Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Widmowy Las
Przyjdę po ciebie we śnie.
Nie mógł widzieć jej uśmiechu, lecz słyszał go w jej głosie i chociaż zdawać, by się mogło, że jak dotąd był to nieznany mu ton, wcale nie czuł, że słyszał go po raz pierwszy. Pozwolił jej na eksplorację, wiedząc, że każde połączenie jej warg z jego skórą, zsyłało ich jeszcze niżej, aż do samego piekła. Jednak właśnie tam było miejsce, do którego przynależał, pozwalając na to, by szła tuż obok, nie zamierzając się odsuwać. Jej oddech palił jego skórę, a nieme prośby o więcej zostawały momentalnie wysłuchiwane. Tylko tego chciał. Ogniu krocz ze mną. - Pragnę cię - wyrzucił z siebie, czując jak każdy oddech łapał ciężej, a serce waliło mu jak oszalałe, nie potrafiąc bić w stałym rytmie. Nie znając już nawet innego rytmu. Jego imię w jej ustach nabierało nowego znaczenia. Zupełnie jakby słyszał je po raz pierwszy i niczym ślepiec w końcu przejrzał, poznając skrywaną przed nim całe życie prawdę. Marine nie zamierzała jednak wcale przestawać, a jej własne zapoznawanie się z nieznanym, nie mogło pomóc na ukrócenie smyczy, która została im nałożona podczas urodzenia. Niedługo w oczach reszty świata mieli stać się jednym, lecz przed momentem dokonało się najważniejsze. Bliżej siebie mogli być już jedynie wtedy, gdy pozwolą na zwalenie końcowych murów, a teraz nie mogli sobie na to pozwolić. Zacisnął dłonie na korze za jej plecami, czując jak osiadła na nim, krzyżując mocniej nogi. Szalejąca burza w jego wnętrzu musiała zostać złamana i przemianowana na spokojne wody, chociaż doskonale wiedział, że to nic nie zmieniało. Przywarł do dziewczyny mocniej - jeśli było to w ogóle możliwe - odbierając jej na dłużej dech w niemym, rozpaczliwym wołaniu, które przypominało skowyt wydobywający się z jego wnętrza. Gdy oderwał się od niej, odchylił lekko głowę, by móc spojrzeć jej prosto w oczy i dostrzec dopiero teraz to jak inna była. Jak bardzo należała do niego i jak bardzo chciał, żeby miała w tym swój udział. By zrozumiała, że chciał jej całej. Rozluźnił uścisk przy nadgarstkach i delikatnie powiódł opuszkami palców po odsłoniętej skórze jej ud. - Sanguinem et ferrum potentia immitis - powiedział cicho, nie odrywając wzroku od jej rozchwianych oczu. Ochrzcił ją w idei swoich przodków i od teraz nosiła jego znamię. Znamię wilka. Już do końca.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Posmakowała pożądania i chciała więcej. Niewinność i brak doświadczenia wciąż jeszcze kryły się w jej gestach, ich cienie jednak znikały coraz szybciej, gdy Marine pod wodzą mężczyzny zmieniała się wreszcie w kobietę. Nie potrzebowała do tego oficjalnej nocy poślubnej, łoża z baldachimem i śladów krwi na śnieżnobiałym prześcieradle. Wystarczyło jej przyspieszone bicie serc, zachłanne pocałunki, odrobinę chaotyczne gesty i obietnica matki natury, że sekret rodzący się w widmowym lesie na zawsze już pozostanie między nimi. Dokonało się tu coś o wiele ważniejszego, niż początkowo zakładała. Ślubowała mu, zawierzyła i chciała oddać tyle z siebie, ile tylko zechciał wziąć. A fakt, że nie sięgnął po wszystko od razu, jedynie utwierdził ją w przekonaniu, że lord Yaxley był odpowiednią osobą. I dzięki temu pożądała go jeszcze bardziej.
Nie przejmowała się możliwymi otarciami na plecach czy nabrzmiałymi wargami, potarganymi włosami i urywanym oddechem. Jeśli tak wyglądać miało preludium do rozkoszy, chciała odgrywać je każdego wieczoru w jego towarzystwie. Na myśl, że będą musieli się rozstać choćby na kilka godzin, pękało jej serce. Z każdym pocałunkiem uzależniała się bardziej i desperacko prosiła wszystkie znane sobie bóstwa, by pomogły zatrzymać jej czas. By ona i Morgoth mieli dla siebie kolejne godziny, dni, tygodnie. By wszystko inne przestało istnieć, a zostali tylko oni, spowici mlecznobiałą mgłą.
Gdy wyszeptał, że jej pragnie, Marine miała wrażenie, że oto znowu znalazła się na skraju szaleństwa, bo tym właśnie było dalsze opieranie się własnym pragnieniom. Gdyby jej ręce nie były przygwożdżone do chropowatej kory drzewa, być może właśnie teraz zadarłaby spódnicę i zezwoliła na grzech, ku uciesze ich obojga. Jego słowa stanowiły dla niej najmilszą muzykę, a potwierdzanie ich gestami radowało ją bardziej. Całkowicie oddana jego woli nie czuła ani grama strachu, ani krztyny niepewności. Mistycyzm nadał ich spotkaniu rangi rytuału, a gdy padły słowa dywizy rodowej Yaxleyów, dziewczyna wstrzymała oddech, wpatrując się w oczy mężczyzny przed sobą i próbując zatrzymać ten moment w pamięci. W jednej chwili stali się innymi osobami, wkroczyli w nowe role, zdefiniowali na nowo wszystko, co miało łączyć ich ze sobą w nadchodzącej relacji. Wcześniej była obowiązkiem, który gotowi byli spełnić bez zająknięcia, lecz teraz wizja przyszłości zmieniła się dzięki jednemu spotkaniu w widmowym lesie.
