Gwiezdny Prorok
AutorWiadomość
First topic message reminder :
- [bylobrzydkobedzieladnie]
Gwiezdny Prorok
Dziś, pusty lokal mieszczący się na przeciwko cieszącego się wielką renomą wśród czarnoksiężników sklepu Borgina & Burkesa, niegdyś wypełniony był trupimi główkami, talizmanami, naszyjnikami z kruczych piór, dziecięcych kości i grzechotkami z ludzkich zębów. Magiczna sprzedaż akcesoriów służących do nekromancji — sztuki wskrzeszania umarłych, szła doskonale aż do schyłku ubiegłego wieku, kiedy to stary i zgorzkniały właściciel zniknął bez śladu, zamykając drzwi na siedem spustów. Choć sklep przypadł w spadku jego dzieciom, a później wnukom, już nigdy nie został otwarty, a mieszczące się w nim nierozkradzione towary nie stanęły ponownie w gablotach.
Lokal prywatny: zamkniętyOstatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
|25 stycznia
Tym razem nie miałem ze sobą cukierków. Nie wziąłem ze sobą zupełnie niczego. Poza różdżką i eliksirem. Wszedłem do Gwiezdnego Proroka i natychmiast moja twarz zamieniła się w nieprzeniknioną maskę, gdy dotarłem do piwnicy. I powoli schodząc po schodach napawałem się przez chwilę przerażeniem, jakie musiały odczuwać schowane na dole dzieci. Nie byłem dumny ze znęcania się nad nimi, to oczywiste. Duma byłaby głupotą. Męczenie słabszych i bezbronnych to żaden powód do zachwytów nad swoimi umiejętnościami. Ale skoro musiałem już to robić, równie dobrze mogłem odnaleźć w tym pewien sposób na odstresowanie. Te dzieci były już martwe, a ja postawiłem między nimi i sobą niewidzialny mur, który pozwalał mi patrzeć na nie jak na zwierzęta, środek do celu, nie ludzi. Życie było wówczas dużo prostsze. Szczególnie, gdy miałem zrobić to, co zamierzałem.
W piwnicy bez problemu znalazłem Jimmy'ego. W tym momencie był tak przerażony, że nawet nie próbował uciekać. Bez słowa podszedłem do niego patrząc na niego z góry.
- Dam ci ostatnią szansę, Jimmy - zmrużyłem groźnie oczy. - Czy umiesz już używać dobrej magii?
Chłopiec trząsł się przede mną wyraźnie. Pokręcił przecząco głową.
- Nie wiem, jaka to dobra magia - próbował złapać oddech jednocześnie powstrzymując płacz. Spojrzał na mnie z ledwo dostrzegalną nadzieją w oczach, ale nie znalazł w mojej pustej twarzy niczego, na co liczył. Zaczął szlochać na dobre, nie chowając dłużej łez. Wtedy też wyjąłem przyniesiony eliksir - memento.
- W takim razie to są twoje cukierki dla niegrzecznych chłopców - podałem mu fiolkę, jednak nie wyciągnął po nią dłoni, robiąc przy tym krok w tył. Nic nie powiedziałem, nie poruszyłem się nawet, po prostu na niego patrzyłem.
- Mam to - patrzył czerwonymi od płaczu, przerażonymi oczami to na mnie, to na eliksir - ... wypić?
Przymknąłem na chwilę oczy, jakby zwalczając irytację, a gdy je otworzyłem Jimmy stał znów obok. Trzęsące się dłonie wyciągnął po fiolkę. Odkorkowałem ją dla niego i mu podałem. Zanim wypił zawartość, spojrzał na mnie jeszcze raz przełykając łzy. I wychylił fiolkę, wlewając w swój mały organizm paskudną truciznę. Momentalnie zbladł. Szklany pojemnik wyleciał mu z dłoni i rozbił się na podłodze. Jego jeszcze przed chwilą błagające oczy zgasły; nie było w nich już nawet odległego blasku ostatniej nadziei. Mały Jimmy stracił swój sens życia. Usiadł na podłodze w miejscu, w którym stał i oplótł rękami podwinięte kolana. Zaczął kołysać się, z trudem łapiąc powietrze. Jakby życie nagle go przytłoczyło. I tak go zostawiłem w piwnicy, pozwalając mu przeżywać swoje cierpienie w samotności. Jeszcze jednak z nim nie skończyłem, zamierzałem wrócić.
[z/t]
Jimmy:
zastraszanie 164/200
Memento 1/1
Tym razem nie miałem ze sobą cukierków. Nie wziąłem ze sobą zupełnie niczego. Poza różdżką i eliksirem. Wszedłem do Gwiezdnego Proroka i natychmiast moja twarz zamieniła się w nieprzeniknioną maskę, gdy dotarłem do piwnicy. I powoli schodząc po schodach napawałem się przez chwilę przerażeniem, jakie musiały odczuwać schowane na dole dzieci. Nie byłem dumny ze znęcania się nad nimi, to oczywiste. Duma byłaby głupotą. Męczenie słabszych i bezbronnych to żaden powód do zachwytów nad swoimi umiejętnościami. Ale skoro musiałem już to robić, równie dobrze mogłem odnaleźć w tym pewien sposób na odstresowanie. Te dzieci były już martwe, a ja postawiłem między nimi i sobą niewidzialny mur, który pozwalał mi patrzeć na nie jak na zwierzęta, środek do celu, nie ludzi. Życie było wówczas dużo prostsze. Szczególnie, gdy miałem zrobić to, co zamierzałem.
W piwnicy bez problemu znalazłem Jimmy'ego. W tym momencie był tak przerażony, że nawet nie próbował uciekać. Bez słowa podszedłem do niego patrząc na niego z góry.
- Dam ci ostatnią szansę, Jimmy - zmrużyłem groźnie oczy. - Czy umiesz już używać dobrej magii?
Chłopiec trząsł się przede mną wyraźnie. Pokręcił przecząco głową.
- Nie wiem, jaka to dobra magia - próbował złapać oddech jednocześnie powstrzymując płacz. Spojrzał na mnie z ledwo dostrzegalną nadzieją w oczach, ale nie znalazł w mojej pustej twarzy niczego, na co liczył. Zaczął szlochać na dobre, nie chowając dłużej łez. Wtedy też wyjąłem przyniesiony eliksir - memento.
- W takim razie to są twoje cukierki dla niegrzecznych chłopców - podałem mu fiolkę, jednak nie wyciągnął po nią dłoni, robiąc przy tym krok w tył. Nic nie powiedziałem, nie poruszyłem się nawet, po prostu na niego patrzyłem.
- Mam to - patrzył czerwonymi od płaczu, przerażonymi oczami to na mnie, to na eliksir - ... wypić?
Przymknąłem na chwilę oczy, jakby zwalczając irytację, a gdy je otworzyłem Jimmy stał znów obok. Trzęsące się dłonie wyciągnął po fiolkę. Odkorkowałem ją dla niego i mu podałem. Zanim wypił zawartość, spojrzał na mnie jeszcze raz przełykając łzy. I wychylił fiolkę, wlewając w swój mały organizm paskudną truciznę. Momentalnie zbladł. Szklany pojemnik wyleciał mu z dłoni i rozbił się na podłodze. Jego jeszcze przed chwilą błagające oczy zgasły; nie było w nich już nawet odległego blasku ostatniej nadziei. Mały Jimmy stracił swój sens życia. Usiadł na podłodze w miejscu, w którym stał i oplótł rękami podwinięte kolana. Zaczął kołysać się, z trudem łapiąc powietrze. Jakby życie nagle go przytłoczyło. I tak go zostawiłem w piwnicy, pozwalając mu przeżywać swoje cierpienie w samotności. Jeszcze jednak z nim nie skończyłem, zamierzałem wrócić.
