego bardzo bolesnym kołem. Czarny Pan rósł w siłę i nie pozostawiał złudzeń, że oczyści Anglię z robactwa. Z Londynu mógłby się nie ostać kamień na kamieniu, nie istniały niewinne ofiary. Nagliło, aby wybrać stronę, on zrobił to już dawno, choć Mroczny Znak na jego przedramieniu nadal nie wyblakł. Miał już taki pozostać: smoliście czarny, wypukły, odpychający. I zakryty, spod mankietu drogiej koszuli nie było widać tuszu, a Rowle prezentował się zaskakująco schludnie. Nawet nie w stosunku do otoczenia, ale jak na faktyczne szlacheckie standardy. Włosy błyszczały od pomady, broda była równo przycięta, a ciepłe oczy połyskiwały uprzejmą stanowczością. Przeczuwał, że nadrobi za Mulcibera, ojcem był podwójnym i wiedział, jak obchodzić się z dziećmi. Spotkał go na rogu, tuż przy Gwiezdnym Proroku, właściwie na niego wpadając. Ramsey wyłonił się z kłębów czarnej mgły nagle, hamując impet Magnusa, w ocenie Rowle'a, zrobił to specjalnie.
-Coś, co powinienem wiedzieć? - spytał konkretnie, pragnąc uściślić ewentualne luźne wątki. Słyszał, że część dzieci uraczono już drobnymi karami cielesnymi, że większość przemieniła się w kwilące i popiskujące zwierzątka, reagujące tak, jak je szkolono. Nie poddać się dyscyplinie oznaczało natychmiastową śmierć, a te biedne istotki instynktownie chroniły swoje wątłe życia, nie wiedząc, że tak naprawdę jedynie przedłużały swoje katusze.
-Chcę się zabrać za tego chłopaka - oznajmił, w tym względzie płeć nie pozostawała bez znaczenia. Dziewczynki z natury były słabsze, on powinien wytrzymać dłużej - wszystkie trzymasz w piwnicy? - spytał, zatrzymując się w pół kroku na schodach prowadzących do podziemi. Miał nadzieję, że są w klatkach, horda wygłodniałych małych potworów, szalenie niebezpiecznych, ale też nie zdających sobie z tego sprawy.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kilka miesięcy spędzonych w grobowych ciemnościach, w zimnie, odizolowaniu od świata, czyniło te dzieci słabymi, skrzywdzonymi i ułomnymi stworkami ledwie utrzymującymi się przy życiu. Część z nich ten czas doprowadził na sam skraj. Nie chorowały, ale były słabe i wycieńczone — pożywienia dostawały niewiele, całymi dniami przesiadywały w kątach, przyzwyczajone już do ciemności. Głodne ssały paluszki, które od obdrapywania ścian były zakrwawione i spulchnione. Odwiedzał je codziennie, uzupełniając im wodę, przynosząc jedzenie, monitorując ich stan i samopoczucie. Resztki z obiadu Cassandry były niegdyś rarytasem, nie dbał o nie tak, by zapewnić im przynajmniej częściowo urozmaicony posiłek. Jedząc mało, jak na mężczyznę w jego wieku, przynosił im zamiast resztek bochenki chleba i ser, byle tylko zapełnić ich poskurczane brzuszki i utrzymać przy życiu aż do zakończenia badań. Obserwował je też. Prowadził notatki; cofał się w nich podczas swoich analiz, widząc przebieg i zachodzące w ich zachowaniu zmiany. Uczył się ich obsługi, uczył się postępowania, które miało mu zapewnić odpowiednie efekty. Analizował je, coraz częściej podejmując z nimi próby rozmów — łagodnym, fałszywie opiekuńczym tonem. W tym procesie nie chodziło bowiem o samą ich krzywdę, a nauczanie ich, że magia w nich drzemiąca jest zła. Ironicznie, próbował z czarodziejów uczynić coś na wzór charłaków, istot, w których energia nie służyła machaniu różdżką, a siania grozy i zniszczenia. Nie wiedział na jaką skalę się to uda, czy obskurusy wywoływane w dobach anomalii będą silniejsze czy słabsze, czy obskurodziciele przeżyją tak intensywny i przyspieszony cykl. Wiedział, że te rodziły się latami, ale stawiał wszystko na jedną kartę.
Wbrew temu, co okazywał — uważał, że wiedza rodzicielska Magnusa, nawet jeśli była niewielka w porównaniu do jego urodziwej małżonki, czy szeregu guwernantek, które dbały o rozwój ich pociech — miała być cenna w eksperymentach, które przeprowadzał. Magnus powinien wiedzieć, jak się obchodzić z dziećmi, zna ich zachowania, słabości, naturę. Był przekonany, że będzie wiedział jak to wykorzystać, by odpowiednio pokierować dziećmi. Istota tych badań nie była mu zupełnie obca. Zakładał więc, że samodzielnie będzie potrafił obrać właściwe tory. Wyłonił się z czarnej mgły, zatrzymując tuż przed nim. Powitany od razu rzeczowym pytaniem, odpowiedział mu bez zbędnej zwłoki:
— To zależy, czy chcesz stać się najpierw miłym wujkiem, czy przejść do konkretów — odpowiedział leniwie, zatrzymując spojrzenie na jego bystrych oczach. — Muszą wiedzieć, że karzesz je przez to, że używają magii — wyjaśnił mu od razu, nie czekając na jego odpowiedź. — Muszą żyć w przeświadczeniu, że magia jest zła i spróbować ją stłumić w sobie, by przeżyć.— Niektóre z dzieci były już skrajnie wyczerpane, ale zwlekał z poproszeniem Cassandry o pomoc w tym zakresie. Gówniarzeria mogła uczynić jej więcej szkody, niż w perspektywie czasu przynieść mu pożytku. Nie zamierzał uzdrowicielki narażać na niepotrzebne ryzyko. Nie, kiedy nosiła w łonie jego dziecko. — Nie mają pojęcia, że nie mają wpływu na powstałe anomalie.— Wykorzystywał je do przyspieszenia prac nad obskurusem. Pojawiały się samoistnie, dzieci je wywoływały od niechcenia, były więc niebezpiecznym, ale dobrym bodźcem.
