Gwiezdny Prorok
AutorWiadomość
First topic message reminder :
- [bylobrzydkobedzieladnie]
Gwiezdny Prorok
Dziś, pusty lokal mieszczący się na przeciwko cieszącego się wielką renomą wśród czarnoksiężników sklepu Borgina & Burkesa, niegdyś wypełniony był trupimi główkami, talizmanami, naszyjnikami z kruczych piór, dziecięcych kości i grzechotkami z ludzkich zębów. Magiczna sprzedaż akcesoriów służących do nekromancji — sztuki wskrzeszania umarłych, szła doskonale aż do schyłku ubiegłego wieku, kiedy to stary i zgorzkniały właściciel zniknął bez śladu, zamykając drzwi na siedem spustów. Choć sklep przypadł w spadku jego dzieciom, a później wnukom, już nigdy nie został otwarty, a mieszczące się w nim nierozkradzione towary nie stanęły ponownie w gablotach.
Lokal prywatny: zamkniętyOstatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
Kolejna niewerbalna odpowiedź ciszy nie wywołała jej zdziwienia, sama także uciekała w dumne milczenie, gdy złote rady dotykały brzydko zabliźniającej się rany świeżych wspomnień. Poruszanie się po grząskim gruncie relacji pomiędzy Ramseyem i Cassandrą pozbawione były satysfakcji, nie chciała zagłębiać się w trujący gąszcz: ryzyko przypadkowego nadepnięcia na niedawno przebijający się spod skutej lodem ziemi pęd było zbyt wysokie. Przystała więc na grę w niedopowiedzenia, szanując ich strefę wojennych napięć. - Skoro uwielbiasz komplikacje i trudne wyzwania, trafiłeś idealnie - skomentowała tylko, otwarcie nawiązując do Vablatsky, lecz wypowiadała te słowa z dumą i pewną czułością, nie wymieniając ich jako przywar uzdrowicielki, a wręcz przeciwnie, zgadzając się z Ramseyem. Ich relacja była trudna, nie wątpiła w to, lecz uczucia były proste, łatwe i przez to przerażające; zbyt czyste, by można było zakropić je szarością kłamstw. To dlatego się ich obawiała, nawet w przypadku przyjaźni łączącej ją z Cassandrą. Uśmiechnęła się do swoich myśli - tak łatwiej było pohamować zdziwienie. W pierwszej chwili myślała, że Mulciber zwraca się w ten protekcjonalny sposób do niej. Zdecydowanie powinna nabrać dystansu, robiła sie nadwrażliwa, czujna i tkliwa, jakby znów znajdowała się w stałym niebezpieczeństwie. Teoretycznie tak było, sępy krążące nad głową Mulcibera, szanowanego Niewymownego, rzucały długie cienie także i na nią, lecz bardziej od aurorów bała się niewiadomego. Rosnącego płodu i reakcji Tristana. Nie mogła pozbyć się nieznośnego echa, strach powracał do niej tym szybciej, im mocniej go tłumiła, sprawiając, że przestawała doskonale panować nad odruchami. Ramsey wyłapał jej potknięcie bez wahania, momentalnie, nie dając jej nawet czasu na wyprostowanie dwuznacznego określenia.
- Zwłaszcza teraz, gdy jestem już kimś wolnym - i całkiem nowym. Z nową historią, nowym nazwiskiem, nowymi szansami - uściśliła, nadając swemu głosowi rzeczową siłę. Ta odpowiedź miała sens, łączyła się z ich poprzednią dyskusją; Mulciber nie powinien doszukać się drugiego dna, lecz wyczuwała, że i tak to zrobił. Czyżby aura Gwiezdnego Proroka, pełnego dzieci - już osobnych bytów, w pełni wykształconych, z wilgotnymi oczami i drżącymi z bólu kończynami - nadwyrężała jej opanowanie? Przychodziła tu przecież po to, by się uspokoić; piski cierpienia naprawdę koiły dyskomfort, dając nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie, zarówno błogosławionego stanu jak i dziesiątek problemów, mnożących się w równie szybkim, co komórki nowopowstałego ciała, tempie. - Teraz mogę jeszcze więcej - dodała po chwili dość nonszalancko, obchodząc leżącą bez tchu Febe. Schowała fiolkę po eliksirze osłabiającym do kieszeni, obracając kilka razy między palcami chłodne szkło. Kpina Ramseya, ciągle niezwykle troskliwie zajmującego się na wpół przytomną dziewczynką, wywołała krótkie uniesienie brwi. - A nie zgadzasz się z tym stwierdzeniem? - odparła pytaniem na pytanie, dla niej wyższe uczucia były czymś nieposkromionym i strasznym, opartym właśnie na niezrozumieniu, dysonansie, chaosie pomiędzy dwoma ścierającymi się żywiołami. W innych okolicznościach chętnie rozpoczęłaby filozoficzną dysputę na ten temat, lecz ten dawno już przestał być dla niej płaszczyzną wygodnych, teoretycznych rozważań, stając się wiecznie zagrażającą rzeczywistością.
Poczuła się przy Ramseyu zbyt swobodnie, opuściła na moment gardę i jak najszybciej chciała powrócić do ustalonej wcześniej pozycji. Bez słowa obserwowała dalsze poczynania mężczyzny, szarpnięcie bezwładnego ciałka, żałośnie wiszące, długie i posiniaczone kończyny. Przeszedł ją dreszcz, znajdowała się już w podobnym miejscu, w podobnej roli; serce przyśpieszyło rytmu, ale twarz Deirdre pozostała uprzejmie uśmiechnięta, jakby obserwowała mało interesujący pokaz żonglerskich sztuczek. Nie wątpiła, że podsumowanie Mulcibera było skierowane także do niej, lecz jak mało kto wiedziała o prawdziwym obliczu słodkich baśni - zawsze kończących się brutalną, krwistą tragedią oraz sięgającym pokoleń przekleństwem. - Pojawię się pojutrze rano, możemy wtedy zająć się Darlene - poinformowała lekko podniesionym głosem, gdy Ramsey zniknął za progiem korytarzyka prowadzącego do piwnicznych schodów. Nie czekała aż stamtąd wróci, nie miała mu nic więcej do powiedzenia i chciała jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz, chłodnym, wilgotnym powietrzu - daleko od przeszywających ją przenikliwym spojrzeniem jasnoszarych oczu.
| ztx2
- Zwłaszcza teraz, gdy jestem już kimś wolnym - i całkiem nowym. Z nową historią, nowym nazwiskiem, nowymi szansami - uściśliła, nadając swemu głosowi rzeczową siłę. Ta odpowiedź miała sens, łączyła się z ich poprzednią dyskusją; Mulciber nie powinien doszukać się drugiego dna, lecz wyczuwała, że i tak to zrobił. Czyżby aura Gwiezdnego Proroka, pełnego dzieci - już osobnych bytów, w pełni wykształconych, z wilgotnymi oczami i drżącymi z bólu kończynami - nadwyrężała jej opanowanie? Przychodziła tu przecież po to, by się uspokoić; piski cierpienia naprawdę koiły dyskomfort, dając nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie, zarówno błogosławionego stanu jak i dziesiątek problemów, mnożących się w równie szybkim, co komórki nowopowstałego ciała, tempie. - Teraz mogę jeszcze więcej - dodała po chwili dość nonszalancko, obchodząc leżącą bez tchu Febe. Schowała fiolkę po eliksirze osłabiającym do kieszeni, obracając kilka razy między palcami chłodne szkło. Kpina Ramseya, ciągle niezwykle troskliwie zajmującego się na wpół przytomną dziewczynką, wywołała krótkie uniesienie brwi. - A nie zgadzasz się z tym stwierdzeniem? - odparła pytaniem na pytanie, dla niej wyższe uczucia były czymś nieposkromionym i strasznym, opartym właśnie na niezrozumieniu, dysonansie, chaosie pomiędzy dwoma ścierającymi się żywiołami. W innych okolicznościach chętnie rozpoczęłaby filozoficzną dysputę na ten temat, lecz ten dawno już przestał być dla niej płaszczyzną wygodnych, teoretycznych rozważań, stając się wiecznie zagrażającą rzeczywistością.
Poczuła się przy Ramseyu zbyt swobodnie, opuściła na moment gardę i jak najszybciej chciała powrócić do ustalonej wcześniej pozycji. Bez słowa obserwowała dalsze poczynania mężczyzny, szarpnięcie bezwładnego ciałka, żałośnie wiszące, długie i posiniaczone kończyny. Przeszedł ją dreszcz, znajdowała się już w podobnym miejscu, w podobnej roli; serce przyśpieszyło rytmu, ale twarz Deirdre pozostała uprzejmie uśmiechnięta, jakby obserwowała mało interesujący pokaz żonglerskich sztuczek. Nie wątpiła, że podsumowanie Mulcibera było skierowane także do niej, lecz jak mało kto wiedziała o prawdziwym obliczu słodkich baśni - zawsze kończących się brutalną, krwistą tragedią oraz sięgającym pokoleń przekleństwem. - Pojawię się pojutrze rano, możemy wtedy zająć się Darlene - poinformowała lekko podniesionym głosem, gdy Ramsey zniknął za progiem korytarzyka prowadzącego do piwnicznych schodów. Nie czekała aż stamtąd wróci, nie miała mu nic więcej do powiedzenia i chciała jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz, chłodnym, wilgotnym powietrzu - daleko od przeszywających ją przenikliwym spojrzeniem jasnoszarych oczu.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Myśli Sigrun krążyły wokół ostatniego listu przyniesionego przez puchacza Ramseya. Była ciekawa jego propozycji, na którą przystała, choć wciąż nie znała szczegółów; na całe szczęście nie musiała czekać zbyt długo.
