Pracownia alchemiczna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia alchemiczna
Ze względów bezpieczeństwa znajduje się w wydzielonej części piwniczki znajdującej się pod domkiem. Pod sufitem jest umieszczone szerokie, choć niskie okienko wpuszczające do środka dzienne światło, jednak mimo niego i wiszących na ścianach świec panuje tu lekki półmrok. Jedna ze ścian jest zastawiona księgami poświęconymi alchemii i astronomii, na drugiej znajdują się szafki ze składnikami i fiolkami. Centralną część pomieszczenia zajmuje stół, na którym znajduje się kilka kociołków i innych niezbędnych przyborów. Pod sufitem także wiszą pęczki suszących się roślin. Pomieszczenie jest stale przesycone mieszanką zapachów ziół i innych ingrediencji, jest też tu bardzo cicho; warunki są idealne do skupienia się.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Ostatnio zmieniony przez Charlene Leighton dnia 17.04.19 0:44, w całości zmieniany 3 razy
Leightonowie byli zwykłymi, przeciętnymi czarodziejami, którzy nie zasłużyli się niczym naprawdę wyjątkowym, za co ich nazwisko stałoby się znane, ale wielu z nich było alchemikami bądź różnej maści badaczami świata przyrody. Trzymali się z dala od konfliktów i zgniłej polityki, żyli swoim życiem, choć w obecnych czasach nawet oni nie mogli sobie pozwolić na zupełną obojętność, dlatego Charlie dołączyła do Zakonu, nie walcząc jednak w pierwszej linii, a oferując wiedzę i umiejętności.
Mugolacy często wchodzili w świat magii ze świeżymi umysłami, dopiero poznając wszystko od podstaw i odkrywając, że magia to jednak nie jest wymysł bajek. Przynajmniej ci, którzy nie mieli żadnego z rodziców czarodzieja. Charlie jednak, mimo całej swojej tolerancji, nie chciałaby związać się z mugolem i zrezygnować z używania magii na co dzień. To znaczy zaklęć i tak prawie nie używała, zwłaszcza odkąd nastały anomalie, ale nie mogłaby żyć bez alchemii, bez dostępu do wiedzy z ulubionych dziedzin oraz bez przemian w kota. Nie potrzebowała bogactw i zbytków, ale potrzebowała robić to, co kochała. Jak dotąd jednak wciąż była samotna, a wchodziła w wiek, kiedy wypadało kogoś mieć. Niestety w poprzednich latach (i zresztą nadal) była tak zajęta pracą i nauką, że w ogóle nie myślała o rozglądaniu się za kimkolwiek.
Swoje dzieciństwo spędziła w kornwalijskiej wiosce, gdzie żyli i mugole i czarodzieje, ale z tymi pierwszymi jej rodzina nie utrzymywała bliższych kontaktów, mieszkali sobie na uboczu w swoim niedużym, ale przytulnym domku – i pełnym magicznych przedmiotów, które trudno byłoby wytłumaczyć mugolom, właśnie dlatego nie zapraszali niemagicznych do siebie ani nie odwiedzali ich, nie mając wiedzy o ich świecie. Ich dom najprawdopodobniej nawet był dla mugoli niewidzialny. Dopiero po szkole zamieszkała w mieście, ale nie uważała Londynu za swój prawdziwy dom, przywiązana do rodzinnej Kornwalii, w której Leightonowie mieszkali od paru wieków.
- Kocham to robić i pragnę być coraz lepsza – zapewniła.
Oczywiście jej czasem też coś nie wychodziło. Początkiem września niechcący wybuchnęła kociołek i zdemolowała swoją pracownię, ale nie chwaliła się nikomu tą wpadką godną kompletnego żółtodzioba.
Pojęcie Charlie o mugolach było naprawdę nędzne, bo nie mając mugoli wśród rodziców czy dziadków, ani bliskich sąsiadów w dzieciństwie nie była do nich przyzwyczajona. Nie funkcjonowała w ich świecie, wiedząc właściwie tylko tyle, ile mimochodem wspomnieli jej mugolacy.
