Salon I
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Największa komnata na parterze słuchy Sigrun za salon, choć z rzadka ma gości innych, niż jej bracia. Dwie ściany wyłożone są ciemnozielonym drewnem i przy jednej z nich, na wprost wejścia od strony holu, znajduje się sporych rozmiarów, rzeźbiony kominek niepodłączony do Sieci Fiuu. Nad kominkiem wisi portret Rookwooda żyjącego przed stu laty, a największa okiennica zamiast parapetu ma wygodne siedzisko. Oprócz stołu na dwanaście krzeseł stoi tu również stara, wysłużona kanapa i kilka wygodnych foteli. Ściana naprzeciw okien zastawiona jest regałami z książkami, z których jeden kryje tajemne przejście do sekretnej biblioteczki i pracowni.
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 09.11.21 14:02, w całości zmieniany 1 raz
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trzynaście butów leżało zniszczonych i pogryzionych, porozrzucanych po całej sypialni na piętrze. Rano, kiedy wychodziła sprawdzić sidła zastawione w okolicach Skały, zapomniała zamknąć szczeniąt w psiarni i miała nauczkę. Nauczyły się wbiegać po schodach, swędziały je rosnące zęby i korzystając z tego, że nie domknęła również kufra, wyżyły się na pantoflach, ciężkich butach z wysoką cholewą, które zwykła nosić podczas polowań i buty na obcasie - nie oszczędziły żadnego. Wrzasnęła na nie, wyganiając z piętra, zirytowana i zła, bardziej na samą siebie; papieros przyniósł niewielką ulgę, gdy próbowała zaklęciem Reparo przywrócić każdemu butowi z osobna wcześniejszy wygląd.
Pierwszy cudzą obecność wyczuł kilkuletni owczarek niemiecki, zerwał się z podłogi i zaszczekał kilkukrotnie, ostrzegawczo, Sigrun uciszyła go jednak gestem, spodziewała się gościa. Na pergaminie nie powtarzała adresu, Mulciber znał przecież drogę do jej własnej oazy, to nie pierwszy raz, gdy odwiedzał progi Skały. Zbudowana w głębokiej, leśnej gęstwinie, była chroniona czarami, aby spokoju Rookwood nie zakłócali nieproszeni goście, ale zapowiedziawszy się Śmierciożerca nie musiał stawiać im czoła. U drzwi nie powitał go żaden skrzat, bo Rookwood nie stać było jeszcze na takie kaprysy, a jedynie głośne szczekanie dobiegające gdzieś z boku, o wiele liczniejsze, niż mógł to zapamiętać.
Poczucie osamotnienia nie doskwierało mu długo. Zaalarmowana szczeknięciami, a zaraz potem cudzymi krokami na parterze, wrzuciła wszystko do kufra, po czym - tym razem starannie zamknąwszy drzwi do sypialni - zeszła po schodach, przeczesując włosy palcami.
- Witam w moich skromnych progach - wyrzekła, pojawiając się w progu salonu w powłóczystej spódnicy i białej koszuli z podwiniętymi rękawami; rozłożyła przy tym ręce w teatralnym geście, a na usta wychynął nieprzewrotny uśmiech. - Już dawno po dwunastej, whisky, szkockiej? - zaproponowała, sięgając po różdżkę, gotowa, by zaklęciem przywołać szkło i odpowiednią butelkę z barku. Wybiła godzina trzynasta, czarownica miała jednak przy tym minę sugerującą, że nawet gdyby słońce jeszcze nie zdążyło górować nad horyzontem, to nie byłoby to dla niej żadną przeszkodą. Skupiła na Ramseyu pytające spojrzenie; nie widziała go od ostatniego spotkania Rycerzy Walpurgii, podczas którego nie miała okazji, by zapytać go o kryształy odnalezione podczas jednego z ostatnich dni w roku. Wyczuwała w nich dziwną energię, ale nie potrafiła jej zrozumieć, wierzyła, że on, jako numerolog, będzie wiedział o niej znacznie więcej. Ale wszystko w swoim czasie - niech się najpierw rozgości.
Nie minęło kilka chwil, a wokół kostek Sigrun zaczęły plątać się czarne, żywe plamy sierści na dużych łapkach, sugerujących, że wyrosną z nich duże psy. Jeden z nich, najbardziej odważny, zbliżył się ostrożnie do mężczyzny, wyciągając przy tym łeb i badając jego obcy zapach.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Traktował to jak nietypowe zamówienie; skóry i futra nie były mu osobiście potrzebne. Zima wciąż była w pełni, a jednak czuł, że chyli się ku końcowi. Lubił zimę. Dobrze czuł się w chłodzie, nie raz zapomniawszy założyć szalika, czy sięgając po cieńszy niż powinien płaszcz — nie marzł, nie przeziębiał się. Sypiając przy otwartych oknach latami zahartował ciało, podobnie, jak i ducha. Przygotował na trudne warunki atmosferyczne. A może zwyczajnie miał to we krwi. Rosyjskie geny przodków osiedlających dziką i mroźną Syberię dawały się we znaki, sprawiając, że nie tylko jego natura była zimna i pełna dystansu, ale i chłód był mu przyjazny.
A jednak zamówienie złożył i spieszyło mu się z jego odbiorem. Liczył, że Sigrun przez wzgląd na ich relację zrobi wszystko, co w jej mocy, aby zapewnić mu materiał najwyższego sortu; jakby miała uczynić mu przysługę lub sprawić prezent, choć zamierzał za niego zapłacić dokładnie tyle , ile było warte. Miało być ciepłe, dobrze izolować temperaturę ludzkiego ciała. Zadbać o to, by trudno było zmarznąć w ostatnie mroźne noce w Londynie. W Harrogate zjawił się więc pewny, że się nie zawiedzie. Skała przywitała go jednak odgłosami, które nakazały mu zachować wzmożoną czujność; psie ujadanie w tak licznych tonacjach i brzmieniach nie mógł być kwestią niosącego się echa. Rookwood musiała zwiększyć swoje małe stado skomlących i gryzących przerośniętych szczurów. Sięgnął po różdżkę, wyciągnął ją, utrzymując w gotowości. Jako egzekutor magicznych stworzeń mierzył się z istotami silniejszymi i bardziej zapalczywymi niż stado wygłodniałych psów. Gotów do ewentualnej obrony przekroczył próg. Nie próbował jednak drażnić zwierząt. Mając z nimi niejakie obycie zatrzymał się, pozwalając obwąchać wpierw, nim ruszył dalej, gdzie jego oczom już ukazała się gospodyni.
Zdjął skórzane rękawiczki, kiedy różdżkę ukrył w rekami szaty.
— Wybacz, że nie zapukałem. Byłem przekonany, że w tym hałasie nie usłyszysz.— Nie mówił jednak szczerze; wymagała tego kurtuazja, której resztki potrafił z siebie wykrzesać w podobnych chwilach. — Godzina ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie?— Uniósł brew i skinął głową, z przyjemnością decydując się na oferowany trunek. Sam nie liczył czasu. Alkohol coraz rzadziej pozwalał mu zasnąć. Prawdopodobnie przyzwyczajony organizm nie chciał współpracować, niezależnie od spożytych ilości. Jedynym remedium wciąż i niezmiennie pozostawał eliksir słodkiego snu, na którego brak zaczynał cierpieć. Opóźniał jednak złożenie prośby u uzdrowicielki, która mogłaby mu go uwarzyć z łatwością. Nie lubił ją prosić o nic.
Zdjąwszy płaszcz, który przerzucił przez oparcie zajął miejsce na starej kanapie, w jej centralnym punkcie, a więc wygodnie, moszcząc sobie przy tym mnóstwo miejsca, choć sam niewiele go zajmował.
— Wyczyściłaś te plamy po spermie. Najwyższa pora — mruknął z aprobatą, ledwie rzucając okiem na obicie mebla. Nawiązywanie do jej bliskich relacji z bratem stało się już niemalże tradycją. Nie było to dla niego ani dziwne, ani gorszące, ale lubił na nią patrzeć, kiedy poruszał ten temat.
A jednak zamówienie złożył i spieszyło mu się z jego odbiorem. Liczył, że Sigrun przez wzgląd na ich relację zrobi wszystko, co w jej mocy, aby zapewnić mu materiał najwyższego sortu; jakby miała uczynić mu przysługę lub sprawić prezent, choć zamierzał za niego zapłacić dokładnie tyle , ile było warte. Miało być ciepłe, dobrze izolować temperaturę ludzkiego ciała. Zadbać o to, by trudno było zmarznąć w ostatnie mroźne noce w Londynie. W Harrogate zjawił się więc pewny, że się nie zawiedzie. Skała przywitała go jednak odgłosami, które nakazały mu zachować wzmożoną czujność; psie ujadanie w tak licznych tonacjach i brzmieniach nie mógł być kwestią niosącego się echa. Rookwood musiała zwiększyć swoje małe stado skomlących i gryzących przerośniętych szczurów. Sięgnął po różdżkę, wyciągnął ją, utrzymując w gotowości. Jako egzekutor magicznych stworzeń mierzył się z istotami silniejszymi i bardziej zapalczywymi niż stado wygłodniałych psów. Gotów do ewentualnej obrony przekroczył próg. Nie próbował jednak drażnić zwierząt. Mając z nimi niejakie obycie zatrzymał się, pozwalając obwąchać wpierw, nim ruszył dalej, gdzie jego oczom już ukazała się gospodyni.
Zdjął skórzane rękawiczki, kiedy różdżkę ukrył w rekami szaty.
— Wybacz, że nie zapukałem. Byłem przekonany, że w tym hałasie nie usłyszysz.— Nie mówił jednak szczerze; wymagała tego kurtuazja, której resztki potrafił z siebie wykrzesać w podobnych chwilach. — Godzina ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie?— Uniósł brew i skinął głową, z przyjemnością decydując się na oferowany trunek. Sam nie liczył czasu. Alkohol coraz rzadziej pozwalał mu zasnąć. Prawdopodobnie przyzwyczajony organizm nie chciał współpracować, niezależnie od spożytych ilości. Jedynym remedium wciąż i niezmiennie pozostawał eliksir słodkiego snu, na którego brak zaczynał cierpieć. Opóźniał jednak złożenie prośby u uzdrowicielki, która mogłaby mu go uwarzyć z łatwością. Nie lubił ją prosić o nic.
Zdjąwszy płaszcz, który przerzucił przez oparcie zajął miejsce na starej kanapie, w jej centralnym punkcie, a więc wygodnie, moszcząc sobie przy tym mnóstwo miejsca, choć sam niewiele go zajmował.
— Wyczyściłaś te plamy po spermie. Najwyższa pora — mruknął z aprobatą, ledwie rzucając okiem na obicie mebla. Nawiązywanie do jej bliskich relacji z bratem stało się już niemalże tradycją. Nie było to dla niego ani dziwne, ani gorszące, ale lubił na nią patrzeć, kiedy poruszał ten temat.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Listu o zdobycie futra nie traktowała raczej jak zamówienia; rzadko zdobywała futra, skóry, poroże, czy jakiekolwiek inne zwierzęce części dla pieniędzy. Zarabiała je w inny sposób, tropiąc wilkołaki, zaś wolne chwile poświęcała na polowanie dla własnej przyjemności. Lubiła tę grę, lubiła zdobywać trofea, miała ich pokaźną kolekcję. Ściany w całej Skale zdobiły liczne poroża, rogi i kości. Zdobycie dobrego futra dla Mulcibera nie było dla niej żadnym problemem, choć szczerze wątpiła, by potrzebował go na nowy płaszcz. W takim wypadku najpewniej po prostu wybrałby się do Madame Maklin, czy innego krawca.
Szczenię, które odważnie zbliżyło się do Mulcibera chwilę badało jego zapach, przystawiając nos do wyciągniętej dłoni, po czym straciło zainteresowanie i zaczęło ganiać pod stołem.
