Gwiezdny Prorok
Strona 14 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
AutorWiadomość
First topic message reminder :
- [bylobrzydkobedzieladnie]
Gwiezdny Prorok
Dziś, pusty lokal mieszczący się na przeciwko cieszącego się wielką renomą wśród czarnoksiężników sklepu Borgina & Burkesa, niegdyś wypełniony był trupimi główkami, talizmanami, naszyjnikami z kruczych piór, dziecięcych kości i grzechotkami z ludzkich zębów. Magiczna sprzedaż akcesoriów służących do nekromancji — sztuki wskrzeszania umarłych, szła doskonale aż do schyłku ubiegłego wieku, kiedy to stary i zgorzkniały właściciel zniknął bez śladu, zamykając drzwi na siedem spustów. Choć sklep przypadł w spadku jego dzieciom, a później wnukom, już nigdy nie został otwarty, a mieszczące się w nim nierozkradzione towary nie stanęły ponownie w gablotach.
Lokal prywatny: zamkniętyOstatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
Zjawił się na Alei Śmiertelnego Nokturnu po pracy, wieczorem. Był już zmęczony, ale nie mógł sobie pozwolić na dalsze przestoje w projekcie, szczególnie, że to był już doskonały moment na to, by zaobserwować pierwsze, przełomowe zmiany. Po dwóch latach praktyk uwzględniających szereg tortur na małych dzieciach będących karą za przejawy magii zbliżała się pora na ocenę potencjału badań. Jeśli miało się udać zrodzić w którymś z nich tą pasożytniczą energię, magia powinna słabnąć, przynajmniej wedle historycznych zapisków, do których udało mu się dotrzeć. Ta, która będzie wciąż silna — może nawet silniejsza niż była — nie zostanie wchłonięta przez Obskurusa. Wiedział, że są na ostatniej prostej. Widział też, że dzieci mimo wszystko są już dość słabe, a lada moment —b ez uzdrowicielskiej opieki, zaczną doskwierać im choroby. Nie był w stanie ocenić, czy nie nosiły w sobie już jakiś zalążków, czy pasożytów. Nie trudno jednak było przewidzieć, że to nie może potrwać długo, a on nie cierpi marnować czasu.
W kieszeni miał fiolkę z eliksirem, który zawsze, schodząc tu do piwnicy, miał przy sobie. Musiał reagować wtedy, gdy u dzieci przejawiała się magia, to wtedy odniesie najlepszy efekt, wzmocni poczucie kary i świadomości, że nie wolno było im tego robić. Miał ze sobą spora miskę z jedzeniem, wiadro ze świeżą wodą. Postawił je na dole, u podnóży schodów, rozglądając się dookoła. Wolną dłonią wyciągnął różdżkę i rozpalił świece, ale zaraz potem ją schował. Dzieci spały, ale kiedy rozjaśniło się zaczęły powoli otwierać oczy i przebudzać się ze snu. Przez to, że większość czasu na dole było ciemno miały zaburzony rytm dobowy. Na widok jedzenia rozpromieniły się nieco i podbiegły grzecznie, więc przekazał im miskę i pozwolił ją zabrać na bok, by mogły podzielić się pożywieniem. Zajadały się bez większych problemów, dopóki Julienne nie wyrwała Thomasowi czerstwego chleba z ręki. Chłopiec krzyknął na nią i nachylił się, by odebrać jej jedzenie, ale nim tak się stało, Julię włożyła je do ust i pomknęła. Thomas uderzył ją w twarz, a pozostałe dzieci przerwały jedzenie i odsunęły się od nich.
— Wystarczy!— podniósł na nie głos, choć było mu obojętne w gruncie rzeczy, co się wydarzy. Nie sądził, że mogła się między nimi wszcząć awantura, ale Thomas był starszy od części dzieci i charakterny, nieposłuszny. A teraz, wydawał się być zły, może nawet zrozpaczony. Zacisnął dłonie w pięści, a potem krzyknął, raz i drugi, aż w końcu uczynił to tak głośno, że dzieci przewróciły się pod wpływem fali drgań, które rozsiał potworny, donośny krzyk dziecka. Mulciber umyślnie nie chwycił za różdżkę, pozwalając by fala dotarła i do niego i przewróciła go na ziemię, tuż obok schodów. Na twarzy dziecka pojawiła się mieszanina emocji, a w końcu znów zmarszczył gniewnie brwi, gotów do walki. Ale nie zamierzał z nim walczyć. Nim Ramsey wstał, wyciągnął z kieszeni fiolkę i wypił do dna eliksir grozy. Tak by ta czynność nie rzucała się dzieciom w oczy — potrafiły już dobrze kojarzyć fakty. Zakorkowawszy butelkę schował ją do kieszeni i podszedł do chłopca, wyciągnął rękę i uderzył go z otwartej dłoni w twarz.