- Chemia? – zdziwiła się. – W sumie brzmi podobnie. – Nie dopatrzyła się nic dziwnego w jego stwierdzeniu „my”, nie widziała nic złego w tym, że nadal identyfikował się ze światem, z którego wyrósł i nie odrzucił go całkowicie. – W takim razie możliwe, że i chemia i alchemia wyrosły z podstaw tych samych nauk w czasach, kiedy nasze światy bardziej się ze sobą przeplatały, a później czarodzieje pozostali przy bardziej tradycyjnych metodach, a mugole... stworzyli tą swoją chemię? – zastanowiła się. Ostatecznie jej przodek z opowieści też był kimś takim, prostym alchemikiem i zbieraczem ziół podobno uważanym przez mugoli za znachora. Później jednak ich światy coraz bardziej się oddalały, czarodzieje kurczowo trzymali się tego co stare, a mugole szli do przodu, wymyślając coraz to nowe sposoby obywania się bez czarów. A swoje choroby też jakoś musieli leczyć, więc nie zdziwiło jej, że w istocie mają odpowiednik alchemii.
Była zwyczajnie ciekawa, dlaczego akurat aurorstwo. Był to w końcu wyjątkowo niebezpieczny zawód wymagający dużych umiejętności.
- W pracy aurora chyba ciężko byłoby się zanudzić – zauważyła. – Ale to też z pewnością wymagało wiele wytrwałości, nie każdy przechodzi kurs, a to tylko przedsmak tego, co czeka później... – Charlie miała świadomość, jak bardzo to było niebezpieczne, jak wielu aurorów ginęło młodo. Mimowolnie podziwiała tych ludzi za ogromną odwagę, bo sama nigdy nie zdecydowałaby się na taką ścieżkę. Nie miała odpowiednich umiejętności ani siły charakteru. Do quidditcha również by się nie nadawała, bo nie odziedziczyła talentu płynącego z krwią Wrightów.
Kiedy temat zszedł na rodzinę Tonksa, Charlie przyjrzała mu się uważnie, mimowolnie doszukując się podobieństw do rodzeństwa. Nie była też pewna, co oznaczał wyraz jego twarzy, ale zdawała sobie sprawę, że zapewne o wielu sprawkach rodzeństwa nie wiedział. Pewnie musieli go okłamywać, tak jak ona przez kilka tygodni okłamywała Verę na temat tego, że po pracy czasem gdzieś znikała albo że nagle zaczęła warzyć w domu znacznie więcej eliksirów niż wcześniej. Czuła się z tym bardzo źle, bo nienawidziła oszukiwać bliskich, ale nie mogła jej powiedzieć. Ciekawe, dlaczego Just jeszcze nie wtajemniczyła brata? To jednak nie była jej sprawa, a Tonksów. Gabriela również znała przez Zakon i poprosiła o pomoc z dachem właśnie dlatego, że był mugolakiem i prędzej znał się na metodach naprawiania szkód bez użycia magii.
- To co, wpadniesz jutro do Munga? Będę tam od samego rana, zaczynam pracę dość wcześnie – odezwała się, by przerwać tą nagłą niezręczną ciszę. – Chyba że wystarczy ci na razie tego, to możesz zajrzeć za kilka dni.
Mugolacy często wchodzili w świat magii ze świeżymi umysłami, dopiero poznając wszystko od podstaw i odkrywając, że magia to jednak nie jest wymysł bajek. Przynajmniej ci, którzy nie mieli żadnego z rodziców czarodzieja. Charlie jednak, mimo całej swojej tolerancji, nie chciałaby związać się z mugolem i zrezygnować z używania magii na co dzień. To znaczy zaklęć i tak prawie nie używała, zwłaszcza odkąd nastały anomalie, ale nie mogłaby żyć bez alchemii, bez dostępu do wiedzy z ulubionych dziedzin oraz bez przemian w kota. Nie potrzebowała bogactw i zbytków, ale potrzebowała robić to, co kochała. Jak dotąd jednak wciąż była samotna, a wchodziła w wiek, kiedy wypadało kogoś mieć. Niestety w poprzednich latach (i zresztą nadal) była tak zajęta pracą i nauką, że w ogóle nie myślała o rozglądaniu się za kimkolwiek.