- Oczywiście. Nie ma problemu - odpowiedziała uśmiechając się jednym kącikiem ust. Tak jakby kiedykolwiek stał u progu i pukał w jej drzwi, czekając aż je otworzy, zamiast po prostu wejść. Dopóki nie zdążył zacząć grzebać w jej rzeczach, bądź bezczelnie nie wtargnął do sypialni, by przerwać w czymś istotnym, nie wadziło jej to specjalnie. Zazwyczaj spodziewała się jego wizyt. - Niespecjalnie - potwierdziła myśli Mulcibera; znał ją już na tyle długo, by mieć świadomość, że nie stroniła od alkoholu o żadnej porze dnia i nocy, jeśli tylko miała na niego ochotę. W przeciwieństwie do numerologa nie potrzebowała go, by zasnąć; nieczęsto miała trudności z zaśnięciem, minęły, gdy doszła do siebie po koszmarach Azkabanu. Lubiła palące uczucie w gardle, szum w uszach, dobry nastrój, w który wpadała. Zazwyczaj. Bywały momenty - również nierzadkie - kiedy procenty jedynie pobudzały płonący gniew. Leniwym ruchem różdżki otworzyła barek. Wyleciała z niej butelka dobrej whisky i dwie szklanki, które się napełniły; jedna z nich zaczęła lewitować na wysokości ramienia Mulcibera, gdy zajął miejsce na wygodnej kanapie, od razu rzucając w stronę wiedźmy niewybredny komentarz.
Poruszyła się niespokojnie, lekko drgnęła jej powieka, gdy znów przywołał temat bliźniaczego brata, o którym przez ostatnie tygodnie z ojcem i braćmi nie rozmawiała już niemal wcale. Zmusiła usta do szyderczego uśmiechu, sięgając władczo po drugą szklankę; napiła się, zanim udzieliła odpowiedzi.
- Rozumiem, że cię to cieszy i jesteś gotów, by zostawić swój własny ślad? - odpowiedziała, wspierając się nonszalancko ramieniem o najbliższy kredens i spojrzała na niego wyzywająco, przechylając przy tym głowę. Pomyślała, że szkoda o tym, że nie wie kto zamiast Christophera zajmował miejsce, na którym właśnie usiadł zaledwie noce wcześniej. Również nie miał na sobie ubrań. Uśmiechnęła się do własnych myśli. - Czy to właśnie dlatego potrzebowałeś tego futra? Dla romantycznej atmosfery? Za oknem mróz, śnieg, w kominku trzaska ogień, na futrze również... Nie sądziłam, że taki z ciebie romantyk, Ramsey - zaszydziła rozbawiona, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to wierutna bzdura, ale miała nadzieję, że zaprzeczy i wyjawi jej prawdziwy powód prośby o zdobycie futra.
Szczenię, które odważnie zbliżyło się do Mulcibera chwilę badało jego zapach, przystawiając nos do wyciągniętej dłoni, po czym straciło zainteresowanie i zaczęło ganiać pod stołem.
- Oczywiście. Nie ma problemu - odpowiedziała uśmiechając się jednym kącikiem ust. Tak jakby kiedykolwiek stał u progu i pukał w jej drzwi, czekając aż je otworzy, zamiast po prostu wejść. Dopóki nie zdążył zacząć grzebać w jej rzeczach, bądź bezczelnie nie wtargnął do sypialni, by przerwać w czymś istotnym, nie wadziło jej to specjalnie. Zazwyczaj spodziewała się jego wizyt. - Niespecjalnie - potwierdziła myśli Mulcibera; znał ją już na tyle długo, by mieć świadomość, że nie stroniła od alkoholu o żadnej porze dnia i nocy, jeśli tylko miała na niego ochotę. W przeciwieństwie do numerologa nie potrzebowała go, by zasnąć; nieczęsto miała trudności z zaśnięciem, minęły, gdy doszła do siebie po koszmarach Azkabanu. Lubiła palące uczucie w gardle, szum w uszach, dobry nastrój, w który wpadała. Zazwyczaj. Bywały momenty - również nierzadkie - kiedy procenty jedynie pobudzały płonący gniew. Leniwym ruchem różdżki otworzyła barek. Wyleciała z niej butelka dobrej whisky i dwie szklanki, które się napełniły; jedna z nich zaczęła lewitować na wysokości ramienia Mulcibera, gdy zajął miejsce na wygodnej kanapie, od razu rzucając w stronę wiedźmy niewybredny komentarz.
Poruszyła się niespokojnie, lekko drgnęła jej powieka, gdy znów przywołał temat bliźniaczego brata, o którym przez ostatnie tygodnie z ojcem i braćmi nie rozmawiała już niemal wcale. Zmusiła usta do szyderczego uśmiechu, sięgając władczo po drugą szklankę; napiła się, zanim udzieliła odpowiedzi.
- Rozumiem, że cię to cieszy i jesteś gotów, by zostawić swój własny ślad? - odpowiedziała, wspierając się nonszalancko ramieniem o najbliższy kredens i spojrzała na niego wyzywająco, przechylając przy tym głowę. Pomyślała, że szkoda o tym, że nie wie kto zamiast Christophera zajmował miejsce, na którym właśnie usiadł zaledwie noce wcześniej. Również nie miał na sobie ubrań. Uśmiechnęła się do własnych myśli. - Czy to właśnie dlatego potrzebowałeś tego futra? Dla romantycznej atmosfery? Za oknem mróz, śnieg, w kominku trzaska ogień, na futrze również... Nie sądziłam, że taki z ciebie romantyk, Ramsey - zaszydziła rozbawiona, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to wierutna bzdura, ale miała nadzieję, że zaprzeczy i wyjawi jej prawdziwy powód prośby o zdobycie futra.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sięgnął po szklankę, spoglądając w jej głąb tak, jakby doszukiwał się w szkle mieszanki ognistej z trucizną, lub w najgorszym wypadku psich szczochów. Nieszczególnie byłby tym zaskoczony — zawiedziony, może. Nie wolno jej było, przed podobnie lekkomyślnymi i nieprzemyślanymi żartami strzegła ich przysięga; skosztował jej więc szybko, nie rozwodząc się szczególnie nad tym, czy mogła zaserwować mu wyjątkowe połączenie z czystej złośliwości. Ale ku jego satysfakcji alkohol był dobry, smakował tak, jak powinien, tak jak mógłby się tego spodziewać. Przepłukał wpierw usta niewielką ilością nim połknął, wiedząc, że kolejny łyk będzie dzięki temu znacznie lepszy.
— Zbyt długo obcujesz wyłącznie ze zwierzętami, Rookwood. — Westchnął ciężko, unosząc na nią pełne równie prowokacyjne spojrzenie. Wet za wet. Zaczynało się robić zabawnie, ale z nią nigdy nie mógł się nudzić. Brew drgnęła lekko, ale nie wzniosła się ostatecznie. Patrzył na nią nieruchomo przez krótką chwilę, nim zdecydował się jej wyjaśnić swój tok myślenia. — Nie muszę znaczyć terenu. Ale jeśli masz takie fantazje, proszę, usiądź obok. Coś temu zaradzimy.— Nie szczędził sobie bezczelnego tonu, ale nie miał wątpliwości, co do tego, że nie tylko nie weźmie tego do siebie, ale i nie skorzysta z wyzywającej propozycji. Jakimś przedziwnym trafem nigdy nie przekroczyli tej mało wyraźnej, a dla niektórych znaczącej granicy znajomości. Zdawało się, że zbyt odmienne preferencje nigdy nie dopuściły do tak nienaturalnego zdarzenia.
Przemknął wzrokiem wzdłuż jej sylwetki i uśmiechnął się w końcu perfidnie. Wiedział, że będzie próbowała dociec, na co mu to szczególne futro.
— Zobacz, jak niewiele o mnie jeszcze wiesz, Siggy. Po tylu latach wciąż potrafię cię zaskoczyć. Na miękkim, przyjemnym w dotyku futrze znacznie przyjemniej niż na zimnych deskach. Większość kobiet docenia takie drobne gesty. Może nie ty, ale przecież w niczym nie przypominasz większości przeciętnych — normalnych, znaczy — kobiet. — Trudno było uplasować ją i jej zachowanie w kontekście normalnych, choć było to określenie o znaczeniu płynnym i wyjątkowo obszernym. Szaleństwo i dychotomia nie były tak uwypuklone u żadnej innej. Znał takie, które popadały ze skrajności w skrajność i takie, które nie potrafiły wyrazić zupełnie nic, prostolinijne, jednostajne i nudne. Ją trudno było do czegokolwiek przyporządkować. Zupełnie tak, jakby w jej głowie mieszkały one dwie i dzieliły się jednym ciałem na zmianę, w zależności od pory dnia, pory roku, nastroju, pogody. Znał ją długo, a jednak wciąż wydawała mu się niejednoznaczna w określeniu i zdolna do wszystkiego. Mógł podejrzewać, że z czasem czarna magia jedynie wzmacniała jej cechy charakteru, wyostrzała brutalność i zmienność jej zachowania. Możliwe, że dlatego tak swobodnie czuł się w jej towarzystwie. Dzikim, nieokiełznanym, chwiejnym i nieprzewidywalnym.
— Pokaż mi je — futro, oczywiście. Chciał zobaczyć, co dla niego zdobyła, ocenić nim wyrazi swoją opinię; docenić jej starania lub wzgardzić nimi.
— Zbyt długo obcujesz wyłącznie ze zwierzętami, Rookwood. — Westchnął ciężko, unosząc na nią pełne równie prowokacyjne spojrzenie. Wet za wet. Zaczynało się robić zabawnie, ale z nią nigdy nie mógł się nudzić. Brew drgnęła lekko, ale nie wzniosła się ostatecznie. Patrzył na nią nieruchomo przez krótką chwilę, nim zdecydował się jej wyjaśnić swój tok myślenia. — Nie muszę znaczyć terenu. Ale jeśli masz takie fantazje, proszę, usiądź obok. Coś temu zaradzimy.— Nie szczędził sobie bezczelnego tonu, ale nie miał wątpliwości, co do tego, że nie tylko nie weźmie tego do siebie, ale i nie skorzysta z wyzywającej propozycji. Jakimś przedziwnym trafem nigdy nie przekroczyli tej mało wyraźnej, a dla niektórych znaczącej granicy znajomości. Zdawało się, że zbyt odmienne preferencje nigdy nie dopuściły do tak nienaturalnego zdarzenia.
Przemknął wzrokiem wzdłuż jej sylwetki i uśmiechnął się w końcu perfidnie. Wiedział, że będzie próbowała dociec, na co mu to szczególne futro.
— Zobacz, jak niewiele o mnie jeszcze wiesz, Siggy. Po tylu latach wciąż potrafię cię zaskoczyć. Na miękkim, przyjemnym w dotyku futrze znacznie przyjemniej niż na zimnych deskach. Większość kobiet docenia takie drobne gesty. Może nie ty, ale przecież w niczym nie przypominasz większości przeciętnych — normalnych, znaczy — kobiet. — Trudno było uplasować ją i jej zachowanie w kontekście normalnych, choć było to określenie o znaczeniu płynnym i wyjątkowo obszernym. Szaleństwo i dychotomia nie były tak uwypuklone u żadnej innej. Znał takie, które popadały ze skrajności w skrajność i takie, które nie potrafiły wyrazić zupełnie nic, prostolinijne, jednostajne i nudne. Ją trudno było do czegokolwiek przyporządkować. Zupełnie tak, jakby w jej głowie mieszkały one dwie i dzieliły się jednym ciałem na zmianę, w zależności od pory dnia, pory roku, nastroju, pogody. Znał ją długo, a jednak wciąż wydawała mu się niejednoznaczna w określeniu i zdolna do wszystkiego. Mógł podejrzewać, że z czasem czarna magia jedynie wzmacniała jej cechy charakteru, wyostrzała brutalność i zmienność jej zachowania. Możliwe, że dlatego tak swobodnie czuł się w jej towarzystwie. Dzikim, nieokiełznanym, chwiejnym i nieprzewidywalnym.
— Pokaż mi je — futro, oczywiście. Chciał zobaczyć, co dla niego zdobyła, ocenić nim wyrazi swoją opinię; docenić jej starania lub wzgardzić nimi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Z jej ust często padały uszczypliwości, z droczenia się z innymi czerpała wręcz złośliwą uciechę, z tak głupich żartów jak podawanie psich szczyn zamiast whisky dawno już zdążyła wyrosnąć. Nie miała lat trzynastu, a zbliżała się do trzydziestego roku życia, a choć jej poczucie humoru trudno było nazwać wyrafinowanym, miało barwę czerni i bezczelne zabarwienie, to takie posunięcia odpuściła sobie całe lata wcześniej. Zwłaszcza w przypadku nielicznych, do których żywiła szczery szacunek. W stosunku do Mulcibera nie szczędziła nigdy kąśliwych uwag, wiedząc, że może sobie na nie pozwolić, ale nie widziała powodu, dla którego miałaby robić z niego idiotę. Nie była głupia, by zmienić silniejszego od siebie czarodzieja, na jakim mogła poniekąd polegać, we wroga.