Cofnął się, by otworzyć by mu drzwi do lokalu. Uprzejmie puścił go przodem, wnętrze pozostawało niezmienne, odkąd był tu po raz ostatni z Deirdre, by zabezpieczyć ściany. — Tego, którego przyprowadził Hjalmar? Jak mu było? Jamie?— Na jego twarzy pojawił się pogodny, lekki uśmiech. Mógł być złośliwy, mógł zajść po dziewczynkę. Była tam jedna taka, podobna do jego córki, ale nie zamierzał narażać własnych badań tylko po to, by dopiec Rowle'owi. DO piwnicy zszedł przed nim. Rozejrzał się dookoła.
— Jimmy — zawołał go, odszukując chłopca wzrokiem w ciemnościach. — Ktoś po ciebie przyszedł. Wygląda na to, że jesteś wolny — skłamał gładko i ruszył z powrotem w stronę schodów na górę. To tam, przeprowadzał wszystkie eksperymenty, z dala od innych dzieci, nie na widoku.
Chłopiec niepewnie ruszył w stronę schodów, zbliżył się do Magnusa, obdarzając go nienawistnym spojrzeniem. On najmniej rozumiał ze wszystkich dzieci, był najbardziej roszczeniowy, zły, rozgniewany. Doszedł do nich najpóźniej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Nie widział ich jeszcze na własne oczy. Słyszał kwilenie dobiegające z zawilgoconej piwnicy, gdy zawitał tu ostatnio, by umocnić magią przestrzeń Proroka, podejrzewał, co działo się z nieletnimi lokatorami sutereny, lecz to wszystko. Miał inne zadania, niż troszczenie się o ich laboratoryjne szczurki, a był pewny, że pozostawione pod kluczem wzrastały i tak - mniej żwawe co prawda i ruchliwe, nieco bardziej małomówne i wycofane, ale jednak - zdrowe. Ciekawiła go ta trzódka, chętnie by je sobie obejrzał: podczas drzemki, gdy ich skłębiona magia również będzie odpoczywać. Miały zaburzony cykl dnia, Mulciber wspominał o tym, bez znaczenia były pory, bo w zatęchłych pokojach Proroka i tak wiecznie panowała migotliwa ciemność, lejąca się, duszna, martwa. Nieregularne sypianie i tak samo zaprzestanie cykliczności w lichych posiłkach, uczyniło te małe istotki gotowymi na każde zawołanie. Może niechętnie, ale potulnie, spolegliwie, w strachu przed fizycznym następstwem nieposłuszeństwa. Dla świata już były martwe, pochowane w jednym, wspólnym grobowcu; niedługo prym wśród nauk będzie wieść tu czysta arytmetyka, a usuwanie dzieci jednego po drugim stanie się tylko kolejnym rachunkiem matematycznym dążącym do wyzerowania istot tak słabego stanu. Ogromnie intrygowała go ta bierność i zachowanie wśród ofiar statusu quo, bo odkąd wtrącono ich do piwnicy, znaleźli się w takiej samej sytuacji. Krew przestała mieć znaczenie, przemieszano je jak zwierzęta, a rola Panów tym wyraźniej się ukonstytuowała. Nie zajmowali się tresowanymi małpkami, lecz pojawił się element rygoru, uprzedzania wyraźnych pragnień - dzieci musiały zachowywać się dobrze. Były pojętne, system kar i nagród sprawdzał się zawsze... a same kary dosadnie przemawiały do żywej, bujnej wyobraźni malców jedynie nasłuchujących, co działo się nad nimi, próbującymi dopasować przenikliwe, żałosne dźwięki do konkretnego rodzaju bólu i wytworzyć sobie nań odporność, kiedy przyjdzie ich kolej. Bez powodzenia, przewidywali cierpienia o szerokiej skali i niemożliwej do odgadnięcia rozpiętości. Trzymanie dzieci w dosłownej ciemnicy przynosiło skutki, podobnie jak i zamknięcie ich w tej drugiej, gorszej, metaforycznej. Niewiedzy, niepewności i ustawicznego lęku, gdzie po omacku wiecznie czujne, choć znużone i wyczerpane, drżały przed wywołaniem swego imienia.