Ponure, październikowe popołudnie było wilgotne i mgliste. Na ulicy Śmiertelnego Nokturnu zjawiła się może z dwa kwadranse przed zaplanowanym spotkaniem z Mulciberem; do Londynu przyleciała na miotle z samego Yorku, nie ufała teraz innym formom transportu, czuła się niej najpewniej, a zaszczytu poznania tajemnicy przemiany w kłąb czarnej mgły jeszcze nie dostąpiła i spoglądała na wyższych rangą Śmierciożerców z ukłuciem zazdrości - czekała jednak cierpliwie, próbując wciąż dowieść swej wierności i zaangażowania. Wysłużoną już ciut miotłę wsunęła do skórzanej torby, przewieszonej przez ramię; była niewielka, niepozorna, lecz zaczarowana - długi trzonek i witki zniknęły w jej wnętrzu. Odór Nokturnu natychmiast wdarł się w nozdrza, drażniąc zmysły, a powinna przywyknąć już do tej mieszanki potu, alkoholu, rynsztoka i krwi. Tą ostatnią, starą i cuchnącą, zapachniało zwłaszcza, gdy przekroczyła próg lecznicy. Rookwood pojawiła się wcześniej, by zajść jeszcze do Cassandry; ostatnio nie miały wiele czasu, by spokojnie porozmawiać w cztery oczy, nie inaczej było tym razem. W przedsionku czekało kilku pacjentów, a uzdrowicielka miała ręce pełne roboty. Wyciągnęła z torby kilka zawiniętych w szary papier pakunków; wierzyła, że z ich zawartości zrobi dobry użytek. Po upolowaniu zwierzęcia ją samą interesowały głównie skóry, futro i poroże, które mogła zawiesić na ścianie; pozostałe zwierzęce części zwykła wyrzucać, bądź karmić nimi psa, a niektóre z nich, zwłaszcza magicznych istot, mogły przydać się jako składniki eliksirów - a przynajmniej tak słyszała. Pozostawiła pakunki we wskazanym miejscu i wyszła z powrotem na ulicę, zerkając na kieszonkowy, stary zegarek. Należał do Christophera. On w przeciwieństwie do bliźniaczki dostał go od ojca na siedemnaste urodziny, co stanowiło tradycyjny prezent dla młodego czarodzieja, osiągającego pełnoletność. Czarodzieja, a nie czarownicy - Sigrun nie dostała nic. Zabrała mu go w końcu, ale teraz miała ochotę cisnąć nim przed siebie - niech wpadnie w rynsztok i zniszczeje, a ona zapomni.
Usiadła na niskim murku, z kieszeni szaty wyciągnęła paczkę papierosów i zapaliła jednego, przyglądając się kolejnym czarodziejom i czarownicom snującymi się po uliczkach Nokturnu, łypali na nią nieprzyjemnie, zdążyła przywyknąć - spojrzenie, którym obdarzała ich samych wcale nie było przyjemniejsze. Złoty zegarek na dłuższym łańcuszku wsunęła za pazuchę, do kieszeni, nie decydując się jeszcze na pozbycie się pamiątki - choć miała wrażenie, że dziwnie jej ciąży. Powinna była poprosić Macnaira, by obłożył zegarek klątwą, zapakować go w papier, przywiązać do nóżki Astrid i nakazać odnaleźć bliźniaczego brata. Sowa zawsze wracała, ale bez odpowiedzi.
Zdążyła wypalić dwa papierosy, nim wyłowiła spojrzeniem Śmierciożercę.
- Wciąż wolny, gratuluję - mruknęła w żarcie, rzucając niedopałek na ziemię i gasząc go butem. - Cóż za zabawa nas czeka?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nokturn lepił się do jego ciała w swoim brudzie, lepkiej aurze, nieprzyjemnym ciężkim i zadymionym powietrzu. Ale przywykł do niego. Oczy przyzwyczaiły się do osiadającej nisko wieczorami mgły, gardło do dławiących oparów. Szedł wolno, ale nie zatrzymywał się, nie kusząc losu pod postacią czarnoksiężników, którzy z przyjemnością puściliby w jego kierunku byle zaklęcie, okradli go, choć nie miał wiele. Byli też tacy, którzy korzystali na jego obecności tutaj. Fakcie, że pojawiał się tu częściej niż dawniej. Peleryna spływała po jego szerokich ramionach wzdłuż rąk i ciała, aż do samej ziemi, szurając po błocie i brudzie. Jej krańce były zbrudzone i wilgotne. Ciężko osiadała na kocich łbach.
Z kieszeni spodni, z papierowej torebki wyciągnął małego, cytrynowego cukierka, którego ułożył na języku, czując już od pierwszej chwili cierpki kwas cytryn. Był prawie na czas, jego spóźnienie w porównaniu z wieloma innymi było niewielkie. Czasu miał teraz pod dostatkiem, początkowe zagubienie i gniew uporządkował. Poświęcał się temu, co wymagało jego uwagi, a co zaniedbywał do tej pory. Dzieci w Gwiezdnym Proroku były już na istotnym etapie. Budowali w nich poczucie niechęci do magii, nienawiści. Sprawiali im ból magią i udowadniali im, że jest zła. Grozili, że jeśli nie przestaną pluć anomaliami umrą, chociaż doskonale wiedzieli, że to nie ich wina i nie mają na to wpływu. One nie wiedziały. Nie umiały odnaleźć się w tej sytuacji, nie wiedziały skąd wzięła się szalona magia i dlaczego sprawiała tyle bólu. To był rozwój, któremu się poświęcał. Inwestował w rozwój swoich obiektów.
Dostrzegł ją z oddali, nie mogąc jej pomylić z nikim innym. Cassandra nie przesiadywałaby w taki arogancki sposób pod własną lecznicą, kusząc, mierząc przechodniów zuchwałymi spojrzeniami. Zerknął w kierunku budynku, spojrzał na przysłonięte okna, nie poświęcając im zbyt wiele czasu. Od razu skierował swoje kroku ku Sigrun.
— Dostałem przepustkę. — Uśmiechnął się szeroko, zadowolony z siebie. — Powiedziałem im, że zamiast przyjść spełniać obowiązki i mnie odwiedzić gzisz się po krzakach z motłochem, więc uznali, że mam prawo wymierzyć ci sprawiedliwość— odpowiedział jej nie spoglądając na niedopałek pod jej butem. Palił mniej, ale zapach tutoniu zawsze mu odpowiadał, a teraz pachniał nim Sigrun. —Tęskniłaś? Chyba płakałaś za mną. Spuchły ci oczy. Niepotrzebnie, nic mi nie jest — rzekł rozczulonym tonem i sięgnął dłonią do jej bladej twarzy i smagnął jej policzki opuszkami palców. Przełożył językiem landrynkę na drugą stronę, upychając ją pomiędzy zębami, a policzkiem i zmarszczył brwi, szybko przechodząc do rzeczy.
— Słyszałaś kiedyś o obskurusach?— spytał, spoglądając jej w oczy. Liczył, że jej znajomość magicznych istot szybko przywoła jej z pamięci przynajmniej zarys pasożytniczej energii, która dziś jawiła się niczym legenda. Lecz to, co dla wielu było jedynie dawnym mitem lub historią, on zamierzał rozbudzić i to w laboratoryjnych warunkach — w sposób w miarę kontrolowany.
Z kieszeni spodni, z papierowej torebki wyciągnął małego, cytrynowego cukierka, którego ułożył na języku, czując już od pierwszej chwili cierpki kwas cytryn. Był prawie na czas, jego spóźnienie w porównaniu z wieloma innymi było niewielkie. Czasu miał teraz pod dostatkiem, początkowe zagubienie i gniew uporządkował. Poświęcał się temu, co wymagało jego uwagi, a co zaniedbywał do tej pory. Dzieci w Gwiezdnym Proroku były już na istotnym etapie. Budowali w nich poczucie niechęci do magii, nienawiści. Sprawiali im ból magią i udowadniali im, że jest zła. Grozili, że jeśli nie przestaną pluć anomaliami umrą, chociaż doskonale wiedzieli, że to nie ich wina i nie mają na to wpływu. One nie wiedziały. Nie umiały odnaleźć się w tej sytuacji, nie wiedziały skąd wzięła się szalona magia i dlaczego sprawiała tyle bólu. To był rozwój, któremu się poświęcał. Inwestował w rozwój swoich obiektów.
Dostrzegł ją z oddali, nie mogąc jej pomylić z nikim innym. Cassandra nie przesiadywałaby w taki arogancki sposób pod własną lecznicą, kusząc, mierząc przechodniów zuchwałymi spojrzeniami. Zerknął w kierunku budynku, spojrzał na przysłonięte okna, nie poświęcając im zbyt wiele czasu. Od razu skierował swoje kroku ku Sigrun.
— Dostałem przepustkę. — Uśmiechnął się szeroko, zadowolony z siebie. — Powiedziałem im, że zamiast przyjść spełniać obowiązki i mnie odwiedzić gzisz się po krzakach z motłochem, więc uznali, że mam prawo wymierzyć ci sprawiedliwość— odpowiedział jej nie spoglądając na niedopałek pod jej butem. Palił mniej, ale zapach tutoniu zawsze mu odpowiadał, a teraz pachniał nim Sigrun. —Tęskniłaś? Chyba płakałaś za mną. Spuchły ci oczy. Niepotrzebnie, nic mi nie jest — rzekł rozczulonym tonem i sięgnął dłonią do jej bladej twarzy i smagnął jej policzki opuszkami palców. Przełożył językiem landrynkę na drugą stronę, upychając ją pomiędzy zębami, a policzkiem i zmarszczył brwi, szybko przechodząc do rzeczy.
— Słyszałaś kiedyś o obskurusach?— spytał, spoglądając jej w oczy. Liczył, że jej znajomość magicznych istot szybko przywoła jej z pamięci przynajmniej zarys pasożytniczej energii, która dziś jawiła się niczym legenda. Lecz to, co dla wielu było jedynie dawnym mitem lub historią, on zamierzał rozbudzić i to w laboratoryjnych warunkach — w sposób w miarę kontrolowany.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ona sama na ulicy Śmiertelnego Nokturnu pojawiała się pod tak wieloma maskami, zawdzięczanymi metamorfomagii, która przypadła jej w darze genów, że jej prawdziwa twarz nie była tu aż tak znajoma; przynajmniej tak było kiedyś. Nie pracowała już w Ministerstwie, a ich wspólnej sprawie służyła jako Sigrun - i z tego była dumna.
Parksnęła śmiechem pod nosem, splatając na piersiach ręce, słysząc jakie bzdury plecie.
- Dziwne, mogli mnie po prostu doprowadzić silą do aresztu, skoro tak brakuje ci wizyt małżeńskich - rzekła z przekąsem. Zawsze pachniała mieszanką tytoniu i ciężkich, kobiecych perfum, niekiedy z domieszką opium - albo mdląco-słodkiego diablego ziela. - Schlebia mi jednak, ze prowadzisz statystyki z kim się gżę. - Wzdychając ciężko podniosła się z murka, otrzepała z pyłu szatę. - Zawsze tęsknię - odpowiedziała ironicznie, przywołując na twarz zbolały, pełen tęsknoty wyraz; nie zdążyła zatrzymać jego dłoni, by teatralnie przycisnąć ją czule do własnego policzka. Na czole pojawiła się zmarszczka, gdy wspomniał o spuchniętych oczach - wczorajszego wieczora wypiła za dużo? Kobieca próżność nakazała spojrzeć jej przelotnie w okiennicę lecznicy, odbicie było jednak rozmazane - a uwagę Sigrun pochłonęły kolejne słowa Mulcibera.