- Często są zdecydowanie ciekawsze, niż ludzie, nie sądzisz? - odparła, wzruszając przy tym ramieniem jakby w geście bezradności: cóż poradzić? Właściwie w słowach tych było wiele prawdy. O większości znanych czarodziejów i czarownic (o szlamie nawet nie wspominała, bo w jej oczach byli czymś gorszym od robaka, niegodnym miana człowieka) miała wyjątkowo niskie mniemanie, lwia ich część zwyczajnie działała Sigrun na nerwy, dlatego przekładała towarzystwo własnych wiernych psów ponad nie.
- Większość mężczyzn decyduje się na bardzo banalne, drobne gesty. Wiecheć róż, mdłe wino, mało wyszukany komplement. Dobrze, że chociaż ty i twoje wyrafinowanie ratujecie moją wiarę w wasz gatunek - stwierdziła z przekąsem, w teatralnym geście unosząc przy tym dłoń do serca, udając wdzięczność za jego obecność i słowa o jej nieprzeciętności. Oczywiście, że chciała wiedzieć po co mu to futro. Bywała ciekawska, może nawet po kobiecemu wścibska, choć lubiła gorąco wypierać się stereotypowych przywar przypisywanym płci pięknej. Chwilowo odpuściła temat, wiedząc, że im mocniej będzie teraz naciskać, tym większe prawdopodobieństwo, że prawdy się nie dowie.
Odstawiwszy szklankę na kredens wycofała się z salonu na zaledwie kilka chwil, by wspiąć się na kilka stopni i zaklęciem przywołać do siebie futro; mogła tak je przelewitować przed oczy Mulcibera, ale zamiast tego złapała je w ręce i wróciła do niego. Zajęła miejsce obok, zdecydowanie bliżej, niż zwykle, rozkładając ogromną połać grubego futra na kolanach swoich i jego. Położyła na nim dłoń, przygładzając gęste, ciemnobrązowe włosie.
- Niedźwiedź brunatny. Młody, ale potężny samiec. Niełatwo było go znaleźć zimową porą, ale wiem gdzie znaleźć gawrę - mówiła powoli, wodząc ręką po futrze niemal z rozczuleniem, po czym nachyliła się ku Niewymownemu, ściszając ton głosu. - Sam sprawdź jakie przyjemne w dotyku. To już nie taki drobny gest, czyż nie?
Bez najmniejszego zawstydzenia badała spojrzeniem rysy twarzy, którą tak dobrze od lat już znała, znów stwierdzając, że są naprawdę miłe dla kobiecego oka, choć zawsze gustowała w innych mężczyznach. Nie czuła oporu, by znaleźć się tak blisko, że mógł poczuć zapach ciężkich perfum, spojrzeć wymownie na wąskie usta, jednocześnie zastanawiając się jak to się stało, że nigdy tej cienkiej granicy nie przekroczyli.
- Często są zdecydowanie ciekawsze, niż ludzie, nie sądzisz? - odparła, wzruszając przy tym ramieniem jakby w geście bezradności: cóż poradzić? Właściwie w słowach tych było wiele prawdy. O większości znanych czarodziejów i czarownic (o szlamie nawet nie wspominała, bo w jej oczach byli czymś gorszym od robaka, niegodnym miana człowieka) miała wyjątkowo niskie mniemanie, lwia ich część zwyczajnie działała Sigrun na nerwy, dlatego przekładała towarzystwo własnych wiernych psów ponad nie.
- Większość mężczyzn decyduje się na bardzo banalne, drobne gesty. Wiecheć róż, mdłe wino, mało wyszukany komplement. Dobrze, że chociaż ty i twoje wyrafinowanie ratujecie moją wiarę w wasz gatunek - stwierdziła z przekąsem, w teatralnym geście unosząc przy tym dłoń do serca, udając wdzięczność za jego obecność i słowa o jej nieprzeciętności. Oczywiście, że chciała wiedzieć po co mu to futro. Bywała ciekawska, może nawet po kobiecemu wścibska, choć lubiła gorąco wypierać się stereotypowych przywar przypisywanym płci pięknej. Chwilowo odpuściła temat, wiedząc, że im mocniej będzie teraz naciskać, tym większe prawdopodobieństwo, że prawdy się nie dowie.
Odstawiwszy szklankę na kredens wycofała się z salonu na zaledwie kilka chwil, by wspiąć się na kilka stopni i zaklęciem przywołać do siebie futro; mogła tak je przelewitować przed oczy Mulcibera, ale zamiast tego złapała je w ręce i wróciła do niego. Zajęła miejsce obok, zdecydowanie bliżej, niż zwykle, rozkładając ogromną połać grubego futra na kolanach swoich i jego. Położyła na nim dłoń, przygładzając gęste, ciemnobrązowe włosie.
- Niedźwiedź brunatny. Młody, ale potężny samiec. Niełatwo było go znaleźć zimową porą, ale wiem gdzie znaleźć gawrę - mówiła powoli, wodząc ręką po futrze niemal z rozczuleniem, po czym nachyliła się ku Niewymownemu, ściszając ton głosu. - Sam sprawdź jakie przyjemne w dotyku. To już nie taki drobny gest, czyż nie?
Bez najmniejszego zawstydzenia badała spojrzeniem rysy twarzy, którą tak dobrze od lat już znała, znów stwierdzając, że są naprawdę miłe dla kobiecego oka, choć zawsze gustowała w innych mężczyznach. Nie czuła oporu, by znaleźć się tak blisko, że mógł poczuć zapach ciężkich perfum, spojrzeć wymownie na wąskie usta, jednocześnie zastanawiając się jak to się stało, że nigdy tej cienkiej granicy nie przekroczyli.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— Nie — zaprzeczył niemalże od razu. Nie musiał się nawet zastanawiać, znał odpowiedź. — Milsze, bardziej usłużne, możliwe — ale na pewno nie ciekawsze. Zwierzęta zachowywały się naturalnie, zgodnie ze swoim wrodzonym instynktem. Łatwo było przewidzieć ich zachowania, uzasadnić. Psy szczekały na wrogów, grzebały w śmieciach, kiedy były głodne, uciekały, kiedy się bały lub podejmowały próbę ataku. Reagowały na komendy, a kiedy bywały niegrzeczne otrzymywały zasłużoną nauczkę. Miały sie uczyć słuchać silniejszych; mądrzejszych. Służyć liderowi. Nienależnie od tego, czy były istotami stadnymi, czy urodzonymi indywidualnościami zachowywały stałe cechy swojego gatunku. Nie sądził, by istniał bardziej różnorodny wewnętrznie od ludzi. Nimi sterowało zbyt wiele. Istniały zasady wychowania, środowisko, w którym się wychowywali, naturalne predyspozycje, emocje, które odpowiadały za najdziwniejsze zachowania i rozmaite charaktery, których nie dało się powtórzyć. Przede wszystkim, ludzie wyróżniali się swym intelektem, zdolnością do abstrakcyjnego myślenia i zachowania. Cóż mogło być ciekawszego od przyczyn, których nie potrafiło się rozsądnie wyjaśnić? — Ludzie nie raz podejmują irracjonalne decyzje— sprzeczne z ich naturą, — Zachowują się nie tak, jak powinni. Nie słuchają instynktów — działają zbyt pochopnie, lekkomyślnie. Część z nich była głupsza, część mądrzejsza. Warunki, które nimi kierowały były istotne, a poznanie wszystkich czynników, które miały na niego wpływ stanowiło istotę do poznania jego samego. Nie znał się na stworzeniach tak, jak Rookwood, ale był święcie przekonany, że nie mogły się równać z człowiekiem. Gorszym - lepszym; jakimkolwiek.
— Cała przyjemność po mojej stronie — załapał się za pierś i pochylił nieco głowę, nie spuszczając z niej wzroku; podobnym gestem racząc ją, co ona jego. Widział w jej twarzy determinację w otrzymaniu odpowiedzi. Tych jednak nie zamierzał jej udzielić ani zbyt łatwo ani szybko. Nieco gimnastyki w relacji nieco jej się przyda; zdawała się swoją bezpośredniością wyciągać ręce po łatwy łup i siłą go zagarniać dla siebie. Ale przecież z nim nie mogła miec łatwo. Gdyby tak było, szybko znudziliby się wzajemnie swym towarzystwem.
Upił łyk alkoholu i obrócił szklankę w dłoni, oczekując otrzymania nietypowego prezentu. Nie umknął mu jej ruch, choć nie dostrzegał w nim nic nadzwyczajnego. Ich ciała niemalże stykały się ze sobą; bił od niej zapach ognistej, psiej sierści i wilgotnego lasu. Kiedy skóra znalazła się na jego kolanach od razu wyczuł jej wyraźny ciężar. Nie przesadzała — wydawało się być doskonałe już na pierwszy rzut oka. Nie dał po sobie poznac, że był zadowolony z tego, co widział; nie od razu. Wysłuchał jej promocji, podając jej szklankę do potrzymania. Obrócił je częściowo, oglądając skórę pod spodem, ale wyglądała na dobrze oprawioną. Była gładka, miękka w dotyku, podobnie jak włosie po drugiej stronie. Przeciągnął dłonią wzdłuż, rozumiejąc doskonale, co miała na myśli. — Mhm — mruknął, nie przenosząc na nią wzroku, kiedy się pochyliła. Zajęty był oceną jej zdobyczy. — Spodziewasz się jakiejś szczególnej pochwały?— spytał nagle, leniwym tonem, powoli odwracając ku niej głowę. Stalowe tęczówki bez mrugnięcia utknęły w jej iskrzących, ciemnych oczach. — Dobra robota. Porozmawiajmy więc o cenie.
— Cała przyjemność po mojej stronie — załapał się za pierś i pochylił nieco głowę, nie spuszczając z niej wzroku; podobnym gestem racząc ją, co ona jego. Widział w jej twarzy determinację w otrzymaniu odpowiedzi. Tych jednak nie zamierzał jej udzielić ani zbyt łatwo ani szybko. Nieco gimnastyki w relacji nieco jej się przyda; zdawała się swoją bezpośredniością wyciągać ręce po łatwy łup i siłą go zagarniać dla siebie. Ale przecież z nim nie mogła miec łatwo. Gdyby tak było, szybko znudziliby się wzajemnie swym towarzystwem.
Upił łyk alkoholu i obrócił szklankę w dłoni, oczekując otrzymania nietypowego prezentu. Nie umknął mu jej ruch, choć nie dostrzegał w nim nic nadzwyczajnego. Ich ciała niemalże stykały się ze sobą; bił od niej zapach ognistej, psiej sierści i wilgotnego lasu. Kiedy skóra znalazła się na jego kolanach od razu wyczuł jej wyraźny ciężar. Nie przesadzała — wydawało się być doskonałe już na pierwszy rzut oka. Nie dał po sobie poznac, że był zadowolony z tego, co widział; nie od razu. Wysłuchał jej promocji, podając jej szklankę do potrzymania. Obrócił je częściowo, oglądając skórę pod spodem, ale wyglądała na dobrze oprawioną. Była gładka, miękka w dotyku, podobnie jak włosie po drugiej stronie. Przeciągnął dłonią wzdłuż, rozumiejąc doskonale, co miała na myśli. — Mhm — mruknął, nie przenosząc na nią wzroku, kiedy się pochyliła. Zajęty był oceną jej zdobyczy. — Spodziewasz się jakiejś szczególnej pochwały?— spytał nagle, leniwym tonem, powoli odwracając ku niej głowę. Stalowe tęczówki bez mrugnięcia utknęły w jej iskrzących, ciemnych oczach. — Dobra robota. Porozmawiajmy więc o cenie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Jeśli spojrzeć na to od tej strony... - zastanowiła się, będąc skłonną poniekąd przyznać Ramseyowi rację. Zachowanie zwierząt bywało fascynujące, ale dla badacza ich natury właściwie przewidywalne. Wiedzione naturalnym instynktem, wrodzonymi przeczuciami podejmowały decyzję nie zastanawiając się nad tym, czy są właściwe, po prostu tu wiedziały: kiedy, co, jak i gdzie. - Ujmę to więc inaczej: bywają mądrzejsze - sprostowała. Tak, ludzie podejmowali irracjonalne decyzje, sprzeczne z rozsądkiem, często dyktowane uczuciami i emocjami, narażali się na niebezpieczeństwo, podejmowali ryzyko, w przeciwieństwie do zwierząt, które chroniły własną skórę i własne potomstwo, były zdeterminowane, by po prostu przeżyć.