-Najlepszy wujek również karze za nieposłuszeństwo - odparł krótko, spoglądając przy tym znacząco na Ramseya - chociaż czyni to z niewysłowioną przykrością - dokończył, jemu wpojono dyscyplinę innymi metodami, ale zahartował się w Durmstrangu, gdzie za przewiny były jasno określone konsekwencje, dopadające także ulubieńców profesorów. W tym jego: co przyniosło efekt lepszy od razów ciężką, ojcowską ręką. Czy raczej ręką guwernera, którym wysługiwał się Rowle senior.
-Jak wiele znoszą? - dopytał asekuracyjnie, Mulciber musiał już mieć odpowiednie wyczucie, a ponadto wiedzę o ich bieżącym stanie. Zdrowe, rosłe dziecko w pełni sił posiadało inną odporność niż niedożywiony malec odizolowany od świata - zauważyłeś już jakieś postępy w tej materii? Potrafią ograniczać swoje zdolności? Choćby na chwilę? - uniósł brew, oczekując na jasny raport. Ktoś tak skrupulatny jak Mulciber prawdopodobnie posiadał dokładnie sporządzone raporty opisujące każdą ze swych pociech - ktoś prócz ciebie ich dogląda? - rzucił, dobywając z kieszeni różdżkę i od niechcenia obracając ją między długimi palcami. Deirdre? Cassandra? Chciał wiedzieć, kto jeszcze zaangażował się we wsparcie tego diabelskiego przedszkola i czy dzieci faktycznie miały cień szansy na przeżycie do czasu finału.
-Jimmy - poprawił go machinalnie, opierając się o gzyms nieużywanego kominka - w Proroku było przejmująco zimno, wiatr hulał między luźnymi deskami, ale nikt się tym nie przejmował, palenie tu implikowało ryzyko - czekając, aż ujrzy swojego dzisiejszego fantoma. Wyglądał marnie, blady, o podkrążonych oczach, potarganych włosach i zaciśniętych w złości ustach. Poznał Magnusa, bo zacisnął piąstki, co dało komiczny efekt, cały aż trząsł się z zimna. Miał na sobie poszarpaną koszulę, ubrudzone spodnie, obraz nędzy i rozpaczy. Milczał, nie ufał im, łypał tylko na niego spode łba, zrozumiawszy, że został oszukany, że wcale nie może wyjść. Może już zrozumiał, że zostanie tu na zawsze.
-Jimmy - rzekł Magnus, wcale przyjaznym tonem, nie ruszając się ze swego posterunku. Właściwie ani drgnął, pozostawał rozluźniony i swobodny, różdżkę miał ukrytą w rękawie. Najpierw chciał z nim pomówić - wiem, że używacie magii. Ty i inne dzieci - zaczął na pozór sympatycznie, ot, proste stwierdzenie, nawet nie pytanie, tylko po to, aby zagaić rozmowę - Nikt ci nie mówił, że nie możecie tego robić? - spytał, nie zmieniając ani odrobinę wyrazu twarzy, spokojnego, ocierającego się o surowe współczucie - nie wolno wam. To złe i nienaturalne. Jesteście potworami. Ile razy skrzywdziłeś swoją mamę, Jimmy? Właśnie dlatego kazała, żebyśmy cię zabrali. Nie chciała cię już - powiadomił chłopaka, leniwie zaciągając się papierosem.
-Aquassus - wycelował w dziecko różdżką od niechcenia i lekko nią smagnął. Niech poczuje, jak boli - zaklęcie nie wyzuje go z sił, co najwyżej namąci w głowie. Jeszcze z nim nie skończyli.
-Najlepszy wujek również karze za nieposłuszeństwo - odparł krótko, spoglądając przy tym znacząco na Ramseya - chociaż czyni to z niewysłowioną przykrością - dokończył, jemu wpojono dyscyplinę innymi metodami, ale zahartował się w Durmstrangu, gdzie za przewiny były jasno określone konsekwencje, dopadające także ulubieńców profesorów. W tym jego: co przyniosło efekt lepszy od razów ciężką, ojcowską ręką. Czy raczej ręką guwernera, którym wysługiwał się Rowle senior.
-Jak wiele znoszą? - dopytał asekuracyjnie, Mulciber musiał już mieć odpowiednie wyczucie, a ponadto wiedzę o ich bieżącym stanie. Zdrowe, rosłe dziecko w pełni sił posiadało inną odporność niż niedożywiony malec odizolowany od świata - zauważyłeś już jakieś postępy w tej materii? Potrafią ograniczać swoje zdolności? Choćby na chwilę? - uniósł brew, oczekując na jasny raport. Ktoś tak skrupulatny jak Mulciber prawdopodobnie posiadał dokładnie sporządzone raporty opisujące każdą ze swych pociech - ktoś prócz ciebie ich dogląda? - rzucił, dobywając z kieszeni różdżkę i od niechcenia obracając ją między długimi palcami. Deirdre? Cassandra? Chciał wiedzieć, kto jeszcze zaangażował się we wsparcie tego diabelskiego przedszkola i czy dzieci faktycznie miały cień szansy na przeżycie do czasu finału.