Swoje dzieciństwo spędziła w kornwalijskiej wiosce, gdzie żyli i mugole i czarodzieje, ale z tymi pierwszymi jej rodzina nie utrzymywała bliższych kontaktów, mieszkali sobie na uboczu w swoim niedużym, ale przytulnym domku – i pełnym magicznych przedmiotów, które trudno byłoby wytłumaczyć mugolom, właśnie dlatego nie zapraszali niemagicznych do siebie ani nie odwiedzali ich, nie mając wiedzy o ich świecie. Ich dom najprawdopodobniej nawet był dla mugoli niewidzialny. Dopiero po szkole zamieszkała w mieście, ale nie uważała Londynu za swój prawdziwy dom, przywiązana do rodzinnej Kornwalii, w której Leightonowie mieszkali od paru wieków.
- Kocham to robić i pragnę być coraz lepsza – zapewniła.
Oczywiście jej czasem też coś nie wychodziło. Początkiem września niechcący wybuchnęła kociołek i zdemolowała swoją pracownię, ale nie chwaliła się nikomu tą wpadką godną kompletnego żółtodzioba.
Pojęcie Charlie o mugolach było naprawdę nędzne, bo nie mając mugoli wśród rodziców czy dziadków, ani bliskich sąsiadów w dzieciństwie nie była do nich przyzwyczajona. Nie funkcjonowała w ich świecie, wiedząc właściwie tylko tyle, ile mimochodem wspomnieli jej mugolacy.
- Chemia? – zdziwiła się. – W sumie brzmi podobnie. – Nie dopatrzyła się nic dziwnego w jego stwierdzeniu „my”, nie widziała nic złego w tym, że nadal identyfikował się ze światem, z którego wyrósł i nie odrzucił go całkowicie. – W takim razie możliwe, że i chemia i alchemia wyrosły z podstaw tych samych nauk w czasach, kiedy nasze światy bardziej się ze sobą przeplatały, a później czarodzieje pozostali przy bardziej tradycyjnych metodach, a mugole... stworzyli tą swoją chemię? – zastanowiła się. Ostatecznie jej przodek z opowieści też był kimś takim, prostym alchemikiem i zbieraczem ziół podobno uważanym przez mugoli za znachora. Później jednak ich światy coraz bardziej się oddalały, czarodzieje kurczowo trzymali się tego co stare, a mugole szli do przodu, wymyślając coraz to nowe sposoby obywania się bez czarów. A swoje choroby też jakoś musieli leczyć, więc nie zdziwiło jej, że w istocie mają odpowiednik alchemii.
Była zwyczajnie ciekawa, dlaczego akurat aurorstwo. Był to w końcu wyjątkowo niebezpieczny zawód wymagający dużych umiejętności.
- W pracy aurora chyba ciężko byłoby się zanudzić – zauważyła. – Ale to też z pewnością wymagało wiele wytrwałości, nie każdy przechodzi kurs, a to tylko przedsmak tego, co czeka później... – Charlie miała świadomość, jak bardzo to było niebezpieczne, jak wielu aurorów ginęło młodo. Mimowolnie podziwiała tych ludzi za ogromną odwagę, bo sama nigdy nie zdecydowałaby się na taką ścieżkę. Nie miała odpowiednich umiejętności ani siły charakteru. Do quidditcha również by się nie nadawała, bo nie odziedziczyła talentu płynącego z krwią Wrightów.