— Jeszcze raz krzykniesz w ten sposób, a obiecuję ci to, zabiję cię. Jeśli jeszcze raz uderzysz któreś z tych dzieci to cię zabije. Jeśli jeszcze raz użyjesz tej głupiej magii to cię wypatroszę i zostawię na śmierć z dala od całej reszty, jasne? Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, masz przestać.— Szarpnął nim jeszcze, po czym puścił, patrząc jak upada na ziemię. Zostawił kilka lewitujących świec zapalonych. Były poza zasięgiem dzieci, nie było więc ryzyka pożaru. Wróci jutro.
| zt; zużywam eliksir grozy (1 porcje stat, 40) i rzucam na zastraszanie
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
|28 czerwca, wieczór
Z lekkim zaskoczeniem przyjął informację, że w Proroku wciąż mieszkały dzieci. Nie dziwiło go jednak specjalnie, że badania, które prowadził Ramsey były trudne i pracochłonne, a w życiu istniało więcej zobowiązań niż opiekowanie się sierotami, optymistycznie licząc na to, że któraś z nich okaże się wyjątkowa. Ale Ignotus nie miał wiele lepszych rzeczy do roboty wieczorami. Wciąż nie wrócił do pełni sił i nie chciał ryzykować porywania się na coś, co mogło go przerosnąć. Jednocześnie nie zamierzał reszty miesiąca przesiedzieć schowany w domu, musiał i chciał wrócić do życia, a powrót na stare śmieci wydawał się być dobrym pomysłem. Kolejny punkt na długiej drodze dochodzenia do siebie.
Kiedy stanął przed drzwiami, przypomniała mu się jedna z wizji, która dotyczyła Gwiezdnego Proroka. Migawka, która bardziej niosła ze sobą emocje niż konkretne obrazy, ale wiązała się z niepokojem. Nieco rozkojarzony więc otworzył drzwi i zszedł na dół, nie zwracając uwagi na dziwną ciszę, która panowała wewnątrz. Ciszę, którą zaraz przerwało uderzenie metalowego wiadra o posadzkę. Kątem oka zobaczył jeszcze jak przechyliło się, lewitując nad nim w powietrzu, zanim spadło i po chwili poczuł na plecach strużki zimnej wody, spływające wzdłuż jego kręgosłupa. W jednym z kątów, skulony i ledwo powstrzymujący śmiech, chował się chłopiec. Ignotus ruszył w jego kierunku, nawet nie siląc się na odszukanie jakichkolwiek pokładów cierpliwości.
- Myślisz, że to zabawne? - Wycedził stając przed nim, spoglądają na niego z góry. Wyciągnięta różdżka mierzyła prosto w czoło nieszczęśnika. - Co to było?
Uśmiech zamarł na ustach dziecka, kiedy nieporadnie próbowało wydukać zapewnienia o nieszkodliwym charakterze substancji, obiecując, że to tylko było trochę wody, która wlała się tutaj po ścianie. Mulciber był gotowy mu uwierzyć, że nie puścić takiego zachowania płazem. Nie był tutaj po to, by wychowywać cudze potworki. Trzymali je tu z konkretnego powodu, i jeśli chciały żyć, musiały okazać się przydatne. Ten akurat tego nie robił.
- Powtórzę jeszcze raz. Czy uważasz, że to było zabawne? Czy myślisz, że tak powinno się używać magii? Do głupich sztuczek, infantylnych zabaw, igrania z czymś, czego nie rozumiesz? Myślisz, że to przystoi jakiemukolwiek młodemu mężczyźnie? Powinieneś się wstydzić. Powinieneś wiedzieć lepiej - mierzył go bezlitosnym spojrzeniem, obserwując jak z każdym kolejnym słowem chłopiec zdawał się maleć, zapadać w sobie. - Jeżeli nie potrafisz sam siebie pilnować, zrobię to następnym razem za ciebie. Wiesz, że magii wolno wam używać tylko w określonych sytuacjach, a więc dlaczego marnujesz ją na latające wiadro? Następny raz będzie twoim ostatnim. Tyle mogę ci obiecać.
Omiótł wzrokiem salę, patrząc po kolei na dzieci, upewniając się, że wszystkie usłyszały i zrozumiały. Kuliły się w piwnicy, kiedy wychodził, nie słuchając nieskładnych przeprosin. Zaklął pod nosem zamykając drzwi, miał nadzieję, że to naprawdę była woda, wolał nie wiedzieć, co jeszcze innego mogły na niego wylać te dzieciaki.
[z/t]
|rzucam na zastraszenie Jimmiego (64/200)
Z lekkim zaskoczeniem przyjął informację, że w Proroku wciąż mieszkały dzieci. Nie dziwiło go jednak specjalnie, że badania, które prowadził Ramsey były trudne i pracochłonne, a w życiu istniało więcej zobowiązań niż opiekowanie się sierotami, optymistycznie licząc na to, że któraś z nich okaże się wyjątkowa. Ale Ignotus nie miał wiele lepszych rzeczy do roboty wieczorami. Wciąż nie wrócił do pełni sił i nie chciał ryzykować porywania się na coś, co mogło go przerosnąć. Jednocześnie nie zamierzał reszty miesiąca przesiedzieć schowany w domu, musiał i chciał wrócić do życia, a powrót na stare śmieci wydawał się być dobrym pomysłem. Kolejny punkt na długiej drodze dochodzenia do siebie.