-Jimmy - poprawił go machinalnie, opierając się o gzyms nieużywanego kominka - w Proroku było przejmująco zimno, wiatr hulał między luźnymi deskami, ale nikt się tym nie przejmował, palenie tu implikowało ryzyko - czekając, aż ujrzy swojego dzisiejszego fantoma. Wyglądał marnie, blady, o podkrążonych oczach, potarganych włosach i zaciśniętych w złości ustach. Poznał Magnusa, bo zacisnął piąstki, co dało komiczny efekt, cały aż trząsł się z zimna. Miał na sobie poszarpaną koszulę, ubrudzone spodnie, obraz nędzy i rozpaczy. Milczał, nie ufał im, łypał tylko na niego spode łba, zrozumiawszy, że został oszukany, że wcale nie może wyjść. Może już zrozumiał, że zostanie tu na zawsze.
-Jimmy - rzekł Magnus, wcale przyjaznym tonem, nie ruszając się ze swego posterunku. Właściwie ani drgnął, pozostawał rozluźniony i swobodny, różdżkę miał ukrytą w rękawie. Najpierw chciał z nim pomówić - wiem, że używacie magii. Ty i inne dzieci - zaczął na pozór sympatycznie, ot, proste stwierdzenie, nawet nie pytanie, tylko po to, aby zagaić rozmowę - Nikt ci nie mówił, że nie możecie tego robić? - spytał, nie zmieniając ani odrobinę wyrazu twarzy, spokojnego, ocierającego się o surowe współczucie - nie wolno wam. To złe i nienaturalne. Jesteście potworami. Ile razy skrzywdziłeś swoją mamę, Jimmy? Właśnie dlatego kazała, żebyśmy cię zabrali. Nie chciała cię już - powiadomił chłopaka, leniwie zaciągając się papierosem.
-Aquassus - wycelował w dziecko różdżką od niechcenia i lekko nią smagnął. Niech poczuje, jak boli - zaklęcie nie wyzuje go z sił, co najwyżej namąci w głowie. Jeszcze z nim nie skończyli.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Przyjął odpowiedź Magnusa jak naukę. Miesiące spędzone z dziećmi, choć nigdy wcześniej nie miał wiele z nimi do czynienia, przyniosły doświadczenie i wiedzę w opiece nad nimi. Niezbyt dobrej, nie otrzymałby dzięki temu tytułu ojca roku, ale wystarczającej, by mógł ocenić potrzeby, pragnienia i bojaźnie najmłodszych. A na strachu i lęku znał się dość dobrze. Dzieciom z Proroka, potencjalnym obskurodzicielom zapewniał najbardziej podstawowe potrzeby i obserwował, jak zamiast rozwijać się stają ofiarami regresji. Maleństwa cofały się, dziczały, powoli przyzwyczajały się do takiego stanu rzeczy, zaczynając przyjmować go jako nową normalność, w której przyszło im się odnaleźć.
— Niewiele, to wciąż tylko dzieci. Ich wytrzymałość jest niewielka, a z każdym tygodniem ich stan jest coraz gorszy, są coraz mniej odporne na zaklęcia, eliksiry. Ale zdają się coraz więcej pojmować, reagują na kary odpowiednio, starają się podporządkować. Poza nim, ale on tu trafił najpóźniej. — ten chłopak, złapany przez Hjalmara i Magnusa początkowo wydawał się być buntownikiem, który planował ucieczki na tysiąc różnych sposobów. Trudno mu było jednak wydostać się stąd, dobrze zabezpieczyli to miejsce przed czynnikami anomalii, przewidując, że ich skupisko w postaci domowego przedszkola może zamienić ten stary, rozpadający się przybytek w kupę drzazg.
— To trudne do zaobserwowania teraz, kiedy anomalie wynaturzają nawet mugoli i naznaczają ich magią. Nie ma żadnej reguły, dzięki której można by stwierdzić, że samych anomalii jest dzięki temu mniej, a jeszcze trudniej odróżnić naturalne przejawy magii od anomalii. na razie eksperymentujemy w ciemno — odpowiedział mu w zamyśleniu, nie próbując ukrywać przed nim żadnych wyciągniętych z badań wniosków. — Ale dzieci są skruszone. Stosowane na nich praktyki przynajmniej emocjonalnie zdają się przynosić efekty. Szepczą po kątach, że nie chcę już więcej magii. Wystarczy, żeby postarały się trochę bardziej. Liczę na to, że kiedy anomalie ustaną nastąpi przełom. — A wraz z nimi, dzieci nagle z łatwością będą w stanie stłumić w sobie moc, powołując do życia pasożytniczą energię, którą będzie musiał nauczyć się kontrolować zanim przekaże ją Czarnemu Panu.
— Macnair zajął się nałożeniem na nich stworzonego przeze mnie zaklęcia, które zatrzyma obskurusa w osłonie, kiedy uaktywni się po raz pierwszy. Tsagairt, czy raczej Mericourt bywała tu, rzucając zaklęcia, Rookwood zadbała o to, by nie przestawały się bać. — Zamyślił się na moment. — Cassandra jest w gotowości, gdyby któreś z nich czuło się naprawdę źle. Zamierzam je utrzymać przy życiu jak najdłużej.— Liczył się ze stratami, dlatego nie ograniczał się do jednego, czy dwójki. Zdawał sobie sprawę, że każda próba badawcza wymagała poświęceń, nie każdy organizm był w stanie znieść tak samo wiele, a rozwój obskurusa wymagał silnego charakteru i odpowiedniego podłoża, na którego wpływało mnóstwo czynników niezależnych.