Kiedy temat zszedł na rodzinę Tonksa, Charlie przyjrzała mu się uważnie, mimowolnie doszukując się podobieństw do rodzeństwa. Nie była też pewna, co oznaczał wyraz jego twarzy, ale zdawała sobie sprawę, że zapewne o wielu sprawkach rodzeństwa nie wiedział. Pewnie musieli go okłamywać, tak jak ona przez kilka tygodni okłamywała Verę na temat tego, że po pracy czasem gdzieś znikała albo że nagle zaczęła warzyć w domu znacznie więcej eliksirów niż wcześniej. Czuła się z tym bardzo źle, bo nienawidziła oszukiwać bliskich, ale nie mogła jej powiedzieć. Ciekawe, dlaczego Just jeszcze nie wtajemniczyła brata? To jednak nie była jej sprawa, a Tonksów. Gabriela również znała przez Zakon i poprosiła o pomoc z dachem właśnie dlatego, że był mugolakiem i prędzej znał się na metodach naprawiania szkód bez użycia magii.
- To co, wpadniesz jutro do Munga? Będę tam od samego rana, zaczynam pracę dość wcześnie – odezwała się, by przerwać tą nagłą niezręczną ciszę. – Chyba że wystarczy ci na razie tego, to możesz zajrzeć za kilka dni.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Michael zastanawiał się czasem, czy rodzina nie uważała go trochę za oportunistę. Do tej pory, choć śmierć matki mocno tym zachwiała, trzymał się z dala od polityki, chcąc samemu utrzymać się na powierzchni. Wybór kariery aurora był dla niego gwaranancją na życie w czarodziejskim świecie, bo za nic nie chciał wracać do mugolskiego życia. Powrót do pracy po pożarze w Ministerstwie (i to dosłownie po trupach - doświadczeni aurorzy byli poszukiwani z uwagi na ogrom ofiar, więc przymknięto nieco oko na likantropię Tonksa) - przepustką do społeczeństwa dla kogoś, kto normalnie byłby skazany na samotność i ostracyzm. Wbrew pozorom, był aurorem także z pobudek idealistycznych. Zresztą wątpił, czy w tej pracy wytrzyma ktoś, kto nie był choć trochę idealistą. Może dlatego wykonywał ją do tej pory z zimnym profesjonalizmem - a gdy raz złamał tą zasadę, został ugryziony przez dawnego kolegę. Świetnie.
Sam starał trzymać się własny idealizm na wodzy, więc zakładał, że nie każdy jest powołany do ryzyka ani działalności społecznej. Alchemicy na przykład powinni ryzykować tylko przy eliksirach, jeśli nie mieli odpowiednich umiejętności z zakresu obrony przed czarną magią. Nie miał jeszcze pojęcia o istnieniu Zakonu, ale na pewno byłby zdumiony, że oprócz aurorów działają tam także zwykli obywatele, tacy jak Charlene. Czy podziwiałby jej decyzję, czy wręcz przeciwnie - uznał, że niepotrzebnie się naraża?
-Mogło tak być. - uśmiechnął się, próbując sobie wyobrazić, jak jeszcze może wyjaśnić komuś mugolską dziedzinę nauki. -Chemia faktycznie jest bardziej...techniczna i idąca z duchem czasu niż alchemia. Nasze zielarskie receptury sprzed wieków wciąż działają, bo zawsze świetnie działały. A mugolskie wywary niegdyś nie były tak doskonałe i stały się lepsze odkąd zamiast ziół zaczęliśmy używać związków chemicznych, produkowanych sztucznie.
Pod wpływem Charlene, wrócił na moment do wspomnień z kursu aurorów. Faktycznie, był bardzo stresujący, ale z czasem negatywne emocje rozmyły się w pamięci Michaela. Zresztą nigdy nie dał im sobą zawładnąć, bo skupiał się na celu do osiągnięcia. Na przykład teraz było mu emocjonalnie znacznie trudniej. Cel - kontrola likantropii: dzięki eliksirowi pośrednio zaliczony. Powrót do pracy: zaliczony. Naprawa relacji z rodzeństwem: teraz właśnie to spędzało mu sen z powiek, a zarazem nie było na tyle konkretnym zadaniem aby mógł uspokoić samego siebie poprzez nakreślenie jakiegoś planu działania.