- Obskurusach? - powtórzyła za nim bezwiednie. Słowo to brzmiało znajomo, chwila zastanowienia wyłowiła z pamięci dawno czytaną księgę, kilka pogłosek, przekazywanych z ust do ust przez czarodziejów i czarownice, podzielających zamiłowanie Rookwood do magicznych stworzeń. - Czytałam o nich - potwierdziła, wciąż marszcząc brwi w zamyśleniu, słowa te zabrzmiały w jej ustach niemal obco; nie zwykła spędzać czasu nad księgami, nie była molem książkowym, wiedzę wolała czerpać w sposób empiryczny. Nie na wszystkie jednak stworzenia mogła zapolować, zdobyć ich skórę, czy futro, nie wszystkie mogła pokonać, czy choćby ujrzeć na własne oczy. Jednym z nich był legendarny obskurus, wydający się Rookwood tak nierealny, że prawie o nim zapomniała. Dopiero słowa Ramseya przywiodły jej na myśl długie godziny spędzone nad wypracowaniem na historię magii o polowaniach na czarownice - och, jakże nienawidziła zapisywać tych przeklętych rolek pergaminu sparafrazowanymi zapiskami z książek, uważała to za całkowicie bezsensowne - to w jednej z książek o natrafiła na wzmiankę o czarodziejach, którzy ze strachu przed spłonięciem na stosie tłumili w sobie własną moc, co doprowadzało do jej niekontrolowanej eskalacji.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że... - parsknęła z niedowierzaniem, zatrzymując się na moment i obdarzając go pytającym spojrzeniem, pełnym powątpiewania uśmiechem. Trwało to wyłącznie chwilę. Kącik ust uniósł się szelmowsko, a ona uczyniła krok w stronę Mulcibera, pytając cicho: - Znalazłeś obskurodziciela? - W jej głosie zabrzmiała pełna ekscytacji ciekawość. Jeśli Ramsey naprawdę go odnalazł, jeśli miał on w sobie obskurusa - pragnęła go ujrzeć na własne oczy. Z niepamięci wypływały kolejne przeczytane wersy, mówiące o niszczycielskiej sile, jaką były obskurusy. Nie dało się nad nimi zapanować - ale czy na pewno?
Parksnęła śmiechem pod nosem, splatając na piersiach ręce, słysząc jakie bzdury plecie.
- Dziwne, mogli mnie po prostu doprowadzić silą do aresztu, skoro tak brakuje ci wizyt małżeńskich - rzekła z przekąsem. Zawsze pachniała mieszanką tytoniu i ciężkich, kobiecych perfum, niekiedy z domieszką opium - albo mdląco-słodkiego diablego ziela. - Schlebia mi jednak, ze prowadzisz statystyki z kim się gżę. - Wzdychając ciężko podniosła się z murka, otrzepała z pyłu szatę. - Zawsze tęsknię - odpowiedziała ironicznie, przywołując na twarz zbolały, pełen tęsknoty wyraz; nie zdążyła zatrzymać jego dłoni, by teatralnie przycisnąć ją czule do własnego policzka. Na czole pojawiła się zmarszczka, gdy wspomniał o spuchniętych oczach - wczorajszego wieczora wypiła za dużo? Kobieca próżność nakazała spojrzeć jej przelotnie w okiennicę lecznicy, odbicie było jednak rozmazane - a uwagę Sigrun pochłonęły kolejne słowa Mulcibera.
- Obskurusach? - powtórzyła za nim bezwiednie. Słowo to brzmiało znajomo, chwila zastanowienia wyłowiła z pamięci dawno czytaną księgę, kilka pogłosek, przekazywanych z ust do ust przez czarodziejów i czarownice, podzielających zamiłowanie Rookwood do magicznych stworzeń. - Czytałam o nich - potwierdziła, wciąż marszcząc brwi w zamyśleniu, słowa te zabrzmiały w jej ustach niemal obco; nie zwykła spędzać czasu nad księgami, nie była molem książkowym, wiedzę wolała czerpać w sposób empiryczny. Nie na wszystkie jednak stworzenia mogła zapolować, zdobyć ich skórę, czy futro, nie wszystkie mogła pokonać, czy choćby ujrzeć na własne oczy. Jednym z nich był legendarny obskurus, wydający się Rookwood tak nierealny, że prawie o nim zapomniała. Dopiero słowa Ramseya przywiodły jej na myśl długie godziny spędzone nad wypracowaniem na historię magii o polowaniach na czarownice - och, jakże nienawidziła zapisywać tych przeklętych rolek pergaminu sparafrazowanymi zapiskami z książek, uważała to za całkowicie bezsensowne - to w jednej z książek o natrafiła na wzmiankę o czarodziejach, którzy ze strachu przed spłonięciem na stosie tłumili w sobie własną moc, co doprowadzało do jej niekontrolowanej eskalacji.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że... - parsknęła z niedowierzaniem, zatrzymując się na moment i obdarzając go pytającym spojrzeniem, pełnym powątpiewania uśmiechem. Trwało to wyłącznie chwilę. Kącik ust uniósł się szelmowsko, a ona uczyniła krok w stronę Mulcibera, pytając cicho: - Znalazłeś obskurodziciela? - W jej głosie zabrzmiała pełna ekscytacji ciekawość. Jeśli Ramsey naprawdę go odnalazł, jeśli miał on w sobie obskurusa - pragnęła go ujrzeć na własne oczy. Z niepamięci wypływały kolejne przeczytane wersy, mówiące o niszczycielskiej sile, jaką były obskurusy. Nie dało się nad nimi zapanować - ale czy na pewno?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przemknął po niej wzrokiem — wyglądała dobrze, ale nie mógł sobie oszczędzić kilku drobnych uszczypliwości.
— Cieszę się, że masz o mnie tak wysokie mniemanie, skoro sądzisz, że strażnicy ruszyliby po ciebie tyłki tylko po to by mnie zadowolić — odpowiedział jej w podobnym tonie, uśmiechając się pod nosem. Wyciągnął papierośnicę, z której zaproponował jej jednego, po czym sam wziął i włożył sobie do ust, odpalając szybkim pstryknięciem.— To nie statystyki tylko trzecie oko— odpowiedział jej na wydechu, a razem ze słowami popłynęła pierwsza gęsta struga białego dymu. Wzruszył ramionami od niechcenia, zachowując przy tym powagę, choć od dawna nie miał z jej udziałem żadnych wizji. Nie musiała jednak o tym wiedzieć. Spojrzał na nią sugestywnie z boku, pozostawiając to w sferze jej wyobraźni.
Cieszył się, że zaintrygował ją swoimi słowami. Miał wrażenie, że jej wzrok błyskawicznie się roziskrzył, a na jej twarzy pojawiło się coś, co właściwie spodziewał się ujrzeć — na co liczył. Pokiwał jedynie głową i strzepnął popiołek z krańca bibuły.
— Chodź — ruszył w kierunku Gwiezdnego Proroka, który mieścił się niedaleko lecznicy. Palił papierosa w ciszy, stawiając pewne kroki po wilgotnym bruku, ale zatrzymał się, kiedy i ona nagle stanęła Zerknął na nią przez ramię, by zorientować się, co było tego powodem. Zdziwienie. Niedowierzanie. Uśmiechnął się do niej pogodnie, przez chwilę błądząc wzrokiem po jej twarzy i napawając się jej emocjami.
— Nie zupełnie. Chodź. — Ponaglił ją nieco, nie chciał rozmawiać o tym tutaj, gdzie ściany miały uszy, a wścibskie oczy wyglądały przez niektóre zabite deskami okna. Nie odzywał się już do końca, dopóki nie stanęli pod drzwiami starego, zrujnowanego przybytku. Otworzył drzwi kluczem i wszedł do środka, wpuszczając ją za sobą — by mieć pewność, że dzieci nie wydostały się z piwnicy. Nie mogły stąd uciec, o ile ktoś by im w tym nie pomógł, a taką możliwość, nawet jeśli prawdopodobieństwo było nikłe, musiał zawsze rozważać.
— Nie znalazłem obskurodziciela— rozpoczął, kiedy już przekroczyła próg. — W dzisiejszych czasach są już tylko legendą. Nie znalazłem zapisków, które wskazywałyby jakiegoś żyjącego obskurodziciela, ale takich informacji nikt nie chciałby rozpowszechniać, więc trzeba byłoby znaleźć łowce, który przemierzyłby świat w tym celu. Jeśli czytałaś o nich to z pewnością wiesz, że to pasożytnicza energia, która powstaje w ciałach dzieci, które nie potrafią kontrolować jeszcze magii, a które chcą ją stłumić. — Zamknął za nią drzwi i uniósł brew. Już wiedziała, co miał na myśli? [/b]— Zamierzam go stworzyć i oddać Czarnemu Panu. Dzieci potrzebują bodźców. Trzeba wywołać w nich przymus tłumienia magii. Choć teraz, kiedy anomalie wokół nich szaleją nie jest to łatwe zadanie. Pomyślałem, że możesz mieć ochotę się trochę poznęcać. Ale nie tak, żeby je zabić. Mają się bać. I trochę cierpieć. To powolny proces.[/b]
Uśmiechnął się znów łagodnie i wyrzucił niedopałek na ziemię i ruszył w kierunku schodów, zostawiając Sigrun na chwilę samą ze swoimi myślami. Po chwili przyprowadził Juliene. Upośledzona dziewczynka była brudna, jej sukienka — dawniej elegancka i piękna teraz poszarpana i zniszczona. Stał za jej plecami, dwa kroki z tyłu.
— Cieszę się, że masz o mnie tak wysokie mniemanie, skoro sądzisz, że strażnicy ruszyliby po ciebie tyłki tylko po to by mnie zadowolić — odpowiedział jej w podobnym tonie, uśmiechając się pod nosem. Wyciągnął papierośnicę, z której zaproponował jej jednego, po czym sam wziął i włożył sobie do ust, odpalając szybkim pstryknięciem.— To nie statystyki tylko trzecie oko— odpowiedział jej na wydechu, a razem ze słowami popłynęła pierwsza gęsta struga białego dymu. Wzruszył ramionami od niechcenia, zachowując przy tym powagę, choć od dawna nie miał z jej udziałem żadnych wizji. Nie musiała jednak o tym wiedzieć. Spojrzał na nią sugestywnie z boku, pozostawiając to w sferze jej wyobraźni.
Cieszył się, że zaintrygował ją swoimi słowami. Miał wrażenie, że jej wzrok błyskawicznie się roziskrzył, a na jej twarzy pojawiło się coś, co właściwie spodziewał się ujrzeć — na co liczył. Pokiwał jedynie głową i strzepnął popiołek z krańca bibuły.
— Chodź — ruszył w kierunku Gwiezdnego Proroka, który mieścił się niedaleko lecznicy. Palił papierosa w ciszy, stawiając pewne kroki po wilgotnym bruku, ale zatrzymał się, kiedy i ona nagle stanęła Zerknął na nią przez ramię, by zorientować się, co było tego powodem. Zdziwienie. Niedowierzanie. Uśmiechnął się do niej pogodnie, przez chwilę błądząc wzrokiem po jej twarzy i napawając się jej emocjami.