Przyprowadzenie Magnusowi Jimmiego pozwoliło mu na obserwację zachowania chłopca, który od samego początku dał upust nienawiści, jaką odczuwał do arystokraty. Pozostawił go w środku pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi do piwnicy — nie chciał, by spróbował tam uciec, albo zwołał pozostałe dzieci. Nie podejrzewał ich o mroczny plan, mający na celu powalić dwóch dorosłych i potężnych czarnoksiężników za sprawką niestabilnej, drzemiącej w nich mocy, ale posiadanie w szeregach małego buntownika zwiększało ryzyko podniesienia oporu. Zanotował w głowie reakcje chłopca, analizując jego zachowanie, kiedy Magnus się nim zajmował.
— Dobrze — powiedział z entuzjazmem, sięgając po stojącą na kontuarze ostatnią posiadaną fiolkę z eliksirem osłabiającym. Jimmy stał hardo, mierząc w Magnusa nienawistnym spojrzeniem, a kiedy ten wypowiedział inkantację, wyjątkowo silne zaklęcie trafiło małego chłopca w pierś. Upadł na ziemię, wijąc się, próbując za wszelką cenę nabrać powietrza w płuca. — Nie zabij go — przestrzegł Magnusa, ale wiedział, że będzie przy tym ostrożny. Odkorkował fiolkę i zbliżył się do chłopca, kiedy powoli zaczął się uspokajać, bo bardzo bolesnym doświadczeniu. Po jego pulchnych policzkach spłynęły łzy. Wsunął mu dłoń pod kark i napoił go eliksirem.
— Wypij to, pomoże ci. Chyba, że będziesz niegrzecznym chłopcem i będziesz stawiał opór, to cię w końcu zabije — powiedział, patrząc na niego z góry. — Wiesz co, Jimmy. Pogadajmy. twoja matka jest czarownicą? Ojciec?— spytał, a chłopiec załkał i pokiwał głową. — Twoi rodzice cierpią przez ciebie. Cierpią, bo masz w sobie trochę ich mocy, niewystarczająco, by okazać się użytecznym, ale tyle, by móc ich krzywdzić. I robiłeś to, prawda? Nie chciałeś, ale robiłeś. Jeśli wrócisz do domu, zabijesz ich. Będą cierpieć przez ciebie, a potem ty będziesz cierpieć razem z nimi. Jesteś pomyłką dla nich, błędem, który nigdy nie powinien się pojawić na tym świecie. I dopilnuję, żebyś wyzbył się tej magii. Będę przychodził do ciebie dzień po dniu i obcinał ci paluszki, a potem rączki, patrząc jak cierpisz. A im więcej będziesz pozwalał na to, by magia przejęła nad tobą kontrolę tym bardziej będę zły — warknął, podnosząc się z ziemi.
| Jimmy:
Aquasus
eliksir osłabiający
zastraszanie
— Niewiele, to wciąż tylko dzieci. Ich wytrzymałość jest niewielka, a z każdym tygodniem ich stan jest coraz gorszy, są coraz mniej odporne na zaklęcia, eliksiry. Ale zdają się coraz więcej pojmować, reagują na kary odpowiednio, starają się podporządkować. Poza nim, ale on tu trafił najpóźniej. — ten chłopak, złapany przez Hjalmara i Magnusa początkowo wydawał się być buntownikiem, który planował ucieczki na tysiąc różnych sposobów. Trudno mu było jednak wydostać się stąd, dobrze zabezpieczyli to miejsce przed czynnikami anomalii, przewidując, że ich skupisko w postaci domowego przedszkola może zamienić ten stary, rozpadający się przybytek w kupę drzazg.
— To trudne do zaobserwowania teraz, kiedy anomalie wynaturzają nawet mugoli i naznaczają ich magią. Nie ma żadnej reguły, dzięki której można by stwierdzić, że samych anomalii jest dzięki temu mniej, a jeszcze trudniej odróżnić naturalne przejawy magii od anomalii. na razie eksperymentujemy w ciemno — odpowiedział mu w zamyśleniu, nie próbując ukrywać przed nim żadnych wyciągniętych z badań wniosków. — Ale dzieci są skruszone. Stosowane na nich praktyki przynajmniej emocjonalnie zdają się przynosić efekty. Szepczą po kątach, że nie chcę już więcej magii. Wystarczy, żeby postarały się trochę bardziej. Liczę na to, że kiedy anomalie ustaną nastąpi przełom. — A wraz z nimi, dzieci nagle z łatwością będą w stanie stłumić w sobie moc, powołując do życia pasożytniczą energię, którą będzie musiał nauczyć się kontrolować zanim przekaże ją Czarnemu Panu.
— Macnair zajął się nałożeniem na nich stworzonego przeze mnie zaklęcia, które zatrzyma obskurusa w osłonie, kiedy uaktywni się po raz pierwszy. Tsagairt, czy raczej Mericourt bywała tu, rzucając zaklęcia, Rookwood zadbała o to, by nie przestawały się bać. — Zamyślił się na moment. — Cassandra jest w gotowości, gdyby któreś z nich czuło się naprawdę źle. Zamierzam je utrzymać przy życiu jak najdłużej.— Liczył się ze stratami, dlatego nie ograniczał się do jednego, czy dwójki. Zdawał sobie sprawę, że każda próba badawcza wymagała poświęceń, nie każdy organizm był w stanie znieść tak samo wiele, a rozwój obskurusa wymagał silnego charakteru i odpowiedniego podłoża, na którego wpływało mnóstwo czynników niezależnych.