-Kurs jest tak intensywny, że mija szybko. A później...cóż, trzeba się przyzwyczaić do adrenaliny. - wzruszył ramionami z bladym uśmiechem. Nie było łatwo, ale nie żałował. W dodatku aż do ugryzienia przez wilkołaka i śmierci matki nieco szafował ryzykiem. Nie miał żony ani dzieci i był jednym z czworga rodzeństwa, więc nie dopuszczał do świadomości, że jego krzywda mogłaby jakoś strasznie odbić się na rodzinie. Dopiero po śmierci mamy zrozumiał, jaka spustoszenie zieje we wszystkich krzywda bliskiej osoby. Od tej pory uważał na siebie trochę bardziej.
Już w przedpokoju, napotkał uważne spojrzenie Charlene i wyrwał się z przygnębienia. Sam nastrój oczywiście nie przejdzie mu od ręki, ale był wprawiony w przyjmowaniu na zawołanie pokerowej twarzy. Alchemiczka wydawała się dalszą znajomą jego rodzeństwa, więc pewnie nie wiedziała o nich niczego ważnego, czego sam by nie wiedział (he-he), a nie chciał obarczać obcych swoim złym humorem ani rodzinnymi kłopotami. Uśmiechnął sie z lekkim przymusem.
-Jasne. Eliksiry wzmacniające wystarczą mi na jakiś tydzień, ale chętnie wpadnę za kilka dni. Jak będziesz zaczynała rano. Dziękuję. - nie tylko za eliksiry. Pewnie ich small talk przy szukaniu mikstur nie był niczym nie zwykłym, ale dawno nie rozmawiało mu się tak...normalnie z nowo poznaną osobą. Wyraz jego twarzy nieco złagodniał.
-Do zobaczenia. Uważaj na siebie, Charlene. - miał na myśli niespokojne czasy i anomalie, bo o niczym innym nie wiedział. Ostrożnie zarzucił torbę z eliksirami na ramię i wyszedł z domu. Czas zrobić remanent we własnym składziku mikstur.
/zt
Sam starał trzymać się własny idealizm na wodzy, więc zakładał, że nie każdy jest powołany do ryzyka ani działalności społecznej. Alchemicy na przykład powinni ryzykować tylko przy eliksirach, jeśli nie mieli odpowiednich umiejętności z zakresu obrony przed czarną magią. Nie miał jeszcze pojęcia o istnieniu Zakonu, ale na pewno byłby zdumiony, że oprócz aurorów działają tam także zwykli obywatele, tacy jak Charlene. Czy podziwiałby jej decyzję, czy wręcz przeciwnie - uznał, że niepotrzebnie się naraża?
-Mogło tak być. - uśmiechnął się, próbując sobie wyobrazić, jak jeszcze może wyjaśnić komuś mugolską dziedzinę nauki. -Chemia faktycznie jest bardziej...techniczna i idąca z duchem czasu niż alchemia. Nasze zielarskie receptury sprzed wieków wciąż działają, bo zawsze świetnie działały. A mugolskie wywary niegdyś nie były tak doskonałe i stały się lepsze odkąd zamiast ziół zaczęliśmy używać związków chemicznych, produkowanych sztucznie.
Pod wpływem Charlene, wrócił na moment do wspomnień z kursu aurorów. Faktycznie, był bardzo stresujący, ale z czasem negatywne emocje rozmyły się w pamięci Michaela. Zresztą nigdy nie dał im sobą zawładnąć, bo skupiał się na celu do osiągnięcia. Na przykład teraz było mu emocjonalnie znacznie trudniej. Cel - kontrola likantropii: dzięki eliksirowi pośrednio zaliczony. Powrót do pracy: zaliczony. Naprawa relacji z rodzeństwem: teraz właśnie to spędzało mu sen z powiek, a zarazem nie było na tyle konkretnym zadaniem aby mógł uspokoić samego siebie poprzez nakreślenie jakiegoś planu działania.