Czy i powiedzenie rodu Lestrange także miało spełnić się między nimi w nadchodzących miesiącach? Musica delenit bestiam feram. Choć teraz obojgu daleko było do łagodności, Marine wyczuwała podświadomie, że ukojenie trosk Morgotha miało stać się jej zadaniem, którego podejmować się będzie niezłomnie. Wyciągnęła więc szyję w jego kierunku, by obdarować go kolejnymi pocałunkami, by trącić nosem jego nos i choć na moment odebrać mu dech tak, jak on to zrobił przed chwilą. Jedną łydką bezrefleksyjnie przesunęła po wysokości jego lędźwi, odrobinę prowokująco, nieco w kontraście do słów, które wyrwały się z jej ust.
- Obiecaj, że to nie jest ostatni raz – poprosiła, a zaczerwienione policzki zdradzały, jak bardzo jej zależało – Że podczas oczekiwania ukradniemy jeszcze niejedną taką chwilę. Że wydrzesz swoje imię z moich ust – sam kontakt wzrokowy wystarczył, by po jej plecach przebiegły kolejne dreszcze.
Uśmiechała się, jakby sytuacja, w jakiej się znajdowali, była już stanem naturalnym. Widmowy Las zdawał się zgadzać z tokiem jej myślenia, bowiem zbłądzone ogniki zdecydowały się pojawiać w innych miejscach, zostawiając parę w spokoju samym sobie. I trwaliby tak jeszcze długo, gdyby nie echo, które przyniosło ze sobą imię Marine.
Lestrange odwróciła gwałtownie głowę, doskonale wiedząc kto jest źródłem wołania. Nie spostrzegła nawet, że rozdzieliły się z babcią na tak długo i teraz miała zapłacić za to odpowiednią cenę. Bardziej jednak niż samego przyłapania, obawiała się rozstania, a odsunięcie się od męża sprawiało jej niemalże fizyczny ból. Gdy opadła na ściółkę i złapała równowagę, chwyciła jego dłoń.
- Nie odchodź jeszcze. Zostań na kolacji.
Zostań na zawsze.
Ciała obojga czarodziejów mówiły za nich, ciągnąc jedno do drugiego. Pragnienia wyrywały się z nich wraz z każdym oddechem, każdym zachłanniejszym gestem, jednak Morgoth wciąż trzymał ją w ryzach, nie pozwalając na to, by ten pierwszy raz tak blisko siebie, skończył się zupełnie inaczej niż to, co kiedykolwiek rodziło się w jego wyobraźni. Mogli przypłacić tę przyjemność czymś, co wykraczało poza tradycjonalistyczną wyobraźnię nie tylko świata szlacheckiego, lecz głównie ich bliskich. Gdyby to zrobili i pozwolili na rozwijanie się nowego życia, skazaliby się na inferno. Świadomość odpowiedzialności za drugą osobę wciąż znajdował się w umyśle Yaxleya, który nauczony tego od narodzin, nie był w stanie zapomnieć o swoim przeznaczeniu całkowicie. Nie oznaczało to jednak, że nie zamierzał czerpać z tego, co działo się między nim a kobietą. Niedoświadczona Marine była tak naturalna w swoich ruchach, że nie myślał wcale o tym, że czuła takie podniecenie dopiero teraz i nigdy wcześniej nie stykała się z nim w takiej formie. Stawali się dzięki temu klingą ostrą i silną, bo nie przekuwaną kilkukrotnie. Więź między nimi miała zawiązać się najmocniej podczas badań nad ogniskami własnych rozkoszy i poznawaniu odpowiedzi na pytania o to, czym była prawdziwa bliskość. Wciąż pamiętał to niezręczne spotkanie na schodach ku sali balowej na ślubie Cynerica, gdzie gesty o wiele niewinniejsze były niczym smakowanie nieznanego rodzaju grzechu, za który było im wstyd, a piekące przypomnienie tej nierozwagi ciągnęło się za nimi przez wiele tygodni. Wiedząc, że niedługo przyjdzie mu tak zachłannie czerpać z natury młodej szlachcianki, nie byłby w stanie patrzeć na nią zbyt długo, wyczerpany własną śmiałością i chcąc ją zniszczyć. Już nie nosił w sobie niepewności. Nie, gdy wychodziła mu naprzeciw, igrając na poziomie, o który by jej nie posądzał. Spijała z niego najmniejszy oddech, a Morgothowi zdawało się, że niedługo nie będzie mógł inaczej oddychać jak tylko przez nią.
Obiecaj.