Przyprowadzenie Magnusowi Jimmiego pozwoliło mu na obserwację zachowania chłopca, który od samego początku dał upust nienawiści, jaką odczuwał do arystokraty. Pozostawił go w środku pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi do piwnicy — nie chciał, by spróbował tam uciec, albo zwołał pozostałe dzieci. Nie podejrzewał ich o mroczny plan, mający na celu powalić dwóch dorosłych i potężnych czarnoksiężników za sprawką niestabilnej, drzemiącej w nich mocy, ale posiadanie w szeregach małego buntownika zwiększało ryzyko podniesienia oporu. Zanotował w głowie reakcje chłopca, analizując jego zachowanie, kiedy Magnus się nim zajmował.
— Dobrze — powiedział z entuzjazmem, sięgając po stojącą na kontuarze ostatnią posiadaną fiolkę z eliksirem osłabiającym. Jimmy stał hardo, mierząc w Magnusa nienawistnym spojrzeniem, a kiedy ten wypowiedział inkantację, wyjątkowo silne zaklęcie trafiło małego chłopca w pierś. Upadł na ziemię, wijąc się, próbując za wszelką cenę nabrać powietrza w płuca. — Nie zabij go — przestrzegł Magnusa, ale wiedział, że będzie przy tym ostrożny. Odkorkował fiolkę i zbliżył się do chłopca, kiedy powoli zaczął się uspokajać, bo bardzo bolesnym doświadczeniu. Po jego pulchnych policzkach spłynęły łzy. Wsunął mu dłoń pod kark i napoił go eliksirem.
— Wypij to, pomoże ci. Chyba, że będziesz niegrzecznym chłopcem i będziesz stawiał opór, to cię w końcu zabije — powiedział, patrząc na niego z góry. — Wiesz co, Jimmy. Pogadajmy. twoja matka jest czarownicą? Ojciec?— spytał, a chłopiec załkał i pokiwał głową. — Twoi rodzice cierpią przez ciebie. Cierpią, bo masz w sobie trochę ich mocy, niewystarczająco, by okazać się użytecznym, ale tyle, by móc ich krzywdzić. I robiłeś to, prawda? Nie chciałeś, ale robiłeś. Jeśli wrócisz do domu, zabijesz ich. Będą cierpieć przez ciebie, a potem ty będziesz cierpieć razem z nimi. Jesteś pomyłką dla nich, błędem, który nigdy nie powinien się pojawić na tym świecie. I dopilnuję, żebyś wyzbył się tej magii. Będę przychodził do ciebie dzień po dniu i obcinał ci paluszki, a potem rączki, patrząc jak cierpisz. A im więcej będziesz pozwalał na to, by magia przejęła nad tobą kontrolę tym bardziej będę zły — warknął, podnosząc się z ziemi.
| Jimmy:
Aquasus
eliksir osłabiający
zastraszanie
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Zdawkowe informacje porcjował odpowiednio, tych musiał słuchać, niewiedza okazałaby się gwoździem do trumny. W pełni odżywione, silne dziecko miało zdecydowanie więcej energii oraz życia w drobnym ciałku, niż te przemykające po piwnicy cienie. Paluszek mógłby złamać mocniejszym pociągnięciem, te tutaj kruszynki wystarczyło pewnie popchnąć na chropowatą ścianę, by połamać im wszystkie gnaty.
-Nie kurujesz ich po tych seansach? - odparł nieco zdziwiony, liczebność tej trzódki nie powalała i chociaż dzieciom pisana była śmierć, to niefrasobliwość Mulcibera nieco wybiła Rowle'a z beznamiętnego rytmu. Wystarczyło lekkie przegięcie, by któreś z maleństw już nie otworzyło oczu, a skoro faktycznie trzymał je wymęczone, zwłaszcza fizycznie, nietrudno o przypadek. Wzruszył jednak ramionami, nie zamierzał wchodzić w buty Ramseya, który zapewne obliczył to sobie skrupulatnie w bilansie zysków i strat. Dzieci wciąż się chowały, nie zabiły jeszcze nikogo - ani siebie nawzajem, więc mogli domniemywać o sukcesie - szybko adaptują się do sytuacji. Nic nie działa lepiej, niż przykład, zwłaszcza w tak młodym wieku - rzekł, praktycznie ignorując stojącego pośrodku pokoju Jimmy'ego, jakby chłopiec był opóźniony i nie mógł ich zrozumieć. Jego drobna twarz wciąż nosiła znamiona wolności, policzki nie straciły rumieńca, a oczy błyszczały wojowniczo. Głupi, jeszcze nie pojął, że jedyne co może zrobić, aby swoje męki uczynić znośniejszymi, to być posłusznym.
-Rozmawiasz z nimi poza oczywistymi eksperymentami? Przydałby się ktoś, kto zatroszczy się o nie nieco bardziej dosłownie, niż robimy to tutaj - stwierdził, obserwując wychudzoną postać Jimmy'ego. Ile tu był, kilka tygodni, a koszula wisiała na nim jak na sklepowym manekinie, jeszcze trochę a policzy mu żebra, nie musząc go rozbierać. Kazał tym dzieciom walczyć o jedzenie?