Kiedy stanął przed drzwiami, przypomniała mu się jedna z wizji, która dotyczyła Gwiezdnego Proroka. Migawka, która bardziej niosła ze sobą emocje niż konkretne obrazy, ale wiązała się z niepokojem. Nieco rozkojarzony więc otworzył drzwi i zszedł na dół, nie zwracając uwagi na dziwną ciszę, która panowała wewnątrz. Ciszę, którą zaraz przerwało uderzenie metalowego wiadra o posadzkę. Kątem oka zobaczył jeszcze jak przechyliło się, lewitując nad nim w powietrzu, zanim spadło i po chwili poczuł na plecach strużki zimnej wody, spływające wzdłuż jego kręgosłupa. W jednym z kątów, skulony i ledwo powstrzymujący śmiech, chował się chłopiec. Ignotus ruszył w jego kierunku, nawet nie siląc się na odszukanie jakichkolwiek pokładów cierpliwości.
- Myślisz, że to zabawne? - Wycedził stając przed nim, spoglądają na niego z góry. Wyciągnięta różdżka mierzyła prosto w czoło nieszczęśnika. - Co to było?
Uśmiech zamarł na ustach dziecka, kiedy nieporadnie próbowało wydukać zapewnienia o nieszkodliwym charakterze substancji, obiecując, że to tylko było trochę wody, która wlała się tutaj po ścianie. Mulciber był gotowy mu uwierzyć, że nie puścić takiego zachowania płazem. Nie był tutaj po to, by wychowywać cudze potworki. Trzymali je tu z konkretnego powodu, i jeśli chciały żyć, musiały okazać się przydatne. Ten akurat tego nie robił.
- Powtórzę jeszcze raz. Czy uważasz, że to było zabawne? Czy myślisz, że tak powinno się używać magii? Do głupich sztuczek, infantylnych zabaw, igrania z czymś, czego nie rozumiesz? Myślisz, że to przystoi jakiemukolwiek młodemu mężczyźnie? Powinieneś się wstydzić. Powinieneś wiedzieć lepiej - mierzył go bezlitosnym spojrzeniem, obserwując jak z każdym kolejnym słowem chłopiec zdawał się maleć, zapadać w sobie. - Jeżeli nie potrafisz sam siebie pilnować, zrobię to następnym razem za ciebie. Wiesz, że magii wolno wam używać tylko w określonych sytuacjach, a więc dlaczego marnujesz ją na latające wiadro? Następny raz będzie twoim ostatnim. Tyle mogę ci obiecać.
Omiótł wzrokiem salę, patrząc po kolei na dzieci, upewniając się, że wszystkie usłyszały i zrozumiały. Kuliły się w piwnicy, kiedy wychodził, nie słuchając nieskładnych przeprosin. Zaklął pod nosem zamykając drzwi, miał nadzieję, że to naprawdę była woda, wolał nie wiedzieć, co jeszcze innego mogły na niego wylać te dzieciaki.
[z/t]
|rzucam na zastraszenie Jimmiego (64/200)
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Nie miałem pewności, że Sigrun pojawi się dzisiaj w Proroku, ale nie spieszyło mi się do schodzenia do ciemnej piwnicy śmierdzącej niemytymi ciałami uwięzionych tam dzieci. Fakt, że wciąż żyły najlepiej świadczył o ich woli przetrwania. A ta była konieczna do stworzenia tego, nad czym od tak dawna wszyscy pracowaliśmy. Wprawnym ruchem odpaliłem papierosa, opierając się o ścianę w ciemnym zaułku i rozglądając się po okolicy. Nokturn wymagał zachowania stałej czujności. Dlatego ukryty w mroku obserwowałem puste uliczki, po których z rzadka przemykali czarodzieje. Obok mnie, podobnie wsparty o mur, stał kostur, mój nieodłączny towarzysz pieszych wycieczek. Starałem się nie traktować go jako świadectwa swojej słabości, ale za każdym razem, gdy okazywał się potrzebny, za każdym razem kiedy pomagał mi utrzymać ciężar własnego ciała, coraz bardziej go nienawidziłem. I czekałem na dzień, kiedy będę mógł użyć go do rozpalenia ogniska w Niedźwiedziej Jamie.
- Sigrun - przywitałem ją, kiedy jednak się pojawiła. - Wyglądasz na żywą.
Wyciągnąłem w jej kierunku jeszcze w połowie pełną paczkę papierosów i przyjrzałem uważnie, doszukując się w jej ciele podobnych oznak słabości, które widziałem każdego rana w lustrze. Czy szukałem pocieszenia w fakcie, że ktoś zmagał się z podobnymi przeszkodami co ja? Niewykluczone. Oczywiście, nie zamierzałem się do tego przyznawać.
- Do twarzy ci z tym - zauważyłem jak prawdziwy dżentelmen.
Uśmiechnąłem się nieznacznie, stając na własnych nogach i sięgając po kostur. Dobrze było widzieć Sigrun ponownie. Pojawiające się w moim życiu znajome twarze dodawały mi siły i pewności, że obudziłem się z koszmaru. Że nie tkwię w kolejnej, chorej wizji własnego umysłu, która zaraz obróci się przeciwko mnie. Z każdym dniem, kiedy to się nie działo, z każdym spotkaniem, które przebiegało bezboleśnie, nabierałem coraz większej pewności w poruszaniu się po świecie, w którym żyłem. W którym oboje żyliśmy najwyraźniej. Co wcale nie było takie oczywiste jeszcze niedawno.