W odpowiedzi odszukał jej dłoni, by spleść ich palce i oprzeć po raz kolejny czoło o jej własne. Nic w tym momencie nie zdawało się bardziej naturalne od tej bliskości i szybko bijących serc. - Możesz żądać wszystkiego - mruknął, czując delikatne rozczulenie, dostrzegając jej rumianą twarz, gdy wyznawała mu swoje najintymniejsze pragnienia. Uśmiechnął się, wtórując jej tym drobnym gestem, którego przez lata się oduczył i sądził, że koniec końców odrzucił. Budziła w nim miejsca nieodkryte i zakurzone, owiewając je swoją obecnością niczym zbawienny wiatr hulający w dusznych pomieszczeniach. Nie przejął się wołaniem, chociaż skierował spojrzenie dokładnie w tym samym kierunku co Marine, rozpoznając w nawołującym głosie damski pierwiastek. Jeszcze przez moment trzymał w ramionach delikatne ciało, pozwalając, by w spojrzeniach wyznane było pożegnanie. By intensywniejsze pozwoliło im mocniej doznawać kończącej się chwili. Powoli odstawił dziewczynę na ziemię, ostatnim gestem łapiąc materiał sukni w palce. Został on jednak szybko zastąpiony jej własną dłonią, która lekko drżąca, kazała skupić się na właścicielce. Słysząc słowa padające z ust wilczycy, otulił wolną ręką prawy policzek Marine, by poczuć jeszcze te ostatnie znaki ognia, który rozpalił ich oboje kilka chwil temu. - Wiesz, że nie mogę zostać - odparł łagodnie, brutalnie sprowadzając nie tylko siebie, ale również i ją do świata, w którym przyszło im żyć. Pełnego konwenansów, zasad i reguł, których, chcąc czy nie chcąc, byli częścią. Co by powiedziano, gdyby pojawił się bez zapowiedzi, oczekując, że zostanie przyjęty z otwartymi ramionami? Jego stan dość jasno stwierdzał, że nie zaglądał do pałacu po nowe ubrania od co najmniej dnia, przebywając w miejscach, które nie były odpowiednie dla lorda. Wciąż czuł osłabienie po wydarzeniach w Stonehenge i misji z Caelanem. Łut szczęścia pozwolił mu na pokonanie węża morskiego, chociaż niedosyt spowodowany przerwaną walką pozostawał w nim dość długo. Wolał jednak mieć świadomość wciąż żyjącego towarzysza niż utraconych chwil z niebezpiecznym stworzeniem. Wiedział, że utracenie Rycerza zabolałoby go dotkliwiej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Zostawił więc Goyle'a pod odpowiednią opieką i nie chcąc dać się uwięzić na kolejne godziny, przeniósł się na wyspę, odnajdując na swojej drodze właśnie ją. Tak bardzo spragnioną jego towarzystwa. I chociaż nie chciał, musiał jej to odebrać. Nie mógł być teraz z nią, a zbliżający się głos, upominał ich o ograniczonym czasie. Morgoth skierował twarz Marine ku sobie, gdy odwróciła ją, by wsłuchać się w coraz bliższe wołanie. - Jednak będę blisko. Obiecuję - odpowiedział pewnie, pieczętując obietnicę ostatnim pocałunkiem w dziewczęce czoło. Na moment zagryzł dolną wargę, zastanawiając się czy coś dodać, lecz po prostu obserwował twarz małżonki. Wszystko zaś kryło się w tym spojrzeniu. - A teraz idź.
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 06.01.19 13:14, w całości zmieniany 1 raz
Nie byłaby teraz wstanie wymienić wszystkich symboli, jakie się pomiędzy nimi przeplatały, ani motywów stanowiących tło dla ich związku. Lodowate morze i płonąca pożądaniem skóra, rześkie powietrze w czasie lotu i czarna ziemia podczas upadku w dół, smocze i syrenie łuski, muzyka, cisza i wilczy skowyt, krew i stal. To była tylko cząstka, chaotycznie krążąca teraz po zakamarkach jej umysłu, próbującego przeboleć fakt, że za moment przyjdzie im się rozstać. Nie chciała tego, wciąż była głodna jego pocałunków i spragniona dotyku; musiał widzieć to w jej gestach, a gdy one zawiodły, na pewno odczytał w jej oczach. I ona wiedziała, że pragnął tego samego, lecz musiał podjąć tę decyzje za nich oboje.
Spodziewała się odmowy, a mimo to westchnęła cicho, gdy czas uciekał im przez palce, lecz wciąż nie dali rady odsunąć się od siebie. Nie mogła buntować się przeciwko tej decyzji, nie w momencie, gdy do stracenia była reputacja i dobre zdanie w oczach bliskich osób. Powrót do rzeczywistości był bolesny, lecz nieunikniony – im szybciej Marine dałaby radę przejść z tym do porządku dziennego, tym łatwiej miało jej być w przyszłości znosić takie sytuacje. Przecież sama prosiła go o powtórki, o skradzione momenty; tych nie miało być wiele, a każdy następny miał koić niedogaszony żal po poprzednim.
Na moment jeszcze przytuliła policzek do jego dłoni, a potem wspięła się na palce i obdarowała go ostatnim, skromnym pocałunkiem w policzek.
- Śnij o mnie – poleciła. Zażądała.