-Kiedyś tak tępiono szczury. Zalewano nory, zostawiając wolne jedno wyjście i wyłapywano wszystkie samce, które uciekały i zamykano je razem w klatce. Nie dawano im nic do jedzenia, tylko wodę. Szczury mają instynkt, nigdy nie zaatakują swojego gatunku. Ale te były wściekłe, głodne. Rzucały się na najsłabszego i w końcu go zagryzały. I tak aż został jeden, najsilniejszy. Jego też tylko pojono wodą, a potem oślepiono i wypuszczono. Wygłodzony i wściekły zagryzał wszystkie szczury na swojej drodze, aż trafił na silniejszego, który zagryzał jego - to była przestroga dla Jimmy'ego, ale i Mulciber miał wynieść z niej cenną lekcję. Nie mogli ufać tym dzieciom, musieli rozegrać to mądrze. Grożenie różdżką i kojarzenie się z bólem nie pozostawało jedyną opcją.
-Doborowe towarzystwo - zauważył, nie wiedział o Macnairze i Rookwood, ale wieści były pomyślne. Wziął sobie do pomocy czarodziejów wielu talentów, więc efekty powinny postępować odpowiednio szybciej. Sigrun aż rwała się do wywijania różdżką i ucinania uszek, dzieci z pewnością niecierpliwie oczekiwały jej wizyt.
Jimmy był wdzięcznym obiektem, dużo bardziej atrakcyjnym od kolejnej zabiedzonej dziewczynki - pamiętał tamtą, którą niósł na rękach i złożył na zatęchłym materacu dziecięcego łóżeczka, była jedną z pierwszych. Wtedy omdlała, wydawała się szczególnie drobna: nieruchoma, spokojna, porcelanowa laleczka, patrząc na nią miał w sobie odrobinę współczucia, mierząc się z wyrostkiem głos sumienia wyparował, jakby w ogóle nie istniał.
-Nie teraz - odparł, zadzierając różdżkę w górę, kontrolując dech chłopca, ledwo chwytany do płuc. Iluzja, męczące psychiczne katusze, wrażenie tonięcia - nieprzyjemna śmierć, przerwał więc zaklęcie, kiedy chłopak zrobił się na twarzy cały siny i rzucał się po podłodze niby ryba wyciągnięta na brzeg. Pierwszy wdech, który poczuł musiał być bolesny - zauważył ten skurcz na twarzy i kolejne, gdy łapczywie łykał tlen, jakby rzeczywiście mu go brakowało. Zatknął sobie różdżkę za ucho, ustępując miejsca Mulciberowi w jego wytrawnej roli, działającej na chłopca momentalnie. Chlipiący uciszył się natychmiast, zatykając buzię piąstkami - nie chciał go wystraszyć, dopuścić do spełnienia się gróźb. Uczył się - opornie, ale jednak, bez protestów łykając eliksir, który Ramsey wlał mu prosto do gardziołka.
-Chcemy dla was dobrze, Jimmy. Rodzice nie powinni bać się własnych dzieci, prawda? - spytał retorycznie, uśmiechając się do chłopca pokrzepiająco. Rozmawiali, nic się nie działo, kolejna salwa bólu nie nadchodziła. Był w dobrej sytuacji - bo widzisz, używasz innej magii niż ja albo Ramsey. Twoja magia jest czarna i plugawa, a kiedy znajduje ujście, rozlewa się w tobie. W środku jesteś bardzo chory, Jimmy. Za każdym razem, kiedy kogoś krzywdzisz, o tutaj - Rowle przerwał i zbliżył się do chłopca, pokazując na jego brzuch - pęka pęcherz z trucizną. Teraz jeszcze możemy cię uratować, ale kiedy będziesz cały zatruty, będziesz umierał bardzo długo i bardzo boleśnie - powiedział z niezwykle poważną miną, podnosząc delikatnie podbródek chłopaka, by ten spojrzał mu w oczy - nie chcesz, żeby tak się stało, prawda? I nie chcesz też tego dla innych dzieci? - upewnił się - dobrze - stwierdził, celując w chłopaka różdżką - dał mu odetchnąć, dał mu otuchy, więc przyszła kolej, aby on dał im coś w zamian.
-Myocardii dolor - wypowiedział miękko, prawie pieszczotliwie.
-Nie kurujesz ich po tych seansach? - odparł nieco zdziwiony, liczebność tej trzódki nie powalała i chociaż dzieciom pisana była śmierć, to niefrasobliwość Mulcibera nieco wybiła Rowle'a z beznamiętnego rytmu. Wystarczyło lekkie przegięcie, by któreś z maleństw już nie otworzyło oczu, a skoro faktycznie trzymał je wymęczone, zwłaszcza fizycznie, nietrudno o przypadek. Wzruszył jednak ramionami, nie zamierzał wchodzić w buty Ramseya, który zapewne obliczył to sobie skrupulatnie w bilansie zysków i strat. Dzieci wciąż się chowały, nie zabiły jeszcze nikogo - ani siebie nawzajem, więc mogli domniemywać o sukcesie - szybko adaptują się do sytuacji. Nic nie działa lepiej, niż przykład, zwłaszcza w tak młodym wieku - rzekł, praktycznie ignorując stojącego pośrodku pokoju Jimmy'ego, jakby chłopiec był opóźniony i nie mógł ich zrozumieć. Jego drobna twarz wciąż nosiła znamiona wolności, policzki nie straciły rumieńca, a oczy błyszczały wojowniczo. Głupi, jeszcze nie pojął, że jedyne co może zrobić, aby swoje męki uczynić znośniejszymi, to być posłusznym.