[z/t]
Jimmy:
zastraszanie 164/200
Memento 1/1
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gdyby nie odnotował daty na jednym z pergaminów, na którym uzupełniał notatki z obserwacji swoich nokturnowych podopiecznych, nie zwróciłby uwagi, że równo rok temu, tego samego dnia, zmarł jego brat. A właściwie, został zabity przez ojca. Miał wtedy urodziny, zrobił sobie wyjątkowo niewybredny prezent z tej okazji. Nigdy nie widział ani zwłok Grahama, ani truchła Wasyla, a błysk avady zalśnił, gdy zatrzymał czas, by zabrać z pola bitwy uzdrowicielkę i jej córkę. To był impuls. Musiał działać szybko. Ta decyzja kosztowała go bycie świadkiem śmierci drugiego z braci. Z całej trójki został tylko on. W myślach pogrzebał już wszystkich, dawno temu. Minął rok od tamtego zdarzenia. Gwiezdny Prorok był w jego posiadaniu już dwanaście miesięcy. Próby na dzieciach, które ściągnął do piwnic opuszczonego lokalu trwały krócej, ale rzeczywistość prowadzonych badań nad obskurusem wrosła już tak silnie w jego rzeczywistość, że nie pamiętał, jak to było zanim zaczął swój projekt. Wyniki były obiecująco. Anomalie, choć znacząco zwiększyły poziom niebezpieczeństwa, to jednocześnie wyraźnie poprawiły nastawienie młodych obiektów, ich podejście do magii. Była dla nich czymś nieprzewidywalnym, złym. Bały się jej i chciały się jej wystrzegać. Anomalie, choć pojawiły się niechciane i nieproszone, bardzo mu pomogły w procesie doświadczeń.
Zebrał wszystkie notatki na bok i zabrał ze sobą wiadro ochłapów, które dla nich miał. Były wychudzone, były zmizerniałe, ale żyły. Zachary doglądał ich i pilnował, by nie zdechły. Nie był pewien, jak to robił, ale jakoś się trzymały. Choć były cieniem samych siebie, a ich ciałka, wcześniej krągłe i miękkie, po roku zamknięcia w piwnicy przypominały skórę nawleczoną na kości. Po tych kilku miesiącach testów i praktyk na nich, zdziczały też. Ledwo się komunikowały między sobą, ich mowa przestała być płynna, jeśli się odzywały to prostymi zdaniami, czasem myliły słowa. Wyraźnie zahamowały się w rozwoju. Być może próba, która przeprowadzał nie była doskonała, ale chciał uczynić to znacznie szybciej, niż zaobserwowano w starych woluminach, z którymi zapoznawał się przed przystąpieniem do badań.
Ciemnymi schodami zszedł do piwnicy, zamknąwszy za sobą wcześniej drzwi Na dole było ciemno, a o obecności żywych stworzeń informowało tylko ciche szuranie i drapanie. Czasem słychać było obgryzanie paznokci, ale żadne z dzieci na jego widok się już nie odzywało. Przestały też płakać, dawno temu. Przynajmniej nie robiły tego przy nim. Różdżką rozniecił światło, jeszcze nim zszedł z ostatnich stopni. Wiadro położył na betonowej podłodze i popchnął je kopniakiem przed siebie. Wpierw przyjęła go cisza, a później nagle małe potwory rzuciły się do jedzenia. Resztki, które dziś im przyniósł powinny je nasycić na co najmniej dwa dni. Nie mógł wcześniej ich odwiedzić, miał na głowie prace w Departamencie Tajemnic i zalążek projektu, który powstawał.
— Tommy — wywołał chłopca, nie próbując nawet odszukać go spojrzeniem pośród żerujących poczwar. Choć sam został ojcem, choć miał okazję niedawno poznać swojego syna, ani przez chwilę nie zastanawiał się, co czuł ten chłopiec, żyjąc tu, w ciemności i samotności tyle czasu. — Wypij to — rozkazał mu, podając odkorkowaną fiolkę z eliksirem. — Do dna— dodał twardo i nieustępliwie. Chłopiec nie oponował. Chwyciwszy flakon przechylił go i łapczywie dopił, jakby był źródłem mogącym zaspokoić pragnienie. Pustą fiolkę zabrał ze sobą, by nie zrobił sobie nią krzywdy i zostawił go. Działanie środka nastąpi szybko, ale wróci do niego za dwa dni, by sprawdzić jak się miewa.
| Podaję Tommiemu eliksir osłabiający; zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zgodnie z zapowiedzią, powrócił do Proroka po dwóch dniach, niosąc ze sobą kolejne wiadro resztek z obiadów. Macnair był tak miły, by zorganizować zbiórkę w Mantrykorze i wszyscy stali bywalcy zgodzili się wrzucić do starego wiadra to, co zostało im z obiadów. Zbiórka była po prostu koszem, do którego życzliwsi (lub Ci, którym obiecano zniżkę na czwartą szklankę ognistej) wyrzucali kości i ochłapy, których szkoda im było oddać psom na pożarcie. Najedzą się; w końcu. W dwóch szklanych butelkach przyniósł im też wodę, zwyczajną, z kranu, choć zapewne gdyby miał Tamizę pod ręką nie zawahałby się wypełnił nią szkła, niezależnie od tego, jakie biologiczne rewelacje w sobie skrywała. Był to jego obowiązek. Karmić je i utrzymać przy życiu. Pomimo tego, że spędził tu już wiele miesięcy nie zrodziła się żadna nic przywiązania, przyzwyczajenia, lecz nie czuł też w tym uciążliwości, znudzenia, czy zmęczenia. Mechanicznie skręcał przy sklepie Borginów i Burke'ów do pustostanu, świadom, że musi sprawdzić stan rzeczy, pracować nad tym, co chciał osiągnąć. Robił to wszystko dla siebie. DLa nikogo innego. Dla własnej satysfakcji, dla siły, dla rozwoju osobistego, dla potęgi, która była w zasięgu ręki. Dla Czarnego Pana, który zyskawszy tak potężną broń mógł go hojnie obdarzyć dumą i zadowoleniem. Był zdolny osiągnąć sukces.
Zszedł po schodach powoli, różdżkę z rozświetlonym końcem trzymając w lewej dłoni. W prawej miał wiadro, butelki pod pachami. Rozejrzał się po zakamarkach, w pierwszych chwilach nie dostrzegając dzieci. Ale tam były, niemalże wkomponowane już w stare, podniszczone ściany. Ich ubrania były poszarpane, zniszczone, śmierdzące i wilgotne; włosy poszarpane. Brakowało im co niektórych zębów, ich skóra była twarda i zrogowaciała. Przypominały żywe trupy, może poniekąd nimi były zamknięte w piwnicy, pozostawione same sobie.
– Tommy!— zawołał chłopca, kładąc wiadro i butelki na podłodze. Ruszył jednak dalej, nie ignorując cichego szelestu, jaki rozniósł się po piwnicy, gdy szedł. Nie musiał być specjalnie straszny. To wszystko, co się zdarzyło wystarczyło, by dzieci się go obawiały, czuły wobec niego respekt. Bały się też swojej magii i tego, co potrafią. Ich niekontrolowane wybuchy się zdarzały. Szkło pękało w ich pobliżu, wtedy zlizywały wodę z podłogi nim wyparowała. Kubły, które przynosił unosiło się i uderzało o ściany, rozrzucając resztki po całej piwnicy. Bywał poparzony, obtłuczony. Przed dziecięcą magią nie mógł się bronić, szczególnie w krytycznych momentach. Działała nagle, automatycznie, miała je chronić. Ale miały się jej wyprzeć. — Podejdź tu — rozkazał chłopcu, kiedy tylko go zobaczył. Wyglądał słabo, ale to oznaczało, że eliksir działał. Nie ruszył się z miejsca, siedział w swoim kącie z opartą głową o ścianę, nie mając sił nawet by wstać i podejść. Zachary będzie musiał skontrolować jego stan, nie mógł pozwolić mu umrzeć. —Jakieś niekontrolowane wyrazy magii dziś? Mam nadzieję, że nie. Nie możesz jej mieć. Nie możesz czarować. Rozumiesz?— Rozumiał, bo zakwilił z przerażenia. Mulciber uśmiechnął się, ale wtedy światło różdżki zgasło, a chłopiec załkał głośniej. Dzieci już dawno przestały prosić o litość, czekając już tylko na to, co się zdarzy. — Morbus comitialis— wyrecytował, celując w niego. Zamierzał sprawdzić, jak zareaguje na drgawki padaczkowe, jak jego organizm to zniesie. Ale tak naprawdę nie badał ich ciał pod tym kątem. Chciał by cierpiały. Musiały cierpieć po to, by stłumić w sobie magię. By cierpienie i ból zablokowały wszystkie jej ujścia i zatrzymały ją w sobie. Miał je schdrłaczyć. Na dobre.
| Zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k10' : 4
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k10' : 4
| 7 lipca
Lato opanowało cały Londyn, roztaczając nad nim świetlistą aurę. Piękną, dającą nadzieję, będącą dawnym echem pożaru, na którego popiołach zbudowano lepsząstolicę. Bezpieczniejszy dom dla przyszłych pokoleń, mających kontynuować rozpoczętą przez działania Rycerzy Walpurgii misję przywrócenia czarodziejom pełni potęgi. Pokoleniom, do jakich miały należeć jej dzieci, przez ostatnie tygodnie stające się coraz bardziej podobne do ludzi, a nie leżących bezradnie istot-poczwarek, zatopionych w pieluszkach i chustach. Deirdre stała się dla swych dzieci bardziej wyrozumiała - może nie czuła, to znajdowało się poza granicą możliwości Deirdre, lecz znacznie częściej spoglądała na próbujące nieporadnie siadać stworzenia z fascynacją i rozbawieniem niż chęcią mordu. Agatha wydawała się ukontentowana, trochę także dumna, jakby to jej działania, rozmowy oraz subtelne podszepty sprawiły, by madame Mericourt zaprzestała regularnych prób podtapiania lub podduszania swego potomstwa, prawda była jednak zupełnie inna - Dei znalazła idealne miejsce, by wyładowywać cały macierzyński znój, stres i dyskomfort.
Gwiezdny Prorok jak zwykle przywitał ją nienaturalną ciszą. Magicznie wygłuszone pomieszczenie nie tylko separowało od kwilących w piwnicy dzieci (o ile miały na to jeszcze siłę), ale i gwarantowało zbawienną wolność od pokrzykiwań smrodliwego Nokturnu tuż za drzwiami. Cisza, kojąca, wspaniała cisza, wraz z zapachem stęchlizny oraz krwi, powitała Deirdre już od progu. Czarownica zamknęła za sobą drzwi, po czym zrzuciła z ramion kaptur drogiego płaszcza, odsłaniając bladą twarz. Ozdobioną przede wszystkim łagodnym uśmiechem - lubiła tu przychodzić, do tego własnego pokoju rozrywki, gdzie mogła w komfortowych warunkach wyrzucać z siebie negatywne i trudne emocje; wyżywać się na bezbronnych dzieciach. Nie było to ambitnym wyzwaniem, nie traktowała też działań w Gwiezdnym Proroku jako podnoszenia poprzeczki swej wiedzy czy mocy; były to raczej spotkania terapeutyczne, a przede wszystkim wypełnianie obowiązku wobec Czarnego Pana oraz Śmierciożerców. Propozycja udziału w badaniach Ramseya dalej napełniała ją dumą, po zakończeniu chwilowego niedysponowania przeklętą brzemiennością znów zamierzała pojawiać się tu regularnie. Wszak dzieci stęskniły się za mamą - widziała to w ich oczach, gdy schodziła do piwnicy, ruchem ręki rozświetlając wiszące na ścianie, zakurzone świece.
- Jak się czujecie, moi mili? - zapytała słodkim, czułym tonem, stając w drzwiach piwnicy, łakomym wzrokiem przesuwając po dawno niewidzianych podopiecznych. Byli już w mniejszym, kameralnym gronie, i dobrze, wraz z Mulciberem mogli roztoczyć nad garstką pozostałych przy życiu dzieci dokładniejszą opiekę. Nawet, jeśli te już jej nie chciały: wszystkie zamknięte kilkulatki wtuliły się w ściany, przerażone, wychudzone, brudne. Piękne na ten niemoralny, ohydny sposób. - Wiem, że wszyscy tęskniliście, ale dzisiaj będzie dzień dla czarownic. Christine, chodź ze mną. Musimy cię uczesać. Zobacz tylko: skołtunione włosy jak u byle szlamy - zagruchała przyjaźnie, wzdychając nad prezencją wystraszonej dziewczynki. - Przecież nic ci nie zrobię, kochanie - dodała, widząc, że buzia Christie drży. Deirdre nie pojawiała się tu dość długo, dlatego mogła wzbudzać względne zaufanie. Przyprowadziła tu rodzeństwo, pamiętali ją z dawnego życia, więc w końcu mała brunetka podeszła do wyciągniętej dłoni Dei, zaciskając na niej swoje brudne paluszki. - Grzeczna dziewczynka. Chodźmy na górę, uważaj na ten stopień, jest wystający - powiedziała troskliwym tonem, wyprowadzając Christine z piwnicy. Krok po kroku dotarły do pomieszczenia na górze, lecz na dziewczynkę nie czekała ani toaletka ani zestaw grzebieni. - Pokaż się. Jesteś cała umorusana, młoda dama nie powinna tak wyglądać - zacmokała Deirdre z niezadowoleniem, mało delikatnie okręcając dziecko wokół jej osi, nie dla zabawy, a po to, by w pełni dostrzec obrażenia ciała. Chwilę później puściła ją i wycelowała w pierś dziewczynki różdżkę. - Morbus comitiali - wyartykułowała dokładnie akcentując każdą głoskę, rozkoszując się nią, wręcz pieszcząc w ustach. Pragnęła ją zranić, sprawić, by cierpiała, jak najdłużej i jak najefektowniej; wślizgnąć się czarną magią w nierozwinięty jeszcze układ nerwowy i go sparaliżować, zatrząść zdrowiem Christine raz jeszcze, by wytrącić ją z magicznej równowagi.
| zt
edytowane za zgodą MG, zapomniana część posta
Lato opanowało cały Londyn, roztaczając nad nim świetlistą aurę. Piękną, dającą nadzieję, będącą dawnym echem pożaru, na którego popiołach zbudowano lepsząstolicę. Bezpieczniejszy dom dla przyszłych pokoleń, mających kontynuować rozpoczętą przez działania Rycerzy Walpurgii misję przywrócenia czarodziejom pełni potęgi. Pokoleniom, do jakich miały należeć jej dzieci, przez ostatnie tygodnie stające się coraz bardziej podobne do ludzi, a nie leżących bezradnie istot-poczwarek, zatopionych w pieluszkach i chustach. Deirdre stała się dla swych dzieci bardziej wyrozumiała - może nie czuła, to znajdowało się poza granicą możliwości Deirdre, lecz znacznie częściej spoglądała na próbujące nieporadnie siadać stworzenia z fascynacją i rozbawieniem niż chęcią mordu. Agatha wydawała się ukontentowana, trochę także dumna, jakby to jej działania, rozmowy oraz subtelne podszepty sprawiły, by madame Mericourt zaprzestała regularnych prób podtapiania lub podduszania swego potomstwa, prawda była jednak zupełnie inna - Dei znalazła idealne miejsce, by wyładowywać cały macierzyński znój, stres i dyskomfort.
Gwiezdny Prorok jak zwykle przywitał ją nienaturalną ciszą. Magicznie wygłuszone pomieszczenie nie tylko separowało od kwilących w piwnicy dzieci (o ile miały na to jeszcze siłę), ale i gwarantowało zbawienną wolność od pokrzykiwań smrodliwego Nokturnu tuż za drzwiami. Cisza, kojąca, wspaniała cisza, wraz z zapachem stęchlizny oraz krwi, powitała Deirdre już od progu. Czarownica zamknęła za sobą drzwi, po czym zrzuciła z ramion kaptur drogiego płaszcza, odsłaniając bladą twarz. Ozdobioną przede wszystkim łagodnym uśmiechem - lubiła tu przychodzić, do tego własnego pokoju rozrywki, gdzie mogła w komfortowych warunkach wyrzucać z siebie negatywne i trudne emocje; wyżywać się na bezbronnych dzieciach. Nie było to ambitnym wyzwaniem, nie traktowała też działań w Gwiezdnym Proroku jako podnoszenia poprzeczki swej wiedzy czy mocy; były to raczej spotkania terapeutyczne, a przede wszystkim wypełnianie obowiązku wobec Czarnego Pana oraz Śmierciożerców. Propozycja udziału w badaniach Ramseya dalej napełniała ją dumą, po zakończeniu chwilowego niedysponowania przeklętą brzemiennością znów zamierzała pojawiać się tu regularnie. Wszak dzieci stęskniły się za mamą - widziała to w ich oczach, gdy schodziła do piwnicy, ruchem ręki rozświetlając wiszące na ścianie, zakurzone świece.