- Powróciliśmy w ciekawym czasie - zauważyłem, wzrokiem uciekając w kierunku zniszczonych kamienic, które wciąż stały w ruinie. Nokturn był ostatnim miejscem na długiej liście dzielnic do naprawy. - Może to zły omen - dodałem jeszcze z kamienną twarzą, choć perspektywa ta nieco mnie bawiła. Nie potrafiłbym spojrzeć na siebie jako znak pomyślności. Miałem nadzieję, że Sigrun podzieli ten sentyment.
Zgasiłem butem wypalonego papierosa i podszedłem do drzwi. Spojrzałem jeszcze na Sigrun jakby upewniając się, że była gotowa. Ale w piwnicy czekały na nas tylko przerażone dzieci, co złego mogło się wydarzyć.
W środku przywitał nas mrok i zaduch, który wzmógł się jeszcze, kiedy zeszliśmy po schodach, patrząc na kulące się pod ścianami małe istoty. Przestraszone, ale i pełne nadziei. Nic nie mówiły, nie podbiegały do nas, śledziły każdy nasz ruch uważnymi oczami, w których pobłyskiwało ciche błaganie tylko nie ja. Byłem potworem. Nie miałem co do tego wątpliwości. Ale jednocześnie nie sprawiało mi przyjemności zastraszanie dzieci. Tak niewiele trzeba było, żeby doprowadzić je do płaczu. Wystarczyło złamać ich bezgraniczne i ślepe zaufanie. Odebrać namiastkę bezpieczeństwa, do której się przyzwyczaiły w świecie. Nawet teraz, w sytuacji bez wyjścia i bez ucieczki wyglądały na wciąż liczące na szczęśliwe zakończenie. A ja wiedziałem, że ono nie nastąpi. Cóż za nieskończenie smutna historia.
- Ty - wskazałem na dziewczynkę wyglądającą na najmniej przerażoną ze wszystkich. - Pani Sigrun i ja chcemy ci coś pokazać.
Dziewczynka, córeczka Samaela Avery'ego popatrzyła na mnie ufnie i wyciągnęła swoje małe rączki jakbym zapraszał ją do zabawy. Odpowiedziałem jej uśmiechem i spojrzałem na Sigrun.
- Jak twoje instynkty macierzyńskie? - Zapytałem ją bez cienia wesołości w głosie, kiedy postawiłem przed nią Juliene. - Może chciałabyś ją zabrać do domu?
Obrzuciłem spojrzeniem pozostałe dzieci, które wykorzystując fakt, że mogły, powciskały się głębiej w kąty piwnicy i patrzyły jak jedno z nich było właśnie na łasce czegoś, co w ich oczach mogło być tylko potworami.
- Juliene, nie chciałabyś pójść do domu z panią Sigrun?
Mieliśmy czas. Straszenie dzieci było mało satysfakcjonujące, ale nawet tego nie chciałbym zrobić byle jak. Miałem swoje standardy. Dlatego spotkanie zaproponowałem akurat Sigrun.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Harmonogram Sigrun Rookwood od niespełna dwóch miesięcy nie był zbyt napięty, w porównaniu do życia, jakie wiodła przez zaginięciem. Niewiele miała wówczas czasu na sen i odpoczynek, gdy na swoich barkach nosiła ciężar dowództwa nad grupą łowców wilkołaków i przede wszystkim odpowiedzialność za losy wojny z Zakonem Feniksa jakiej równał się wypalony na lewym przedramieniu Mroczny Znak. Wir pracy i obowiązków nie sprzyjał jednak odzyskiwaniu stabilności psychicznej i duchowej równowagi, którą utraciła. Zapewne ostatni raz, kiedy zażywała tyle snu, jadła tak regularnie i odżywczo, miał miejsce zanim jeszcze Rookwood nauczyła się chodzić. Wszystko za sprawą stanowczości Cassandry, potrafiącej przemówić wiedźmie do rozsądku i przekonać, by dała sobie więcej czasu.
Całkowita bezczynność zaczynała Sigrun jednak męczyć. Czuła, że musi zacząć wychodzić z domu, którym chwilowo nazywała Niedźwiedzią Jamę, aby utrzymać i wzmocnić własnego ducha w pionie. Jeszcze trochę, a zapomnę jak używać różdżki, mówiła dziś Cassandrze, kręcącej nosem na wieść o podróży blondynki do Londynu.