— Nie zupełnie. Chodź. — Ponaglił ją nieco, nie chciał rozmawiać o tym tutaj, gdzie ściany miały uszy, a wścibskie oczy wyglądały przez niektóre zabite deskami okna. Nie odzywał się już do końca, dopóki nie stanęli pod drzwiami starego, zrujnowanego przybytku. Otworzył drzwi kluczem i wszedł do środka, wpuszczając ją za sobą — by mieć pewność, że dzieci nie wydostały się z piwnicy. Nie mogły stąd uciec, o ile ktoś by im w tym nie pomógł, a taką możliwość, nawet jeśli prawdopodobieństwo było nikłe, musiał zawsze rozważać.
— Nie znalazłem obskurodziciela— rozpoczął, kiedy już przekroczyła próg. — W dzisiejszych czasach są już tylko legendą. Nie znalazłem zapisków, które wskazywałyby jakiegoś żyjącego obskurodziciela, ale takich informacji nikt nie chciałby rozpowszechniać, więc trzeba byłoby znaleźć łowce, który przemierzyłby świat w tym celu. Jeśli czytałaś o nich to z pewnością wiesz, że to pasożytnicza energia, która powstaje w ciałach dzieci, które nie potrafią kontrolować jeszcze magii, a które chcą ją stłumić. — Zamknął za nią drzwi i uniósł brew. Już wiedziała, co miał na myśli? [/b]— Zamierzam go stworzyć i oddać Czarnemu Panu. Dzieci potrzebują bodźców. Trzeba wywołać w nich przymus tłumienia magii. Choć teraz, kiedy anomalie wokół nich szaleją nie jest to łatwe zadanie. Pomyślałem, że możesz mieć ochotę się trochę poznęcać. Ale nie tak, żeby je zabić. Mają się bać. I trochę cierpieć. To powolny proces.[/b]
Uśmiechnął się znów łagodnie i wyrzucił niedopałek na ziemię i ruszył w kierunku schodów, zostawiając Sigrun na chwilę samą ze swoimi myślami. Po chwili przyprowadził Juliene. Upośledzona dziewczynka była brudna, jej sukienka — dawniej elegancka i piękna teraz poszarpana i zniszczona. Stał za jej plecami, dwa kroki z tyłu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Minęło sporo czasu od czerwcowej nocy w Azkabania, która dała w kość (delikatnie powiedziane) każdemu Rycerzowi Walpurgii, wykonującemu tam wówczas rozkaz Czarnego Pana. Zajęło jej to kilka tygodni, pełnych koszmarów i nagłych uderzeń zimna przenikającego do szpiku kości, ale to już było tylko wspomnieniem.
- Skazańcy chyba mogą mieć ostatnie życzenie, prawda? - Kusiło ją wygłoszenie kąśliwej uwagi o jego zbłądzeniu na korytarzach więzienia, gdy świstoklik rozdzielił Śmierciożerców, nie wracała jednak do tamtych chwil. - Trzecie oko pozwala zaglądać do cudzego łóżka? Godne pozazdroszczenia. Umiesz tak na zawołanie, czy to przed oczyma stają ci takie obrazki podczas krojenia cebuli? - Nie próbowała nawet wyobrazić sobie chwili, w której trzecie oko jasnowidza otwiera się na przyszłość; to nie było do pojęcia przez kogoś, kto go nie posiadał. Ciekawość na jakie chwile w tej przyszłości spogląda była silna, zwłaszcza, gdy rzucał tak sugestywne spojrzenia, nie mając najmniejszego zamiaru wyprowadzać jej z błędu.
Temat obskurusów zaintrygował Sigrun jednak po stokroć mocniej, wypchnęła z głowy myśli o niepoprawnych wizjach nawiedzających Mulcibera, zastępując je wyobrażeniem niszczycielskiej, potężnej mocy - i wątpliwościami skąd miałby go wziąć. Przyśpieszyła kroku, podążając za Śmierciożercą; pod gołym niebem nie zadawała już pytań, mimo że korciło ją niezwykle, ściany Nokturnu miały jednak oczy i uszy wszędzie. Dotarli do starego, niepozornego budynku, na który nigdy nie zwracała uwagi, podążając tą uliczką - należał do niego? W brązowych tęczówkach pojawiło się nieme pytanie. Usta milczały, wsłuchała się w jego słowa, prędko pojmując co miał na myśli - i zaczęła się domyślać co ich tu czeka. A raczej kto tu na nich czeka.
Poczuła podekscytowanie. Zapomniała o podobnej energii, pozostawiła ją w sferze legend i opowieści, a wizja stworzenia jej - wydawała się Sigrun niezwykle ekscytująca. Mulciber miał tęgi łeb, tych słów nie wypowiedziała jednak już na głos, by jego ego nie wysadziło Gwiezdnego Proroka, zamiast anomalii dzieci, które tu trzymał.
- Jakiej są krwi? - pytanie Rookwood padło bardziej z przyzwyczajenia, niż rzeczywistej ciekawości. O wiele przyjemniej byłoby potraktować tak małą szlamę, lecz sądziła, że Mulciber nie podarowałby Czarnemu Panu energii z brudnego obskurodziciela.
Ani przez chwilę nie biła się z myślami, nie miała wątpliwości, a tym bardziej nie było w niej współczucia dla brudnej, wyglądającej na niespełną rozumu dziewczynkę. Rookwood przyjrzała się jej badawczo, dostrzegając niepewność w spojrzeniu, płochość w ruchach - co ją już tu spotkało? Wciąż zbyt niewiele. Idea stworzenia obskurusa tak mocno Sigrun zaintrygowała, że zapragnęła pomóc w tym procesie.
- Masz jakieś imię? Choć właściwie to wcale nie jest ważne - pierwsze słowa zabrzmiały na pozór uprzejmie, zaraz jednak zaśmiała się kpiąco. Podeszła bliżej dziewczynki, kucając przy niej i wyciągając ręce po jej drobną rączkę. - Wiesz, pytała o ciebie Maire, wiedźma, która mieszka dwa kroki stąd. Na pewno ją słyszałaś, ciągle tam coś wyje i wyje, podobno lubi zarzynać koty. Za wyjątkiem jednego - on zamiast mleka chłepce dziecięca krew. Pytała, czy zabiorę cię do niej, zgodziłam się. Podobno w studni trzyma kelpię, wiesz czym jest kelpia? Na pewno nie. Tak głupiutka, durna dziewczynka nie ma pojęcia o magicznych stworzeniach. Rozumiesz w ogóle co do ciebie mówię? - spytała szyderczo, na pozór wciąż łagodnie bawiąc się maleńką rączką Juliene, nie pozwalając dziewczynce wyrwać jej z uścisku. Złapała za jej maleńki paluszek i zaczęła wyginać go do góry - powoli, lecz zdecydowanie. - To wodny demon, który zaciąga czarodzieja na samo dno i tam go pożera. Nakarmimy go tobą, kiedy już skończymy, wiesz? - Zdecydowany ruch pociągnął maleńki palec Juliene do wierzchu dłoni z zamiarem jego wyłamania. - To boli? To jeszcze nic, malutka. Wyobrażasz sobie jak może boleć obdarcie skóry z tych paluszków? Wiesz co to znaczy? Złapiemy twoją skórę, o tak - paznokciami uszczypnęła dziewczynkę w miejsce nad knykciem środkowego palca - i zedrzemy ją aż do kości. Nakarmimy nią kota. Ale to może być za mało, nie sądzisz? Wtedy rozprujemy ci brzuch zaklęciem, o tak - lewą dłoń zacisnęła na przegubie dziecka, prawą zaś wyciągnęła w kierunku jej brzucha - i przesunęła opuszkiem palca wskazującego po jej klatce piersiowej w dół. - To zaboli. Im głośniej będziesz krzyczeć, tym bardziej będzie boleć. Rozumiesz co do ciebie mówię? - Słowa Sigrun zabrzmiały gniewnie, natarczywie; świdrowała dziecko spojrzeniem nieprzyjemnym i pełnym dziwnej, złośliwej uciechy. Wydawało jej się, że spojrzenie dziewczynki jest dziwnie rozbiegane. Uniosła prawą rękę i wymierzyła Juliene siarczysty policzek. - Wcale mnie nie słuchasz. Skoro nie potrafisz zrobić użytku z uszu, to je stracisz.
| zastraszanie ((poziom I)
- Skazańcy chyba mogą mieć ostatnie życzenie, prawda? - Kusiło ją wygłoszenie kąśliwej uwagi o jego zbłądzeniu na korytarzach więzienia, gdy świstoklik rozdzielił Śmierciożerców, nie wracała jednak do tamtych chwil. - Trzecie oko pozwala zaglądać do cudzego łóżka? Godne pozazdroszczenia. Umiesz tak na zawołanie, czy to przed oczyma stają ci takie obrazki podczas krojenia cebuli? - Nie próbowała nawet wyobrazić sobie chwili, w której trzecie oko jasnowidza otwiera się na przyszłość; to nie było do pojęcia przez kogoś, kto go nie posiadał. Ciekawość na jakie chwile w tej przyszłości spogląda była silna, zwłaszcza, gdy rzucał tak sugestywne spojrzenia, nie mając najmniejszego zamiaru wyprowadzać jej z błędu.
Temat obskurusów zaintrygował Sigrun jednak po stokroć mocniej, wypchnęła z głowy myśli o niepoprawnych wizjach nawiedzających Mulcibera, zastępując je wyobrażeniem niszczycielskiej, potężnej mocy - i wątpliwościami skąd miałby go wziąć. Przyśpieszyła kroku, podążając za Śmierciożercą; pod gołym niebem nie zadawała już pytań, mimo że korciło ją niezwykle, ściany Nokturnu miały jednak oczy i uszy wszędzie. Dotarli do starego, niepozornego budynku, na który nigdy nie zwracała uwagi, podążając tą uliczką - należał do niego? W brązowych tęczówkach pojawiło się nieme pytanie. Usta milczały, wsłuchała się w jego słowa, prędko pojmując co miał na myśli - i zaczęła się domyślać co ich tu czeka. A raczej kto tu na nich czeka.
Poczuła podekscytowanie. Zapomniała o podobnej energii, pozostawiła ją w sferze legend i opowieści, a wizja stworzenia jej - wydawała się Sigrun niezwykle ekscytująca. Mulciber miał tęgi łeb, tych słów nie wypowiedziała jednak już na głos, by jego ego nie wysadziło Gwiezdnego Proroka, zamiast anomalii dzieci, które tu trzymał.
- Jakiej są krwi? - pytanie Rookwood padło bardziej z przyzwyczajenia, niż rzeczywistej ciekawości. O wiele przyjemniej byłoby potraktować tak małą szlamę, lecz sądziła, że Mulciber nie podarowałby Czarnemu Panu energii z brudnego obskurodziciela.