-Kurs jest tak intensywny, że mija szybko. A później...cóż, trzeba się przyzwyczaić do adrenaliny. - wzruszył ramionami z bladym uśmiechem. Nie było łatwo, ale nie żałował. W dodatku aż do ugryzienia przez wilkołaka i śmierci matki nieco szafował ryzykiem. Nie miał żony ani dzieci i był jednym z czworga rodzeństwa, więc nie dopuszczał do świadomości, że jego krzywda mogłaby jakoś strasznie odbić się na rodzinie. Dopiero po śmierci mamy zrozumiał, jaka spustoszenie zieje we wszystkich krzywda bliskiej osoby. Od tej pory uważał na siebie trochę bardziej.
Już w przedpokoju, napotkał uważne spojrzenie Charlene i wyrwał się z przygnębienia. Sam nastrój oczywiście nie przejdzie mu od ręki, ale był wprawiony w przyjmowaniu na zawołanie pokerowej twarzy. Alchemiczka wydawała się dalszą znajomą jego rodzeństwa, więc pewnie nie wiedziała o nich niczego ważnego, czego sam by nie wiedział (he-he), a nie chciał obarczać obcych swoim złym humorem ani rodzinnymi kłopotami. Uśmiechnął sie z lekkim przymusem.
-Jasne. Eliksiry wzmacniające wystarczą mi na jakiś tydzień, ale chętnie wpadnę za kilka dni. Jak będziesz zaczynała rano. Dziękuję. - nie tylko za eliksiry. Pewnie ich small talk przy szukaniu mikstur nie był niczym nie zwykłym, ale dawno nie rozmawiało mu się tak...normalnie z nowo poznaną osobą. Wyraz jego twarzy nieco złagodniał.
-Do zobaczenia. Uważaj na siebie, Charlene. - miał na myśli niespokojne czasy i anomalie, bo o niczym innym nie wiedział. Ostrożnie zarzucił torbę z eliksirami na ramię i wyszedł z domu. Czas zrobić remanent we własnym składziku mikstur.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Czasem okazywało się, że jakaś tragedia zamykała jedne drzwi, ale otwierała inne. W pożarze ministerstwa ucierpiało wielu ludzi, więc ministerstwo, chcąc uzupełnić braki, nie mogło być wybredne. Nawet auror wilkołak musiał wydawać się lepszy niż żaden, skoro było tak wiele do ogarnięcia, kiedy spłonęły wszystkie akta oraz część samych pracowników, a sprawy z użyciem czarnej magii mnożyły się jak szalone. Miała tylko nadzieję, że pod nowymi rządami Tonksa nie spotka nic złego. Ludzie od Malfoya nie wydawali się tolerancyjni wobec mugolaków, więc mugolak dodatkowo obciążony klątwą wilkołactwa nie będzie miał pod ich władzą lekko, dlatego nie wiadomo, jak długo potrwa ten piękny stan, kiedy mógł się realizować w wymarzonym zawodzie. Charlie jednak życzyła mu jak najlepiej.
Każdy auror musiał mieć w sobie trochę idealizmu, podobnie jak uzdrowiciele. Charlie też trochę go w sobie miała, bo bardziej niż na pieniądzach zależało jej na pomaganiu innym i czynieniu dobra. Dołączyła też do Zakonu, choć unikała ryzyka i niebezpieczeństw, bo jej znajomość magii obronnej była mocno przeciętna, a uroki szły jej fatalnie. Zdecydowanie nie była stworzona do walki, a do pracy z kociołkiem, była urodzonym naukowcem, a wojowanie pozostawiała aurorom i innym osobom biegłym w używaniu różdżki.
Mugole mieli trudniejsze życie, bo nie mieli magii i nie znali czarodziejskich roślin oraz zwierząt. Z samych niemagicznych roślin pewnie trudno było stworzyć wydajne lekarstwa mocniejsze niż zwykłe napary na przeziębienie. Musieli poradzić sobie inaczej, choć ich medycyna pewnie byłaby bezradna wobec magicznych dolegliwości. Czarodzieje z kolei nie cierpieli na mugolskie choroby.