Ale tak - cóż w samym przeżyciu było ciekawszego?
Lubiła towarzystwo zwierząt, mniej działało jej na nerwy, potrafiła je sobie podporządkować; wiedziała jak się z nimi obchodzić i jak je zmusić, by zrobiły to, czego od nich oczekiwała - w przeciwieństwie do ludzi. Miała zbyt szorstkie usposobienie, by z łatwością owijać ich sobie wokół palca.
- Tak? - odparła, spoglądając na niego z ukosa, jakby odpowiedź na to pytanie była oczywista i dziwiło ją, że w ogóle je zadaje. - Drobne gesty, o których jeszcze przed chwilą mówiłeś, doceniłabym je - uzupełniła, wzruszając przy tym nonszalancko ramieniem; droczyła się jedynie, nie potrzebowała szczególnej pochwały, była pewna, że lepszego niedźwiedziego futra prędko nie zdobędzie. - Tak ci śpieszno? Od razu do konkretów? - Niby z żalem westchnęła lekko, odsuwając się od niego, pozostawiając mu ogromne futro na kolanach. - Powiedzmy, że płacisz w przysługach. Chwilowo żadnej nie potrzebuję, uznajmy, że gdy będę jej potrzebować, będziesz mi jedną dłużny. - Galeonów Niewymownego nie potrzebowała. Zaledwie kilka tygodni wcześniej lord Avery zdecydował się ją awansować i powierzył jej rolę dowódcy grupy łowców. Sigrun nie narzekała ani na zawartość sakiewki, ani niczego jej chwilowo nie brakowało. Finansowo wiodło się wiedźmie coraz lepiej, a gdy szczenięta podrosną, odpowiednio je wytresuje, zadba o inne psy, także i na nich będzie mogła zarobić.
- Mam jeszcze coś, co mogłoby cię zainteresować - powiedziała nagle, przypominając sobie o księdze, na którą wydała sporą część zawartości swojej sakiewki; niełatwo było ją dostać, nie dość, że dzieło traktujące o czarnej magii było zakazanym towarem, to spisano niewiele kopii - na szczęście Sigrun, przy drobnej pomocy znajomego przemytnika, udało się ją zdobyć. Wstała z sofy, zsuwając z kolan futro i gestem dłoni zachęciła Mulcibera, by poszedł za nią. Krótkie szarpnięcie różdżką sprawiło, że dwa regały książek rozsunęły się, odsłaniając niewielką wnękę, gdzie pod większą ochroną znajdowały się jej większe skarby.
Z zadowoloną miną pewnym krokiem pokonała próg, czarem rozpaliła lewitującą świecę, by rozproszyła półmrok, lecz oprócz niego przegnała także z ust czarownicy uśmiech. Leżąca na kredensie księga, oprawiona dotychczas w czarną skórę, okazała się... Zniszczona. Gdy padł w tamtą stronę blask świecy i wzrok Rookwood bahanka poderwała się w górę z wściekłym brzęczeniem; pokazała dwa rzędy ostrych, jadowitych zębów i rzuciła się w ich stronę, by ukąsić, lecz trafiona zielonym promieniem padła na ziemię bez życia. Rozgniewana Sigrun miała ochotę przydeptać ją jeszcze, by usłyszeć trzask łamanych kostek, ale bosa i przejęta księgą jedynie odtrąciła ją na bok.
- Do jasnej cholery - warknęła pod nosem, podchodząc szybko do kredensu, zapominając, że Mulciber był z nią; musiała sprawdzić, czy cokolwiek z drogocennych stron dało się jeszcze jakkolwiek uratować.
Ale tak - cóż w samym przeżyciu było ciekawszego?
Lubiła towarzystwo zwierząt, mniej działało jej na nerwy, potrafiła je sobie podporządkować; wiedziała jak się z nimi obchodzić i jak je zmusić, by zrobiły to, czego od nich oczekiwała - w przeciwieństwie do ludzi. Miała zbyt szorstkie usposobienie, by z łatwością owijać ich sobie wokół palca.
- Tak? - odparła, spoglądając na niego z ukosa, jakby odpowiedź na to pytanie była oczywista i dziwiło ją, że w ogóle je zadaje. - Drobne gesty, o których jeszcze przed chwilą mówiłeś, doceniłabym je - uzupełniła, wzruszając przy tym nonszalancko ramieniem; droczyła się jedynie, nie potrzebowała szczególnej pochwały, była pewna, że lepszego niedźwiedziego futra prędko nie zdobędzie. - Tak ci śpieszno? Od razu do konkretów? - Niby z żalem westchnęła lekko, odsuwając się od niego, pozostawiając mu ogromne futro na kolanach. - Powiedzmy, że płacisz w przysługach. Chwilowo żadnej nie potrzebuję, uznajmy, że gdy będę jej potrzebować, będziesz mi jedną dłużny. - Galeonów Niewymownego nie potrzebowała. Zaledwie kilka tygodni wcześniej lord Avery zdecydował się ją awansować i powierzył jej rolę dowódcy grupy łowców. Sigrun nie narzekała ani na zawartość sakiewki, ani niczego jej chwilowo nie brakowało. Finansowo wiodło się wiedźmie coraz lepiej, a gdy szczenięta podrosną, odpowiednio je wytresuje, zadba o inne psy, także i na nich będzie mogła zarobić.
- Mam jeszcze coś, co mogłoby cię zainteresować - powiedziała nagle, przypominając sobie o księdze, na którą wydała sporą część zawartości swojej sakiewki; niełatwo było ją dostać, nie dość, że dzieło traktujące o czarnej magii było zakazanym towarem, to spisano niewiele kopii - na szczęście Sigrun, przy drobnej pomocy znajomego przemytnika, udało się ją zdobyć. Wstała z sofy, zsuwając z kolan futro i gestem dłoni zachęciła Mulcibera, by poszedł za nią. Krótkie szarpnięcie różdżką sprawiło, że dwa regały książek rozsunęły się, odsłaniając niewielką wnękę, gdzie pod większą ochroną znajdowały się jej większe skarby.
Z zadowoloną miną pewnym krokiem pokonała próg, czarem rozpaliła lewitującą świecę, by rozproszyła półmrok, lecz oprócz niego przegnała także z ust czarownicy uśmiech. Leżąca na kredensie księga, oprawiona dotychczas w czarną skórę, okazała się... Zniszczona. Gdy padł w tamtą stronę blask świecy i wzrok Rookwood bahanka poderwała się w górę z wściekłym brzęczeniem; pokazała dwa rzędy ostrych, jadowitych zębów i rzuciła się w ich stronę, by ukąsić, lecz trafiona zielonym promieniem padła na ziemię bez życia. Rozgniewana Sigrun miała ochotę przydeptać ją jeszcze, by usłyszeć trzask łamanych kostek, ale bosa i przejęta księgą jedynie odtrąciła ją na bok.
- Do jasnej cholery - warknęła pod nosem, podchodząc szybko do kredensu, zapominając, że Mulciber był z nią; musiała sprawdzić, czy cokolwiek z drogocennych stron dało się jeszcze jakkolwiek uratować.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uniósł brew, choć sprostowana wypowiedź była bliższa temu, co mógł sądzić, ostatecznie nie przytaknął jej w żaden sposób. I tak drażnił się z nią wyłącznie.
— Podążanie za instynktem nie zawsze jest najmądrzejszą decyzją — ciągnął dalej, nie spuszczając z niej wzroku. Czyż nie wszystko zależało od perspektywy i sytuacji, w jakiej się dana istota znajdowała? Instynktem było chronienie własnego dziecka, poszukiwanie pożywienia, gryzienie wroga, ale także ucieczka, kiedy sytuacja wydawała się beznadziejna. Ale czy to zawsze były najmądrzejsze ścieżki? Z instynktem nieodłącznie wiązały się popędy, naturalne, zdrowe — postępowanie zgodnie z nimi nie zawsze zwiastowało sukces. Każdy gatunek miał określony cel do zrealizowania, naturalny i nadrzędny. A czy jego znajomość, podobnie jak całej ścieżki nie sprawia, że wszystko, co przewidywalne staje się całkiem nudne i łatwe? Uśmiechnął się podstępnie; wkraczali na grząski grunt, ale obserwował ją z przyjemnością, zastanawiając kiedy straci cierpliwość.
— Nie masz żadnego przydupasa, który mógłby ci sprawiać drobne przyjemności, Sigrun? — udał zdumienie, rozsiadając się wygodniej na sofie i rozkładając ręce na boki, w tym i za jej plecami, wzdłuż oparcia sofy. — Wystarczyłoby jedno zaklęcie, żeby twój wybranek obsypał cię kwiatami, nie mów, że ci się nie chce — ponad wszelką inną przyjemność lubiła ból. Zarówno na niego patrzeć, jak i go zadawać. I bywała bezwzględna. Nie miała granic, nie stosowała się do ogólnoprzyjętych zwyczajów, za nic miała normy. Zbyt dobrze wiedział, że nie urzekłyby jej prawdziwe i niewymuszone niczym romantyczne gesty, a gdyby czegoś potrzebowała, zażądałaby. Twardo, stanowczo.
— Nie płacę w przysługach — wszedł jej w słowo niemalże od razu, twardo. Nie lubił tego robić, choć sam w ten sam sposób traktował innych. Zaciąganie długów było niebezpieczne, szczególnie u wpływowych czarodziejów. Zobowiązania, jakiekolwiek by nie były ograniczały, odbierały kontrolę, prawo wyboru, władzę. Nie chciał mieć długów względem Sigrun, bo kiedy przyjdzie czas zapłaty — nie będzie mógł jej odmówić, a na to nie mógł sobie pozwolić. — Podaj cenę, w innym wypadku zapłacę ci tyle, ile uznam za stosowne.— Mniej lub więcej, ale nie pozostawiając jej ani prawa wyboru ani możliwości negocjowania ceny.
Kiedy wstała, zmarszczył brwi, sądząc, że będzie próbowała się wymigać z rozmowy o pieniądzach, ale gdy zaprosiła go za sobą, uznał, że sprawdzi to, co chciała mu pokazać. Odłożył futro na bok — było warte zarówno jego monet, jak i jej wysiłku, zamierzał zrobić z niego odpowiedni użytek. Ruszył jednak za Rookwood pomiędzy rozsuniętymi regałami, do imponującej skrytki. Skarbiec Sigrun z pewnością skrywał wiele sekretów, ale nie było czasu, by poznawać je wszystkie. Upierdliwa baranka wyleciała prosto w nich, cofnął się, sięgnął po różdżkę, ale ta nie była już potrzebna. Nad ramieniem czarownicy dostrzegł powód jej złości, kiedy stworzonko padło martwe na ziemię. Zbliżył się, przystając nie obok, lecz za jej plecami, prawie opierając się o nią, kiedy wyciągał rękę w kierunku księgi. Zniszczonej, nadgryzionej.
— Wygląda na to, że jej posmakowała. Liczyłaś na to, że mnie też zasmakuje?— zerknął na nią nad jej ramieniem, zahaczając spojrzeniem o jej jasne włosy.
— Podążanie za instynktem nie zawsze jest najmądrzejszą decyzją — ciągnął dalej, nie spuszczając z niej wzroku. Czyż nie wszystko zależało od perspektywy i sytuacji, w jakiej się dana istota znajdowała? Instynktem było chronienie własnego dziecka, poszukiwanie pożywienia, gryzienie wroga, ale także ucieczka, kiedy sytuacja wydawała się beznadziejna. Ale czy to zawsze były najmądrzejsze ścieżki? Z instynktem nieodłącznie wiązały się popędy, naturalne, zdrowe — postępowanie zgodnie z nimi nie zawsze zwiastowało sukces. Każdy gatunek miał określony cel do zrealizowania, naturalny i nadrzędny. A czy jego znajomość, podobnie jak całej ścieżki nie sprawia, że wszystko, co przewidywalne staje się całkiem nudne i łatwe? Uśmiechnął się podstępnie; wkraczali na grząski grunt, ale obserwował ją z przyjemnością, zastanawiając kiedy straci cierpliwość.