- Bardziej niż przy śniadaniu? Od tamtej pory wypiłam dwa kubki mocnej kawy - mruknęła Sigrun, siląc się na dowcip, choć brzmiało to wciąż płasko i beznamiętnie. Skinęła starszemu Mulciberowi głową, wyciągając chętnie rękę ku oferowanej przezeń paczce papierosów. Wetknęła sobie do ust jednego i zupełnie nie połączyła faktu jego palenia z komplementem Ignotusa. - Z CZYM?! - wypaliła, otwierając szeroko oczy; uniosła dłonie do głowy, próbując wymacać, czy ma coś na twarzy albo włosach. Dręczyły ją każdego rodzaju omamy. Obecnie coraz rzadsze, ale nie zniknęły jeszcze całkiem. Silne eliksiry uspokajające stały za tym, że nie zareagowała zbyt nerwowo i nie sięgnęła po różdżkę. Jeszcze.
- Od kiedy jesteś takim pesymistą? - odparła, gdy już upewniła się, że Mulciber miał na myśli papierosa, a nie krwiożercze szarańcze obsiadające jej głowę. Obróciła się w kierunku Nokturnu, spojrzeniem powiodła po zniszczonych kamienicach i westchnęła znów ciężko - nie tak to wszystko miało wyglądać. Jeszcze przed jej zaginięciem głosili, że Londyn należy do Rycerzy Walpurgii, do czarodziejów, że miasto wreszcie zyska należną mu magiczną świetność. A chyba nigdy nie było od tego dalsze niż teraz. - Może to znak, że musimy wziąć się do roboty - zasugerowała, choć nie miało to nic wspólnego z wrodzonym optymizmem Sigrun. Jedynie poczuciem, że Czarny Pan oczekuje od nich, że wreszcie wezmą się w garść i powrócą do swoich obowiązków, zarówno ona jak Ignotus. To, że znów byli tu oboje, nie było przypadkiem. Wolała myśleć o tym w ten sposób.
Chwilę jeszcze trwała u progu Gwiezdnego Proroka, dopalając papierosa, zanim go przekroczyła w ślad za Mulciberem. Skinęła mu głową, potwierdziwszy gotowość; po raz pierwszy od wielu tygodnia poczuła jakąś namiastkę... ekscytacji? Nie nazwałaby tego adrenaliną, nie obawiała się wszak dzieci zamkniętych w piwnicy, ale wizja sięgnięcia po czarną magię, wyżycia się drgnęła kącikami ust.
- Śmierdzi tu - mruknęła marudnie, schodząc w dół za Ignotusem, czując, że powietrze przesycone jest wilgocią piwnicy, kurzem i strachem. Czymś, czym ona sama się karmiła. - Lumos maxima - wyszeptała, przywołując kulę światła, która zawisła pod sufitem, pozwalając dostrzec kryjące się po kątach dzieci. Albo to, co z nich zostało. Przyglądała im się z kamienną miną, oceniająco, tak jak patrzyła na zwierzęcy inwentarz i szacowała, która kura jest najtłustsza. Dziwiła się, że one wciąż żyły w tych warunkach.
- To?
Pytanie ociekało wręcz obrzydzeniem, gdy zbliżyła się do nich córka Samaela Avery'ego, którą pamiętała ze swoich... dawnych wizyt tutaj. Dziecko wychudło, zmizerniało, ledwie przypominało dawną siebie, ale...
- Wciąż jest tak samo paskudna. Urodziła się ułomna. Moje psy wyglądają lepiej niż to - zaszydziła, wplatając dłoń w jasne włosy dziewczynki, na początku niby czułym gestem, lecz zaraz zacisnęła palce i pociągnęła dziecko do góry siłą. - Gdybym urodziła coś takiego, zrzuciłabym to w najgłębszą przepaść ze wstydu. - Odpowiedź ta mówiła chyba wszystko o instynktach macierzyńskich Sigrun Rookwood, która jego namiastkę odczuwała w stosunku do swoich czworonożnych przyjaciół, nigdy nie dzieci. - Nie nadaje się nawet do sprzątania psich gówien - wyrzekła z pretensją, puszczając jasne, brudne włosy i popychając dziewczynkę na ziemię. - Ale właściwie... Czemu nie? Myślisz, że Julien nadałby się na kolację dla trójgłowego psa? - udała zainteresowanie chłopcem, do którego zwrócił się Ignotus. Skłamała gładko, nie miała tej przyjemności posiadania tak rzadkiego stworzenia, ale to tylko kwestia czasu. Dzieci nie miały o tym pojęcia. A wizje potworów, które zamierzała im przedstawić w ustach wytrawnego kłamcy zabrzmią jak prawda. Kucnęła przed chłopcem, z wolna wyciągając różdżkę z rękawa. - A może wilkołaka?
Całkowita bezczynność zaczynała Sigrun jednak męczyć. Czuła, że musi zacząć wychodzić z domu, którym chwilowo nazywała Niedźwiedzią Jamę, aby utrzymać i wzmocnić własnego ducha w pionie. Jeszcze trochę, a zapomnę jak używać różdżki, mówiła dziś Cassandrze, kręcącej nosem na wieść o podróży blondynki do Londynu.