Obiecała mu przecież, że odwiedzi go poza jawą i choć nie miała na to żadnego wpływu, bardzo pragnęła, by jej życzenie się spełniło, a wizja zaznawanych w lesie rozkoszy pobudziła jego wyobraźnie. Sama Lestrange była pewna, że zaśnie dziś z jego imieniem na swoich ustach.
A teraz idź.
Skinęła głową, puszczając wreszcie jego dłoń i postępując kilka kroków do tyłu. Wołanie wzmogło się, babcia na pewno znajdowała się coraz bliżej, nie było więc czasu na zawahanie. Poprawiając podciągnięte rękawy i nieco zmiętą suknię dziewczyna ruszyła przed siebie, początkowo nawet nie się oglądając. Nie wytrzymała jednak długo, na jedno uderzenie serca zerkając za siebie, by nasycić oczy ostatnim obrazem Morgotha zanim zniknął we mgle, a razem z nim ostatni dreszcz przyjemności. Ogniste ogniki oświetlały jej drogę, a choć Wyspa wiedziała, że po części straciła dziś jedną ze swoich córek, nie zamierzała utrudniać jej powrotu do posiadłości. Dom Marine znajdował się jednak dziś wieczór gdzieś indziej.
Starając się uspokoić oddech, wędrowała w stronę, z której napływało wołanie i już wkrótce pozwoliła się odnaleźć. Swoją nieobecność wytłumaczyła gładko i bez zająknięcia, po czym spokojnym krokiem podążyła w kierunku oczekującego powozu. Serce wciąż jednak biło jej szybko, gdy wyglądała przez okno pojazdu, próbując w tyle dostrzec znajomą sylwetkę. Wierzyła w moc obietnicy, jaką jej złożył i choć starannie skrywała buzujące emocje, czuła się inaczej niż godzinę temu. Wreszcie dojrzała.
| zt x2
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A na miękkiej ściółce, postać B dosyć niefortunnie: zawieszona za fragment ubrania na grubej gałęzi, jakieś pięć metrów ponad ziemią, z nogami bezwładnie dyndającymi w powietrzu. Żeby zejść z drzewa, postać B potrzebuje pomocy – a wygląda na to, że postać A jest jedynym świadkiem toczących się na wysokości zmagań.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Kiedy już uda wam się stanąć bezpiecznie na ziemi, zorientujecie się, że do waszych uszu dociera cicha muzyka, a w oddali, pomiędzy drzewami, dostrzeżecie ciepły blask. Domu? Ogniska? Jeśli podejdziecie bliżej, okaże się, że namiotu – oraz że zarówno przyjemna melodia, jak i światło, wydobywa się z jego środka. Chłód wieczornego powietrza i ponura aura rozświetlonego błędnymi ognikami lasu, zachęci was do poszukania schronienia w namiocie przynajmniej na krótką chwilę; gdy odchylicie jego poły, zrozumiecie, że jest magiczny, a jego wnętrze w rzeczywistości przypomina niewielki pokoik. Z kominkiem, starą i wyświechtaną (ale niezwykle wygodną) kanapą, stolikiem i podwójnym łóżkiem z zasłonkami, przesycony zapachem cynamonu, dyniowej tarty i jeszcze czegoś, czego nie będziecie w stanie jednoznacznie określić, ale co będzie kojarzyło wam się z domem i bezpieczeństwem. Mimo poszukiwań, nie uda wam się odnaleźć źródła przyjemnej muzyki – cichej, skrzypcowej; grajek, niewidzialny, nie będzie chciał ukazać się waszym oczom.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Wciąż przyodziany w płaszcz pomknął do swych komnat, jedną dłonią rozpinając kilka guzików, gdy przeskakiwał co drugi schód. Ledwie otworzył drzwi, w nozdrza uderzył go zapach, którym przesiąknął już cały pokój; głęboka, korzenna woń, doprawiona słodyczą - pozostawiona na biurku tartaletka musiała zostać upieczona przez Wronka, skrzat potrafił stworzyć prawdziwe cuda. Nie tłumił zaostrzonego wysiłkiem apetytu, zapach poprowadził jego kroki w stronę biurka, coraz intensywniej mamiąc zmysły. Z jakiegoś powodu, abstrakcyjnego, słodycz zaczęła przypominać Icarowi o chwilach, gdy na swym aetonanie przez chmury przebijał się jak przez watę cukrową, a korzenna woń o ostatnich świętach, po raz pierwszy w całości spędzonych z bliskimi, nieprzerywanych przygotowaniami do kolejnych zawodów.
Wonność trzymanej w dłoni róży zdała się jakby intensywniejsza, jakby nie jedną miał przy sobie, lecz stąpał po dywanie utkanym z białych płatków; koński zapach osiadły na jego skórze, na ubraniach, zdawał się wzmagać, nie ulatniać. Przystanął na kilka uderzeń serca, gdy przez wpół otwarte okno poczuł uderzenie zwiastuna nadchodzącej burzy, chłód szczypiący w policzki, przybrany w leśne pachnidło, kompozycję aromatów mchu, kory i igieł drzew.