— Nie masz żadnego przydupasa, który mógłby ci sprawiać drobne przyjemności, Sigrun? — udał zdumienie, rozsiadając się wygodniej na sofie i rozkładając ręce na boki, w tym i za jej plecami, wzdłuż oparcia sofy. — Wystarczyłoby jedno zaklęcie, żeby twój wybranek obsypał cię kwiatami, nie mów, że ci się nie chce — ponad wszelką inną przyjemność lubiła ból. Zarówno na niego patrzeć, jak i go zadawać. I bywała bezwzględna. Nie miała granic, nie stosowała się do ogólnoprzyjętych zwyczajów, za nic miała normy. Zbyt dobrze wiedział, że nie urzekłyby jej prawdziwe i niewymuszone niczym romantyczne gesty, a gdyby czegoś potrzebowała, zażądałaby. Twardo, stanowczo.
— Nie płacę w przysługach — wszedł jej w słowo niemalże od razu, twardo. Nie lubił tego robić, choć sam w ten sam sposób traktował innych. Zaciąganie długów było niebezpieczne, szczególnie u wpływowych czarodziejów. Zobowiązania, jakiekolwiek by nie były ograniczały, odbierały kontrolę, prawo wyboru, władzę. Nie chciał mieć długów względem Sigrun, bo kiedy przyjdzie czas zapłaty — nie będzie mógł jej odmówić, a na to nie mógł sobie pozwolić. — Podaj cenę, w innym wypadku zapłacę ci tyle, ile uznam za stosowne.— Mniej lub więcej, ale nie pozostawiając jej ani prawa wyboru ani możliwości negocjowania ceny.
Kiedy wstała, zmarszczył brwi, sądząc, że będzie próbowała się wymigać z rozmowy o pieniądzach, ale gdy zaprosiła go za sobą, uznał, że sprawdzi to, co chciała mu pokazać. Odłożył futro na bok — było warte zarówno jego monet, jak i jej wysiłku, zamierzał zrobić z niego odpowiedni użytek. Ruszył jednak za Rookwood pomiędzy rozsuniętymi regałami, do imponującej skrytki. Skarbiec Sigrun z pewnością skrywał wiele sekretów, ale nie było czasu, by poznawać je wszystkie. Upierdliwa baranka wyleciała prosto w nich, cofnął się, sięgnął po różdżkę, ale ta nie była już potrzebna. Nad ramieniem czarownicy dostrzegł powód jej złości, kiedy stworzonko padło martwe na ziemię. Zbliżył się, przystając nie obok, lecz za jej plecami, prawie opierając się o nią, kiedy wyciągał rękę w kierunku księgi. Zniszczonej, nadgryzionej.
— Wygląda na to, że jej posmakowała. Liczyłaś na to, że mnie też zasmakuje?— zerknął na nią nad jej ramieniem, zahaczając spojrzeniem o jej jasne włosy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Jak to mówią - kto nie ryzykuje, ten nie pije Tourjous Pur, czyż nie?
To zależy jak intepretować mądrą decyzję. Jeśli celem miało być wyłącznie utrzymanie się przy życiu i względnym zdrowiu, to było, każda istota posiadała wszak instynkt samozachowawczy, ludzie także; napinające się w chwili zagrożenia mięśnie, przygotowane do ucieczki, podnoszący się we krwi poziom adrenaliny, biologicznie w tej materii nie różnili się od innych stworzeń, lecz rozum - a może jego brak - nie zawsze pozwalał instynktowi działać. Patrząc obiektywnie sięganie po czarną magię wiązało się z dużym ryzykiem, utratą zdrowia, a nawet życia, miało swoją dużą cenę, o czym Rookwood przekonała się już nie raz i nie dwa, zazwyczaj czarodzieje jej unikali - ale czy właściwie miało to związek z instynktem samozachowawczym, czy strachem? Sama przecież lgnęła do czarnej magii instynktownie, mimowolnie, tak jak ćma do ognia, nie zważając na ból i cenę jaką musiała płacić. O ludzkiej naturze mogli rozważać aż do zmierzchu i jeszcze dłużej, do bladego świtu.
- Zwykłe przydupasy mnie nie interesują. Nudzą mnie. Lubię wyzwania. - Słowom przesyconym teatralnemu zawiedzeniu, że nie wie takich rzeczy, towarzyszyło przewrócenie oczyma. Gdyby chciała miałaby mężczyzn rozpieszczających ją drobnymi, romantycznymi gestami - bez zaklęcia byłoby to trudniejsze, Sigrun trudno lubić przez szorstkie i gwałtowne usposobienie - ale byle kto ją przecież nie interesował. Zwłaszcza, gdy sama urosła w siłę, zdobyła moc i pozycję, znalazła się wyżej od lwiej części mężczyzn, których znała. Co mogli jej zaoferować? Nic ponad krwawą rozrywkę jaką potrafiła sama sobie zapewnić.
- Czyżbyś się obawiał, że zażądam w przyszłości zbyt wiele? - skrzywiła się lekko, podirytowana tą stanowczością i odmową. Dla niej byłby to korzystniejszy układ, niż otrzymanie złota, bo jego galeonów nie potrzebowała, sama potrafiła je zarobić. Nie wątpiła jednak w to, że w przyszłości przysługa Ramseya się jej przyda i wolałaby mieć w rękawie ją.
Sigrun nie zamierzała wymigiwać się od rozmowy o zapłacie, nie to było intencją czarownicy, kiedy zaoferowała, że ma mu coś do pokazania - po prostu w gorącej kąpana nie lubiła czekać, kiedy naszła ją już jakaś myśl. Przypomniawszy sobie o księdze wydawała się zadowolona, ale dobry nastrój prysł tak szybko jak zgasło życie w bahance, która padła martwa na posadzkę.
- Musisz mieć ostatnio o sobie wyjątkowo niskie mniemanie, skoro sądzisz, że do zasmakowania twojej krwi przygotowałabym bahankę, jeszcze niedawno spodziewałbyś się samego nundu - odpowiedziała rozdrażnionym tonem, ostrożnie przekładając pogryzione, rozszarpane stronice księgi; skrawki pergaminu opadły na podłogę, gdy na nie spojrzała kątem oka dostrzegła wyciągniętą dłoń Mulcibera we władczym geście. Przez chwilę chciała ją odtrącić, nie było już niczego do oglądania, czuła złość i narastała w niej ochota, by coś zniszczyć, lecz naszła ją myśl, że on, jako numerolog, będzie wiedział, czy zwykłe Reparo - w co głęboko wątpiła - będzie w stanie przywrócić starej, magicznej księdze ład i porządek, by zawarta w niej wiedza o mocach nieczystych nie poszła w zapomnienie. Ujęła ostrożnie księgę i odwróciła się ku niemu, by podać mu ją z kwaśną miną.
- Za futro dwadzieścia galeonów - oświadczyła stanowczym tonem; straciła ochotę na negocjacje. Bardziej było jej żal informacji, które mogły przepaść bezpowrotnie, niż wydanych na księgę monet, ale skoro Mulciber odmawiał zapłaty w postaci wyświadczenia przysługi w przyszłości, niechże chociaż to jej się jakkolwiek zwróci. Dostać drugi egzemplarz będzie nieprawdopodobnie trudno, Goyle najpewniej popuka się w czoło, jeśli jednak ten był nie do odratowania, warto choć spróbować. - A z tym? Jesteś w stanie coś z tym zrobić? - dopytała, zawieszając na nim badawcze spojrzenie; on sam także mógł być zainteresowany zawartością księgi, zwłaszcza po odczytaniu wygrawerowanych w skórze liter.
To zależy jak intepretować mądrą decyzję. Jeśli celem miało być wyłącznie utrzymanie się przy życiu i względnym zdrowiu, to było, każda istota posiadała wszak instynkt samozachowawczy, ludzie także; napinające się w chwili zagrożenia mięśnie, przygotowane do ucieczki, podnoszący się we krwi poziom adrenaliny, biologicznie w tej materii nie różnili się od innych stworzeń, lecz rozum - a może jego brak - nie zawsze pozwalał instynktowi działać. Patrząc obiektywnie sięganie po czarną magię wiązało się z dużym ryzykiem, utratą zdrowia, a nawet życia, miało swoją dużą cenę, o czym Rookwood przekonała się już nie raz i nie dwa, zazwyczaj czarodzieje jej unikali - ale czy właściwie miało to związek z instynktem samozachowawczym, czy strachem? Sama przecież lgnęła do czarnej magii instynktownie, mimowolnie, tak jak ćma do ognia, nie zważając na ból i cenę jaką musiała płacić. O ludzkiej naturze mogli rozważać aż do zmierzchu i jeszcze dłużej, do bladego świtu.
- Zwykłe przydupasy mnie nie interesują. Nudzą mnie. Lubię wyzwania. - Słowom przesyconym teatralnemu zawiedzeniu, że nie wie takich rzeczy, towarzyszyło przewrócenie oczyma. Gdyby chciała miałaby mężczyzn rozpieszczających ją drobnymi, romantycznymi gestami - bez zaklęcia byłoby to trudniejsze, Sigrun trudno lubić przez szorstkie i gwałtowne usposobienie - ale byle kto ją przecież nie interesował. Zwłaszcza, gdy sama urosła w siłę, zdobyła moc i pozycję, znalazła się wyżej od lwiej części mężczyzn, których znała. Co mogli jej zaoferować? Nic ponad krwawą rozrywkę jaką potrafiła sama sobie zapewnić.
- Czyżbyś się obawiał, że zażądam w przyszłości zbyt wiele? - skrzywiła się lekko, podirytowana tą stanowczością i odmową. Dla niej byłby to korzystniejszy układ, niż otrzymanie złota, bo jego galeonów nie potrzebowała, sama potrafiła je zarobić. Nie wątpiła jednak w to, że w przyszłości przysługa Ramseya się jej przyda i wolałaby mieć w rękawie ją.
Sigrun nie zamierzała wymigiwać się od rozmowy o zapłacie, nie to było intencją czarownicy, kiedy zaoferowała, że ma mu coś do pokazania - po prostu w gorącej kąpana nie lubiła czekać, kiedy naszła ją już jakaś myśl. Przypomniawszy sobie o księdze wydawała się zadowolona, ale dobry nastrój prysł tak szybko jak zgasło życie w bahance, która padła martwa na posadzkę.
- Musisz mieć ostatnio o sobie wyjątkowo niskie mniemanie, skoro sądzisz, że do zasmakowania twojej krwi przygotowałabym bahankę, jeszcze niedawno spodziewałbyś się samego nundu - odpowiedziała rozdrażnionym tonem, ostrożnie przekładając pogryzione, rozszarpane stronice księgi; skrawki pergaminu opadły na podłogę, gdy na nie spojrzała kątem oka dostrzegła wyciągniętą dłoń Mulcibera we władczym geście. Przez chwilę chciała ją odtrącić, nie było już niczego do oglądania, czuła złość i narastała w niej ochota, by coś zniszczyć, lecz naszła ją myśl, że on, jako numerolog, będzie wiedział, czy zwykłe Reparo - w co głęboko wątpiła - będzie w stanie przywrócić starej, magicznej księdze ład i porządek, by zawarta w niej wiedza o mocach nieczystych nie poszła w zapomnienie. Ujęła ostrożnie księgę i odwróciła się ku niemu, by podać mu ją z kwaśną miną.
- Za futro dwadzieścia galeonów - oświadczyła stanowczym tonem; straciła ochotę na negocjacje. Bardziej było jej żal informacji, które mogły przepaść bezpowrotnie, niż wydanych na księgę monet, ale skoro Mulciber odmawiał zapłaty w postaci wyświadczenia przysługi w przyszłości, niechże chociaż to jej się jakkolwiek zwróci. Dostać drugi egzemplarz będzie nieprawdopodobnie trudno, Goyle najpewniej popuka się w czoło, jeśli jednak ten był nie do odratowania, warto choć spróbować. - A z tym? Jesteś w stanie coś z tym zrobić? - dopytała, zawieszając na nim badawcze spojrzenie; on sam także mógł być zainteresowany zawartością księgi, zwłaszcza po odczytaniu wygrawerowanych w skórze liter.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnął się i skinął jej głową, w niemym i skąpym, aczkolwiek satysfakcjonującym potwierdzeniu. Słuszna uwaga, nie powinni o tym zapominać. Na tym jednak poprzestał, nie ciągnąc dłużej dyskusji na temat różnic pomiędzy ludźmi i zwierzętami. Mogli kontynuować rozmowę na ten temat w nieskończoność, strzępiąc sobie wzajemnie języki, potrzebnie lub nie — zamiast tego wszak mogli skierować się ku rzeczom przyjemniejszym i dogodniejszym. Kąciki ust mu drgnęły, a spojrzenie skierowało ku jej twarzy. Szare jak stal oczy błysnęły niebezpiecznie; ale ona przecież doskonale znała ten błysk. Zbyt często z nim przebywała, by nie przywyknąć do przemykającej podstępnie iskry wyzwania i prowokacji. Lubiła przecież wyzwania.