- Jak się czujecie, moi mili? - zapytała słodkim, czułym tonem, stając w drzwiach piwnicy, łakomym wzrokiem przesuwając po dawno niewidzianych podopiecznych. Byli już w mniejszym, kameralnym gronie, i dobrze, wraz z Mulciberem mogli roztoczyć nad garstką pozostałych przy życiu dzieci dokładniejszą opiekę. Nawet, jeśli te już jej nie chciały: wszystkie zamknięte kilkulatki wtuliły się w ściany, przerażone, wychudzone, brudne. Piękne na ten niemoralny, ohydny sposób. - Wiem, że wszyscy tęskniliście, ale dzisiaj będzie dzień dla czarownic. Christine, chodź ze mną. Musimy cię uczesać. Zobacz tylko: skołtunione włosy jak u byle szlamy - zagruchała przyjaźnie, wzdychając nad prezencją wystraszonej dziewczynki. - Przecież nic ci nie zrobię, kochanie - dodała, widząc, że buzia Christie drży. Deirdre nie pojawiała się tu dość długo, dlatego mogła wzbudzać względne zaufanie. Przyprowadziła tu rodzeństwo, pamiętali ją z dawnego życia, więc w końcu mała brunetka podeszła do wyciągniętej dłoni Dei, zaciskając na niej swoje brudne paluszki. - Grzeczna dziewczynka. Chodźmy na górę, uważaj na ten stopień, jest wystający - powiedziała troskliwym tonem, wyprowadzając Christine z piwnicy. Krok po kroku dotarły do pomieszczenia na górze, lecz na dziewczynkę nie czekała ani toaletka ani zestaw grzebieni. - Pokaż się. Jesteś cała umorusana, młoda dama nie powinna tak wyglądać - zacmokała Deirdre z niezadowoleniem, mało delikatnie okręcając dziecko wokół jej osi, nie dla zabawy, a po to, by w pełni dostrzec obrażenia ciała. Chwilę później puściła ją i wycelowała w pierś dziewczynki różdżkę. - Morbus comitiali - wyartykułowała dokładnie akcentując każdą głoskę, rozkoszując się nią, wręcz pieszcząc w ustach. Pragnęła ją zranić, sprawić, by cierpiała, jak najdłużej i jak najefektowniej; wślizgnąć się czarną magią w nierozwinięty jeszcze układ nerwowy i go sparaliżować, zatrząść zdrowiem Christine raz jeszcze, by wytrącić ją z magicznej równowagi.
| zt
edytowane za zgodą MG, zapomniana część posta
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Mericourt dnia 13.09.20 14:26, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k10' : 2
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k10' : 2
| 15 lipca
Donośne skrzypienie roznosiło się echem po całym pustym pomieszczeniu w miarowych odstępach, przypominających raczej denerwujące tykanie wskazówek niż regularność fal uderzających o brzeg. W drewnianych trzaskach nie było nic uspokajającego; wysoki dźwięk drażnił, rozcinał ciszę, niszczył doszczętnie łagodność salonu Gwiezdnego Proroka. Deirdre nie podobał się ten dźwięk, ale uśmiechała się dalej, niewzruszona, obserwując uważnie przyczynę irytującego hałasu. Julienne Avery huśtała się na bujanym koniku, lecz ten obrazek nie miał w sobie nic z urokliwej wizji szczęśliwego dzieciństwa. Dziewczynka była wychudzona, brudne włosy zwisały w strąkach z dziwnie zdeformowanej poprzednimi zaklęciami główki, a podziurawiona sukienka odsłaniała pokryte siniakami oraz jątrzącymi się ranami ciałko. W normalnej matce taki widok powinien budzić instynktowne przerażenie i przejęcie, empatyczną chęć uratowania tego niewinnego istnienia, zapewnienia mu całkowitej ochrony – śmierciożerczyni patrząc na Julie czuła tylko mieszankę satysfakcji i zaciekawienia. Zaintrygowania tym, co może kryć się w tym niepozornym ciałku, pragnienia, by wycisnąć z niego stłumioną magię aż do ostatniej kropli. Potu, krwi, łez, płynów ustrojowych; nieistotne, liczył się tylko wyznaczony przez Mulcibera cel. Obskurus. Niesamowita, mityczna moc, czyste zło, siejące absolutne zniszczenie. Początkowo w skrytości ducha wątpiła, że badania numerologa mają szansę powodzenia, lecz szybko przekonała się, że jeśli dadzą z siebie wszystko, wiążąc dzieci największym cierpieniem, uda im się spełnić oczekiwane założenia. I zadowolić Czarnego Pana, wszak czynili to wszystko dla Niego. Rozwinięcie czarnomagicznych zdolności było miłym skutkiem ubocznym, tak samo jak obserwowanie agonii dzieci, znoszących niewyobrażalne tortury. Sprowadzenie na świat własnego potomstwa nic nie zmieniło w Deirdre, nie uwrażliwiło ją na los dzieci przetrzymywanych w Gwiezdnym Proroku; czuła się wręcz znacznie pewniej, wiedząc już, jak kruche są ich ciała i – paradoksalnie – jak mocna magia się w nich skrywa. Nierozpoczęta, nieotworzona na świat, pozbawiona szans na wyjście: musieli stłamsić ją jeszcze intensywniej, skumulować, a potem obserwować, jak rodzi się według ich planu.
Nie wiedziała, czy znajdowali się w połowie wyboistej drogi do celu, to nie było istotne; znów często odwiedzała Proroka, wypełniając obowiązki opiekunki. Tym razem do wspolnej zabawy zaprosiła Julienne; biedną, małą, opóźnioną Julienne, która ufnie przytulała się do nóg czarownicy, a potem dzielnie usiadła na zabawkowym koniku. Obskurnym, pełnym drzazg, z urwanym uchem, trzeszczącym przy każdym bujnięciu. Deirdre kucała obok, obserwując twarz dziewczynki. Coś w jej rysach przypominało Samaela; zapadnięte policzki podkreślały oczy oraz układ kostny czaszki, co wzmacniało satysfakcję z tortur. Avery był tchórzem, ściągnął na siebie wieczne potępienie, zdezerterował: więc jego szkodliwe nasienie zasługiwało na wszystko, co najgorsze. – Podoba ci się, prawda? – wyszeptała czule, podnosząc się do pozycji stojącej. Skrzypienie odmierzało sekundy beztroskiej zabawy, ta dobiegała końca. Czarownica powoli uniosła różdżkę, celując nią w plecy huśtającej się dziewczynki. Gorąc spływał wzdłuż wiodącej ręki, napełniał cierpieniem zitanową różdżkę, posłuszny myślom o tym, by skrzywdzić. Zranić do głębi, zatrzasnąć mózg w piekle najgorszych tortur, zniszczyć bariery i dotrzeć do jądra prymitywnej magii, skrytej w niewinnym sercu. – Cruciatus – wychrypiała z mocą, mając nadzieję, że Niewybaczalna klątwa natychmiast uderzy w Julienne, rozrywając poczucie bezpieczeństwa i sprowadzając na nią niewyobrażalny ból.