Ani przez chwilę nie biła się z myślami, nie miała wątpliwości, a tym bardziej nie było w niej współczucia dla brudnej, wyglądającej na niespełną rozumu dziewczynkę. Rookwood przyjrzała się jej badawczo, dostrzegając niepewność w spojrzeniu, płochość w ruchach - co ją już tu spotkało? Wciąż zbyt niewiele. Idea stworzenia obskurusa tak mocno Sigrun zaintrygowała, że zapragnęła pomóc w tym procesie.
- Masz jakieś imię? Choć właściwie to wcale nie jest ważne - pierwsze słowa zabrzmiały na pozór uprzejmie, zaraz jednak zaśmiała się kpiąco. Podeszła bliżej dziewczynki, kucając przy niej i wyciągając ręce po jej drobną rączkę. - Wiesz, pytała o ciebie Maire, wiedźma, która mieszka dwa kroki stąd. Na pewno ją słyszałaś, ciągle tam coś wyje i wyje, podobno lubi zarzynać koty. Za wyjątkiem jednego - on zamiast mleka chłepce dziecięca krew. Pytała, czy zabiorę cię do niej, zgodziłam się. Podobno w studni trzyma kelpię, wiesz czym jest kelpia? Na pewno nie. Tak głupiutka, durna dziewczynka nie ma pojęcia o magicznych stworzeniach. Rozumiesz w ogóle co do ciebie mówię? - spytała szyderczo, na pozór wciąż łagodnie bawiąc się maleńką rączką Juliene, nie pozwalając dziewczynce wyrwać jej z uścisku. Złapała za jej maleńki paluszek i zaczęła wyginać go do góry - powoli, lecz zdecydowanie. - To wodny demon, który zaciąga czarodzieja na samo dno i tam go pożera. Nakarmimy go tobą, kiedy już skończymy, wiesz? - Zdecydowany ruch pociągnął maleńki palec Juliene do wierzchu dłoni z zamiarem jego wyłamania. - To boli? To jeszcze nic, malutka. Wyobrażasz sobie jak może boleć obdarcie skóry z tych paluszków? Wiesz co to znaczy? Złapiemy twoją skórę, o tak - paznokciami uszczypnęła dziewczynkę w miejsce nad knykciem środkowego palca - i zedrzemy ją aż do kości. Nakarmimy nią kota. Ale to może być za mało, nie sądzisz? Wtedy rozprujemy ci brzuch zaklęciem, o tak - lewą dłoń zacisnęła na przegubie dziecka, prawą zaś wyciągnęła w kierunku jej brzucha - i przesunęła opuszkiem palca wskazującego po jej klatce piersiowej w dół. - To zaboli. Im głośniej będziesz krzyczeć, tym bardziej będzie boleć. Rozumiesz co do ciebie mówię? - Słowa Sigrun zabrzmiały gniewnie, natarczywie; świdrowała dziecko spojrzeniem nieprzyjemnym i pełnym dziwnej, złośliwej uciechy. Wydawało jej się, że spojrzenie dziewczynki jest dziwnie rozbiegane. Uniosła prawą rękę i wymierzyła Juliene siarczysty policzek. - Wcale mnie nie słuchasz. Skoro nie potrafisz zrobić użytku z uszu, to je stracisz.
| zastraszanie ((poziom I)
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
— Myślisz, że byłabyś moim ostatnim życzeniem, Rookwood?— spytał z powątpiewaniem, a kpina rozbrzmiała w jego słowach. Wypuścił dym z ust, a zapach tytoniu osiadł na jego wargach, ale też pachniały nim już włosy i szata. Zaśmiał się krótko, pozostawiając to już bez komentarza, ale za to pokiwał głową w twierdzącym geście. Tak, czemu nie, to byłoby zabawne.— Zaglądam, kiedy zaczynam się nudzić, brak mi rozrywki i mam ochotę się pośmiać. Myślisz, że jak patrzę na ciebie to dobrze się bawię? — Uniósł brew i znieruchomiał na moment, zatrzymując nieruchomo stalowe tęczówki prosto na niej. Po chwili drgnął, strzepnął popiół na ziemię i utrzymując go między dwoma palcami przyłożył do warg i zaciągnął się powoli, głęboko. Bawiło go to, chociaż zgrabnie zachowywał zachowawczy i niezbyt oczywisty wyraz twarzy. On nie znał jej wszystkich możliwości w zakresie metamorfomagii, wyjątkowego i dla niego niezwykle użytecznego daru, ale wiele widział — odkąd ją poznał na własne oczy miał okazję się przekonać, jak potężnym i niezwykłym narzędziem operowała. Ale tak i ona nie wiedziała wszystkiego. Jego przewaga opierała się na zaufaniu — musiała wierzyć, że to, co mówił było prawda, choć wcale nią nie musiało być.
— Różnej.
Kiedy znajdowali się już w środku, byli bezpieczni. Nie groziło im nic ani ze strony dzieci, ani wścibskich mieszkańców Alei Śmiertelnego Nokturnu. Żadne pytanie z jej ust nie padło, więc i nie utwierdził ją w przekonaniu, że to miejsce należało do niego. Posłał jej tylko zachowawczy, dwuznaczny uśmiech. Wiedział, że była podekscytowana tym, co jej powiedział, tak samo jak był pewien, że dla Czarnego Pana zrobi absolutnie wszystko.
— Julienne — przedstawił dziewczynkę. —Julienne Avery — powiedział jej po chwili, uświadamiając ją, kim owo dziecko było. Zrobił to z czystej złośliwości, chciał zobaczyć, co pojawi się na jej twarzy tuż po tym, jak uświadomi ją o tym. — Córka Samaela. Przysłuży się nam bardzo. Jemu już nie będzie potrzebna. — Miała predyspozycje do tego, by zostać obskurodzicielem. Z przeprowadzonych przez niego wstępnych badań miała największe szanse ze wszystkich, by nim zostać. Jej psychiczne upośledzenie mogli wykorzystać do tego, by wywołać w niej odpowiednie reakcje, była młoda, podatna — to właśnie w niej pokładał najwięcej nadziei względem tego projektu. Intuicyjnie, jako badacz zakładał wszystko. To, ze magiczny pierwiastek niewątpliwie miał wpływ na obskurodziciela było dla niego dość oczywiste. Zakładał też, że stworzenie pasożyta w ciele czarodzieja czystej krwi uczyni obskurusa o wiele potężniejszym, niż obskurusa u czarodzieja półkrwi lub gorszej, ale to znacznie zwiększało stopień trudności. Łatwiej było zniechęcić do magii kogoś, kto miał do czynienia z dwoma światami — mogło odrzucić jeden i chcieć pozostać w drugim. Juliene od maleńkości wychowywała się wśród arystokratów, jej krew była więc najczystsza. A jej moc zapewne będzie największa.
— Nie muszę ci chyba uświadamiać, że wszystko, co tutaj ma miejsce nie wychodzi za te drzwi?— Projekt badawczy był tajemnicą, nikt o tym nie wiedział, i tak musiało pozostać. Wąskie grono osób, które były w ten projekt zaangażowany składało się z osób nieprzypadkowych — dobrał postaci pasujące i odpowiednio dobre do tego, by zająć się pociechami lub uraczyć go wiedzą, której znalezienie i odszukanie zajęłoby mu dobrą dekadę. Był samodzielny — wolał pracować sam, ale brał pod uwagę, że współpraca w tym przypadku była nieunikniona. Rozległy obszar badań wymagał osób wyspecjalizowanych w danych dziedzinach. Nawet jeśli Sigrun niewiele miała wspólnego z teorią, zakres jej informacji na temat obskurusów musiał być przynajmniej przyzwoity, a uzupełnienie braków przyjdzie jej z łatwością. Zawsze jednak wiedział, że miała talent do dzieci. Sprawdzi się w roli opiekunki dochodzącej. Uśmiechnął się szerze, słysząc jej słowa i udał się do kontuaru, na którym przysunął do siebie pergamin, fiolkę z atramentem i gęsie pióro. Notował swoje spostrzeżenia, reakcje, zachowania Julie, która spoglądała na Sigrun z lekką obawą. To było wciąż za mało, musiała się bać. Musiała być przerażona.
— Musisz postarać się bardziej.— Julienne była tu już pewien czas, może zdążyła przywyknąć do pewnych sytuacji, zachowań. Istniała szansa, że dzieci wspierały się wzajemnie, Sigrun musiała przełamać opór, który się tworzył. Skierował różdżkę w kierunku dziewczynki i machnął nią lekko:
– Organus dolor — wyrecytował bezbłędnie, może małe tortury pomogą.
— Różnej.
Kiedy znajdowali się już w środku, byli bezpieczni. Nie groziło im nic ani ze strony dzieci, ani wścibskich mieszkańców Alei Śmiertelnego Nokturnu. Żadne pytanie z jej ust nie padło, więc i nie utwierdził ją w przekonaniu, że to miejsce należało do niego. Posłał jej tylko zachowawczy, dwuznaczny uśmiech. Wiedział, że była podekscytowana tym, co jej powiedział, tak samo jak był pewien, że dla Czarnego Pana zrobi absolutnie wszystko.
— Julienne — przedstawił dziewczynkę. —Julienne Avery — powiedział jej po chwili, uświadamiając ją, kim owo dziecko było. Zrobił to z czystej złośliwości, chciał zobaczyć, co pojawi się na jej twarzy tuż po tym, jak uświadomi ją o tym. — Córka Samaela. Przysłuży się nam bardzo. Jemu już nie będzie potrzebna. — Miała predyspozycje do tego, by zostać obskurodzicielem. Z przeprowadzonych przez niego wstępnych badań miała największe szanse ze wszystkich, by nim zostać. Jej psychiczne upośledzenie mogli wykorzystać do tego, by wywołać w niej odpowiednie reakcje, była młoda, podatna — to właśnie w niej pokładał najwięcej nadziei względem tego projektu. Intuicyjnie, jako badacz zakładał wszystko. To, ze magiczny pierwiastek niewątpliwie miał wpływ na obskurodziciela było dla niego dość oczywiste. Zakładał też, że stworzenie pasożyta w ciele czarodzieja czystej krwi uczyni obskurusa o wiele potężniejszym, niż obskurusa u czarodzieja półkrwi lub gorszej, ale to znacznie zwiększało stopień trudności. Łatwiej było zniechęcić do magii kogoś, kto miał do czynienia z dwoma światami — mogło odrzucić jeden i chcieć pozostać w drugim. Juliene od maleńkości wychowywała się wśród arystokratów, jej krew była więc najczystsza. A jej moc zapewne będzie największa.
— Nie muszę ci chyba uświadamiać, że wszystko, co tutaj ma miejsce nie wychodzi za te drzwi?— Projekt badawczy był tajemnicą, nikt o tym nie wiedział, i tak musiało pozostać. Wąskie grono osób, które były w ten projekt zaangażowany składało się z osób nieprzypadkowych — dobrał postaci pasujące i odpowiednio dobre do tego, by zająć się pociechami lub uraczyć go wiedzą, której znalezienie i odszukanie zajęłoby mu dobrą dekadę. Był samodzielny — wolał pracować sam, ale brał pod uwagę, że współpraca w tym przypadku była nieunikniona. Rozległy obszar badań wymagał osób wyspecjalizowanych w danych dziedzinach. Nawet jeśli Sigrun niewiele miała wspólnego z teorią, zakres jej informacji na temat obskurusów musiał być przynajmniej przyzwoity, a uzupełnienie braków przyjdzie jej z łatwością. Zawsze jednak wiedział, że miała talent do dzieci. Sprawdzi się w roli opiekunki dochodzącej. Uśmiechnął się szerze, słysząc jej słowa i udał się do kontuaru, na którym przysunął do siebie pergamin, fiolkę z atramentem i gęsie pióro. Notował swoje spostrzeżenia, reakcje, zachowania Julie, która spoglądała na Sigrun z lekką obawą. To było wciąż za mało, musiała się bać. Musiała być przerażona.
— Musisz postarać się bardziej.— Julienne była tu już pewien czas, może zdążyła przywyknąć do pewnych sytuacji, zachowań. Istniała szansa, że dzieci wspierały się wzajemnie, Sigrun musiała przełamać opór, który się tworzył. Skierował różdżkę w kierunku dziewczynki i machnął nią lekko:
– Organus dolor — wyrecytował bezbłędnie, może małe tortury pomogą.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
Roześmiała się na wyraźne powątpiewanie w jego słowach. Oczywiście, że tak nie myślała, nie była przecież głupia. Nie przeszkadzało to jej jednak w teatralnym geście kokieteryjnego odrzucenia jasnych włosów na plecy i stwierdzeniu z pozorną, niezachwianą pewnością - Ależ oczywiście, że tak - po czym puściła mu perskie oczko, także kończąc temat więziennych wizyt. Nie mówiła poważnie z zaglądaniem w przyszłość na zawołanie, nie sądziła, że to możliwe - choć jaką mogła mieć pewność? Ufała Mulciberowi, lecz nie była naiwna, by sądzić, że odkryłby przed nią zbyt wiele swoich kart. Utkwione o uderzenie serce za długo w niej spojrzenie stalowych tęczówek zasiało w jej głowie ziarno wątpliwości - czy aby na pewno? Był silnym czarodziejem, dysponował potężną mocą, mógł przecież odkryć sposób wywoływania wizji. - Tak sądzę, bo ja się bawię doskonale - odparła w końcu dość cierpko. Jeśli tak było, to chyba wolała nie wiedzieć, że mógł przewidzieć każdy następny jej krok. Nie budziło w niej to panicznego lęku, tak po prawdzie nie miała do ukrycia nic, co mogłoby zaniepokoić Śmierciożercę, lecz niekoniecznie pragnęła dzielić się każdym aspektem swojego prywatnego życia. W milczeniu pokonała ostatnie metry dzielące ich od Gwiezdnego Proroka.
Nie dopytywała co to za miejsce i do kogo należy, ufała w rozsądek Mulcibera i nie przyszłoby jej do głowy, by zachował się w tak delikatnej sprawie nieostrożnie, wybierając miejsce niesprawdzone. Musiało być bezpieczne. A do kogo należało, to już sprawa drugorzędna.
Julienne Avery? Nagle oderwała spojrzenie od wzbudzającej obrzydzenie twarzy upośledzonej kilkulatki, uniosła je na twarz Ramseya, na malującą się w oczach złośliwość. Mogła domyślić się, że wybór dziewczynki nie był przypadkowy. Znów chciał ją sprowokować, nie dała się jednak tak łatwo podejść., Skrzywiła się lekko, ze złością, nie chciała nadepnąć na odcisk własnego pracodawcy, zależało jej na własnej karierze, lecz nie tak bardzo jak na zadowoleniu Czarnego Pana. Walka dla niego była dla Sigrun po stokroć istotniejsza i jeśli istniała szansa, aby podarować mu obskurusa, jeśli mogła przyłożyć do tego własną rękę, byłaby gotowa poświęcić swoje stanowisko bez mrugnięcia okiem. - Świetnie. Przekazać jej wujowi, że ma się świetnie? - spytała w końcu, nie starając się nawet ukryć ironii. Pokręciła głową, przewracając przy tym oczyma, skupiając swoją uwagę na dziewczynce. Co mogło go do tego popchnąć, skoro osiągnął tak wiele? Umierając pozostawił swoją córkę, krew z własnej krwi, na ich niełaskę. Nie czuła oporów, by to wykorzystać. Julienne urodziła się chora, ułomna, lecz w jej żyłach płynęła krew Averych, krew szlachetnie czysta, a Sigrun była przekonana, że właśnie ona kryje w sobie starożytną, potężną magię. Po części cieszyło ją więc, że to ją wybrał Ramsey na dzisiejsze spotkanie.
- A dałam ci kiedyś powód, byś musiał przypominać mi o tym przypominać? Wiem o tym, oczywiście - odpowiedziała Sigrun; nie znali się przecież od dziś, wiedział, że potrafiła trzymać język za zębami. Doceniała, że obdarzył ją zaufaniem na tyle dużym, by włączyć ją do tego projektu, tłumiła więc w sobie oburzenie. Skupiła uwagę na Julienne.
Dziewczynka wpatrywała się w nią dużymi oczami, w których malowało się niezrozumienie. Chyba nie do końca pojmowała co działo się wokół niej. Nie dostrzegła przerażenia i strachu. Pisnęła z bólu, gdy ją uszczypnęła, kiedy wyłamywała palec. Wymierzyła jej policzek, lecz gdy Julienne znów na nią spojrzała, wydawała się jakby nieobecna.
- Widzę, że jest upośledzona. Jesteś pewien, że rozumie co się do niej mówi? - spytała z powątpiewaniem.
W chwili, gdy Mulciber uniósł na dziewczynkę różdżkę, posyłając w jej kierunku zaklęcie, czarownica sięgnęła do kieszeni, po papierosa. Potarła jego koniec, a on za sprawą magii rozżarzył się od razu. Nie wetknęła go sobie jednak do ust. Znów ujęła rączkę Julienne.
- Posłuchaj mnie, tym razem uważnie. Zaklęciem utnę ci uszy, jeśli nie będziesz słuchać uważnie, a w dziury po nich wepchnę gorące gwoździe. Nawet nie wyobrażasz sobie jak może zaboleć. Nikt ci nie pomoże, Julienne. Nikt nie chce ci pomóc. Masz tu jakieś... koleżanki? Nigdy więcej ich już nie zobaczysz. Jeśli uda ci się przeżyć spotkanie z Maire, zamknę cię w ciemnej, zatęchłej piwnicy. Chyba masz tu jakąś, co? - zwróciła się wyraźnie do Mulcibera, szukając u niego potwierdzenia swych słów - nieistotne, czy była to prawda, czy nie. - Zostaniesz tam sama, a ja będę przychodzić każdego dnia, by zrobić to.
Papieros zdążył wypalić się do połowy; Rookwood strząsnęła z niego popiół wprost na rączkę Julienne, po czym przytknęła palący się koniec do delikatnej, dziecięcej skóry.
| dalej zastraszam
Nie dopytywała co to za miejsce i do kogo należy, ufała w rozsądek Mulcibera i nie przyszłoby jej do głowy, by zachował się w tak delikatnej sprawie nieostrożnie, wybierając miejsce niesprawdzone. Musiało być bezpieczne. A do kogo należało, to już sprawa drugorzędna.
Julienne Avery? Nagle oderwała spojrzenie od wzbudzającej obrzydzenie twarzy upośledzonej kilkulatki, uniosła je na twarz Ramseya, na malującą się w oczach złośliwość. Mogła domyślić się, że wybór dziewczynki nie był przypadkowy. Znów chciał ją sprowokować, nie dała się jednak tak łatwo podejść., Skrzywiła się lekko, ze złością, nie chciała nadepnąć na odcisk własnego pracodawcy, zależało jej na własnej karierze, lecz nie tak bardzo jak na zadowoleniu Czarnego Pana. Walka dla niego była dla Sigrun po stokroć istotniejsza i jeśli istniała szansa, aby podarować mu obskurusa, jeśli mogła przyłożyć do tego własną rękę, byłaby gotowa poświęcić swoje stanowisko bez mrugnięcia okiem. - Świetnie. Przekazać jej wujowi, że ma się świetnie? - spytała w końcu, nie starając się nawet ukryć ironii. Pokręciła głową, przewracając przy tym oczyma, skupiając swoją uwagę na dziewczynce. Co mogło go do tego popchnąć, skoro osiągnął tak wiele? Umierając pozostawił swoją córkę, krew z własnej krwi, na ich niełaskę. Nie czuła oporów, by to wykorzystać. Julienne urodziła się chora, ułomna, lecz w jej żyłach płynęła krew Averych, krew szlachetnie czysta, a Sigrun była przekonana, że właśnie ona kryje w sobie starożytną, potężną magię. Po części cieszyło ją więc, że to ją wybrał Ramsey na dzisiejsze spotkanie.
- A dałam ci kiedyś powód, byś musiał przypominać mi o tym przypominać? Wiem o tym, oczywiście - odpowiedziała Sigrun; nie znali się przecież od dziś, wiedział, że potrafiła trzymać język za zębami. Doceniała, że obdarzył ją zaufaniem na tyle dużym, by włączyć ją do tego projektu, tłumiła więc w sobie oburzenie. Skupiła uwagę na Julienne.
Dziewczynka wpatrywała się w nią dużymi oczami, w których malowało się niezrozumienie. Chyba nie do końca pojmowała co działo się wokół niej. Nie dostrzegła przerażenia i strachu. Pisnęła z bólu, gdy ją uszczypnęła, kiedy wyłamywała palec. Wymierzyła jej policzek, lecz gdy Julienne znów na nią spojrzała, wydawała się jakby nieobecna.
- Widzę, że jest upośledzona. Jesteś pewien, że rozumie co się do niej mówi? - spytała z powątpiewaniem.
W chwili, gdy Mulciber uniósł na dziewczynkę różdżkę, posyłając w jej kierunku zaklęcie, czarownica sięgnęła do kieszeni, po papierosa. Potarła jego koniec, a on za sprawą magii rozżarzył się od razu. Nie wetknęła go sobie jednak do ust. Znów ujęła rączkę Julienne.
- Posłuchaj mnie, tym razem uważnie. Zaklęciem utnę ci uszy, jeśli nie będziesz słuchać uważnie, a w dziury po nich wepchnę gorące gwoździe. Nawet nie wyobrażasz sobie jak może zaboleć. Nikt ci nie pomoże, Julienne. Nikt nie chce ci pomóc. Masz tu jakieś... koleżanki? Nigdy więcej ich już nie zobaczysz. Jeśli uda ci się przeżyć spotkanie z Maire, zamknę cię w ciemnej, zatęchłej piwnicy. Chyba masz tu jakąś, co? - zwróciła się wyraźnie do Mulcibera, szukając u niego potwierdzenia swych słów - nieistotne, czy była to prawda, czy nie. - Zostaniesz tam sama, a ja będę przychodzić każdego dnia, by zrobić to.
Papieros zdążył wypalić się do połowy; Rookwood strząsnęła z niego popiół wprost na rączkę Julienne, po czym przytknęła palący się koniec do delikatnej, dziecięcej skóry.
| dalej zastraszam
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
Ona wiedziała, że nie — on też wiedział, i wiedział też, że doskonale zdawała sobie z tego sprawę, a jednak chętnie i bez trudu obejmowała określoną pozycję w prowadzonej grze pozorów. Jeśli nie wierzyła w jego słowa nie dawała tego po sobie poznać, ale czuł pod skórą, że miała wątpliwości. Zasianie w niej niepewności było jednoznaczne z osiągnięciem celu. Uśmiechnął się szerzej, uniósł brew w bardziej zawadiackim geście, zupełnie jakby i on się temu w pełni poddawał. Zachowywali się, jakby byli całkiem innymi ludźmi, o innej historii, spojrzeniu na świat, zainteresowaniach i potrzebach. Znał ją jednak za dobrze. Pokiwał głową na znak, że rozumie, a może i się zgadza po części, chociaż po chwili poddał to wątpliwości:
—Myślałem, że tylko z braciszkiem bawisz się doskonale — odpowiedział gwałtownie poważniejąc, ale jednocześnie tracąc zainteresowanie wątkiem. Julienne przez chwilę wyglądała tak, jakby coś się stało, poczuła coś — widział to, chociaż nie powiedziała nic, załkała z przerażenia. Anomalia, pomyślał o tym od razu, a zaraz po tym uderzyło w nią zaklęcie, które wykręciło jej pękatą buzię w bolesnym grymasie. Mała lady Avery, w niczym nie przypominająca małej księżniczki, w potarganej, brudnej sukieneczce, umorusana, z potarganymi włosami — Deirdre zbyt dawno jej nie odwiedzała, nie miał o nią kto dbać. Ból w tak małym ciele musiał być okropny. Krzyknęła rozpaczliwie, właściwie ryknęła, a jej wrzask przypominał odgłos zarzynanego cielaka. Była jak takie małe stworzenie, które zabijali, by odratować, psuli, by naprawić. Nie miał żadnych skrupułów, nie miał też wyrzutów sumienia. Ani przez chwilę nie próbował zrozumieć jej cierpienia, niczego też nie tłumaczył. Robił to bo tak chciał, choć powód nie był wcale trywialny — robił to w imię nauki, dla Czarnego Pana.
Kiedy Sigrun na niego spojrzała, poznawszy personalia maltretowanego dziecka, skrzyżował z nią wzrok, siłując się z jej, nie odpuszczając ani przez chwilę. Machinalnie zadarł brodę wyżej, a usta łagodnie wygięły się w lekki łuk — tryumfalny.
— Oczywiście, że nie, głuptasie — skrytykował jej pomysł, jakby była małym dzieckiem. Nie zrobiłaby tego, nie była tak lekkomyślna, ale i tak jej słowa brzmiały całkiem absurdalnie. Pozwolił by wargi wykrzywiły się szerzej, a w końcu ukazały linię zębów. — Samael byłby z niej dumny, świetnie sobie radzi ze stresem — dodał po chwili, wycofując się na chwilę, by na pergaminie odnotować spostrzeżenia. Julienne rzeczywiście była silna, bardzo dobrze znosiła ból. Cierpiała, załamywała się jak każde dziecko, ale zdawało się, że jej psychiczne upośledzenie blokuje pewne kwestie, nie pozwalając jej się całkiem poddać. — Jak to mawiają niektóre szeptuchy, lepiej zapobiegać niż leczyć — mruknął od niechcenia, nie unosząc juz na nią wzroku. Pióro tańczyło po papierze, każdy bardziej zamaszysty ruch odznaczał się skrzypnięciem. Ostatnią kropką zakończył notatki, nadgarstek zbrudzony był już atramentem, ale pozwolił jeszcze temu wyschnąć i dopiero zwinął w rulon.
Trzask wymierzonego dziecku policzka sprowokował go do podniesienia spojrzenia na dziewczynkę. Nie wystraszyły go czyny Sigrun, bynajmniej, przemoc nie robiła na nim takiego wrażenia — jeśli miała pomóc, musiała współistnieć w przedsięwzięciu, ale w skali, która zachowa ją przy życiu. To wszystko i tak było wielce ryzykowne.
— Julie, moja droga. Ciocia Sigrun myśli, że jesteś głupia i nie rozumiesz, co do ciebie mówi. Odpowiedz jej, nie bój się, dziewczyno — podjął, odchodząc od kontuaru z maleńką fiolką eliksiru osłabiającego. Odkorkował ją, łagodnym, lekkim ruchem zakołysał zawartość. Julie spojrzała na niego wielkimi jak galeony, zapłakanymi oczami, a następnie na Sigrun i wyciągnęła ręce ku jej twarzy. Nie po to jednak, by ją objąć, czy dotknąć delikatnie, ale po to by uczynić jej jakąś, jakąkolwiek krzywdę. Brak w niej było naturalnych odruchów, instynkt nie działał jak instynkt Lysandry. Nie potrafiła się bronić, a tym bardziej atakować, więc jej próba od razu została przełamana.
— Ona musi wiedzieć, że magia jest zła, Sigrun. Że jeśli będzie próbowała jej użyć zostanie ukarana. Jeśli przez nią, za sprawką anomalii coś się stanie — ona będzie cierpieć. Ona musi stłumić to w sobie — przypomniał jej, kiedy skierowała ku niemu wzrok. Sam strach niewiele mógł zdziałać. Juliene musiała wiedzieć, że to co jej robią jest wynikiem czarów.
Przytknięcie papierosa do skóry dziewczynki wywołało w niej kolejną falę krzyku. Nie stała jednak spokojnie, próbowała uciec, ale niefortunnie wpadła Ramseyowi pod nogi. Kucnął przed nią, złapał ją za twarz i wlał jej do gardła płyn.
— Dzięki temu eliksirowi poczujesz się lepiej. Nie martw się, wypłuczemy cię z tego — skłamał, uśmiechając się brzydko. —Nie zostanie z ciebie nic z czarownicy. Będziesz czysta, jak łza. Ta magia czyni cię kimś, kto musi cierpieć, wiesz? I będziesz cierpieć tak długo, aż nam się nie uda. Będziemy cię leczyć, a potem próbować znów. I tak w kółko.
IJuliene Avery:
zastraszanie: 80/200
Organus dolor
Eliksir osłabiający
zastraszam też, I
—Myślałem, że tylko z braciszkiem bawisz się doskonale — odpowiedział gwałtownie poważniejąc, ale jednocześnie tracąc zainteresowanie wątkiem. Julienne przez chwilę wyglądała tak, jakby coś się stało, poczuła coś — widział to, chociaż nie powiedziała nic, załkała z przerażenia. Anomalia, pomyślał o tym od razu, a zaraz po tym uderzyło w nią zaklęcie, które wykręciło jej pękatą buzię w bolesnym grymasie. Mała lady Avery, w niczym nie przypominająca małej księżniczki, w potarganej, brudnej sukieneczce, umorusana, z potarganymi włosami — Deirdre zbyt dawno jej nie odwiedzała, nie miał o nią kto dbać. Ból w tak małym ciele musiał być okropny. Krzyknęła rozpaczliwie, właściwie ryknęła, a jej wrzask przypominał odgłos zarzynanego cielaka. Była jak takie małe stworzenie, które zabijali, by odratować, psuli, by naprawić. Nie miał żadnych skrupułów, nie miał też wyrzutów sumienia. Ani przez chwilę nie próbował zrozumieć jej cierpienia, niczego też nie tłumaczył. Robił to bo tak chciał, choć powód nie był wcale trywialny — robił to w imię nauki, dla Czarnego Pana.
Kiedy Sigrun na niego spojrzała, poznawszy personalia maltretowanego dziecka, skrzyżował z nią wzrok, siłując się z jej, nie odpuszczając ani przez chwilę. Machinalnie zadarł brodę wyżej, a usta łagodnie wygięły się w lekki łuk — tryumfalny.
— Oczywiście, że nie, głuptasie — skrytykował jej pomysł, jakby była małym dzieckiem. Nie zrobiłaby tego, nie była tak lekkomyślna, ale i tak jej słowa brzmiały całkiem absurdalnie. Pozwolił by wargi wykrzywiły się szerzej, a w końcu ukazały linię zębów. — Samael byłby z niej dumny, świetnie sobie radzi ze stresem — dodał po chwili, wycofując się na chwilę, by na pergaminie odnotować spostrzeżenia. Julienne rzeczywiście była silna, bardzo dobrze znosiła ból. Cierpiała, załamywała się jak każde dziecko, ale zdawało się, że jej psychiczne upośledzenie blokuje pewne kwestie, nie pozwalając jej się całkiem poddać. — Jak to mawiają niektóre szeptuchy, lepiej zapobiegać niż leczyć — mruknął od niechcenia, nie unosząc juz na nią wzroku. Pióro tańczyło po papierze, każdy bardziej zamaszysty ruch odznaczał się skrzypnięciem. Ostatnią kropką zakończył notatki, nadgarstek zbrudzony był już atramentem, ale pozwolił jeszcze temu wyschnąć i dopiero zwinął w rulon.
Trzask wymierzonego dziecku policzka sprowokował go do podniesienia spojrzenia na dziewczynkę. Nie wystraszyły go czyny Sigrun, bynajmniej, przemoc nie robiła na nim takiego wrażenia — jeśli miała pomóc, musiała współistnieć w przedsięwzięciu, ale w skali, która zachowa ją przy życiu. To wszystko i tak było wielce ryzykowne.
— Julie, moja droga. Ciocia Sigrun myśli, że jesteś głupia i nie rozumiesz, co do ciebie mówi. Odpowiedz jej, nie bój się, dziewczyno — podjął, odchodząc od kontuaru z maleńką fiolką eliksiru osłabiającego. Odkorkował ją, łagodnym, lekkim ruchem zakołysał zawartość. Julie spojrzała na niego wielkimi jak galeony, zapłakanymi oczami, a następnie na Sigrun i wyciągnęła ręce ku jej twarzy. Nie po to jednak, by ją objąć, czy dotknąć delikatnie, ale po to by uczynić jej jakąś, jakąkolwiek krzywdę. Brak w niej było naturalnych odruchów, instynkt nie działał jak instynkt Lysandry. Nie potrafiła się bronić, a tym bardziej atakować, więc jej próba od razu została przełamana.
— Ona musi wiedzieć, że magia jest zła, Sigrun. Że jeśli będzie próbowała jej użyć zostanie ukarana. Jeśli przez nią, za sprawką anomalii coś się stanie — ona będzie cierpieć. Ona musi stłumić to w sobie — przypomniał jej, kiedy skierowała ku niemu wzrok. Sam strach niewiele mógł zdziałać. Juliene musiała wiedzieć, że to co jej robią jest wynikiem czarów.
Przytknięcie papierosa do skóry dziewczynki wywołało w niej kolejną falę krzyku. Nie stała jednak spokojnie, próbowała uciec, ale niefortunnie wpadła Ramseyowi pod nogi. Kucnął przed nią, złapał ją za twarz i wlał jej do gardła płyn.
— Dzięki temu eliksirowi poczujesz się lepiej. Nie martw się, wypłuczemy cię z tego — skłamał, uśmiechając się brzydko. —Nie zostanie z ciebie nic z czarownicy. Będziesz czysta, jak łza. Ta magia czyni cię kimś, kto musi cierpieć, wiesz? I będziesz cierpieć tak długo, aż nam się nie uda. Będziemy cię leczyć, a potem próbować znów. I tak w kółko.
IJuliene Avery:
zastraszanie: 80/200
Organus dolor
Eliksir osłabiający
zastraszam też, I
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
Uśmiechnęła się wyjątkowo krzywo, gdy złośliwie znów wspomniał o jej bracie.
- Zabawne - prychnęła niechętnie, powstrzymując się od komentarzy; nie dość, że to nie był ani czas, ani miejsce, by powrócić do tej przepychanki, to zwyczajnie nie miała na to ochoty. Minęło tyle miesięcy, a ona wciąż nie miała żadnych wieści; z każdym tygodniem to, co między nimi było słabło, stawało się przeszłością. Sigrun kroczyła już nową ścieżką, zaczęła nowe inne życie, życie, w którym była o wiele silniejsza - brak bliźniaczego brata nie doskwierał już tak dotkliwie. Czasami jedynie miała ochotę zapytać Cassandry, może nawet Ramseya, czy jego sylwetka pojawiła się w ich wizjach, czy miał umrzeć, czy żyć? Czuła, że żył, bliźnięta wiedziały takie rzeczy; teraz nabrała przekonania, że to nietrafiony pomysł.
Nie ustawał w staraniach, aby ją sprowokować, pojedynkując się na spojrzenia, z premedytacją wybierając dziecko spokrewnione z jej pracodawcą, nazywając ją głuptasem, zachowała jednak spokój, pozwalając sobie jedynie na gniewne prychnięcie. Oczywiście, że nie zamierzała nikomu o tym mówić, tym bardziej wujowi dziewczyny; jej los był jej absolutnie obojętny, na cierpienia jakie zadało czarnomagiczne zaklęcie patrzyła dość beznamiętnie, niewzruszona dziecięcym krzykiem. Ból Julienne był im potrzebny, miał służyć wyższemu celowi; nie sprawiał radości, dzieci były zbyt łatwą zwierzyną, aby mogła ją czerpać z ich cierpienia, teraz zamierzała go jej zadać jak najwięcej - dla Czarnego Pana.
- Śmiało, odpowiedz - zawtórowała Śmierciożercy, choć w tonie Sigrun głosu bynajmniej nie rozbrzmiała zachęcająca nuta. Obojętnie spojrzała na wyciągnięte ku niej drobne rączki, nie bardzo wiedząc, co mała na myśli - chciała uczynić jej krzywdę, czy pragnęła pomocy? Nie znała się na dzieciach, a obcowanie z upośledzoną dziewczynką utrudniało interpretację jej zachowań. Każde inne dziecko na jej miejscu dawno uroniłoby już łzy strachu, zaczęło wzywać pomocy, prosić by przestali, wołać za matką; jedno musiała przyznać - pomimo skazy na umyśle, była odporną dziewczynką, krew Averych musiała być w niej silna. Stanowiła więc ciekawe, niewielkie wyzwanie.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, przyjmując przypomnienie Mulcibera w milczeniu; miał słuszność, nie mogła się jedynie bać - musiała bać się magii, znienawidzić jej. Gdyby tylko uprzedził ją wcześniej, przygotowałaby się, starła warstwę kurzu z wiedzy jaką posiadła niegdyś o obskurusach.
Po przypaleniu skóry papierosem, która zaskwierczała lekko, powietrze zmącił nieprzyjemny swąd, pozwoliła Julie wyrwać się, spróbować uciec; nie udało jej się odbiec daleko, z rąk Sigrun trafiła w jeszcze gorsze. Szarpała się i szamotała, gdy wlewał jej do gardła wywar. Brzydką, drobną buzię wykrzywił zniesmaczony, obrzydzony wyraz, a po chwili... W ponurym wnętrzu Gwiezdnego Proroka zerwał się silny wiatr. Odepchnął od dziewczynki zarówno Ramseya, jak i Sigrun, która zachwiała się lekko, tracąc równowagę.
- Widzisz co narobiłaś? To twoja wina - warknęła na nią natychmiast, prostując się i zaciskając palce na różdżce. - Tymi czarami mogłaś skrzywdzić nas, siebie, inne dzieci. Chciałaś tego? Może zrobiłaś to specjalnie? Przyznaj, Julie. Chodź tutaj, natychmiast. - Wiatr ucichł, a Rookwood szybkim krokiem dopadła do dziewczynki, próbowała czmychnąć, ale bezskutecznie; wplotła dłoń w jej brudne włosy, przyciągając brutalnym gestem do siebie. - Jeśli zrobisz to jeszcze raz, a wiem, że to było celowe, będzie bardzo, bardzo bolało, rozumiesz? - spytała, zmuszając Julie, by na nią spojrzała. - Musisz być grzeczna. Grzeczne dzieci nie wykorzystują brudnych anomalii, dociera to do ciebie? Jeszcze jeden podmuch wiatru, a zaboli nie tylko ciebie, Julie. Masz tu koleżanki? One także ucierpią, jeśli nie przestaniesz. Z twojej winy, powiem im o tym. Chcesz tego?
| zastraszam wciąż
- Zabawne - prychnęła niechętnie, powstrzymując się od komentarzy; nie dość, że to nie był ani czas, ani miejsce, by powrócić do tej przepychanki, to zwyczajnie nie miała na to ochoty. Minęło tyle miesięcy, a ona wciąż nie miała żadnych wieści; z każdym tygodniem to, co między nimi było słabło, stawało się przeszłością. Sigrun kroczyła już nową ścieżką, zaczęła nowe inne życie, życie, w którym była o wiele silniejsza - brak bliźniaczego brata nie doskwierał już tak dotkliwie. Czasami jedynie miała ochotę zapytać Cassandry, może nawet Ramseya, czy jego sylwetka pojawiła się w ich wizjach, czy miał umrzeć, czy żyć? Czuła, że żył, bliźnięta wiedziały takie rzeczy; teraz nabrała przekonania, że to nietrafiony pomysł.
Nie ustawał w staraniach, aby ją sprowokować, pojedynkując się na spojrzenia, z premedytacją wybierając dziecko spokrewnione z jej pracodawcą, nazywając ją głuptasem, zachowała jednak spokój, pozwalając sobie jedynie na gniewne prychnięcie. Oczywiście, że nie zamierzała nikomu o tym mówić, tym bardziej wujowi dziewczyny; jej los był jej absolutnie obojętny, na cierpienia jakie zadało czarnomagiczne zaklęcie patrzyła dość beznamiętnie, niewzruszona dziecięcym krzykiem. Ból Julienne był im potrzebny, miał służyć wyższemu celowi; nie sprawiał radości, dzieci były zbyt łatwą zwierzyną, aby mogła ją czerpać z ich cierpienia, teraz zamierzała go jej zadać jak najwięcej - dla Czarnego Pana.
- Śmiało, odpowiedz - zawtórowała Śmierciożercy, choć w tonie Sigrun głosu bynajmniej nie rozbrzmiała zachęcająca nuta. Obojętnie spojrzała na wyciągnięte ku niej drobne rączki, nie bardzo wiedząc, co mała na myśli - chciała uczynić jej krzywdę, czy pragnęła pomocy? Nie znała się na dzieciach, a obcowanie z upośledzoną dziewczynką utrudniało interpretację jej zachowań. Każde inne dziecko na jej miejscu dawno uroniłoby już łzy strachu, zaczęło wzywać pomocy, prosić by przestali, wołać za matką; jedno musiała przyznać - pomimo skazy na umyśle, była odporną dziewczynką, krew Averych musiała być w niej silna. Stanowiła więc ciekawe, niewielkie wyzwanie.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, przyjmując przypomnienie Mulcibera w milczeniu; miał słuszność, nie mogła się jedynie bać - musiała bać się magii, znienawidzić jej. Gdyby tylko uprzedził ją wcześniej, przygotowałaby się, starła warstwę kurzu z wiedzy jaką posiadła niegdyś o obskurusach.
Po przypaleniu skóry papierosem, która zaskwierczała lekko, powietrze zmącił nieprzyjemny swąd, pozwoliła Julie wyrwać się, spróbować uciec; nie udało jej się odbiec daleko, z rąk Sigrun trafiła w jeszcze gorsze. Szarpała się i szamotała, gdy wlewał jej do gardła wywar. Brzydką, drobną buzię wykrzywił zniesmaczony, obrzydzony wyraz, a po chwili... W ponurym wnętrzu Gwiezdnego Proroka zerwał się silny wiatr. Odepchnął od dziewczynki zarówno Ramseya, jak i Sigrun, która zachwiała się lekko, tracąc równowagę.
- Widzisz co narobiłaś? To twoja wina - warknęła na nią natychmiast, prostując się i zaciskając palce na różdżce. - Tymi czarami mogłaś skrzywdzić nas, siebie, inne dzieci. Chciałaś tego? Może zrobiłaś to specjalnie? Przyznaj, Julie. Chodź tutaj, natychmiast. - Wiatr ucichł, a Rookwood szybkim krokiem dopadła do dziewczynki, próbowała czmychnąć, ale bezskutecznie; wplotła dłoń w jej brudne włosy, przyciągając brutalnym gestem do siebie. - Jeśli zrobisz to jeszcze raz, a wiem, że to było celowe, będzie bardzo, bardzo bolało, rozumiesz? - spytała, zmuszając Julie, by na nią spojrzała. - Musisz być grzeczna. Grzeczne dzieci nie wykorzystują brudnych anomalii, dociera to do ciebie? Jeszcze jeden podmuch wiatru, a zaboli nie tylko ciebie, Julie. Masz tu koleżanki? One także ucierpią, jeśli nie przestaniesz. Z twojej winy, powiem im o tym. Chcesz tego?
| zastraszam wciąż
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gwiezdny Prorok
Szybka odpowiedź