— Mimo to, nie wyglądasz na znudzoną — zauważył i przechylił głowę, unosząc przy tym podejrzliwie brwi, oczekując jednocześnie odpowiedzi na niezadane głośno pytania. Zdawało się, że nie musiał tego robić, mogła powiedzieć mu o tym sama - sprzedać najnowsze plotki, wyjawić tajemnicę lub pochwalić się intymnymi ciekawostkami.
— Nie obawiam się niczego. — W jego słowach rozbrzmiała nie tylko śmiałość, ale i arogancja, ale nie próbował grać ani fałszować rzeczywistości. Wierzył w to, co mówił, był pewien, że nic i nikt nie może dziś sprawić, aby się bał. Strach był potwornie potężnym narzędziem, którego należało używać rozważnie, a on zbyt twardo stąpał po ziemi, by pozwolić sobie na jego odczuwanie. Nie szastał nim też bezmyślnie. Nie wzbudzał go samym sobą, nie próbował udawać groźniejszego niż był — a efekt zaskoczenia łechtał przyjemnie jego ego. Niedoceniany był bardziej niebezpieczny. Słusznie jednak zwróciła uwagę — żądać od niego niczego nie mogła, a nawet jeśli w ramach niepisanej i dzisiejszej wymiany było inaczej, nie chciał do tego dopuścić. — Jeśli w przyszłości będziesz czegoś potrzebować, śmiało możesz zwrócić się do mnie, Sigrun, pomogę ci. Wiesz przecież. — A bardzo lubił pomagać. W ten wyjątkowy, nie bezinteresowny sposób. Zamówienie jakie u niej złożył nie było niczym wyjątkowym, szczególnym, ani szczególnie niecodziennym. Wiedział, że mogła to uczynić i to bez najmniejszego wysiłku. Potraktował to więc bardzo formalnie, jak zakup, zlecenie — zaciąganie u niej przysługi za coś tak mało wartościowego byłoby głupotą. Podobną skórę mógłby kupić u innych łowców, może nawet za podobne pieniądze. Tę wyjątkową zależność w postaci długu wolał zachować na szczególną okazję. Musiała zrozumieć.
Uśmiech, wyjątkowo szczery, pełen rozbawienia i wesołości, pojawił się na jego twarzy nagle i niespodziewanie, a po chwili towarzyszył mu śmiech, równie dźwięczny i melodyjny. Rzadko sobie na to pozwalał, zazwyczaj w podobnych gestach więcej było teatru i gry niż prawdy, ale musiał przyznać, że udało jej się go rozbawić.
— Drżę na widok baranek, nie wiedziałaś?— Uniósł brew, przenosząc wzrok na martwe ciało stworzenia tuż pod stopami. — Ale właściwie, miałem na myśli księgę. — Że i jemu zasmakuje tak, jak małemu stworkowi, który przypłacił za jej skosztowanie życie. — Myślę, że gdybyś chciała zasmakować mojej krwi prędzej doskoczyłabyś mi do gardła niż rzuciła na pastwę nundu. Tylko tak mogłabyś mieć pełną kontrolę nad sytuacją i miałabyś szansę rozerwać mi tętnicę — dodał bezczelnie, zerkając na nią pobłażliwie. Czule dotknął też jej ramienia, ale trwało to jedynie chwilę, zaraz jego uwagę przykuła bowiem księga. Jej stan nie był najlepszy. Kiedy ujął ją w dłoń i przejrzał pobieżnie, westchnął.
— Wielka szkoda. Przeglądałaś ją chociaż? — Księgę można było naprawić, ale trudno było przewidzieć, jak będą wyglądać rozpisane w niej treści. — Jeśli pozwolisz, wezmę ją i zobaczę co mógłbym dla ciebie zrobić w tej sprawie— mruknął i skrzyżował z nią spojrzenie, by po chwili sięgnąć do kieszeni po mieszek z monetami. — Przelicz — zaproponował, przekazując go w jej ręce, sam odwrócił się i wolnym krokiem opuścił ukryte pomieszczenie, wertując to, co zostało z jej wartościowej księgi. Powrócił do salonu, w drodze chwytając jeszcze swoją szklankę z whisky, którą opróżnił jednym haustem.
— Mimo to, nie wyglądasz na znudzoną — zauważył i przechylił głowę, unosząc przy tym podejrzliwie brwi, oczekując jednocześnie odpowiedzi na niezadane głośno pytania. Zdawało się, że nie musiał tego robić, mogła powiedzieć mu o tym sama - sprzedać najnowsze plotki, wyjawić tajemnicę lub pochwalić się intymnymi ciekawostkami.
— Nie obawiam się niczego. — W jego słowach rozbrzmiała nie tylko śmiałość, ale i arogancja, ale nie próbował grać ani fałszować rzeczywistości. Wierzył w to, co mówił, był pewien, że nic i nikt nie może dziś sprawić, aby się bał. Strach był potwornie potężnym narzędziem, którego należało używać rozważnie, a on zbyt twardo stąpał po ziemi, by pozwolić sobie na jego odczuwanie. Nie szastał nim też bezmyślnie. Nie wzbudzał go samym sobą, nie próbował udawać groźniejszego niż był — a efekt zaskoczenia łechtał przyjemnie jego ego. Niedoceniany był bardziej niebezpieczny. Słusznie jednak zwróciła uwagę — żądać od niego niczego nie mogła, a nawet jeśli w ramach niepisanej i dzisiejszej wymiany było inaczej, nie chciał do tego dopuścić. — Jeśli w przyszłości będziesz czegoś potrzebować, śmiało możesz zwrócić się do mnie, Sigrun, pomogę ci. Wiesz przecież. — A bardzo lubił pomagać. W ten wyjątkowy, nie bezinteresowny sposób. Zamówienie jakie u niej złożył nie było niczym wyjątkowym, szczególnym, ani szczególnie niecodziennym. Wiedział, że mogła to uczynić i to bez najmniejszego wysiłku. Potraktował to więc bardzo formalnie, jak zakup, zlecenie — zaciąganie u niej przysługi za coś tak mało wartościowego byłoby głupotą. Podobną skórę mógłby kupić u innych łowców, może nawet za podobne pieniądze. Tę wyjątkową zależność w postaci długu wolał zachować na szczególną okazję. Musiała zrozumieć.
Uśmiech, wyjątkowo szczery, pełen rozbawienia i wesołości, pojawił się na jego twarzy nagle i niespodziewanie, a po chwili towarzyszył mu śmiech, równie dźwięczny i melodyjny. Rzadko sobie na to pozwalał, zazwyczaj w podobnych gestach więcej było teatru i gry niż prawdy, ale musiał przyznać, że udało jej się go rozbawić.
— Drżę na widok baranek, nie wiedziałaś?— Uniósł brew, przenosząc wzrok na martwe ciało stworzenia tuż pod stopami. — Ale właściwie, miałem na myśli księgę. — Że i jemu zasmakuje tak, jak małemu stworkowi, który przypłacił za jej skosztowanie życie. — Myślę, że gdybyś chciała zasmakować mojej krwi prędzej doskoczyłabyś mi do gardła niż rzuciła na pastwę nundu. Tylko tak mogłabyś mieć pełną kontrolę nad sytuacją i miałabyś szansę rozerwać mi tętnicę — dodał bezczelnie, zerkając na nią pobłażliwie. Czule dotknął też jej ramienia, ale trwało to jedynie chwilę, zaraz jego uwagę przykuła bowiem księga. Jej stan nie był najlepszy. Kiedy ujął ją w dłoń i przejrzał pobieżnie, westchnął.
— Wielka szkoda. Przeglądałaś ją chociaż? — Księgę można było naprawić, ale trudno było przewidzieć, jak będą wyglądać rozpisane w niej treści. — Jeśli pozwolisz, wezmę ją i zobaczę co mógłbym dla ciebie zrobić w tej sprawie— mruknął i skrzyżował z nią spojrzenie, by po chwili sięgnąć do kieszeni po mieszek z monetami. — Przelicz — zaproponował, przekazując go w jej ręce, sam odwrócił się i wolnym krokiem opuścił ukryte pomieszczenie, wertując to, co zostało z jej wartościowej księgi. Powrócił do salonu, w drodze chwytając jeszcze swoją szklankę z whisky, którą opróżnił jednym haustem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
To, że nie obawiał się niczego była pewna. Jego pewność siebie tańcząca na granicy arogancji, nie, będąca właściwie jawną, nieukrywaną arogancją miała solidne podwaliny. Ramsey Mulciber zawładnął mocą, o jaką jeszcze w czasach szkolnych by ani jego, ani nikogo z ich ówczesnych znajomych nie podejrzewała. Zawsze był bystrym i utalentowanym czarodziejem, jednakże czarna magia jaką potrafił władać... Cóż, o takiej magii niewielu nawet śniło. Wzbudzało to szacunek - a w innych lęk. To oni powinni obawiać się jego, jemu niewielu mogło zagrozić. Wiedział to doskonale.
A już zwłaszcza łakoma na pergamin bahanka.
- Bogin na twój widok zmienia się w bahankę? - spytała ironicznie, przewracając przy tym oczyma. Roztoczona przez niego wizja o zastawieniu pułapki, w której czekałby rozwścieczony nundu, brzmiała już zdecydowanie bardziej wiarygodnie. - To brzmi bardziej w moim stylu. Nudnu, może garboróg, w tych górach można je spotkać - przyznała, ale uśmiechnęła się nieprzewrotnie kącikiem ust. - Wydaje mi się jednak, że mnie nie doceniasz, jeśli sądzisz, że bez pomocy magicznych bestii nie sprostałabym zadaniu - stwierdziła śmiało, unosząc brodę wyżej. Nie groziła mu przecież, ale nie odrzuciłaby wyzwania, gdyby mieli stanąć naprzeciw siebie w pojedynku - walczyli po jednej stronie, ale nic nie stało na przeszkodzie przyjacielskiemu sparingowi. W ramach ćwiczeń i nauki. Oboje wiedzieli, że praktyka czyni przecież mistrza, czyż nie?
- Pobieżnie - odparła na pytanie, po chwili ociągania, dość niechętnie. Nie chciała przyznawać, że zwlekała z przejrzeniem sekretów, które kryła w sobie księga, z powodu innych zajęć. Teraz wydawały jej się mało ważne i błahe. Pluła sobie w brodę, że straciła szansę na poznanie zaklęć, które mogłyby dać jej przewagę w walce. - Będę ci zatem wdzięczna za pomoc.
Zaakcentowała słowo wdzięczna, nawiązując do tego, że jeszcze kilka chwil wcześniej zaoferował się, że zawsze chętnie jej pomocy udzieli. Liczyła na niego w tym względzie. Księga była zaczarowana i samo Reparo nie wystarczy. Miał w tym jednak własny interes, jej treści zainteresują i jego, miała więc nadzieję, że dołoży do tego jakiekolwiek staranie - bo na wszelkie nie liczyła.
Przyjęła od Mulcibera sakiewkę ze złotem, nie chciało jej się ich przeliczać, ale skoro nalegał. Rozsupłała węzeł i zajrzała do środka.
- Zgadza się. Możemy zatem dobić tego targu i skończyć butelkę, jeśli nigdzie ci się nie śpieszy - zaproponowała Sigrun, sakiewkę wsuwając do kieszeni i nieśpiesznym krokiem podążając za Ramseyem, który powrócił do salonu. Zanim zamknęła znów i zabezpieczyła tajną komnatę czarem sprawiła, że truchło bahanki zniknęło w ciemnościach. Nie chciała, żeby zaczęło tutaj gnić i by pomieszczenie przesiąknęło smrodem rozkładu.