-Rozmawiasz z nimi poza oczywistymi eksperymentami? Przydałby się ktoś, kto zatroszczy się o nie nieco bardziej dosłownie, niż robimy to tutaj - stwierdził, obserwując wychudzoną postać Jimmy'ego. Ile tu był, kilka tygodni, a koszula wisiała na nim jak na sklepowym manekinie, jeszcze trochę a policzy mu żebra, nie musząc go rozbierać. Kazał tym dzieciom walczyć o jedzenie?
-Kiedyś tak tępiono szczury. Zalewano nory, zostawiając wolne jedno wyjście i wyłapywano wszystkie samce, które uciekały i zamykano je razem w klatce. Nie dawano im nic do jedzenia, tylko wodę. Szczury mają instynkt, nigdy nie zaatakują swojego gatunku. Ale te były wściekłe, głodne. Rzucały się na najsłabszego i w końcu go zagryzały. I tak aż został jeden, najsilniejszy. Jego też tylko pojono wodą, a potem oślepiono i wypuszczono. Wygłodzony i wściekły zagryzał wszystkie szczury na swojej drodze, aż trafił na silniejszego, który zagryzał jego - to była przestroga dla Jimmy'ego, ale i Mulciber miał wynieść z niej cenną lekcję. Nie mogli ufać tym dzieciom, musieli rozegrać to mądrze. Grożenie różdżką i kojarzenie się z bólem nie pozostawało jedyną opcją.
-Doborowe towarzystwo - zauważył, nie wiedział o Macnairze i Rookwood, ale wieści były pomyślne. Wziął sobie do pomocy czarodziejów wielu talentów, więc efekty powinny postępować odpowiednio szybciej. Sigrun aż rwała się do wywijania różdżką i ucinania uszek, dzieci z pewnością niecierpliwie oczekiwały jej wizyt.
Jimmy był wdzięcznym obiektem, dużo bardziej atrakcyjnym od kolejnej zabiedzonej dziewczynki - pamiętał tamtą, którą niósł na rękach i złożył na zatęchłym materacu dziecięcego łóżeczka, była jedną z pierwszych. Wtedy omdlała, wydawała się szczególnie drobna: nieruchoma, spokojna, porcelanowa laleczka, patrząc na nią miał w sobie odrobinę współczucia, mierząc się z wyrostkiem głos sumienia wyparował, jakby w ogóle nie istniał.
-Nie teraz - odparł, zadzierając różdżkę w górę, kontrolując dech chłopca, ledwo chwytany do płuc. Iluzja, męczące psychiczne katusze, wrażenie tonięcia - nieprzyjemna śmierć, przerwał więc zaklęcie, kiedy chłopak zrobił się na twarzy cały siny i rzucał się po podłodze niby ryba wyciągnięta na brzeg. Pierwszy wdech, który poczuł musiał być bolesny - zauważył ten skurcz na twarzy i kolejne, gdy łapczywie łykał tlen, jakby rzeczywiście mu go brakowało. Zatknął sobie różdżkę za ucho, ustępując miejsca Mulciberowi w jego wytrawnej roli, działającej na chłopca momentalnie. Chlipiący uciszył się natychmiast, zatykając buzię piąstkami - nie chciał go wystraszyć, dopuścić do spełnienia się gróźb. Uczył się - opornie, ale jednak, bez protestów łykając eliksir, który Ramsey wlał mu prosto do gardziołka.
-Chcemy dla was dobrze, Jimmy. Rodzice nie powinni bać się własnych dzieci, prawda? - spytał retorycznie, uśmiechając się do chłopca pokrzepiająco. Rozmawiali, nic się nie działo, kolejna salwa bólu nie nadchodziła. Był w dobrej sytuacji - bo widzisz, używasz innej magii niż ja albo Ramsey. Twoja magia jest czarna i plugawa, a kiedy znajduje ujście, rozlewa się w tobie. W środku jesteś bardzo chory, Jimmy. Za każdym razem, kiedy kogoś krzywdzisz, o tutaj - Rowle przerwał i zbliżył się do chłopca, pokazując na jego brzuch - pęka pęcherz z trucizną. Teraz jeszcze możemy cię uratować, ale kiedy będziesz cały zatruty, będziesz umierał bardzo długo i bardzo boleśnie - powiedział z niezwykle poważną miną, podnosząc delikatnie podbródek chłopaka, by ten spojrzał mu w oczy - nie chcesz, żeby tak się stało, prawda? I nie chcesz też tego dla innych dzieci? - upewnił się - dobrze - stwierdził, celując w chłopaka różdżką - dał mu odetchnąć, dał mu otuchy, więc przyszła kolej, aby on dał im coś w zamian.
-Myocardii dolor - wypowiedział miękko, prawie pieszczotliwie.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 67
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
Gwiezdny Prorok
Szybka odpowiedź