Rozproszony tymi bodźcami ruszył ku ciastku, które coraz wyraźniej pachniało amortencyjną ułudą; lewa dłoń, w której nie trzymał róży, sięgnęła po dyniową rozkosz, osiadłą kęsem miękko na ustach...
wtem coś szarpnęło całym jego ciałem, w zaskoczeniu nie zdążył zrobić zupełnie nic - zaraz potem nastąpiło drugie szarpnięcie; zamrugał gwałtownie, jakby chciał opędzić się od wyobrażenia lasu podsuniętego jedynie przez wyobraźnię - to jednak w niczym nie pomogło, on był skryty za kurtyną drzew, z dala od swojej komnaty. W pozycji zgoła niepokojącej, zawieszony jakieś szesnaście stóp nad ziemią, wisząc na gałęzi, zaczepiony jedynie na skrawku płaszcza, który napiął się niepokojąco. Nogi rozkołysały się, gdy wciąż zamglony, daleki od koncentracji wzrok niespiesznie badał to, co znajdowało się wokół, jakby wcale nie tkwił w zagrożeniu. Właściwie nie czuł strachu, miał ochotę roześmiać się, rozbawiony faktem, iż po raz pierwszy lata bez skrzydeł. Dopiero kolejne szarpnięcie nieco go otrzeźwiło, tak jak i dźwięk prującego się materiału. Rozkołysał się i nogami dosięgnął gałęzi, oplatając ją również dłonią, wpierw lewą, później i prawą, gdy różę pochwycił zębami, ostrzem jednego kolca przecinając sobie usta - przez chwilę, wciąż zaplątany w ubranie, próbował podciągnąć się, szamocząc się bezsilnie. Mniej więcej wtedy z kieszeni płaszcza wysunęła się różdżka, mknąc ku ziemi - w pobliże... kobiecej sylwetki?
Dopiero teraz dostrzegł, że nie jest tu sam.
Pierwsze ukłucie niepokoju, z trudem przebijające się przez amok słodyczy amortencji, poczuł już po stracie różdżki; sama wysokość nie była mu wszak straszna. W końcu udało mu się też podciągnąć na gałąź i usiadł na niej, badając dłońmi fakturę drzewa - sprawdzając, czy kora jest wystarczająco chropowata, by mógł spróbować zejść po drzewie na dół.
Właściwie w tej sytuacji nie widział innego wyjścia, więc przysunął się bliżej pnia, i zaczął szukać oficerką punktu, na którym mógłby wesprzeć ciężar swego ciała. Z różdżką najpewniej spróbowałby rzucić Arresto Momentum i po prostu by zeskoczył, lecz z oczywistego powodu musiał sięgnąć po inne rozwiązanie.
Drobinka krwi osiadła na bieli płatka róży, strużka popłynęła od kącika ust aż do podbródka.
Skąd matka wiedziałaby o jej słabości do lawendy?
Zdecydowała, że nie będzie dłużej tkwić na progu własnej sypialni jak idiotka przestraszona wypiekiem; im dalej jednak stąpała bosymi stopami po panelach, tym wyraźniejsze stawały się wspomnienia lat spędzanych w szpitalu, w szkolnej bibliotece - matczyna sowa była zdolna dopaść ją wszędzie. Czy tylko jej się zdawało, że ciasteczko pachnie formaliną? Uniosła je w dwóch palcach i przyjrzała mu krytycznie.
Nie dowie się, jeżeli nie spróbuje.
Za bardzo widać zaufała bezpieczeństwu własnego mieszkania, gdyż przez myśl nie przyszło jej, że słodki kęs przeniesie ją do nieznanego lasu; że stanie tam na twardej ściółce boso i w aksamitnej halce ledwo ponad kolana. Merlinowi dzięki, nie przeźroczystej.
- Co do chuja - mruknęła, wkładając sobie dłoń pod halkę. Nawet na własnym terenie preferowała nosić różdżkę przy sobie; jeżeli nie miała szlafroka ani kieszeni, wiązała ją czasem do ciasnej podwiązki. Dla takich właśnie sytuacji jak obecna.
Nigdy więcej nie skosztuje niczego, co przyniosła sowa. Była przekonana, że na odludzie ściągnął ją wróg i że lada moment będzie zmuszona stanąć do walki. Upokarzający ubiór nie miał większego znaczenia. Być może uda jej się wykorzystać miękkie włosy i skórę nasączoną po kąpieli zapachem olejków. Może użyje wdzięku jako wabika.
Ponad jej głową skrzypnęła gałąź, wkrótce potem niedaleko wylądowała różdżka. Czyżby kolejna pułapka? Spojrzała do góry, zaciskając szczupłe palce na sosnowym drewnie. Sylwetka, którą udało jej się wypatrzeć, nie potęgowała uczucia zagrożenia. Po prawdzie, krótką chwilę w zainteresowaniu przyglądała się jak mężczyzna stara się utrzymać na drzewie. Czy powinna mu pomóc dostać się na ziemię, najlepiej karkiem w dół?
- Co robisz? - zapytała oschle, przyciągając jego uwagę.
Spojrzeli sobie w oczy, Elvira nieświadomie postąpiła krok, sycząc natychmiast z powodu ostrego korzenia, który zranił ją w stopę. Nawet nie próbowała oceniać skaleczenia, nie szukała śladów szkarłatu na bladej skórze; złote oczy pochłonęły całą jej uwagę, rozgrzały policzki, zmarznięte kostki i serce. Piękno czarodzieja zdawało się nie pochodzić z tego świata, odebrało jej mowę jak słońce nad horyzontem w poranek po powrocie z podziemi. Czyżby po raz pierwszy odnalazła kogoś, kto dorównał jej doskonałością? A może on cały czas był tutaj, obok, tylko ona pozostawała ślepa? Przecież znała te rysy, znała oczy, znała głos.