Zaraz potem powróciła do swego gościa i zadbała, aby jego szklanka nie była pusta.
| zt x2
A już zwłaszcza łakoma na pergamin bahanka.
- Bogin na twój widok zmienia się w bahankę? - spytała ironicznie, przewracając przy tym oczyma. Roztoczona przez niego wizja o zastawieniu pułapki, w której czekałby rozwścieczony nundu, brzmiała już zdecydowanie bardziej wiarygodnie. - To brzmi bardziej w moim stylu. Nudnu, może garboróg, w tych górach można je spotkać - przyznała, ale uśmiechnęła się nieprzewrotnie kącikiem ust. - Wydaje mi się jednak, że mnie nie doceniasz, jeśli sądzisz, że bez pomocy magicznych bestii nie sprostałabym zadaniu - stwierdziła śmiało, unosząc brodę wyżej. Nie groziła mu przecież, ale nie odrzuciłaby wyzwania, gdyby mieli stanąć naprzeciw siebie w pojedynku - walczyli po jednej stronie, ale nic nie stało na przeszkodzie przyjacielskiemu sparingowi. W ramach ćwiczeń i nauki. Oboje wiedzieli, że praktyka czyni przecież mistrza, czyż nie?
- Pobieżnie - odparła na pytanie, po chwili ociągania, dość niechętnie. Nie chciała przyznawać, że zwlekała z przejrzeniem sekretów, które kryła w sobie księga, z powodu innych zajęć. Teraz wydawały jej się mało ważne i błahe. Pluła sobie w brodę, że straciła szansę na poznanie zaklęć, które mogłyby dać jej przewagę w walce. - Będę ci zatem wdzięczna za pomoc.
Zaakcentowała słowo wdzięczna, nawiązując do tego, że jeszcze kilka chwil wcześniej zaoferował się, że zawsze chętnie jej pomocy udzieli. Liczyła na niego w tym względzie. Księga była zaczarowana i samo Reparo nie wystarczy. Miał w tym jednak własny interes, jej treści zainteresują i jego, miała więc nadzieję, że dołoży do tego jakiekolwiek staranie - bo na wszelkie nie liczyła.
Przyjęła od Mulcibera sakiewkę ze złotem, nie chciało jej się ich przeliczać, ale skoro nalegał. Rozsupłała węzeł i zajrzała do środka.
- Zgadza się. Możemy zatem dobić tego targu i skończyć butelkę, jeśli nigdzie ci się nie śpieszy - zaproponowała Sigrun, sakiewkę wsuwając do kieszeni i nieśpiesznym krokiem podążając za Ramseyem, który powrócił do salonu. Zanim zamknęła znów i zabezpieczyła tajną komnatę czarem sprawiła, że truchło bahanki zniknęło w ciemnościach. Nie chciała, żeby zaczęło tutaj gnić i by pomieszczenie przesiąknęło smrodem rozkładu.
Zaraz potem powróciła do swego gościa i zadbała, aby jego szklanka nie była pusta.
| zt x2
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tego ranka odzyskała różdżkę. Cassandra zgodziła się wreszcie ją wypuścić, choć niechętnie, Rookwood nie odzyskała wciąż pełni zdrowia. Fizycznie, nic jej już nie dolegało, wydawała się zdrowa, lecz w głowie... Zapanował jeszcze większy chaos, niż zwykle, zawsze była daleka od normalności, lecz teraz stała na przeciwnym do niej biegunie. Zaledwie kilka godzin później podświadomie wiedziała, że opuszczenie lecznicy Vablatsky było błędem - nie przyznałaby się jednak do tego. Nie mogła siedzieć w zamknięciu. Nie mogła tkwić bezczynnie, gdy tak wiele wciąż pozostawało do zrobienia. Wojna rozlała się na cały kraj i Rycerze Walpurgii musieli ją zwyciężyć - Czarny Pan musiał odnieść to zwycięstwo.
Największą wojnę toczyła jednak teraz we własnej głowie.
Okiennicami w salonie targał silny wiatr, który przygnał nad Harrogate jesienną burzę; do środka salonu Skały wpadał deszcz, zimno i pożółkłe liście. Nie zamknęła okna, gdy wypuściła przez nie Astrid z kolejnym listem skreślonym do Deirdre. Poszła na górę, wziąć kąpiel, przygotować się. Musiały wyruszyć jak najszybciej. Znaleźć tego, który zamordował ich przyjaciółkę - zemszczą się, a zemsta ta będzie krwawa i bolesna.
Zimna w wannie ocuciła ją, rozbudziła. Szorowała mydłem bladą skórę, włosy, które od kilku dni były białe jak śnieg. Od chwili opuszczenia podziemi banku Gringotta nie panowała nad sobą, a zarazem nad własnymi przemianami - barwy włosów w banalny sposób zdradzały emocje wiedźmy. Nie moczyła się zbyt długo, cała mokra wyszła z wanny i wtedy, gdy przejrzała się w lustrze, by przeczesać jasne włosy grzebieniem dostrzegła w jego odbiciu twarz kuzyna, Theodore'a, który zaczynał już gnić. Odwróciła się tak szybko, że prawie poślizgnęła się na posadzce i upadła na podłogę. W ostatniej chwili złapała się umywalki. Alphard Black, który wstał wsparty o parapet okna z rękoma splecionymi na piersi, brodą wskazał na balię. Powoli, niechętnie przeniosła tam spojrzenie.
Przez porcelanową krawędź przewieszała się trupioblada ręka, a dziwny łoskot narastał w łazience echem. Gdzieś nad Skałą huknął grzmot i zadrżała w posadach. Sigrun zdawało się, że słyszy odgłos tłuczonego szkła na dole.
Sigrun zrobiła krok do przodu, czując, że mięśnie zaczynają się napinać. W wannie leżał mężczyzna, wyraźnie nie żył już od dawna, był wzdęty i siny, a przepełniony gazami brzuch wystawał nad powierzchnię wody. Szkliste oczy wbił w Sigrun, zaś zbielałe wargi wykrzywił paskudny grymas. Poznawała tę twarz. Imiennik Blacka, ten, którego poślubiła przed laty, podnosił się teraz, dłonie zacisnął na brzegach wanny.
- Nie żyjesz. Ty nie żyjesz. Zabiłam cię, skurwysynu - wyszeptała, po omacku szukając różdżki, którą zostawiła na półce przy lustrze. Machnęła nią raz i drugi. Wiązki zaklęć przecięły powietrze, przeleciały przez ciało Alpharda Montageu, który wstał i wychodził z wanny, paskudnie uśmiechnięty. Czuła smród jego gnijącego ciała. Odór rozkładu. Dławiła się nim, było jej od niego słabo. Promienie czarów uderzyły w ścianę, drążąc w nich dziury, zaś Montague posuwał się do przodu.
Sigrun, sparaliżowana dziwnym, niezrozumiałym lękiem, cofnęła się w stronę drzwi. Zaczęła wrzeszczeć, kazała mu spierdalać, wynosić się do diabła, tam, gdzie go przecież wysłała przed laty, lecz zmarły mąż nie słuchał - wyciągał ku niej gnijące ręce.
Jak miała pozbyć się kogoś, kto nie żył? Alphard Black bezradnie wzruszył ramionami. Teraz nie mógł jej pomóc w żaden sposób.
Poślizgnęła się na mokrej posadzce, usłyszała kolejny hałas na dole, poczuła zimny dotyk na nagiej piersi - zaczęła kopać jak opętana, wciąż krzycząc, lecz trafiała w pustą przestrzeń. W końcu udało jej się wstać i zbiegła po schodach na dół. Naga, przerażona, wciąż mokra. Długie włosy przybrały barwę głębokiej czerni, a oczy były wielkie jak dwa talerze. W salonie, do którego wdarła się burza, stał ktoś, kogo nie rozpoznała od razu w ciemnościach. Wymierzyła w niego desperacko różdżką.
- A ty kurwa kto?! Nie obchodzi mnie, że nie żyjesz, zabiję cię jeszcze raz - wrzasnęła, choć drżała z zimna i strachu. Psy rozszczekały się głośno w psiarni. Tylko jeden, którego nigdy nie zamykała, owczarek niemiecki o imieniu Saba, przybiegł za Sigrun i zaczął na nieznajomego szczerzyć kły.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chyba nigdy wcześniej kreślone na pergaminie słowa nie wywołały w Deirdre tak silnego ukłucia lęku. Sowy często przynosiły złe wiadomości, lecz zazwyczaj była na nie gotowa, z planem na stawienie czoła konsekwencjom, ewentualnie - całkowicie obojętna na złośliwości losu. Tym razem pergamin pokryty chwiejnym pismem Sigrun zwiastował nieszczęście, na które nie była gotowa. Potrafiła poradzić sobie z szaleństwem, lecz tylko wtedy, gdy to opanowywało wroga, przeciwnika, znaczącego dla niej tyle, co życie szlamy. Wyleczenie obłędu przebiegało wtedy czysto, jednym zaklęciem, problem był natychmiastowo rozwiązywany; lecz co mogła zrobić w sytuacji, w której to druga śmierciożerczyni traciła zdrowe zmysły? Starała się działać rzeczowo, najpierw upewniając się, że Cassandra żyje. Bez paniki, wyjątkowo wdzięczna niszczycielskiej mocy Locus Nihil za wytłumienie przywiązania czy słabości. Postępowała metodycznie, akceptując wibrujący gdzieś w środku gardła lęk, już nie o stan uzdrowicielki, a o to, co zastanie po przybyciu do Skały.
Zmaterializowała się z czarnej mgły wprost na werandzie, odziana w czerń, pobladła, w obszernym płaszczu, z różdżką skrytą w rękawie szaty. Odetchnęła głębiej i weszła do środka domu, ostrożnie i czujnie. Czy powinna zjawić się tutaj ze wsparciem? Poinformować Rosiera i Mulcibera? Nie, nie musiało dojść do eskalacji, poradzi sobie z Sigrun sama, nie dając mężczyznom kolejnej amunicji do uważania czarownic za niestałe, niegodne zaufania, czy wprost - oszalałe. Przecież takie nie były, Rookwood zwłaszcza, zawsze pewna siebie, wręcz cwana, arogancka, zajadła, lecz bystra i...
Zderzenie wspomnień dotyczących łowczyni z zastaną rzeczywistością na moment odebrało Deirdre dech. Tumult zbiegającej ze schodów kobiety, przypominający groźne werble, był całkiem dobrą zapowiedzią stanięcia oko w oko z personifikacją obłędu. Mokra, prawie sina skóra, nagość budząca współczucie, mrożąca a nie burząca krew w żyłach, drżąca ręka dzierżąca różdżkę, rozchwiany, wściekły głos - no i spojrzenie, okrutne w swym zagubieniu, wrogie agresją zwierzęcia uwięzionego w pułapce, gotowego odgryźć własną nogę, by wyrwać się z potrzasku. Serce Mericourt przyśpieszyło rytmu, przez sekundę była pewna, że popełniła błąd, że nie powinna zjawiać się tu sama - ale szybko zdusiła lękowy odruch, zachowując, przynajmniej na zewnątrz, stoicki spokój.
- To ja, Deirdre - powiedziała spokojnie, melodyjnie i kojąco, doskonale panując nad napiętymi jak postronki nerwami. Sigrun wyglądała...przerażająco. W ten zły, żałosny sposób; nie jak budząca absolutny lęk czarnoksiężniczka, nie jak nieustraszona łowczyni, a jak opętana postać z złych baśni, topielica wyciągnięta z bagien, gotowa wydrapać oczy nawet dawnemu przyjacielowi. Ewentualnie poszczuć na niego swą czworonogą zmorę. - To ja napoiłam cię eliksirem, który dał ci potęgę Czarnego Pana. Tutaj, w twoim domu, niedługo minie rok, od tego momentu. Siedemnastego października - kontynuowała tym samym tonem, odwołując się do faktów, do najważniejszego wydarzenia w życiu Rookwood, do chwili, którą dzieliły we dwie. Nikt inny nie mógł znać tego szczegółu - wierzyła, że to przemówi do Sigrun na tyle, by ta ją rozpoznała i nie posłała w jej stronę Zaklęcia Niewybaczalnego.