Donośne skrzypienie roznosiło się echem po całym pustym pomieszczeniu w miarowych odstępach, przypominających raczej denerwujące tykanie wskazówek niż regularność fal uderzających o brzeg. W drewnianych trzaskach nie było nic uspokajającego; wysoki dźwięk drażnił, rozcinał ciszę, niszczył doszczętnie łagodność salonu Gwiezdnego Proroka. Deirdre nie podobał się ten dźwięk, ale uśmiechała się dalej, niewzruszona, obserwując uważnie przyczynę irytującego hałasu. Julienne Avery huśtała się na bujanym koniku, lecz ten obrazek nie miał w sobie nic z urokliwej wizji szczęśliwego dzieciństwa. Dziewczynka była wychudzona, brudne włosy zwisały w strąkach z dziwnie zdeformowanej poprzednimi zaklęciami główki, a podziurawiona sukienka odsłaniała pokryte siniakami oraz jątrzącymi się ranami ciałko. W normalnej matce taki widok powinien budzić instynktowne przerażenie i przejęcie, empatyczną chęć uratowania tego niewinnego istnienia, zapewnienia mu całkowitej ochrony – śmierciożerczyni patrząc na Julie czuła tylko mieszankę satysfakcji i zaciekawienia. Zaintrygowania tym, co może kryć się w tym niepozornym ciałku, pragnienia, by wycisnąć z niego stłumioną magię aż do ostatniej kropli. Potu, krwi, łez, płynów ustrojowych; nieistotne, liczył się tylko wyznaczony przez Mulcibera cel. Obskurus. Niesamowita, mityczna moc, czyste zło, siejące absolutne zniszczenie. Początkowo w skrytości ducha wątpiła, że badania numerologa mają szansę powodzenia, lecz szybko przekonała się, że jeśli dadzą z siebie wszystko, wiążąc dzieci największym cierpieniem, uda im się spełnić oczekiwane założenia. I zadowolić Czarnego Pana, wszak czynili to wszystko dla Niego. Rozwinięcie czarnomagicznych zdolności było miłym skutkiem ubocznym, tak samo jak obserwowanie agonii dzieci, znoszących niewyobrażalne tortury. Sprowadzenie na świat własnego potomstwa nic nie zmieniło w Deirdre, nie uwrażliwiło ją na los dzieci przetrzymywanych w Gwiezdnym Proroku; czuła się wręcz znacznie pewniej, wiedząc już, jak kruche są ich ciała i – paradoksalnie – jak mocna magia się w nich skrywa. Nierozpoczęta, nieotworzona na świat, pozbawiona szans na wyjście: musieli stłamsić ją jeszcze intensywniej, skumulować, a potem obserwować, jak rodzi się według ich planu.
Nie wiedziała, czy znajdowali się w połowie wyboistej drogi do celu, to nie było istotne; znów często odwiedzała Proroka, wypełniając obowiązki opiekunki. Tym razem do wspolnej zabawy zaprosiła Julienne; biedną, małą, opóźnioną Julienne, która ufnie przytulała się do nóg czarownicy, a potem dzielnie usiadła na zabawkowym koniku. Obskurnym, pełnym drzazg, z urwanym uchem, trzeszczącym przy każdym bujnięciu. Deirdre kucała obok, obserwując twarz dziewczynki. Coś w jej rysach przypominało Samaela; zapadnięte policzki podkreślały oczy oraz układ kostny czaszki, co wzmacniało satysfakcję z tortur. Avery był tchórzem, ściągnął na siebie wieczne potępienie, zdezerterował: więc jego szkodliwe nasienie zasługiwało na wszystko, co najgorsze. – Podoba ci się, prawda? – wyszeptała czule, podnosząc się do pozycji stojącej. Skrzypienie odmierzało sekundy beztroskiej zabawy, ta dobiegała końca. Czarownica powoli uniosła różdżkę, celując nią w plecy huśtającej się dziewczynki. Gorąc spływał wzdłuż wiodącej ręki, napełniał cierpieniem zitanową różdżkę, posłuszny myślom o tym, by skrzywdzić. Zranić do głębi, zatrzasnąć mózg w piekle najgorszych tortur, zniszczyć bariery i dotrzeć do jądra prymitywnej magii, skrytej w niewinnym sercu. – Cruciatus – wychrypiała z mocą, mając nadzieję, że Niewybaczalna klątwa natychmiast uderzy w Julienne, rozrywając poczucie bezpieczeństwa i sprowadzając na nią niewyobrażalny ból.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 7
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 7
Jak zwykle przyniósł ze sobą wiadro resztek, którymi przetrzymywane w piwnicach dzieci miały się posilić. Była tam też jakaś zupa, ale nie wnikał w szczegóły, zabierając to, co mu ofiarowano bez pytania a już na pewno bez kręcenia nosem. Utrzymanie dzieci ograniczało się do tego, by utrzymywać je w stosunkowo przyzwoitym zdrowiu. Musiały więc jeść i to coś, dzięki czemu będą silne i zachowają się przy życiu jak najdłużej. Słabe, chorowite nie przetrwają tortur, które im mieli zapewnić. Zostawił im strawę w piwnicy; w powietrzu wciąż unosił się charakterystyczny zapach i dzięki temu mógł podejrzewać, że ktoś tu był. Musiała to być Deirdre. W Proroku dało się wyczuć słony posmak noża, aromat tytoniu i coś, co czuł wyłącznie u Cassandry; zapach matki. Obejrzał się przez ramię na dzieci, które kuliły się w kątach — zaraz do nich wróci, musiał jednak załatwić jeszcze coś.
Ruszył na górę, zamykając za sobą drzwi do piwnicy, a z kieszeni wyciągnął słoiki z ingrediencjami, które miały go wspomóc w dzisiejszych działaniach. Były mu niezbędne do stworzenia świstoklików. Gwiezdny Prorok nie był wymarzonym miejscem na szczęśliwy powrót, ale znajdował się na Nokturnie, a więc był zarówno blisko jego własnego domu, jak i lecznicy Cassandry, do której — w razie konieczności, jeszcze o własnych siłach mógł się dostać. Gwiezdny Prorok nie był w końcu też miejscem publicznym, otwartym dla innych. Nikt nie wiedział o tym, że go posiadał, a także o tym, że prowadził tu mroczne eksperymenty. Nikt poza paroma zaufanymi osobami. Nie spodziewał się jednak, by miał skorzystać z niego ktoś poza nim lub właśnie tym wąskim gronem. Wyciągnął więc różdżkę, a z kieszeni starą broszę, przybrudzoną, z pękniętym zielonkawym szkiełkiem imitującym kamień. Niegdyś mogła być ozdobą, ale dziś z pewnością nie stanowiła żadnej szczególnej wartości, nawet dla złodzieja. Była też wielkości dłoni, w sam raz aby schować ją do kieszeni.
Skoncentrował się na tym, co zamierzał zrobić. Z piwnicy nie dochodziły żadne dźwięki, ani z zewnątrz. Nikt też nieproszony nie mógł się tutaj zjawić, miał czas, ciszę i spokój. Miejsce było też bezpieczne, otoczone ochronną magią. Wyciągnął srebrny, gwiezdny pył i przygotował go do wykorzystania przy pomocy zaklęcia transmutacyjnego. Był kiepski z tego obszaru magii, ale miał szansę ją praktykować i ćwiczyć przy wszelakich próbach związanych z tworzeniem tego niezwykłego środka transportu.
— Portus — szepnął, wskazując w końcu różdżką na broszę.
| zużywam księżycowy pył
Ruszył na górę, zamykając za sobą drzwi do piwnicy, a z kieszeni wyciągnął słoiki z ingrediencjami, które miały go wspomóc w dzisiejszych działaniach. Były mu niezbędne do stworzenia świstoklików. Gwiezdny Prorok nie był wymarzonym miejscem na szczęśliwy powrót, ale znajdował się na Nokturnie, a więc był zarówno blisko jego własnego domu, jak i lecznicy Cassandry, do której — w razie konieczności, jeszcze o własnych siłach mógł się dostać. Gwiezdny Prorok nie był w końcu też miejscem publicznym, otwartym dla innych. Nikt nie wiedział o tym, że go posiadał, a także o tym, że prowadził tu mroczne eksperymenty. Nikt poza paroma zaufanymi osobami. Nie spodziewał się jednak, by miał skorzystać z niego ktoś poza nim lub właśnie tym wąskim gronem. Wyciągnął więc różdżkę, a z kieszeni starą broszę, przybrudzoną, z pękniętym zielonkawym szkiełkiem imitującym kamień. Niegdyś mogła być ozdobą, ale dziś z pewnością nie stanowiła żadnej szczególnej wartości, nawet dla złodzieja. Była też wielkości dłoni, w sam raz aby schować ją do kieszeni.