- Lordzie... - szepnęła skromnie, pochylając się z drżeniem, aby podnieść drugą różdżkę. Musiała go uratować, jaki sens będzie jeszcze miała z tej wojny, z tego życia, jeżeli on zginie? - Arresto Momentum - spróbowała z desperacją, celując własną różdżką w mężczyznę.
Nie była pewna swych umiejętności w tej dziedzinie, lecz coś musiała zrobić. Ta róża; czuła, że wkrótce trafi w jej ręce. Książę nie mógłby jej zawieść.
will you be satisfied?
'k100' : 37
I choć wychowanie nie pozwoliło mu na to, by brudzić kobiece ciało swym spojrzeniem, zryw serca gnał go w stronę tej, którą mgliście kojarzył z otchłani przeszłości; odurzony pięknem nie potrafił przyporządkować twarzy do momentu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy; powątpiewał zresztą, czy aby mogło mieć to miejsce - czy gdyby kiedyś już spotkał tę istotę, to miałby prawo o niej zapomnieć. Zdawało mu się to niemożliwością - zapomnieć o sekundach, gdy wszechświat niósł jej kroki tak blisko niego.
Dłońmi zaczepił o znajdującą się nieco niżej gałąź, potem lewą stopę zsunął na kolejną - wyrastającą jeszcze niżej; kilka minut zmagań później, gdy znajdował się już na wysokości, z której mógł zeskoczyć, nieznacznie nad ziemią, zrobił to, opadając na jedno kolano. Wyglądało to niemal tak, jakby się przed nią ukłonił, z głową dociśniętą do klatki piersiowej - i oczami muskającymi co najwyżej zatopione w leśnej toni stopy; łuki nagich kostek, na których zatrzymał spojrzenie dłużej, reflektując się po chwili.
Płaszcz zdjął z ramion, wyprostowując się, wzrok jednak wciąż, cierpiąc katusze, unikał ponownego spotkania jej spojrzenia - opuszkami palców przesunął po materiale, strzepując zeń sosnowe igły i paprochy lasu.
- Pani, racz przywdziać płaszcz, by schronić się przed zimnem - w narzucie utkanej z jego zapachu, wciąż rozgrzanej ciepłem ciała; odzienie podał jej na wyprostowanych dłoniach, niczym dar składany w hołdzie. Otulona ciemną tkaniną róża bielą odznaczała się od czerni, na kilku płatkach osiadła czerwień perliła się jak kwietne łzy.
Nie tylko przed zimnem płaszcz miał nieść ochronę, lecz i ogradzać kobietę od jego wzroku, owlekać w bezpieczeństwo, namiastkę komfortu - nic lepszego w tym momencie nie mógł jej zaoferować.
- Belle étrangère, czy ukoisz mą niecierpliwość, wyjawiając piękno swego imienia? - chciał go posmakować, zapamiętać, wyryć w sercu zgłoskami oszalałej miłości. - Rzeknij jedno słowo, wyjaw swe życzenie, a zrobię wszystko, by je spełnić - jak mogę ci pomóc, pani? Czy chłód narusza twe ciało? Pozwól mi towarzyszyć ci w poszukiwaniach schronienia, mademoiselle - prosił o łaskę spędzenia z nią kolejnych uderzeń serca, choć gdyby zapragnęła samotności, jej życzenie byłoby rozkazem; mógłby tylko odczekać, aż (nie)znajoma teleportuje się w bezpieczne miejsce, czując jak rozdziera go tęsknota umykającego uczucia. Snu nocy jesiennej. - Za śladem stóp twoich podążę z sercem znów rozpłomienionym, by to uczynić, o czym nie wiem - wyszeptał słowa, które osiadały już na jego ustach w przeszłości, gdy zwracał się do kogoś, o kim zapomniał dzisiejszego wieczora. Kto przestał istnieć, gdy amortencja wydarła go z pamięci Carrowa.
Spojrzenie wciąż błąkało się po runie; czekał na jej znak, na moment, gdy nałoży płaszcz - nie śmiał wcześniej sięgnąć wzrokiem kobiecej twarzy. Lecz wtem karminową farbą pomalowane płótno lasu przyciągnęło jego uwagę - to jego czy jej krew?
- Pani, ty jesteś ranna? - trwogą podszyte pytanie wybrzmiało, już nie powstrzymał się - spojrzenie ze spojrzeniem, ponownie, szukał w jej oczach bólu, odpowiedzi na to pytanie; jeśli ona cierpiała, cierpiał i on.
- Lordzie, wybacz - wyszeptała drżącym głosem, próbując wręczyć mu jego różdżkę z powrotem; zdała sobie sprawę, że nie tylko zawiodła go krzywo rzuconym zaklęciem, ale i nie wiedziała, w jaki sposób zachowywać się w obecności człowieka tak doskonałego. Miał maniery, urodę, klasę; a jeśli ona zniechęci go do siebie? Im mniej będzie się odzywać, tym lepiej. - Dziękuję
Otuliła się zaoferowanym płaszczem, natychmiast opierając policzek na gorącym materiale. Męski zapach sprawiał, że naszła ją chęć mruczeć. Skrywając blady rumieniec za jasnymi włosami, przyglądała się jak mężczyzna pada na kolana. Nikt nigdy tyle dla niej nie uczynił. Oddychała płytko, rozkoszowała duszną wonią i bogactwem złota w jego tęczówkach. Nie znała języka francuskiego, lecz nie znalazła czasu żałować własnej ignorancji. Wszystkiego mogła się nauczyć, byle przy nim.