- Odwołaj psa, Sigrun. Nic ci nie grozi z mojej strony - kontynuowała wyważonym tonem, nie dając po sobie poznać, że obecność nieprzewidywalnego (tak samo jak jego właścicielka?) zwierzęcia budzi w niej niesmak i pierwotny lęk. Nie lubiła zwierząt, żadnych, taką samą niechęcią pałając do puchatych króliczków, wilkołaków i chartów, jako tako akceptując tylko magiczne konie. Czym innym było jednak oglądanie wyścigów chartów przy okazji promocji la Fantasmagorii, a czym innym stanie naprzeciwko duetu wyciągniętego żywcem z najgorszych koszmarów. - Przyszłam ci pomóc. Opowiedz, co się stało. Gdzie widziałaś Cassandrę? I...Alpharda? - dopytała konkretnie, przyglądając się stojącej przed nią Sigrun z całkowitym spokojem. Musiała stanowić przeciwwagę dla aż wibrującego w spojrzeniu jasnowłosej szaleństwa.
| agresja, konsekwencja Locus Nihil
Zmaterializowała się z czarnej mgły wprost na werandzie, odziana w czerń, pobladła, w obszernym płaszczu, z różdżką skrytą w rękawie szaty. Odetchnęła głębiej i weszła do środka domu, ostrożnie i czujnie. Czy powinna zjawić się tutaj ze wsparciem? Poinformować Rosiera i Mulcibera? Nie, nie musiało dojść do eskalacji, poradzi sobie z Sigrun sama, nie dając mężczyznom kolejnej amunicji do uważania czarownic za niestałe, niegodne zaufania, czy wprost - oszalałe. Przecież takie nie były, Rookwood zwłaszcza, zawsze pewna siebie, wręcz cwana, arogancka, zajadła, lecz bystra i...
Zderzenie wspomnień dotyczących łowczyni z zastaną rzeczywistością na moment odebrało Deirdre dech. Tumult zbiegającej ze schodów kobiety, przypominający groźne werble, był całkiem dobrą zapowiedzią stanięcia oko w oko z personifikacją obłędu. Mokra, prawie sina skóra, nagość budząca współczucie, mrożąca a nie burząca krew w żyłach, drżąca ręka dzierżąca różdżkę, rozchwiany, wściekły głos - no i spojrzenie, okrutne w swym zagubieniu, wrogie agresją zwierzęcia uwięzionego w pułapce, gotowego odgryźć własną nogę, by wyrwać się z potrzasku. Serce Mericourt przyśpieszyło rytmu, przez sekundę była pewna, że popełniła błąd, że nie powinna zjawiać się tu sama - ale szybko zdusiła lękowy odruch, zachowując, przynajmniej na zewnątrz, stoicki spokój.
- To ja, Deirdre - powiedziała spokojnie, melodyjnie i kojąco, doskonale panując nad napiętymi jak postronki nerwami. Sigrun wyglądała...przerażająco. W ten zły, żałosny sposób; nie jak budząca absolutny lęk czarnoksiężniczka, nie jak nieustraszona łowczyni, a jak opętana postać z złych baśni, topielica wyciągnięta z bagien, gotowa wydrapać oczy nawet dawnemu przyjacielowi. Ewentualnie poszczuć na niego swą czworonogą zmorę. - To ja napoiłam cię eliksirem, który dał ci potęgę Czarnego Pana. Tutaj, w twoim domu, niedługo minie rok, od tego momentu. Siedemnastego października - kontynuowała tym samym tonem, odwołując się do faktów, do najważniejszego wydarzenia w życiu Rookwood, do chwili, którą dzieliły we dwie. Nikt inny nie mógł znać tego szczegółu - wierzyła, że to przemówi do Sigrun na tyle, by ta ją rozpoznała i nie posłała w jej stronę Zaklęcia Niewybaczalnego.
- Odwołaj psa, Sigrun. Nic ci nie grozi z mojej strony - kontynuowała wyważonym tonem, nie dając po sobie poznać, że obecność nieprzewidywalnego (tak samo jak jego właścicielka?) zwierzęcia budzi w niej niesmak i pierwotny lęk. Nie lubiła zwierząt, żadnych, taką samą niechęcią pałając do puchatych króliczków, wilkołaków i chartów, jako tako akceptując tylko magiczne konie. Czym innym było jednak oglądanie wyścigów chartów przy okazji promocji la Fantasmagorii, a czym innym stanie naprzeciwko duetu wyciągniętego żywcem z najgorszych koszmarów. - Przyszłam ci pomóc. Opowiedz, co się stało. Gdzie widziałaś Cassandrę? I...Alpharda? - dopytała konkretnie, przyglądając się stojącej przed nią Sigrun z całkowitym spokojem. Musiała stanowić przeciwwagę dla aż wibrującego w spojrzeniu jasnowłosej szaleństwa.
| agresja, konsekwencja Locus Nihil
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Pierwsze słowa, wypowiedziane kojącym i spokojnym tonem, nie sprawiły, że Rookwood opuściła różdżkę. Niełatwo było ją zwieść, nie dawała się nabrać na łatwe słówka, zwłaszcza teraz, gdy nie miała pewności co jest prawdziwe, a co nie. Deirdre? Żywa, czy nieżywa? Realna Deirdre, czy ta martwa z zaświatów, wysłana przez nich, by i ją zaciągnąć z powrotem w czeluści piekieł? Wciąż mierzyła do niej różdżką, dopóki czarownica nie wyjawiła sekretu, który mogła znać jedynie ona.
- To ty - wydusiła z siebie z ulgą.
To, że przekonało to ją samą, nie oznaczało wcale, że i do wściekłego owczarka niemieckiego dotarło to samo - nie był zwierzęciem magicznym. Rozumiał komendy, konkretne polecenia padające z ust właścicielki, lecz sens wymienianych zdań był mu kompletnie obcy. Wiedział za to, że obcy to wróg, dlatego po ostrzegającym warkocie, który miał zmusić nieznajomą do wycofania, rzucił się do przodu, a Sigrun zaraz za nim. Zacisnęła dłonie na jego długiej sierści w okolicach karku w ostatniej chwili. Cudem go przytrzymała, przekładając nogę przez jego grzbiet i ściskając go kolanami w brzuchu.
- Spokój, już, spokój - warknęła na niego. - Stój - poleciła, a zwierzę przestało się szarpać, choć warkot nie ucichł. - Wybacz. To pies stróżujący - wymamrotała, choć Deirdre najpewniej niewiele by to obchodziło. Gdyby choć kropla śliny padła na jej spódnicę, Saba mógł paść na dębowy parkiet bez życia.
Sigrun wyciągnęła psa na korytarz, choć wycofywał się dość opornie; wepchnęła go za kuchenny próg i zamknęła za nim drzwi. Na klucz. Tak na wszelki wypadek. Cholernik wiedział jak pociągnąć za klamkę. Odwróciła się i znów zadrżała z zimna. Zimno i burza wciąż wpadały przez otwartą okiennicę w salonie, a Śmierciożerczyni zdała sobie sprawę z własnej nagości. Nie zawstydzała jej. Sigrun nie czuła się skrępowana wzrokiem Deirdre, dawno przestała się wstydzić - nie była dziewicą, nie była panną, nie była porządną kobietą. Drgnęła jednak na myśl o tym, co może pomyśleć Deirdre o jej stanie - a ze zdaniem Śmierciożerczyni się liczyła.
- To nie ja potrzebuję pomocy - odpowiedziała buńczucznie, pewniejszym tonem, czyniąc kilka kroków w stronę salonu. Zatrzymała się jednak wciąż w holu i spojrzała w bok. Po schodach powoli, lecz niestrudzenie schodził martwy Monague. Spuchnięty, przegniły jak topielec. Uśmiechał się obrzydliwie. Nie uciekniesz mi, mówił ten uśmiech. Pierś Sigrun znów zaczęła falować przez przyśpieszony oddech i bicie serca. Pośpiesznym krokiem weszła do salonu.
Niewerbalnym zaklęciem przywołała do siebie szatę z sypialni na górze. Pojawiła się po chwili.
- Ktoś podrzucił ciało Cassandry na mój próg. Nie wiem jak ją znaleźli. Nie wyglądało to na Zakon Feniksa. Miała na ciele rany od czarnej magii - wyjaśniła, nie patrząc na Deirdre, a na drzwi prowadzące na korytarz, jakby w każdej chwili spodziewała się, że ktoś w jeszcze w nich stanie.
Zaczęła wciągać na siebie bieliznę i skórzane spodnie, które zwykła nosić pod szatą i rozciętą spódnicą sięgającą łydki. Musiała się ubrać i powinny były wyruszyć z Deirdre jak najprędzej, by wyjaśnić co stało się z Vablatsky. Nie mogły tego przecież tak zostawić. Wiążąc troki w spodniach oderwała spojrzenie od drzwi, a przeniosła je na stojącego przy oknie Alpharda Blacka. Przytknął palec do ust.
- Alpharda tu nie ma - powiedziała beznamiętnie Sigrun.
- To ty - wydusiła z siebie z ulgą.
To, że przekonało to ją samą, nie oznaczało wcale, że i do wściekłego owczarka niemieckiego dotarło to samo - nie był zwierzęciem magicznym. Rozumiał komendy, konkretne polecenia padające z ust właścicielki, lecz sens wymienianych zdań był mu kompletnie obcy. Wiedział za to, że obcy to wróg, dlatego po ostrzegającym warkocie, który miał zmusić nieznajomą do wycofania, rzucił się do przodu, a Sigrun zaraz za nim. Zacisnęła dłonie na jego długiej sierści w okolicach karku w ostatniej chwili. Cudem go przytrzymała, przekładając nogę przez jego grzbiet i ściskając go kolanami w brzuchu.
- Spokój, już, spokój - warknęła na niego. - Stój - poleciła, a zwierzę przestało się szarpać, choć warkot nie ucichł. - Wybacz. To pies stróżujący - wymamrotała, choć Deirdre najpewniej niewiele by to obchodziło. Gdyby choć kropla śliny padła na jej spódnicę, Saba mógł paść na dębowy parkiet bez życia.
Sigrun wyciągnęła psa na korytarz, choć wycofywał się dość opornie; wepchnęła go za kuchenny próg i zamknęła za nim drzwi. Na klucz. Tak na wszelki wypadek. Cholernik wiedział jak pociągnąć za klamkę. Odwróciła się i znów zadrżała z zimna. Zimno i burza wciąż wpadały przez otwartą okiennicę w salonie, a Śmierciożerczyni zdała sobie sprawę z własnej nagości. Nie zawstydzała jej. Sigrun nie czuła się skrępowana wzrokiem Deirdre, dawno przestała się wstydzić - nie była dziewicą, nie była panną, nie była porządną kobietą. Drgnęła jednak na myśl o tym, co może pomyśleć Deirdre o jej stanie - a ze zdaniem Śmierciożerczyni się liczyła.
- To nie ja potrzebuję pomocy - odpowiedziała buńczucznie, pewniejszym tonem, czyniąc kilka kroków w stronę salonu. Zatrzymała się jednak wciąż w holu i spojrzała w bok. Po schodach powoli, lecz niestrudzenie schodził martwy Monague. Spuchnięty, przegniły jak topielec. Uśmiechał się obrzydliwie. Nie uciekniesz mi, mówił ten uśmiech. Pierś Sigrun znów zaczęła falować przez przyśpieszony oddech i bicie serca. Pośpiesznym krokiem weszła do salonu.
Niewerbalnym zaklęciem przywołała do siebie szatę z sypialni na górze. Pojawiła się po chwili.
- Ktoś podrzucił ciało Cassandry na mój próg. Nie wiem jak ją znaleźli. Nie wyglądało to na Zakon Feniksa. Miała na ciele rany od czarnej magii - wyjaśniła, nie patrząc na Deirdre, a na drzwi prowadzące na korytarz, jakby w każdej chwili spodziewała się, że ktoś w jeszcze w nich stanie.
Zaczęła wciągać na siebie bieliznę i skórzane spodnie, które zwykła nosić pod szatą i rozciętą spódnicą sięgającą łydki. Musiała się ubrać i powinny były wyruszyć z Deirdre jak najprędzej, by wyjaśnić co stało się z Vablatsky. Nie mogły tego przecież tak zostawić. Wiążąc troki w spodniach oderwała spojrzenie od drzwi, a przeniosła je na stojącego przy oknie Alpharda Blacka. Przytknął palec do ust.
- Alpharda tu nie ma - powiedziała beznamiętnie Sigrun.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Salon I
Szybka odpowiedź