Skoncentrował się na tym, co zamierzał zrobić. Z piwnicy nie dochodziły żadne dźwięki, ani z zewnątrz. Nikt też nieproszony nie mógł się tutaj zjawić, miał czas, ciszę i spokój. Miejsce było też bezpieczne, otoczone ochronną magią. Wyciągnął srebrny, gwiezdny pył i przygotował go do wykorzystania przy pomocy zaklęcia transmutacyjnego. Był kiepski z tego obszaru magii, ale miał szansę ją praktykować i ćwiczyć przy wszelakich próbach związanych z tworzeniem tego niezwykłego środka transportu.
— Portus — szepnął, wskazując w końcu różdżką na broszę.
| zużywam księżycowy pył
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Zaklęcie prawdopodobnie się powiodło. Nie mógł mieć pewności, a sprawdzenie użyteczności śwwstoklika jednocześnie uczyni go bezużytecznym. Wydawało mu się, że wszystko poszło zgodnie z planem, a brosza dzięki pyłowi nabrała magicznych właściwości. Wziął ją do ręki i obejrzał dokładnie, po czym skrył ją w kieszeni płaszcza, a słoik z pyłem zamknął szczelnie i przygotował do późniejszego zabrania ze sobą do mieszkania. Teraz musiał zająć się dziećmi i swoimi eksperymentami. Przetarł twarz dłonią i westchnął sięgając do drugiej kieszeni, gdzie znajdowała się fiolka z eliksirem grozy, który przygotowała mu Cassandra. Nie miał wątpliwości, co do skuteczności roztworu, odkorkował go więc i nie wahając niepotrzebnie wypił całą fiolkę, nie zostawiając w niej ani kropli. Nie czuł szczególnego działania, nie stało się nic, co zauważyłby w tej jednej chwili. Wszystko miało jednak się okazać już za chwilę. Pozostawił pusty flakon na kontuarze i ruszył do piwnicy.
Dzieci zdążyły już zjeść, a wiadro były wylizane do do dna. Wokół niego zostały tylko kości, wyskubane do ostatniej chrząstki, ale był pewien, że i one znikną prędzej, czy później, gdy w końcu schwyci je głód tak wielki, że zjedzą je ze smakiem. Jego sylwetkę tylko chwilę okalało jasne światło z góry, schodził w ciszy i całkowitej ciemności, dopiero będąc na samym dole postanawiając rozniecić świece, które ostatnim razem przyniósł i rozstawił. Powinny mieć dostęp do światła; ich wzrok nie mógł zanikać, psuć się. Musiały być sprawnymi, poprawnie funkcjonującymi istotami, tylko w takiej wersji będą przydatne Czarnemu Panu. Rozejrzał się dookoła, spoglądając z jednego dziecka na drugie. Pojedzone były silniejsze. Chłopak, Tommy, wydawał się być wciąż hardy, zasłonił swoją siostrę własnym ciałem i warknął na Mulcibera.
— Cisza! — podniósł głos, robiąc tylko jeden krok kierunku chłopca. — Nie odzywasz się nieproszony, nie wydajesz żadnego dźwięku, dopóki ci nie pozwolę, jasne? Ty — zwrócił się do dziewczynki obok jego siostry. Pamiętał ją dobrze. — Febe — córka znajomego Deirdre. Jubilera, o ile dobrze pamiętał. — Ty ty go namawiasz do tego, prawda? Wyglądasz na cwaną dziewczynkę. Ale jeśli dalej będziesz mu radzić w ten sposób, wyrwę ci język. Nie powiesz już ani słowa, zrozumiano? — warknął i kucnął przed nią. Coś się wydarzyło. Ogień, który płonął na drobnych knotach zwiększył się nagle, gwałtownie, zmieniając w płomień, który mógł nie tylko oparzyć, ale i spalić to miejsce. Wiedział już, że nie mógł zostawiać zapalonych świec. Zrujnowałyby wszystko, na co tyle pracował. Zamachnął się i uderzył otwartą ręką dziewczynkę. Trzasnęło, a jej główka poleciała w jedną stronę ledwie zatrzymując się na wątłej szyjce. Zaczęła płakać, trzymając się za dłoń. Drżała, wycofała się głębiej w kąt. — Jestem już zmęczony ciągłym powtarzaniem ci, co stanie się, gdy będzie używać swojej magii w ten sposób. Ten ogień, który tak zwiększyłaś swoją ukrytą, dziecięcą magią zająłby sufit, który w mgnieniu oka by się zawalił. Spadłby wam na te durne łby. Jeśli strop nie zabiłby was na miejscu to z pewnością spaliłabyś się żywcem. Mam ci zademonstrować, jak boli? Chcesz powąchać swąd palonego ludzkiego ciała? Idiotka — odparł, mierząc ją wzrokiem zdegustowany. — Zrobię to. Następnym razem. Przypalę cię na samym środku, reszta będzie ci się przyglądać. Jak płoniesz na stosie, jak prawdziwa czarownica. Nie pamiętasz tego, nie możesz. Nikt ci też nie opowiedział, ale właśnie to robią takim jak ty. Palą ich, jeśli tylko wykazują odrobinę magicznego potencjału. I ty też spłoniesz. Prędzej lub później.
Wstał i ruszył w kierunku wyjścia, machając różdżką i gasząc wszystkie zgromadzone świece. Będą siedzieć w ciemnościach, jeśli wolą.
| piję eliksir grozy 5+(moc 27) i zastraszam Febe; zt[/b]
Dzieci zdążyły już zjeść, a wiadro były wylizane do do dna. Wokół niego zostały tylko kości, wyskubane do ostatniej chrząstki, ale był pewien, że i one znikną prędzej, czy później, gdy w końcu schwyci je głód tak wielki, że zjedzą je ze smakiem. Jego sylwetkę tylko chwilę okalało jasne światło z góry, schodził w ciszy i całkowitej ciemności, dopiero będąc na samym dole postanawiając rozniecić świece, które ostatnim razem przyniósł i rozstawił. Powinny mieć dostęp do światła; ich wzrok nie mógł zanikać, psuć się. Musiały być sprawnymi, poprawnie funkcjonującymi istotami, tylko w takiej wersji będą przydatne Czarnemu Panu. Rozejrzał się dookoła, spoglądając z jednego dziecka na drugie. Pojedzone były silniejsze. Chłopak, Tommy, wydawał się być wciąż hardy, zasłonił swoją siostrę własnym ciałem i warknął na Mulcibera.
— Cisza! — podniósł głos, robiąc tylko jeden krok kierunku chłopca. — Nie odzywasz się nieproszony, nie wydajesz żadnego dźwięku, dopóki ci nie pozwolę, jasne? Ty — zwrócił się do dziewczynki obok jego siostry. Pamiętał ją dobrze. — Febe — córka znajomego Deirdre. Jubilera, o ile dobrze pamiętał. — Ty ty go namawiasz do tego, prawda? Wyglądasz na cwaną dziewczynkę. Ale jeśli dalej będziesz mu radzić w ten sposób, wyrwę ci język. Nie powiesz już ani słowa, zrozumiano? — warknął i kucnął przed nią. Coś się wydarzyło. Ogień, który płonął na drobnych knotach zwiększył się nagle, gwałtownie, zmieniając w płomień, który mógł nie tylko oparzyć, ale i spalić to miejsce. Wiedział już, że nie mógł zostawiać zapalonych świec. Zrujnowałyby wszystko, na co tyle pracował. Zamachnął się i uderzył otwartą ręką dziewczynkę. Trzasnęło, a jej główka poleciała w jedną stronę ledwie zatrzymując się na wątłej szyjce. Zaczęła płakać, trzymając się za dłoń. Drżała, wycofała się głębiej w kąt. — Jestem już zmęczony ciągłym powtarzaniem ci, co stanie się, gdy będzie używać swojej magii w ten sposób. Ten ogień, który tak zwiększyłaś swoją ukrytą, dziecięcą magią zająłby sufit, który w mgnieniu oka by się zawalił. Spadłby wam na te durne łby. Jeśli strop nie zabiłby was na miejscu to z pewnością spaliłabyś się żywcem. Mam ci zademonstrować, jak boli? Chcesz powąchać swąd palonego ludzkiego ciała? Idiotka — odparł, mierząc ją wzrokiem zdegustowany. — Zrobię to. Następnym razem. Przypalę cię na samym środku, reszta będzie ci się przyglądać. Jak płoniesz na stosie, jak prawdziwa czarownica. Nie pamiętasz tego, nie możesz. Nikt ci też nie opowiedział, ale właśnie to robią takim jak ty. Palą ich, jeśli tylko wykazują odrobinę magicznego potencjału. I ty też spłoniesz. Prędzej lub później.
Wstał i ruszył w kierunku wyjścia, machając różdżką i gasząc wszystkie zgromadzone świece. Będą siedzieć w ciemnościach, jeśli wolą.
| piję eliksir grozy 5+(moc 27) i zastraszam Febe; zt[/b]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
| 20 lipca
Chciała iść za ciosem: nie odpuszczać, nie dawać dzieciom zamkniętym w Gwiezdnym Proroku przesadnie wiele wytchnienia. Na tym polegało ich zadanie, by ich stłamsić, zamknąć w małym koszmarze, kurczącej się bańce nieuzasadnionego okrucieństwa. Pozbawić nadziei, odciąć magiczne nerwy otaczające ich wewnętrzną siłę ochronną siateczką, dobrać się do esencji czaru, jeszcze nie mającego szans na zderzenie się z rzeczywistością. Oczywiście należało odnaleźć złoty środek, jak we wszystkim: w miłości i w wyrafinowanym bestialstwie liczyły się proporcje oraz względna kontrola zdrowego rozsądku. Bezlitosna agresja serwowana każdego dnia, godzina po godzinie, mogłaby złamać dzieci zbyt szybko, odbierając żyzną glebę eksperymentom. Doświadczyli już tej utraty, na zakurzonej podłodze Gwiezdnego Proroka leżało już kilka martwych ciałek, musieli więc wykazać się większą delikatnością oraz wyczuciem. Wbrew pozorom - i budzącym grozę inkantacjom, wypowiadanym w zaciszu nokturnowego przedszkola - operowali na wrażliwym, kruchym ekosystemie, a nie mogli jeszcze dopuścić do jego implozji. Deirdre łaskawie ofiarowała więc Julienne kilka dni oddechu, nim powróciła do przytułku nieszczęsnych nie-sierot, gotowa, by kontynuować zabawę.
Młodziutka Avery - nie, nie mogła nawet o niej tak myśleć, nie zasługiwała na noszenie godnego nazwiska; była słaba, opóźniona i dziwna - ciągle cierpiała. Zaklęcie Cruciatusa oddziaływało w czasie, a choć konkretne, fizyczne cierpienie zostało już dawno zakończone, to mięśnie dziewczynki spinały się w niekontrolowanych spazmach, a zazwyczaj mętne, nierozumiejące oczy stały się jeszcze bardziej dzikie. Tym razem nie wychodziła chętnie z piwnicy, skuliła się w rogu, z dala od innych dzieci. Deirdre przez moment wpatrywała się w ten kłębek nieszczęścia: wpadła do Proroka na chwilę, chcąc upewnić się, że podopieczni mają się dobrze, na powtórne, pełne tortury było jeszcze za wcześnie, lecz...Chyba nie zaszkodzi dopełnić obrazu nieszczęścia, dorzucając drwa do ogniska bólu? Powoli dogasało, Julie oddychała głęboko, nie krwawiła oraz reagowała na podstawowe bodźce, Mericourt postanowiła więc postawić na subtelne przypomnienie. I obietnicę zarazem; uniosła różdżkę, nie przejmując się piskami pozostałych dzieci, które - regularnie zastraszane - odczuwały już na widok odwiedzających je dorosłych prawdziwą panikę. Dziś nie przyszła do nich, miały szczęście, Julie także, bo Dei się nią interesowała, dbała o nią i magię, która niedługo mogła opuścić ten niewydarzony organizm. - Organus dolor - wyartykułowała Mericourt, bezwzględnie, beznamiętnie, celując zitanowym drewnem w brzuch zwiniętego na podłodze dziecka, płaczącej dziewczynki, Julie. Tylko tyle mogła jej dziś ofiarować, widmowy ból, po torturach Cruciatusa będący zaledwie dyskomfortem: ale trwającym dłużej, głębiej, niepozbawiającym przytomności. To także mogło pobudzić magię Julienne, pomóc wydobyć z niej to, co cenne, nie zabijając jej przy tym od razu. Dodatkowo niosło to ze sobą dydaktyczny potencjał, reszta pozostałych przy życiu dzieci mogła słuchać jęków dziewczynki, coraz głębiej wpadając w paranoję. Cudownie, o to właśnie chodziło.
| zt
Chciała iść za ciosem: nie odpuszczać, nie dawać dzieciom zamkniętym w Gwiezdnym Proroku przesadnie wiele wytchnienia. Na tym polegało ich zadanie, by ich stłamsić, zamknąć w małym koszmarze, kurczącej się bańce nieuzasadnionego okrucieństwa. Pozbawić nadziei, odciąć magiczne nerwy otaczające ich wewnętrzną siłę ochronną siateczką, dobrać się do esencji czaru, jeszcze nie mającego szans na zderzenie się z rzeczywistością. Oczywiście należało odnaleźć złoty środek, jak we wszystkim: w miłości i w wyrafinowanym bestialstwie liczyły się proporcje oraz względna kontrola zdrowego rozsądku. Bezlitosna agresja serwowana każdego dnia, godzina po godzinie, mogłaby złamać dzieci zbyt szybko, odbierając żyzną glebę eksperymentom. Doświadczyli już tej utraty, na zakurzonej podłodze Gwiezdnego Proroka leżało już kilka martwych ciałek, musieli więc wykazać się większą delikatnością oraz wyczuciem. Wbrew pozorom - i budzącym grozę inkantacjom, wypowiadanym w zaciszu nokturnowego przedszkola - operowali na wrażliwym, kruchym ekosystemie, a nie mogli jeszcze dopuścić do jego implozji. Deirdre łaskawie ofiarowała więc Julienne kilka dni oddechu, nim powróciła do przytułku nieszczęsnych nie-sierot, gotowa, by kontynuować zabawę.
Młodziutka Avery - nie, nie mogła nawet o niej tak myśleć, nie zasługiwała na noszenie godnego nazwiska; była słaba, opóźniona i dziwna - ciągle cierpiała. Zaklęcie Cruciatusa oddziaływało w czasie, a choć konkretne, fizyczne cierpienie zostało już dawno zakończone, to mięśnie dziewczynki spinały się w niekontrolowanych spazmach, a zazwyczaj mętne, nierozumiejące oczy stały się jeszcze bardziej dzikie. Tym razem nie wychodziła chętnie z piwnicy, skuliła się w rogu, z dala od innych dzieci. Deirdre przez moment wpatrywała się w ten kłębek nieszczęścia: wpadła do Proroka na chwilę, chcąc upewnić się, że podopieczni mają się dobrze, na powtórne, pełne tortury było jeszcze za wcześnie, lecz...Chyba nie zaszkodzi dopełnić obrazu nieszczęścia, dorzucając drwa do ogniska bólu? Powoli dogasało, Julie oddychała głęboko, nie krwawiła oraz reagowała na podstawowe bodźce, Mericourt postanowiła więc postawić na subtelne przypomnienie. I obietnicę zarazem; uniosła różdżkę, nie przejmując się piskami pozostałych dzieci, które - regularnie zastraszane - odczuwały już na widok odwiedzających je dorosłych prawdziwą panikę. Dziś nie przyszła do nich, miały szczęście, Julie także, bo Dei się nią interesowała, dbała o nią i magię, która niedługo mogła opuścić ten niewydarzony organizm. - Organus dolor - wyartykułowała Mericourt, bezwzględnie, beznamiętnie, celując zitanowym drewnem w brzuch zwiniętego na podłodze dziecka, płaczącej dziewczynki, Julie. Tylko tyle mogła jej dziś ofiarować, widmowy ból, po torturach Cruciatusa będący zaledwie dyskomfortem: ale trwającym dłużej, głębiej, niepozbawiającym przytomności. To także mogło pobudzić magię Julienne, pomóc wydobyć z niej to, co cenne, nie zabijając jej przy tym od razu. Dodatkowo niosło to ze sobą dydaktyczny potencjał, reszta pozostałych przy życiu dzieci mogła słuchać jęków dziewczynki, coraz głębiej wpadając w paranoję. Cudownie, o to właśnie chodziło.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k10' : 9
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k10' : 9
| 25 lipca
Tommy w ciągu ostatnich miesięcy bardzo dojrzał – dostrzegała to bez wysiłku, patrząc na wychudzoną twarzyczkę chłopca. Pomimo fizycznego wycieńczenia, odbijającego się w każdym calu ciała dziecka, wyglądał na znacznie starszego. Powaga w wielkich oczach wskazywałaby nawet na dziesięciolatka, gotowego, by wyruszyć do szkoły; powinien drżeć z ekscytacji przed podróżą do Hogwartu, a nie z panicznego lęku, jaki budziła w nim przykucająca obok czarownica. Znał ją nie od dziś, bywała u Darlene, nigdy nie odpowiadając na prośby o niańczenie dzieci podczas długiej zmiany w pracy – zdarzało się jednak, że musiała podrzucić jakiś eliksir albo odebrać przedmiot niezbędny do spędzenia nielegalnego wieczoru, poznała wtedy dwójkę dzieci kobiety. Ładnych, grzecznych, nieco zaniedbanych, o pulchnych, rozdartych buziach. Z tamtego obrazka rozbrykanych brzdąców nie zostało dosłownie nic, nawet rysy twarzy rodzeństwa trwale odmienił ból, głód i stały strach. Budziło to w Deirdre ciekawość: jak wiele mógł wytrzymać tak mały człowiek, nieświadomy do końca otaczającego go świata? Ile jeszcze tortur zdoła znieść, nim pęknie? I czy w ogóle podoła temu, co zamierzał wprowadzić w życie Mulciber? Znajdowali się w połowie drogi, mieli przetrwać najsilniejsi, a i ci w końcu zostaną ogołoceni z człowieczeństwa, mogąc stać się czystą energią, magiczną mocą o najpodlejszym rodowodzie. Mericourt nie mogła doczekać się następstw ich działań, mozolnych, niepewnych, lecz po raz pierwszy od dawna wypełniała ją nadzieja.
Niewidoczna w pustych, zapadniętych w czaszkę oczach chłopca. Chyba wiedział, co go czeka, wpatrywał się w Deirdre z lękiem, skubiąc poparzoną rączką rąbek brudnej koszuli. Z kącików oczu ciekły mu łzy, spływając po równie umorusanej twarzy. – Mężczyźni nie mogą się mazać, przestań. Jeszcze nic ci nie jest – strofowała go surowo, wzdychając ciężko nad tym wydelikaceniem. Nie miała litości ani współczucia, dla niej Tommy nie był dzieckiem a materią, inspirującym środkiem mającym doprowadzić do celu. Niczym więcej. A fakt, że posiadał oczy o tym samym kolorze, co dawna znajoma z Wenus, świadczył wyłącznie na jego niekorzyść. Nie chciała mieć nic wspólnego z wzgardzoną przeszłością. – Powiedziałam, przestań – powtórzyła ostro, ale chłopiec nie potrafił panować nad swymi emocjami. Zaczął płakać, już głośno, rozpaczliwie; zachowywał się gorzej niż dziewczynki, Mericourt nie pozostało więc nic innego – bo przecież nie zamierzała go przytulać, uspokajać i koić nerwów na inne, sensowne sposoby – jak unieść różdżkę, celując nią w gardło chłopca. – Aquassus – wycedziła, chcąc stłumić szloch dziecka, zamienić go w dym, dławiący, toksyczny, wypełniający szczelnie to kurczące się w płaczu gardełko. Skupiała całą energię na tym, by zaklęcie się powiodło, wypełniając drogi oddechowe Tommy’ego dymem. Wolała słyszeć ochrypłe świsty i próby zaczerpnięcia powietrza niż ten żałosny płacz. Smutek nie był tak dobrym paliwem dla podłej magii jak agonalny lęk.
| zt
Tommy w ciągu ostatnich miesięcy bardzo dojrzał – dostrzegała to bez wysiłku, patrząc na wychudzoną twarzyczkę chłopca. Pomimo fizycznego wycieńczenia, odbijającego się w każdym calu ciała dziecka, wyglądał na znacznie starszego. Powaga w wielkich oczach wskazywałaby nawet na dziesięciolatka, gotowego, by wyruszyć do szkoły; powinien drżeć z ekscytacji przed podróżą do Hogwartu, a nie z panicznego lęku, jaki budziła w nim przykucająca obok czarownica. Znał ją nie od dziś, bywała u Darlene, nigdy nie odpowiadając na prośby o niańczenie dzieci podczas długiej zmiany w pracy – zdarzało się jednak, że musiała podrzucić jakiś eliksir albo odebrać przedmiot niezbędny do spędzenia nielegalnego wieczoru, poznała wtedy dwójkę dzieci kobiety. Ładnych, grzecznych, nieco zaniedbanych, o pulchnych, rozdartych buziach. Z tamtego obrazka rozbrykanych brzdąców nie zostało dosłownie nic, nawet rysy twarzy rodzeństwa trwale odmienił ból, głód i stały strach. Budziło to w Deirdre ciekawość: jak wiele mógł wytrzymać tak mały człowiek, nieświadomy do końca otaczającego go świata? Ile jeszcze tortur zdoła znieść, nim pęknie? I czy w ogóle podoła temu, co zamierzał wprowadzić w życie Mulciber? Znajdowali się w połowie drogi, mieli przetrwać najsilniejsi, a i ci w końcu zostaną ogołoceni z człowieczeństwa, mogąc stać się czystą energią, magiczną mocą o najpodlejszym rodowodzie. Mericourt nie mogła doczekać się następstw ich działań, mozolnych, niepewnych, lecz po raz pierwszy od dawna wypełniała ją nadzieja.
Niewidoczna w pustych, zapadniętych w czaszkę oczach chłopca. Chyba wiedział, co go czeka, wpatrywał się w Deirdre z lękiem, skubiąc poparzoną rączką rąbek brudnej koszuli. Z kącików oczu ciekły mu łzy, spływając po równie umorusanej twarzy. – Mężczyźni nie mogą się mazać, przestań. Jeszcze nic ci nie jest – strofowała go surowo, wzdychając ciężko nad tym wydelikaceniem. Nie miała litości ani współczucia, dla niej Tommy nie był dzieckiem a materią, inspirującym środkiem mającym doprowadzić do celu. Niczym więcej. A fakt, że posiadał oczy o tym samym kolorze, co dawna znajoma z Wenus, świadczył wyłącznie na jego niekorzyść. Nie chciała mieć nic wspólnego z wzgardzoną przeszłością. – Powiedziałam, przestań – powtórzyła ostro, ale chłopiec nie potrafił panować nad swymi emocjami. Zaczął płakać, już głośno, rozpaczliwie; zachowywał się gorzej niż dziewczynki, Mericourt nie pozostało więc nic innego – bo przecież nie zamierzała go przytulać, uspokajać i koić nerwów na inne, sensowne sposoby – jak unieść różdżkę, celując nią w gardło chłopca. – Aquassus – wycedziła, chcąc stłumić szloch dziecka, zamienić go w dym, dławiący, toksyczny, wypełniający szczelnie to kurczące się w płaczu gardełko. Skupiała całą energię na tym, by zaklęcie się powiodło, wypełniając drogi oddechowe Tommy’ego dymem. Wolała słyszeć ochrypłe świsty i próby zaczerpnięcia powietrza niż ten żałosny płacz. Smutek nie był tak dobrym paliwem dla podłej magii jak agonalny lęk.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Gwiezdny Prorok
Szybka odpowiedź