- Elvira Elisabeth - wyznała cicho, bo choć nie mogła dodać tytułu "lady", zaoferowanie podwójnego imienia brzmiało po stokroć bardziej królewsko. Lepiej pasowało do kobiety księcia, a on patrzył na nią wszak z pasją, z którą ledwo potrafiła sobie poradzić. Jeżeli tak wyglądała miłość, nie rozumiała, w jaki sposób wytrzymała tak długo pusta. - Moje schronienie jest tutaj. W twych ramionach, sir. Pozwól mi tylko poznać twe imię - Nie zawahała się złapać go za rękę i pociągnąć łagodnie, wspomóc w powstaniu z ziemi. Gdy tylko miała okazję, splątała dłonie za jego karkiem, przylgnęła do silnej piersi, opierając policzek w zagłębieniu szyi. Słowa wiersza rezonowały wzdłuż kręgosłupa, posyłały dreszcze do najdalszych krańców ciała. Nie istniało bezpieczniejsze miejsce na świecie. Odchyliła głowę dopiero wówczas, gdy z ust mężczyzny spłynęło przepełnione trwogą pytanie. Nie mogła na to pozwolić; spiła je z jego warg krótkim, a czułym pocałunkiem, muskając chłodnym nosem rozgrzany policzek.
- To nic. Naprawdę nic - Owszem, przemarznięte, pokaleczone stopy piekły nieprzyjemnie, lecz żaden ból nie był w stanie stępić rozkoszy.
Lawenda i róże pachniały słodko, odbierając zmysły.
will you be satisfied?
31.10
Zanim zdążył pochwycić i dojrzeć nieznajomą blondynkę, czknął - i teleportacja przeniosła go nagle w nowe miejsce. Nie mógł wiedzieć, że w tym samym momencie czknął też Icar Carrow - i znikł z ramion Elviry. Kupidynek i magia dzisiejszej nocy znalazły dla niej najwyraźniej nowego księcia.
Rzecznik Ministra Magii we własnej osobie wylądował na miękkiej, leśnej ściółce, wprost pod nogami blondynki. Otumaniony amortencją, nie rozróżnił jej na pierwszy rzut oka od panny, która przykuła jego wzrok jeszcze w lunarnej grocie. Spojrzał na kobietę z dołu, przesuwając spojrzeniem po długich nogach, smukłej talii, kobiecych walorach i zatrzymując je wreszcie na bladej twarzy i roziskrzonych oczach. Rozchylił lekko usta, widząc najprawdziwszą wilę - mgliste wspomnienia mącącej mu w październiku w głowie półwili, Layli o miodowych włosach, czy nawet Deirdre, odeszły na drugi plan.
Wszystkie inne miłostki - to igraszka!
Bowiem teraz wiedział, leżąc pod jej stopami wiedział wreszcie, co to znaczy kochać.
-Moja... pani... - wymamrotał, podnosząc się na łokciach. Wydawało mu się, że skądś ją zna, ale skąd...? Nie, nie zapomniałby takiej boginii. -Jestem Cornelius Sallow i spełnię każde twoje życzenie. - zapowiedział bez wahania, albowiem wszystkie jego poważne związki sprowadzały się właśnie do tego. Layli wynajął mieszkanie, Deirdre kupił dom, miłość była wszak spełnianiem życzeń, rozkosznym targowiskiem. Wszystko w domu Sallowów było konkretną transakcją i trudno było mu pojmować romantyzm jakkolwiek inaczej - a teraz, pod wpływem niespodzianki od psotnego skrzata, wszystkie maski upadły. Cornelius Sallow nie musiał już udawać romantyka, dyplomaty, poety, rzecznika, kogokolwiek - mógł odrzucić grę pozorów i być po prostu sobą. Co dziwniejsze, miał nieokreśloną, błogą pewność, że przepiękna jasnowłosa przyjmie go właśnie takiego.
To całkiem miłe.
Zerwał się na równe nogi, spojrzał wprost w niebieskie oczy swojej wybranki - była niewiele niższa od niego, ale grunt, że była choć trochę niższa - i zdecydowanym gestem przyciągnął ją do siebie.
Zawsze brał to, co mu się podobało.
-Bądź dziś moja. - zaproponował, jedną ręką obejmując ją mocno w talii, a drugą...
...drugą ujął jej prawą dłoń i żarliwie przycisnął do własnych ust. Najchętniej wpiłby się prosto w jej usta, ale w głębi serca był może trochę gentlemanem.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 27.10.21 0:01, w całości zmieniany 1 raz
'Kupidynek' :
Wtem jednak usłyszała dźwięk męskiego głosu, nieznanego, ale przepełnionego uczuciem, od którego dreszcz wędrował wzdłuż kręgosłupa. Odsłoniła zaróżowione policzki, błękitne oko spojrzało niepewnie na leżącego na ziemi czarodzieja. Kimże był ten, który ośmielał się najść ją w lesie bezbronną i rozpaczającą? Dojrzała twarz i zielone oczy przywodziły na myśl coś znanego, czego nie mogła schwytać w pamięci.