Nie wiedziała, co to są te „związki chemiczne”, ale ostatecznie nie zapytała, nie chcąc wyjść na aż taką ignorantkę. Najwyraźniej był to jakiś kolejny wynalazek mugoli. Pokiwała ze zrozumieniem głową, uświadamiając sobie, jak wiele takich różnic istniało pomiędzy ich światami i jak mało wiedziała o tym drugim.
- Tak czy inaczej podziwiam za odwagę, to trudny, ale bardzo potrzebny zawód – przyznała. Dzięki aurorom tacy zwykli obywatele jak ona mogli spać spokojniej.
Nie mogłaby się nazwać bliską znajomą Tonksów, znała ich dość pobieżnie, więc rzeczywiście nie wiedziała o nich niczego czego nie wiedział Michael, poza przynależnością do zakonu oczywiście.
- Dobrze, w porządku. Jakby co, wiesz gdzie mnie znaleźć – powiedziała. – W przeddzień wizyty zawsze możesz napisać list, by upewnić się, na którym piętrze będę, żeby nie szukać mnie po wszystkich. – Bo to regularnie się zmieniało, pracowała na każdym oddziale po trochu, tam gdzie akurat była taka potrzeba, i nie zawsze był to oddział, na którym leczył się Michael. – Ty też na siebie uważaj. Do widzenia – pożegnała się z nim, przez chwilę patrząc, jak idzie ścieżką w stronę furtki. Potem zamknęła drzwi i wróciła do przerwanego czytania.
| zt.
Każdy auror musiał mieć w sobie trochę idealizmu, podobnie jak uzdrowiciele. Charlie też trochę go w sobie miała, bo bardziej niż na pieniądzach zależało jej na pomaganiu innym i czynieniu dobra. Dołączyła też do Zakonu, choć unikała ryzyka i niebezpieczeństw, bo jej znajomość magii obronnej była mocno przeciętna, a uroki szły jej fatalnie. Zdecydowanie nie była stworzona do walki, a do pracy z kociołkiem, była urodzonym naukowcem, a wojowanie pozostawiała aurorom i innym osobom biegłym w używaniu różdżki.
Mugole mieli trudniejsze życie, bo nie mieli magii i nie znali czarodziejskich roślin oraz zwierząt. Z samych niemagicznych roślin pewnie trudno było stworzyć wydajne lekarstwa mocniejsze niż zwykłe napary na przeziębienie. Musieli poradzić sobie inaczej, choć ich medycyna pewnie byłaby bezradna wobec magicznych dolegliwości. Czarodzieje z kolei nie cierpieli na mugolskie choroby.
Nie wiedziała, co to są te „związki chemiczne”, ale ostatecznie nie zapytała, nie chcąc wyjść na aż taką ignorantkę. Najwyraźniej był to jakiś kolejny wynalazek mugoli. Pokiwała ze zrozumieniem głową, uświadamiając sobie, jak wiele takich różnic istniało pomiędzy ich światami i jak mało wiedziała o tym drugim.
- Tak czy inaczej podziwiam za odwagę, to trudny, ale bardzo potrzebny zawód – przyznała. Dzięki aurorom tacy zwykli obywatele jak ona mogli spać spokojniej.
Nie mogłaby się nazwać bliską znajomą Tonksów, znała ich dość pobieżnie, więc rzeczywiście nie wiedziała o nich niczego czego nie wiedział Michael, poza przynależnością do zakonu oczywiście.
- Dobrze, w porządku. Jakby co, wiesz gdzie mnie znaleźć – powiedziała. – W przeddzień wizyty zawsze możesz napisać list, by upewnić się, na którym piętrze będę, żeby nie szukać mnie po wszystkich. – Bo to regularnie się zmieniało, pracowała na każdym oddziale po trochu, tam gdzie akurat była taka potrzeba, i nie zawsze był to oddział, na którym leczył się Michael. – Ty też na siebie uważaj. Do widzenia – pożegnała się z nim, przez chwilę patrząc, jak idzie ścieżką w stronę furtki. Potem zamknęła drzwi i wróciła do przerwanego czytania.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pracownia alchemiczna
Szybka odpowiedź