- Bardziej niż przy śniadaniu? Od tamtej pory wypiłam dwa kubki mocnej kawy - mruknęła Sigrun, siląc się na dowcip, choć brzmiało to wciąż płasko i beznamiętnie. Skinęła starszemu Mulciberowi głową, wyciągając chętnie rękę ku oferowanej przezeń paczce papierosów. Wetknęła sobie do ust jednego i zupełnie nie połączyła faktu jego palenia z komplementem Ignotusa. - Z CZYM?! - wypaliła, otwierając szeroko oczy; uniosła dłonie do głowy, próbując wymacać, czy ma coś na twarzy albo włosach. Dręczyły ją każdego rodzaju omamy. Obecnie coraz rzadsze, ale nie zniknęły jeszcze całkiem. Silne eliksiry uspokajające stały za tym, że nie zareagowała zbyt nerwowo i nie sięgnęła po różdżkę. Jeszcze.
- Od kiedy jesteś takim pesymistą? - odparła, gdy już upewniła się, że Mulciber miał na myśli papierosa, a nie krwiożercze szarańcze obsiadające jej głowę. Obróciła się w kierunku Nokturnu, spojrzeniem powiodła po zniszczonych kamienicach i westchnęła znów ciężko - nie tak to wszystko miało wyglądać. Jeszcze przed jej zaginięciem głosili, że Londyn należy do Rycerzy Walpurgii, do czarodziejów, że miasto wreszcie zyska należną mu magiczną świetność. A chyba nigdy nie było od tego dalsze niż teraz. - Może to znak, że musimy wziąć się do roboty - zasugerowała, choć nie miało to nic wspólnego z wrodzonym optymizmem Sigrun. Jedynie poczuciem, że Czarny Pan oczekuje od nich, że wreszcie wezmą się w garść i powrócą do swoich obowiązków, zarówno ona jak Ignotus. To, że znów byli tu oboje, nie było przypadkiem. Wolała myśleć o tym w ten sposób.
Chwilę jeszcze trwała u progu Gwiezdnego Proroka, dopalając papierosa, zanim go przekroczyła w ślad za Mulciberem. Skinęła mu głową, potwierdziwszy gotowość; po raz pierwszy od wielu tygodnia poczuła jakąś namiastkę... ekscytacji? Nie nazwałaby tego adrenaliną, nie obawiała się wszak dzieci zamkniętych w piwnicy, ale wizja sięgnięcia po czarną magię, wyżycia się drgnęła kącikami ust.
- Śmierdzi tu - mruknęła marudnie, schodząc w dół za Ignotusem, czując, że powietrze przesycone jest wilgocią piwnicy, kurzem i strachem. Czymś, czym ona sama się karmiła. - Lumos maxima - wyszeptała, przywołując kulę światła, która zawisła pod sufitem, pozwalając dostrzec kryjące się po kątach dzieci. Albo to, co z nich zostało. Przyglądała im się z kamienną miną, oceniająco, tak jak patrzyła na zwierzęcy inwentarz i szacowała, która kura jest najtłustsza. Dziwiła się, że one wciąż żyły w tych warunkach.
- To?
Pytanie ociekało wręcz obrzydzeniem, gdy zbliżyła się do nich córka Samaela Avery'ego, którą pamiętała ze swoich... dawnych wizyt tutaj. Dziecko wychudło, zmizerniało, ledwie przypominało dawną siebie, ale...
- Wciąż jest tak samo paskudna. Urodziła się ułomna. Moje psy wyglądają lepiej niż to - zaszydziła, wplatając dłoń w jasne włosy dziewczynki, na początku niby czułym gestem, lecz zaraz zacisnęła palce i pociągnęła dziecko do góry siłą. - Gdybym urodziła coś takiego, zrzuciłabym to w najgłębszą przepaść ze wstydu. - Odpowiedź ta mówiła chyba wszystko o instynktach macierzyńskich Sigrun Rookwood, która jego namiastkę odczuwała w stosunku do swoich czworonożnych przyjaciół, nigdy nie dzieci. - Nie nadaje się nawet do sprzątania psich gówien - wyrzekła z pretensją, puszczając jasne, brudne włosy i popychając dziewczynkę na ziemię. - Ale właściwie... Czemu nie? Myślisz, że Julien nadałby się na kolację dla trójgłowego psa? - udała zainteresowanie chłopcem, do którego zwrócił się Ignotus. Skłamała gładko, nie miała tej przyjemności posiadania tak rzadkiego stworzenia, ale to tylko kwestia czasu. Dzieci nie miały o tym pojęcia. A wizje potworów, które zamierzała im przedstawić w ustach wytrawnego kłamcy zabrzmią jak prawda. Kucnęła przed chłopcem, z wolna wyciągając różdżkę z rękawa. - A może wilkołaka?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyglądałem się Sigrun z cieniem uśmiechu na ustach, zza zasłony papierosowego dymu.
- Tak, zdecydowanie bardziej niż przy śniadaniu.
Nie było to do końca kłamstwo. Rookwood gotowa do działania, na ulicy, a nie ukryta w bezpiecznych murach Niedźwiedziej Jamy wyglądała dużo bardziej na miejscu. Żywiej. Nawet teraz potrafiła być obrazem siły. I nie miało to wiele wspólnego z kawą, a dużo z ziołami, które podawała jej Cassandra. Niewykluczone, że i zamiast kawy, znając uzdrowicielkę.
Z delikatnym rozbawieniem widocznym w uniesionej brwi przyglądałem się jak szukała na swojej twarzy nieistniejącej niedoskonałości.
- Z życiem, Sigrun - odpowiedziałem wreszcie na pytanie. - Z życiem ci do twarzy.
Nie wiedziałem, co dokładnie widywała Sigrun w napadach swojego szaleństwa, którego efekty niosły się czasem echem korytarzami naszego domostwa. Nie pytałem jej nigdy o to, co się z nią wtedy działo, ani o to, gdzie była, gdy dla świata pozostawała martwa. Nie lubiłem pytań o swoją nieobecność i o koszmary, w których tkwiłem. Nie dlatego, że były przerażające. Były moje. Czułem z nimi pewną, specyficzną, intymną więź, nawet jeśli nienawidziłem ich całym sercem. Najlepiej obrazowały moje wszystkie słabości, do których nie chciałem się niepotrzebnie przyznawać. Jeśli Sigrun dzieliła ze mną podobne przeżycia, nie dziwiłem się, że wolała zachować je dla siebie. Udawałem więc, że nie słyszałem jej krzyków, nie widziałem przerażonego spojrzenia, które przebijało się czasem z jej twarzy, że nie zwracałem uwagi jak podskakiwała na cichy szmer owadów wlatujących w ognie świec.
- Nie jestem pesymistą - odpowiedziałem jej gasząc papierosa i przyglądając się Sigrun w zaciekawieniu. - Myślisz, że jesteśmy gołąbkami pokoju, które pojawiają się by zapowiedzieć okres pomyślności i dobrobytu?
Nie kpiłem z niej, ale z nierealnej idei, jaką taka wizja tworzyła. Po spędzeniu miesięcy w krainie koszmarów, jedyne co mi pozostało to bycie realistą. Nigdy wcześniej nie miałem z tym problemu i na stare lata także nie zamierzałem dać się porwać złudzeniom.
- Nie Sigrun, ani ty, ani ja nie zostaliśmy stworzeni do bycia posłańcami dobrej nowiny - byliśmy posłańcami ciemności, a nasze dłonie ociekały nie światłem, a krwią.
Nie odpowiedziałem na jej sugestię o wzięciu się do roboty, to rozumiało się samo przez się. Dokładnie tym się tutaj, dzisiaj zajmowaliśmy. Uczyniliśmy marzenie Czarnego Pana celem naszych żyć gdy przyjęliśmy na przedramiona jego znak. Dla takich jak my nie było odpoczynku. I najwyraźniej nie było też śmierci.
W środku rzeczywiście śmierdziało, ale nie był to najgorszy odór, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Dzieci, które tu mieszkały miały bardzo ograniczony dostęp do środków higienicznych. Ramsey dbał o nie tylko na tyle by mogły przeżyć. Codzienna kąpiel była luksusem, nie koniecznością. Pamiętałem o tym gdy spoglądałem na brudną twarzyczkę Juliene, której ufne oczy przeskakiwały pomiędzy twarzą moją i Sigrun. W milczeniu przyglądałem się interakcji jej i Rookwood. Choć interakcja mogła być nieco zbyt łaskawym określeniem. Z każdym słowem Śmierciożerczyni dziewczynka zaczynała się coraz bardziej trząść. Patrzyłem na nią niewzruszony, kiedy wysyłała mi przerażone spojrzenia, bezgłośnie błagając o pomoc. Na wspomnienie o pożarciu przez psy zapłakała na głos, tyle najwyraźniej obejmując swoją wyobraźnią. Nie pomogłem jej podnieść się z ziemi, na której została po odrzuceniu od Sigrun. Zamiast tego uważnie obserwowałem, co robiła i jak zachowywały się inne dzieci. Wszystkie jednak wtulały się w ciemne kąty czekając aż koszmar się skończy. Chłopiec, którego wypatrzyła Rookwood nie był inny. Wyglądał jakby za wszelką ceną zaklinał rzeczywistość udając, że to nie na nim skupiła się uwaga jednego z potworów w piwnicy.
- Wilkołaki są duże - dodałem cicho, wycofując się w cień. - Mogą potrzebować więcej niż jednego, małego dziecka na obiad.
Nie pytałem od kiedy to łowczyni wilkołaków stała się ich niańką, żeby szukać im pożywienia, chociaż myśl ta na chwilę pojawiła się w mojej głowie. Nie wpłynęła jednak na nic, ani na groźne spojrzenie, ani na usta, które nie rozciągały się w uśmiechu.
- Niegrzeczne dzieci - kontynuowałem ciszej ukryty już przez mrok - nie są nam potrzebne. Ale psy pani Sigrun są mniej wybredne.
Zamilkłem po tym, pozostawiając scenę Rookwood, która zdawała się sobie świetnie radzić z wzbudzaniem przerażenia u młodzików wpatrzonych w nią ze łzami w oczach.
- Tak, zdecydowanie bardziej niż przy śniadaniu.
Nie było to do końca kłamstwo. Rookwood gotowa do działania, na ulicy, a nie ukryta w bezpiecznych murach Niedźwiedziej Jamy wyglądała dużo bardziej na miejscu. Żywiej. Nawet teraz potrafiła być obrazem siły. I nie miało to wiele wspólnego z kawą, a dużo z ziołami, które podawała jej Cassandra. Niewykluczone, że i zamiast kawy, znając uzdrowicielkę.
Z delikatnym rozbawieniem widocznym w uniesionej brwi przyglądałem się jak szukała na swojej twarzy nieistniejącej niedoskonałości.
- Z życiem, Sigrun - odpowiedziałem wreszcie na pytanie. - Z życiem ci do twarzy.
Nie wiedziałem, co dokładnie widywała Sigrun w napadach swojego szaleństwa, którego efekty niosły się czasem echem korytarzami naszego domostwa. Nie pytałem jej nigdy o to, co się z nią wtedy działo, ani o to, gdzie była, gdy dla świata pozostawała martwa. Nie lubiłem pytań o swoją nieobecność i o koszmary, w których tkwiłem. Nie dlatego, że były przerażające. Były moje. Czułem z nimi pewną, specyficzną, intymną więź, nawet jeśli nienawidziłem ich całym sercem. Najlepiej obrazowały moje wszystkie słabości, do których nie chciałem się niepotrzebnie przyznawać. Jeśli Sigrun dzieliła ze mną podobne przeżycia, nie dziwiłem się, że wolała zachować je dla siebie. Udawałem więc, że nie słyszałem jej krzyków, nie widziałem przerażonego spojrzenia, które przebijało się czasem z jej twarzy, że nie zwracałem uwagi jak podskakiwała na cichy szmer owadów wlatujących w ognie świec.
- Nie jestem pesymistą - odpowiedziałem jej gasząc papierosa i przyglądając się Sigrun w zaciekawieniu. - Myślisz, że jesteśmy gołąbkami pokoju, które pojawiają się by zapowiedzieć okres pomyślności i dobrobytu?
Nie kpiłem z niej, ale z nierealnej idei, jaką taka wizja tworzyła. Po spędzeniu miesięcy w krainie koszmarów, jedyne co mi pozostało to bycie realistą. Nigdy wcześniej nie miałem z tym problemu i na stare lata także nie zamierzałem dać się porwać złudzeniom.
- Nie Sigrun, ani ty, ani ja nie zostaliśmy stworzeni do bycia posłańcami dobrej nowiny - byliśmy posłańcami ciemności, a nasze dłonie ociekały nie światłem, a krwią.
Nie odpowiedziałem na jej sugestię o wzięciu się do roboty, to rozumiało się samo przez się. Dokładnie tym się tutaj, dzisiaj zajmowaliśmy. Uczyniliśmy marzenie Czarnego Pana celem naszych żyć gdy przyjęliśmy na przedramiona jego znak. Dla takich jak my nie było odpoczynku. I najwyraźniej nie było też śmierci.
W środku rzeczywiście śmierdziało, ale nie był to najgorszy odór, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Dzieci, które tu mieszkały miały bardzo ograniczony dostęp do środków higienicznych. Ramsey dbał o nie tylko na tyle by mogły przeżyć. Codzienna kąpiel była luksusem, nie koniecznością. Pamiętałem o tym gdy spoglądałem na brudną twarzyczkę Juliene, której ufne oczy przeskakiwały pomiędzy twarzą moją i Sigrun. W milczeniu przyglądałem się interakcji jej i Rookwood. Choć interakcja mogła być nieco zbyt łaskawym określeniem. Z każdym słowem Śmierciożerczyni dziewczynka zaczynała się coraz bardziej trząść. Patrzyłem na nią niewzruszony, kiedy wysyłała mi przerażone spojrzenia, bezgłośnie błagając o pomoc. Na wspomnienie o pożarciu przez psy zapłakała na głos, tyle najwyraźniej obejmując swoją wyobraźnią. Nie pomogłem jej podnieść się z ziemi, na której została po odrzuceniu od Sigrun. Zamiast tego uważnie obserwowałem, co robiła i jak zachowywały się inne dzieci. Wszystkie jednak wtulały się w ciemne kąty czekając aż koszmar się skończy. Chłopiec, którego wypatrzyła Rookwood nie był inny. Wyglądał jakby za wszelką ceną zaklinał rzeczywistość udając, że to nie na nim skupiła się uwaga jednego z potworów w piwnicy.
- Wilkołaki są duże - dodałem cicho, wycofując się w cień. - Mogą potrzebować więcej niż jednego, małego dziecka na obiad.
Nie pytałem od kiedy to łowczyni wilkołaków stała się ich niańką, żeby szukać im pożywienia, chociaż myśl ta na chwilę pojawiła się w mojej głowie. Nie wpłynęła jednak na nic, ani na groźne spojrzenie, ani na usta, które nie rozciągały się w uśmiechu.
- Niegrzeczne dzieci - kontynuowałem ciszej ukryty już przez mrok - nie są nam potrzebne. Ale psy pani Sigrun są mniej wybredne.
Zamilkłem po tym, pozostawiając scenę Rookwood, która zdawała się sobie świetnie radzić z wzbudzaniem przerażenia u młodzików wpatrzonych w nią ze łzami w oczach.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 14 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
Gwiezdny Prorok
Szybka odpowiedź