Gruby płaszcz powoli zsunął się z nagich ramion, opadając na ziemię i prezentując Elvirę w jej najpiękniejszej, niemal nagiej postaci. Nocna halka była półprzeźroczysta i kończyła się nieskromnie na połowie uda, platynowe włosy opadały na piersi i owijały się wokół białej szyi. Niespokojnie poruszyła nogami, zsuwając piętę z ostrej krawędzi gałązki. Czyżby wszystko, co wcześniejsze, było jedynie snem? Czy jej książę był tu z nią teraz?
- Elvira Elisabeth - przedstawiła się znów bez nazwiska, wyciągając dłoń do Corneliusa i pomagając mu wstać. - Chcę, żebyś spełnił każde moje życzenie - potwierdziła, bo czy nie tego właśnie chciała? Bezmiernego oddania, prawdy i pożądania?
Westchnęła cicho, gdy przyciągnął ją mocno do siebie, ale nie było w tym dźwięku ani w jej ruchach ani odrobiny protestu. Pozwoliła mu oprzeć gorącą dłoń na jej plecach, schwycić i ucałować palce drugiej.
- Tylko jeżeli będziesz mój - tchnęła, przygryzając usta i obserwując go z bliska. Był taki ciepły, że w jego ramionach mogła rozluźnić się i zaznać ukojenia.
Przylgnęła do Corneliusa i przesunęła nosem po jego szyi, chłonąc męski zapach. Miała właśnie zamiar zrobić rzecz niepojęcie niestosowną, gdy nagle przerwała im rozwrzeszczana, irytująca dynia. Och, litości.
- Quietus - powiedziała ostro, bo dość miała zrządzeń losu, które odbierały jej szansę na jej własną baśń, piękniejszą po stokroć od bzdur, które tak uwielbiała jej matka. - Co to za chłam?
will you be satisfied?
'k100' : 93
Jesteś wilą? Nimfą? - chciał zapytać, ale najpierw słowa uwięzły mu w gardle, a potem dotknął jej wreszcie i przekonał się, że jest ciepła, miękka, ludzka.
W sumie, to żaden gwarant, że miał przed sobą człowieka, a nie zjawę - a samo wydarzenie było na tyle tajemnicze, by zaalarmować kogoś rozsądnego.
Tyle, że Cornelius Sallow potrafił stracić głowę dla płci pięknej. Nawet bez środków otumaniających od pewnego skrzata. A przed sobą miał kobietę wyjątkowo piękną, która nawet bez wpływu Amortencji olśniłaby go swoją
-Elvira Elisabeth. - powtórzył z namaszczeniem. Miękkie zgłoski rozpływały się na języku, a w głowie pojawiło się mgliste skojarzenie z Elżbietą pierwszą i z wygnaną mugolską władczynią... -Mogłabyś być nową królową Anglii. Najpiękniejszą. - uświadomił sobie, oczy rozbłysły mu chytrze, Anglicy potrzebowali przecież symbolu, a ją pokochaliby wszyscy. Nosiła się prosto jak szlachcianka, ułoży jej fałszywy życiorys, widział już przed oczyma okładki "Czarownicy" (z sobą, Pierwszym Mężem, u jej boku), a lepsze od tych wyobrażeń było jedynie trzymanie jej w ramionach.
-Umowa stoi. - wychrypiał, gdy powtórzyła mu z powrotem jego własne słowa. Lubił szermierki słowne, lubił kobiety, które wiedziały, czego chcą - przynajmniej w tej chwili, kochał chyba to wszystko.
Będzie dziś jej, tak jak sobie życzyła. Już chciał przypieczętować tą obietnicę - nie zdecydował jeszcze, czy uściskiem dłoni czy raczej czymś romantycznym i niestosownym - gdy doniosłą chwilę przerwała im rozwrzeszczana dynia.
Zmarszczył ze zgrozą brwi, ale Elvira Elisabeth zareagowała pierwsza. Nie dość, że była piękną czarodziejką, to jeszcze bardzo zdolną! Zaklęcie ugodziło dynię mocno i celnie, a ta ucichła wreszcie.
-Ktoś ją zaklął? Cóż za brak gustu. - wykrzywił z lekką pogardą wargi, na tyle zakochany, że nie zwrócił uwagi na rynsztokowe (swoim zdaniem) wyrażenie "chłam."
Na pewno mu się przesłyszało, bo Elvira Elisabeth była przecież idealna i fascynująca.
Postanowił wykazać się męstwem i ostrożnie zajrzał do środka, choć nie był przecież tchórzem.
Uniósł lekko brwi.
-No proszę! - wyjął butelkę miodówki i gestem wskazał swej lubej plastry ananasa. -Nie przygotowali kieliszków... - pożalił się ze zgrozą, bo... jak oni mieli to wypić?
Kiedyś pił wino z gwinta, z Laylą, ale to było jak był durny i młody. Nie chciał, by Elvira uznała go za jakiegoś plebejusza.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight